Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV
ROZGRZESZENIE

Widzieliśmy, że mnich — wcale nie z własnej woli, lecz przeciwnie, pod przymusem — towarzyszył rannemu, który został mu polecony w tak szczególny sposób; może nawet postarałby się uciec, gdyby to było możliwe, ale pogróżki dwóch młodych szlachciców, świta, która pozostała i zapewne otrzymała wskazówki, a wreszcie może nawet sama rozwaga — zniewoliły mnicha do grania, jakby, z dobrej woli aż do końca roli spowiednika. To też wszedłszy już do pokoju, przystąpił wprost do łoża rannego.
Kat spojrzeniem bystrem, właściwem tym, którzy mają umrzeć, a więc liczą się z każdą chwilą, przyjrzał się twarzy tego, co stać się miał jego pocieszycielem; poruszył się ze zdumienia i rzekł:
— Bardzo młody jesteś, mój ojcze.
— Ludzie, którzy noszą mą sukienkę, nie mają wcale wieku — odpowiedział mnich oschle.
— O! mów do mnie łagodniej, mój ojcze — rzekł ranny — potrzebuję przyjaciela w tych ostatnich moich chwilach.
— Cierpisz bardzo?... — zapytał mnich.
— Tak, ale dusza więcej cierpi, niż ciało.
— Ocalimy twą duszę — wyrzekł młodzieniec — ale czy rzeczywiście jesteś katem z Béthune, jak mi mówili tu ludzie.
— To jest — żywo podchwycił ranny, bojąc się zapewne, ażeby nazwa kata nie pozbawiała go ostatniej pomocy, o jaką prosił — to jest... byłem nim, ale już nie jestem. Przed piętnastu laty usunąłem się od tych obowiązków. Bywam jeszcze obecny przy egzekucjach, ale sam ich nie wykonywam, o nie!...
— Więc się brzydzisz swym stanem?
Kat westchnął głęboko.
— Dopóki zabijałem ludzi w imieniu prawa i sprawiedliwości, — rzekł — mój stan pozwalał mi sypiać spokojnie, pod opieką sprawiedliwości i prawa, ale od tej pory okropnej, kiedy posłużyłem za narzędzie zemście prywatnej, kiedy podniosłem miecz z nienawiści dla stworzenia bożego; od tego dnia...
Kat zamilkł, potrząsając głową z wyrazem rozpaczy.
— Mów — wyrzekł mnich, który usiadł przy łóżku rannego i z ciekawością już zaczynał się przysłuchiwać widocznie zajmującemu go opowiadaniu.
— O!... — wykrzyknął umierający z uniesieniem boleści, oddawna powstrzymywanej, która wreszcie wybuchła — a przecież starałem się zagłuszyć te wyrzuty sumienia dobremi uczynkami przez lat dwadzieścia; pozbyłem się okrucieństwa, właściwego ludziom, przelewającym krew; przy każdej sposobności życie swe narażałem dla ocalenia życia tych, którzy znajdowali się w niebezpieczeństwie, i zachowałem na świecie sporo istot, wzamian tej, którą zgładziłem ze świata. Nie dość na tem; pieniądze, zebrane na mej posadzie, rozdałem ubogim, bywałem stale w kościele, a ludzie, którzy naprzód uciekali przede mną, przyzwyczaili się do mnie. Wszyscy mi przebaczyli, byli nawet tacy, co mnie polubili, ale zdaje mi się, że Bóg mi nie przebaczył, bo wspomnienie tej egzekucji ściga mnie bezustanku, bo co noc zdaje mi się, że widzę przed sobą widmo tej kobiety.
— Kobiety?... Więc zamordowałeś kobietę?
— I ty także, mój ojcze!... — zawołał kat — i ty także używasz słowa, jakie huczy mi w uszach; zamordowałeś!... Więc ja zamordowałem, nie zaś egzekucji dokonałem; jestem więc mordercą, nie zaś sługą sprawiedliwości!
I zamknął oczy, wydając jęki. Mnich bał się widocznie, ażeby nie umarł, nie powiedziawszy nic więcej, bo żywo podchwycił:
— Mów pan dalej, ja nic nie wiem... nic, dopiero kiedy skończysz opowiadanie, Bóg i ja cię osądzimy.
— O! mój ojcze!... — mówił dalej kat, nie otwierając oczu, jak gdyby lękał się, otworzywszy je, zobaczyć jakiś przedmiot przerażający — szczególniej, gdy podczas nocy przeprawiani się przez rzekę, trwoga ta nieprzezwyciężona podwaja się we mnie; zdaje mi się wtedy, że ręka moja drętwieje, jak gdyby w niej ciążył mój miecz, że woda nabiera koloru krwi i że wszystkie głosy w przyrodzie, szelest drzew, szmer wiatru, plusk fali łączą się razem, tworząc głos płaczliwy, rozpaczający, straszny, który do mnie woła: „Niech się dzieje sprawiedliwość Boska!“.
— Maligna!... — wyszeptał mnich potrząsając głową.
Kat otworzył oczy, z wysiłkiem obrócił się w stronę młodzieńca i pochwycił go za ramię.
— Maligna!... — powtórzył — powiadasz, ojcze, że to maligna! O! nie, bo wrzuciłem jej ciało do rzeki, bo słowa te, które mi powtarzają wyrzuty sumienia, są to te same słowa, które wyrzekłem w swej dumie; ja wówczas sądziłem, że, będąc zawsze narzędziem sprawiedliwości tylko ludzkiej, stałem się narzędziem sprawiedliwości bożej!
— Ale jakże się to stało? powiedz!... — rzekł mnich.
— Pewnego wieczoru przyszedł po mnie jakiś człowiek i pokazał mi rozkaz. Wzięli mnie z sobą zamaskowanego. Postanowiłem w każdym razie oprzeć się, gdyby posługa, której ode mnie zażądają, wydała mi się nie sprawiedliwa. Przejechaliśmy cztery czy pięć mil posępnie milczący, nie zamieniwszy z sobą prawie ani słowa; nareszcie przez okno małej chaty pokazali mi jakąś kobietę, podpartą łokciem na stole, i rzekli do mnie:
— Na tej wykonasz egzekucję!
— O! zgrozo!... — wyrzekł mnich. — I ty byłeś posłuszny!
— Mój ojcze, ta kobieta była potworem; mówiono, że otruła drugiego męża, usiłowała zamordować swego szwagra, który znajdował się pomiędzy tymi ludźmi; otruła tylko co młodą kobietę, która była jej rywalką, a w Anglji kazała, jak mówiono, zasztyletować ulubieńca królewskiego.
— Buckinghama?... — zawołał mnich.
— Tak, Buckinghama.
— Więc ta kobieta była Angielką?
— Nie, była Francuską, tylko wyszła za mąż w Anglji.
Mnich zbladł, otarł pot i poszedł zamknąć drzwi na zasuwkę. Kat sądził, że go opuszczą, i opadł na łóżko, jęcząc.
— Nie, nie, oto jestem!... — podchwycił mnich żywo, powracając do niego — mów dalej, co to byli za ludzie?...
— Jeden z nich był cudzoziemcem, zdaje się, że Anglikiem. Czterej inni byli Francuzami i nosili strój muszkieterów.
— Jak się nazywali?... — zapytał mnich.
— Nie znałem ich. Ci czterej nazywali Anglika milordem.
— A czy ta kobieta była ładna?
— Młoda i ładna! o, tak! szczególnie piękna! Widzę ją jeszcze, jak u nóg moich błagała z głową, w tył pochyloną. Później nigdy nie mogłem pojąć, jak ściąłem tę głowę tak piękną, tak bladą...
— Jak się nazywała ta kobieta?... — zapytał.
— Nie wiem. Jak powiedziałem ojcu, dwa razy była zamężna, a, jak się zdaje, raz we Francji, drugi raz w Anglji.
— Powiadasz, że była młoda.
— Miała dwadzieścia pięć lat.
— Piękna?
— Do zachwytu.
— Blondynka?
— Tak.
— Z dużemi włosami, nieprawdaż, spadającemi, aż na ramiona?
— Tak.
— Z oczyma o zachwycającym spojrzeniu?
— Kiedy chciała... o! tak! zupełnie tak.
— Z głosem dziwnie słodkim?
— Skąd wiesz o tem, ojcze?
Kat wsparł się na łóżku i utkwił, pełen przerażenia wzrok w mnichu, który pobladł.
— I ty ją zabiłeś!... — rzekł mnich — za narzędzie służyłeś nikczemnym, którzy nie śmieli jej zabić!... litości nie miałeś nad tą młodością, nad tą pięknością!... nad tą słabością!... i ty, ty kobietę zabiłeś!...
— Niestety!... — podchwycił kat — jużem ci to, ojcze, powiedział, ale ta kobieta, pod temi pozory anielskiemi, ukrywała umysł szatański, i kiedy ją poznałem, kiedy przypomniałem sobie wszystko to złe jakie wyrządziła i mnie samemu...
— Tobie!... A cóż ona mogła zrobić tobie?...
— Zbałamuciła i zgubiła mego brata, który był księdzem; uciekła z nim ze swego klasztoru.
— Z twym bratem?...
— Tak... Brat mój był pierwszym jej kochankiem; ona też była przyczyną jego śmierci. O!... mój ojcze, miej litość!... nie patrz tak na mnie!... A!... więc jestem takim grzesznikiem!... O!... więc mi nie przebaczysz?...
Mnich zmienił wyraz twarzy.
— I owszem — rzekł — przebaczę ci, jeżeli mi powiesz wszystko.
— O!... — zawołał kat — wszystko!... wszystko!... wszystko!...
— To odpowiadaj... Jeżeli zbałamuciła twego brata... Powiedziałeś, że go zbałamuciła, nieprawdaż?...
— Tak.
— Jeżeli przyczyniła się do jego śmierci... Powiedziałeś, że się przyczyniła do jego śmierci?...
— Tak — powtórzył kat.
— W takim razie nazwisko tej młodej kobiety musi ci być wiadome.
— O!... mój Boże!... — rzekł kat — mój Boże!... zdaje mi się, że już umieram. Rozgrzeszenia, mój ojcze!... rozgrzeszenia!...
— Powiedz mi jej nazwisko!... — zawołał mnich — a dam ci rozgrzeszenie.
— Nazywała się....mój Boże!... ulituj się nade mną!.. — wyszeptał kat i upadł na łóżko blady, drżący, podobny do człowieka umierającego.
— Nazwisko jej!... — powtórzył mnich, nachylając się nad nim, jak gdyby chciał wyrwać mu to nazwisko niewyrzeczone — nazwisko jej!... nazwisko!... albo nic z rozgrzeszenia!...
— Anna de Bueil — wyszeptał ranny.
— Anna de Bueil!... — zawołał mnich, wyprostowując się i podnosząc obie ręce ku niebu.
— Tak... tak się nazywała... a teraz daj mi rozgrzeszenie, bo umieram...
— Ja rozgrzeszyć cię mam?... — zawołał ksiądz ze śmiechem, na który włosy powstały na głowie konającemu — ja mam cię rozgrzeszyć?... ja nie jestem księdzem.
— Nie jesteś księdzem?... — wykrzyknął kat — więc kimże jesteś?...
— Zaraz ci powiem, nędzniku!...
— O!... Boże!... mój Boże!...
— Testem John Franciszek de Winter!... a ta kobieta...
— Ta kobieta?...
— To była moja matka!...
Kat wydał pierwszy okrzyk, ten okrzyk straszny, który usłyszano najpierw.
— O!... przebacz mi, przebacz, — wyszeptał — jeżeli nie w imieniu Boga, to przynajmniej w imieniu swojem; jeżeli nie jako kapłan, to jako syn!...
— Mam ci przebaczyć!... — zawołał fałszywy mnich — przebaczyć ci?... Bóg może ci przebaczyć, ale ja nigdy!...
— Przez litość!... — rzekł kat, wyciągając ręce ku niemu.
— Nie mam litości dla tego, kto nie miał litości!... umieraj bez rozgrzeszenia, umieraj w rozpaczy, umieraj i bądź przeklęty!...
I wyciągnąwszy z pod sukni sztylet, zatopił w jego piersiach.
— Oto rozgrzeszenie twoje!... — wyrzekł.
Wówczas to usłyszano ten drugi krzyk, słabszy od pierwszego, a połączony z przeciągłym jękiem.
Kat. który się podniósł na łóżku, upadł całem ciałem.
Mnich zaś, pozostawiając sztylet w ranie, podbiegł do okna, otworzył je, wyskoczył na kwiaty w małym ogródku, wślizgnął się do stajni, wziął muła i wymknął się tylnemi drzwiami, dopadł do pobliskiego lasku; tu zrzucił suknie mnisie, wyjął z kuferka kompletne ubranie cywilne, przebrał się, pieszo dostał się na pierwszą stację pocztową; — tu najął konie i popędził do Paryża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.