Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVIII
OBIAD, JAK ZA DAWNYCH CZASÓW

Drugie spotkanie dawnych muszkieterów było mniej pompatyczne i groźne, niż pierwsze.
Athos bystrym swym umysłem osądził, że najlepszem miejscem dla zebrania będzie wspólna biesiada. To też pierwszy zaproponował, ażeby zasiąść razem do dobrze zastawionego stołu, przy którym każdy dałby swobodnie folgę charakterowi swemu i upodobaniom, bo właśnie ta swoboda utrzymywała między nimi taką zażyłość, że ich nazywano nierozłącznymi.
Propozycja spodobała się wszystkim, a szczególniej d‘Artagnanowi, który gorąco pragnął odzyskać smak i wesołość rozmów z czasów młodości, bo oddawna umysł jego subtelny i delikatny nie doznawał dostatecznego zadowolenia i miał tylko lichą strawę. Porthos, spodziewając się iż lada chwila zostanie baronem, zachwycony był, że znajdzie sposobność wystudjowania u Athosa i Aramisa, jakie jest obejście ludzi dystyngowanych. Aramis chciał dowiedzieć się przez d‘Artagnana i Porthosa, co słychać w pałacu królewskim, i zachować sobie na wszelki przypadek przyjaciół tak przywiązanych, którzy niegdyś popierali jego sprawki szpadami chybkiemi i niezwyciężonemi.
Tylko Athos nie myślał wcale o odniesieniu korzyści, a powodowało nim jeno uczucie szczerej, bezinteresownej przyjaźni...
Ułożono się, że każdy da swój adres dokładny, a — na wezwanie jednego ze stowarzyszonych — zebranie zwołane będzie w słynnej restauracji pod godłem „Pustelni“. Pierwszą schadzkę oznaczono na następną środę, punkt o godzinie ósmej wieczorem. Rzeczywiście dnia tego czterej przyjaciele stawili się punktualnie o oznaczonej godzinie, choć każdy zosobna.
Pierwsze słowa, zamienione przez przyjaciół, właśnie skutkiem przesady, jakiej każdy używał w swych objaśnieniach, były trochę wymuszone, i biesiada zaczęła się nieco sztywno.
Znać było, iż d‘Artagnan przymuszał się do śmiechu, Athos do picia, Aramis do opowiadania, Porthos do milczenia. Athos prędko zauważył to zakłopotanie i, ażeby znaleźć na nie lekarstwo, kazał podać cztery butelki wina szampańskiego. Na to zlecenie, wydane ze spokojem, właściwym Athosowi, twarz gaskończyka uwolniła się od zmarszczek i wypogodziło się czoło Porthosa. Aramis był zdziwiony. Wiedział, że Athos — nietylko już nie pije wcale — ale, że czuje nadto pewną odrazę do wina. Zdziwienie to podwoiło się, gdy Aramis zobaczył, że Athos nalewa sobie pełen kieliszek i pije z uniesieniem, jak za dawnych czasów.
D‘Artagnan natychmiast napełnił i wypróżnił swój kieliszek. Porthos i Aramis trącili się z sobą. W jednej chwili cztery butelki zostały wypróżnione: rzecby można, że biesiadnicy chcieli czemprędzej wziąć rozwód ze swemi wstecznemi myślami.
W jednej też chwili wyborny ten specyfik rozproszył najmniejszą nawet chmurkę, jaka pozostała w głębi ich serc. Jęli mówić głośniej, nie czekając, aż jeden skończy, aby drugi zaczął, i każdy przybierał przy stole swoją ulubioną postawę.
Wkrótce... — rzecz niezwykła! — Aramis odpiął dwa guziki u surduta, co widząc Porthos, rozpiął się zupełnie.
Bitwy, dalekie podróże, ciosy otrzymywane i rozdawane, — oto, co najpierw jęli wspominać. Potem przeszli do głuchych walk przeciw temu, którego nazywali teraz wielkim kardynałem.
— No, dalibóg! — rzekł Aramis ze śmiechem — dosyć już pochwał dla umarłych, porozmawiajmy teraz trochę o żyjących. Ja naprzykład wziąłbym się zaraz do Mazariniego. Czy wolno?
— O! i zawsze — rzekł d‘Artagnan, wybuchając śmiechem — opowiedz swą historję, — a będę ci bić brawo, jeżeli zabawna.
— Pewien wielki książę, — rzekł Aramis — o przymierze z którym starał się Mazarini, proszony był przez niego, ażeby mu przysłał wykaz warunków, za jakie zechce go zaszczycić swym sojuszem.
Książę, który czuł wstręt do traktowania z takim hultajem, w gniewie napisał wykaz i posłał mu go. Na liście tej były trzy warunki, które się nie spodobały Mazariniemu; zaproponował księciu, żeby się ich zrzekł za dwadzieścia tysięcy talarów.
— Ho! ho! ho! — zawołali dwaj przyjaciele — to niezbyt drogo. I cóż uczynił książę.
— Książę posłał natychmiast pięćdziesiąt tysięcy liwrów Mazariniemu, prosząc go, ażeby nigdy już do niego nie pisał i ofiarowując mu dwadzieścia tysięcy franków jeszcze — pod warunkiem, ażeby zobowiązał się też nigdy do niego nie mówić.
— Cóż uczynił Mazarini?
— Rozgniewał się — rzekł Athos.
— Kazał oćwiczyć posłańca? — spytał Porthos.
— Przyjął pieniądze?... — rzekł d‘Artagnan.
— Zgadłeś, d‘Artagnanie — odrzekł Aramis.
I wszyscy wybuchnęli tak głośnym śmiechem, że gospodarz natychmiast się zjawił, pytając, czy goście czego sobie nie życzą. Myślał, że się biją. Wreszcie ucichła wesołość.
— Dalibóg — rzekł d‘Artagnan do swych dwóch przyjaciół — macie słuszną złość do tego Mazariniego, bo i on, zaprzysiądz mogę, wcale wam dobrze nie życzy.
— Doprawdy! — podchwyci! Athos — gdybym przypuszczał, że ten hultaj zna moje nazwisko, swojebym zaraz zmienił, z obawy, aby nie myślano, że ja także się z nim znam.
— On nie zna cię z nazwiska, ale z czynów; wie on dobrze, iż szczególnie dwóch szlachciców dopomogło księciu de Beaufort do ucieczki, i ręczę wam, że każe ich szukać energicznie?
— A komu każe?
— Mnie.
— Jakto? tobie?...
— Tak, bo już przysłał dziś po mnie z zapytaniem, czy mam jaką wiadomość o tych dwóch szlachcicach?
— A cóżeś mu odpowiedział?...
— Że nie mam jeszcze, ale że będę jadł obiad z dwiema osobami, które mogłyby udzielić o nich wiadomości.
— Tak mu powiedziałeś?... — rzekł Porthos — ze śmiechem na szerokiej twarzy. — Brawo! I to cię, Athosie, nie przestrasza?...
— Nie — odrzekł Athos — ja się nie poszukiwań Mazariniego boję.
— A czegóż ty się boisz?... — podchwycił Aramis.
— Niczego, przynajmniej w teraźniejszości.
— A w przeszłości — zapytał Porthos.
— O!... w przeszłości, to rzecz inna, w przeszłości i w przyszłości.
— Czy się boisz o swego młodego Raula? — zapytał Aramis.
— E!... — odrzekł d‘Artagnan — nikt nie ginie w pierwszej bitwie.
— Ani w drugiej — rzekł Aramis.
— Ani w trzeciej — rzekł Porthos.
— Nie — odrzekł Athos — i nie o Raula się niepokoję, bo spodziewam się, iż postępować będzie, jak szlachcic, a jeżeli zginie, będzie to nieszczęście, ale gdyby to nieszczęście go spotkało, to...
— To cóż?... — zapytał Aramis.
— Uważałbym to nieszczęście za karę.
— O!... — rzekł d‘Artagnan — wiem, co chcesz przez to powiedzieć.
— I ja również — rzekł Aramis — ale nie trzeba o tem myśleć, Athosie; co przeszło, to przeszło.
— Nic nie rozumiem — rzekł Porthos.
— Sprawa z Armentieres — szepnął d‘Artagnan.
— Sprawa z Armentieres?... — zapytał tenże.
— Milady.
— A! tak — rzekł Porthos — doprawdy jużem o niej zapomniał.
Athos spojrzał na niego głębokim wzrokiem.
— Zapomniałeś o niej, Porthosie?... — rzekł.
— Dalibóg — odrzekł Porthos — to już tak dawno.
— Więc ta rzecz nie ciąży ci na sumieniu?
— Dalibóg, że nie — odparł Porthos.
— A tobie, Aramisie?
— Czasem o niej myślę — rzekł Aramis — jak o wypadku, nad którym trzeba się zastanowić.
— A cóż ty, d‘Artagnanie?
— Ja wyznaję, że kiedy myślą znów zatrzymuję się na tej epoce strasznej, przypominam sobie tylko zlodowaciałe zwłoki pani Bonacieux. Tak, tak — wyszeptał — bardzo wiele sobie wyrzucałem względem ofiary, lecz nigdy nie miałem wyrzutów z powodu jej morderczyni.
Athos potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Pomyśl — rzekł Aramis — jeżeli przyjmujesz istnienie sprawiedliwości boskiej i udział jej w sprawach tego świata, kobieta ta ukarana została z woli bożej. Myśmy byli tylko narzędziami.
— Ale myśmy byli samowolnymi sędziami, Aramisie!
— A cóż czyni sędzia, on także skazuje bez obawy. Co czyni kat? jest on panem swej ręki, a jednak uderza bez wyrzutów sumienia...
— Kat — wyszeptał Athos — i zamilkł, widocznie na to wspomnienie...
— Wiem, że to przerażające — rzekł d‘Artagnan — ale, kiedy sobie pomyślę, żeśmy zabijali anglików, roszelan, hiszpanów, nawet francuzów, którzy nam nie wyrządzili innej krzywdy prócz tej, że nas brali na cel i chybiali, lub że krzyżowali z nami żelaza i nie umieli się zasłonić, dalibóg, słowo honoru, ja siebie nie obwiniam za udział w morderstwie tej kobiety!
— Ja — rzekł Porthos — kiedyś mi przypomniał, Athosie, widzę znów, jak się odbywała scena: milady była tam, gdzie ty jesteś (Athos zbladł), ja byłem na tem miejscu, gdzie jest teraz d‘Artagnain. Miałem szpadę, tnącą, jak stal damasceńska, przypominasz ją sobie, Aramisie, nazywałeś ją Belizardą?... Otóż przysięgam wam tu oto wszystkim, że gdyby nie było wtedy tam kata z Béthune, byłbym gardło poderżnął tej zbrodniarce bez żadnego żalu. To była zła kobieta.
— Najbardziej zaś to uspakaja, — rzekł d‘Artagnan — iż z całej tej przeszłości niema ani śladu.
— Ona miała syna — rzekł Athos.
— A! tak, wiem dobrze — odrzekł d‘Artagnan — i mówiłeś mi o nim; ale kto wie, co się z nim stało? Czy sądzisz, że de Winter stryj, wychował tę małą gadzinę? De Winter byłby skazał syna, jak skazał matkę.
— To biada Winterowi — rzekł Athos — bo dziecko nic przecie nie zawiniło.
— Dziecko nie żyje, niech mnie djabli porwą!... — rzekł Porthos. — Taka tam mgła w tym okropnym kraju, jak przynajmniej utrzymywał d‘Artagnan. Do szklanek!... panowie.... do szklanek.
W chwili, gdy wniosek Porthosa miał znów przywrócić wesołość na zasępione nieco twarze, na schodach rozległ się hałas i zapukano do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Athos.
— Panowie — rzekł gospodarz — tam jakiś człowiek pragnie pomówić z jednym z panów.
— Z którym?... — spytali czterej przyjaciele.
— Z hrabią de la Fére.
— To ze mną — rzekł Athos. — A jak się zowie?
— Grimaud.
— O!... — wyrzekł Athos, blednąc — już z powrotem?... Cóż się więc stało z Bragellonem?
— Niech wejdzie!... — rzekł d‘Artagnan — niech wejdzie!
Ale Grimaud sam już przeskoczył schody i czekał na progu; wbiegł do pokoju i odprawił gospodarza ruchem ręki. Gospodarz zamknął za sobą drzwi. Wzruszenie Grimauda, twarz spocona, kurz na ubraniu, wszystko to zapowiadało, iż jest zwiastunem jakiejś ważnej i strasznej wiadomości.
— Panowie — rzekł — ta kobieta miała dziecko, stało się człowiekiem; tygrysica miała szczenię, ono wyrosło już na tygrysa, tygrys biegnie ku wam, strzeżcie się!
Athos patrzył na przyjaciół z melancholijnym uśmiechem; Porthos szukał przy sobie szpady, którą zawiesił na ścianie, Aramis pochwycił nóż, d‘Artagnan powstał.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Grimaudzie?... — zawołał.
— Że syn milady opuścił Anglję, że jest we Francji, że przybywa do Paryża, a może już tu jest.
— Do djabła!... — rzekł Porthos — czyś pewny?
— Pewnym! — odrzekł Grimaud.
Przeciągłe milczenie przyjęło to oświadczenie. Grimaud był tak zadyszany, tak zmęczony, że upadł na krzesło. Aramis przyniósł mu kieliszek szampana.
— No, więc — rzekł d‘Artagnan — i cóż z tego, że przybędzie do Paryża?... Nie takich widzieliśmy!... Niech przybywa!...
— Zresztą, to prawie dziecko — rzekł Aramis.
Grimaud powstał.
— Dziecko — rzekł — czy panowie wiecie, co to dziecko zrobiło?... Przebrany za mnicha, odkrył całą historję, spowiadając kata z Béthune, a, wyspowiadawszy go, dowiedziawszy się od niego o wszystkiem, na rozgrzeszenie utopił mu w sercu ten oto sztylet. Patrzcie, panowie, czerwony on jeszcze i mokry, bo zaledwie trzydzieści godzin temu wyszedł z rany.
I Grimaud rzucił na stół sztylet, zostawiony przez mnicha w ranie kata. D‘Artagnan, Porthos i Aramis powstali i ruchem mimowolnym pobiegli do swych szpad. Tylko Athos pozostał na krześle spokojny i zadumany.
— I powiadasz, Grimaudzie, że przebrany jest za mnicha?...
— Tak, za mnicha, augustjanina.
— Jakże on wygląda?...
— Wzrostu takiego, jak ja, o ile mi mówił oberżysta, chudy, blady, z oczyma jasno-niebieskiemi i jasnemi włosami.
— Ale... Raula nie widział?... — spytał Athos.
— Przeciwnie, spotkali się i to właśnie wicehrabia przyprowadził go do łoża umierającego.
Athos powstał, nie mówiąc i nic, i podszedł także zdjąć szpadę.
— O!... panowie!... — rzekł d‘Artagnan — przymuszając się do śmiechu — wiecie... panowie, że wyglądamy, jak baby!... Jakto, my czterej, cośmy bez zmrużenia oka stawiali czoło wojskom, teraz drżymy przed dzieckiem!...
— Tak — wyszeptał Athos — ale to dziecko przychodzi od Boga.
I wyszli śpiesznie z restauracji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.