Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVII
W PRZEDDZIEŃ BITWY

Raul ocknął się z ponurej zadumy, gdy oberżysta, wszedł do pokoju, gdzie się odbyła opowiedziana przez nas scena, wołając:
— Hiszpanie! Hiszpanie!
Okrzyk ten był dostatecznie poważny, ażeby wszelkie myśli ustąpiły przed temi, które on wywoływał.
Młodzieńcy zapytali o kilka objaśnień i dowiedzieli się, że nieprzyjaciel posuwa się rzeczywiście przez Houdain i Béthune. Kiedy pan d‘Arminges wydawał rozkazy, ażeby konie popasające gotowe były do jazdy, młodzieńcy stanęli przy oknach najwyżej położonych w domu, który panował nad okolicą, i zobaczyli istotnie liczny zastęp piechoty i konnicy, wynurzający się w stronie Lens.
Tym razem nie byli to luźni żołnierze, było to wojsko. Należało posłuchać rady pana d‘Arminges, jako najlepszej, i zabrać się do odwrotu. Młodzieńcy wyszli śpiesznie z oberży. Pan d‘Arminges siedział już na koniu. Olivan trzymał cugle wierzchowców dla młodzieńców, a lokaje pana de Guiche troskliwie pilnowali więźnia hiszpańskiego, wsadzonego na szkapę, umyślnie dla niego kupioną. Dla większej pewności związano mu ręce.
Mały oddział pojechał kłusem ku Cambrin, gdzie spodziewano się zastać księcia; nie było go już tam jednak, gdyż w przeddzień cofnął się, — wskutek fałszywej pogłoski o marszu nieprzyjaciela na Lys Estaire.
Rzeczywiście, — książę, wprowadzony w błąd tą wiadomością, cofnął swe wojsko z Béthune, zebrał je między Vieille Chapelle i Venthie, a sam, odbywszy przegląd wojsk na całej linji z marszałkiem de Grammont, powrócił i zasiadł do stołu, wypytując przybocznych oficerów o wiadomości, których zasięgnąć każdemu z nich polecił; nikt nie wiedział jednak nic pewnego. Wojsko nieprzyjacielskie znikło od czterdziestu ośmiu godzin, jakby się pod ziemię zapadło.
Nigdy zaś wojsko nieprzyjacielskie nie jest tak blisko, a zatem nigdy nie jest tak groźne, jak wtedy, gdy niknie zupełnie. Książę był więc w złym humorze i zafrasowany, wbrew zwykłemu usposobieniu, gdy wszedł oficer służbowy i oznajmił marszałkowi de Grammont, że ktoś pragnie z nim pomówić.
Książę de Grammont wzrokiem poprosił wodza naczelnego o pozwolenie i wyszedł. Książę podążył za nim oczyma, a ponieważ spojrzenie jego pozostało utkwione we drzwi, nikt nie śmiał się odezwać, ażeby nie przerwać jego myśli.
W tej chwili rozległ się głuchy huk. Książę powstał żywo, wyciągając rękę, w stronę, skąd odgłos ten pochodził. Był to znany dlań odgłos strzału armatniego. Wszyscy powstali. W tejże chwili otworzyły się drzwi.
— Wasza książęca mość — rzekł marszałek de Grammont rozpromieniony — czy Wasza wysokość pozwoli, ażeby mój syn, hrabia de Guiche, i jego towarzysz podróży, wicehrabia de Bragelonne, podali mu wiadomości o nieprzyjacielu, którego szukamy, a którego oni znaleźli?
— Jakto, czy pozwolę?.... — odrzekł żywo książę — ależ nietylko pozwalam, ale i pragnę tego. Niech wejdą!...
Marszałek popchnął obu młodzieńców, tak, że znaleźli się naprzeciw księcia.
— Mówcie, panowie — rzekł książę, kłaniając się im — mówcie najprzód, a później uczynimy zadość formom obyczajowym. Teraz najpilniejsza dla nas sprawa dowiedzieć się, gdzie się znajduje nieprzyjaciel i co robi.
Hrabiemu de Guiche wypadło zabrać głos; był on nietylko starszy wiekiem, lecz nadto przedstawiony księciu przez ojca. Zresztą znał on oddawna księcia, którego Raul widział po raz pierwszy. Opowiedział więc, co widzieli w oberży w Mazingarde. Ludwik Burbon, książę Kondeusz. którego od czasu śmierci ojca jego, Henryka Burbona nazywano przez skrócenie i podług obyczaju ówczesnego Księciem Panem, był to młodzieniec średniego wzrostu — dwudziestosześcio, dwudziestosiedmioletni zaledwie, o wzroku orlim, agl’occhi Grifagni, jak powiada Dante, o nosie zakrzywionym, o długich splotach włosów. Miał on wszystkie przymioty znakomitego rycerza, oko pewne, energję i bajeczną odwagę; był też człowiekiem eleganckim i dowcipnym.
Z pierwszych słów hrabiego de Guiche książę zrozumiał wszystko. Nieprzyjaciel ciągnął ku Lens, chcąc widocznie zająć miasto i odciąć je od wojska francuskiego. Te armaty, których huk chwilami panował nad innemi, były to działa dużego kalibru, odpowiadające armatom hiszpańskim i lotaryńskim. — Ale jak silne było wojsko nieprzyjacielskie? Czy był to oddział, przeznaczony poprostu dla zajęcia uwagi i rozdwojenia sił? Czy była to już cała armja?
Na to ostatnie pytanie księcia de Guiche nie mógł dać odpowiedzi. A książę pragnął przedewszystkiem na nie mieć odpowiedź stanowczą, ścisłą, dokładną. Wtedy Raul przezwyciężył naturalną nieśmiałość, jakiej doznawał wobec księcia, — i, zbliżywszy się, zapytał:
— Czy Wasza książęca mość pozwoli mi wtrącić kilka słów, które może wybawią go z kłopotu?
Książę obrócił się i jakby jednem spojrzeniem objął całego młodzieńca, uśmiechnął się, poznając w nim piętnastoletnie zaledwie dziecko.
— I owszem, mów pan — rzekł, łagodząc ostry głos, jak gdyby przemawiał do kobiety.
— Wasza wysokość — odpowiedział Raul, rumieniąc się — mógłby wybadać więżnia hiszpańskiego.
— Macie jeńca hiszpańskiego?... — zawołał książę.
— Tak, Wasza książęca mości!
— A! prawda — podchwycił de Guiche — zapomniałem.
— Nic dziwnego, pan sam go wziąłeś do niewoli — rzekł Raul z uśmiechem.
Stary marszałek zwrócił się do wicehrabiego, wdzięczny za tę pochwałę dla syna, a książę zawołał:
— Ten młodzieniec ma słuszność, niech przyprowadzą jeńca.
Tymczasem książę wziął de Guiche‘a na stronę i wypytywał go, w jaki sposób jeniec wzięty został do niewoli, a zarazem zapytał go o młodego towarzysza podróży.
— Panie — rzekł książę, podchodząc następnie do Raula — wiem, że masz list od siostry mojej, pani de Longueville, ale widzę, że wolałeś sam mi się przedstawić, dając dobrą radę.
— Wasza książęca mość — rzekł Raul, rumieniąc się — nie chciałem Waszej wysokości przerywać rozmowy tak ważnej, jaką wszczął z panem hrabią. Ale oto list.
— Dobrze — odrzekł książę — dasz mi go pan później. Teraz, pomyślmy o najpilniejszej rzeczy.
Przyprowadzono żołnierza. Był to jeden z tych żołdaków wędrownych, którzy każdemu sprzedawali swą krew. Książę spojrzał na niego z niewysłowionem niedowierzaniem.
— Jakiej jesteś narodowości?... — zapytał książę.
Jeniec odpowiedział kilka słów w języku cudzoziemskim.
— O! o! zdaje się, że to Hiszpan. Czy mówisz, Grammont, po hiszpańsku?
— Dalibóg, Wasza wysokość, bardzo mało.
— A ja wcale nie — rzekł książę ze śmiechem — panowie — dodał, zwracając się do otaczających — czy miedzy wami mówi kto po hiszpańsku i zechce mi służyć za tłomacza?
— Ja, Wasza wysokość — rzekł Raul.
— A! mówisz pan po hiszpańsku?
— O tyle przynajmniej, że, jak sądzę, będę mógł w danym razie spełnić rozkazy Waszej wysokości.
— Jego wysokość pyta cię, jakiej jesteś narodowości — odezwał się młodzieniec, jak najczyściej po bastylsku.
Ich bin ein Deutscher — odpowiedział jeniec.
— Co on, u djabła mówi?... — zapytał książę — i cóż to znowu za szwargot?
— Powiada, że jest Niemcem, Wasza wysokość — podchwycił Raul — jednakże bardzo wątpię, bo akcent niemiecki ma zły i wymowę wadliwą.
— Więc pan mówisz także i po niemiecku?... — zapytał książę.
— Tak, Wasza wysokość — odpowiedział Raul.
— Tak, że możesz go pan wypytywać w tym języku?
— Tak, Wasza wysokość.
— To go pan wypytaj.
Raul rozpoczął badanie, a fakty poparły jego domysł. Jeniec nie rozumiał, czy też udawał, że nie rozumie tego, co mówił Raul, a Raul ledwie zrozumieć mógł jego odpowiedzi w języku flamandzkim, pomieszanym z narzeczem alzackiem. Jednakże wśród tych wszystkich usiłowań jeńca, chcącego uniknąć formalnego badania, Raul rozróżnił naturalne dźwięki i odkrył narodowość tego człowieka.
— Non siete spagnuolo (nie jesteś hiszpanem) — rzekł — non siete tedesco (nie jesteś niemcem), — siete italiano (jesteś włochem).
Jeniec poruszył się i przygryzł usta.
— A! to rozumię już wybornie — rzekł książę Kondeusz — a ponieważ jest włochem, to sam go wybadam.
— Dziękuję ci, wicehrabio — mówił dalej książę ze śmiechem — mianuję cię odtąd moim tłumaczem.
Lecz jeniec nie kwapił się odpowiadać po włosku tak samo, jak i w innych językach; chciał on przedewszystkiem wymigać się od odpowiedzi. Nie wiedział więc o niczem, ani o liczbie nieprzyjaciela, ani, kto nim dowodzi, ani o zamierzonym marszu wojska.
— To dobrze!... — wyrzekł książę, pojmując powody tej nieświadomości — człowiek ten ujęty został na rabunku i morderstwie; mógłby był jeszcze okupić życie, mówiąc, ale ponieważ mówić nie chce, weźcie go, i niech go rozstrzelają.
Jeniec zbladł; dwaj żołnierze, którzy go przyprowadzili, ujęli go pod ręce i powiedli go ku drzwiom, a książę, zwracając się do marszałka de Grammont, zdawał się już zapomnieć o wydanym rozkazie. Podszedłszy ku drzwiom, jeniec zatrzymał się; żołnierze, pomni rozkazu, chcieli go prowadzić przemocą.
— Chwilę jeszcze... — odezwał się więzień po francusku — gotów jestem mówić, Wasza książęca mość.
— Ho! ho!... — rzekł książę ze śmiechem — wiedziałem, że się tak skończy. Mam wyborny sposób na rozwiązywanie języków... moi młodzi panowie, zapamiętajcie go, kiedy sami będziecie dowodzili.
— Ale pod warunkiem — mówił dalej jeniec — że Wasza wysokość przysięgnie, iż daruje mi życie.
— Słowo szlacheckie — rzekł książę.
— To proszę mnie pytać.
— Którędy przeszło wasze wojsko?
— Między Saint-Venant i Aixe.
— Kto niem dowodzi?
— Hrabia de Fuensaldagna, generał Beck i sam arcyksiążę.
— Z ilu ludźmi nadchodzi?
— Z 18 tysiącami ludzi i 36 armatami.
— A idzie?...
— Na Lens.
— A widzicie, panowie!... — wyrzekł książę; zwracając się z miną triumfującą do marszałka de Grammont i innych oficerów.
— Tak, Wasza książęca mość — odrzekł marszałek — odgadłeś wszystko, co tylko może odgadnąć umysł ludzki.
— Wezwijcie Plessis-Belliera, Villequiera i d‘Erlau — wołał książę — zbierzcie te wojska nasze, które są poza Lys, niech gotowe będą do marszu tej nocy; jutro prawdopodobnie zaatakujemy wroga.
— Ależ — rzekł marszałek de Grammont, niech Wasza książęca mość pomyśli, że, choćbyśmy zebrali tu wszystkie oddziały naszego wojska, nie będziemy mieli więcej nad 13 tysięcy ludzi.
— Panie marszałku — odrzekł książę ze wspaniałem spojrzeniem, jemu tylko właściwem — wielkie bitwy wygrywa się z małem wojskiem.
Poczem, zwracając się ku jeńcowi, dodał:
— Wyprowadzić tego człowieka, a pilnować go dobrze. Życie jego zależy od dokładności wskazówek, jakie nam dał; jeżeli prawdziwie są, będzie wolny, jeżeli fałszywe, będzie rozstrzelany.
Wyprowadzono jeńca.
— Hrabio de Guiche!... — podchwycił książę — dawno już nie widziałeś się z ojcem, zostań z nim. A ty, panie — mówił dalej, zwracając się do Raula — jeżeliś niezbyt zmęczony, chodź ze mną.
— Choćby na koniec świata! Wasza książęca mość!... — zawołał Raul, czując nieznany mu dotąd zapał dla tego młodego generała, tak godnego swej reputacji.
Książę uśmiechnął się; nie cierpiał pochlebców, ale cenił wielce ludzi gorących.
— Tak, panie — rzekł — jesteś dobry do rady, mieliśmy już tego dowód; jutro zobaczymy, jak się weźmiesz do czynu.
— A ja Wasza książęca mość, — rzekł marszałek — co mam czynić?
— Zostań tu celem przyjęcia wojsk; albo sam po nie przybędę, albo przyślę kurjera z zawiadomieniem, byś mi je przyprowadził.
— Ja teraz potrzebuję dla siebie eskorty tylko dwudziestu gwardzistów, najlepiej uzbrojonych.
— To bardzo mało — rzekł marszałek.
— O! dosyć!... — odrzekł książę. Czy dobrego masz konia, panie de Bragelonne?
— Mój zabity został dziś rano, Wasza wysokość, i mam tymczasowo konia mojego lokaja.
— Zażądaj i wybierz z mych stajni tego, który ci się spodoba. Tylko bez ceremonji, weź najlepszego konia. Może ci się przyda jeszcze dziś wieczór, a jutro — z pewnością.
Raul wiedział, że wobec zwierzchników — zwłaszcza, gdy ci zwierzchnicy są książętami, należy być bezzwłocznie posłusznym. Poszedł do stajni, wybrał konia andaluzyjskiego maści izabelowatej, osiodłał go sam, założył mu uprząż i powrócił do księcia w chwili, gdy tenże wsiadał na konia.
— Teraz — odezwał się do Raula — daj mi pan list, który masz dla mnie?
Raul podał księciu list.
— Jedź pan przy mnie — rzekł tenże.
Książę spiął konia, zatknął cugle na gałce u siodła, jak zwykle to czynił, gdy chciał mieć wolne ręce, odpieczętował list pani de Longueville i pojechał galopem drogą do Lens, wespół z Raulem i małą eskortą, gdy wysłańcy, mający sprowadzić oddziały wojska, rozbiegli się, pędząc w różne strony. Książę, galopując, czytał list.
— Panie — odezwał się po chwili — mówią o panu jaknajlepiej; ja zaś mogę ci tylko powiedzieć, że z tego, co już trochę widziałem i słyszałem, jeszcze lepiej o panu myślę.
Raul skłonił się. Tymczasem — w miarę zbliżania się do Lens — coraz wyraźniej rozbrzmiewały strzały armatnie. Książę utkwił w tym kierunku wzrok tak bystry, jakby u ptaka drapieżnego. Rzec móżnaby, iż zdolny był nim przeniknąć gęstwinę drzew, ukazującą się na widnokręgu przed jadącymi.
Od czasu do czasu rozszerzały mu się nozdrza, jakby wciągał zapach prochu, a dyszał, jak koń. Wreszcie usłyszano strzały armatnie tak blisko, że widocznie pole bitwy było już tylko o kilka stajań.
Na zakręcie gościńca zobaczono małą wioskę d‘Aunay. Ludność wiejską ogarnął wielki przestrach; wieść o okrucieństwach hiszpanów przerażała każdego; kobiety już uciekały, chroniąc się ku Vitry; pozostało tylko kilku mężczyzn. Na widok księcia nadbiegli; — jeden z nich go pognał.
— O! Wasza książęca mość, — rzekł — czy zamierzasz wygnać tych łotrów hiszpanów i wszystkich tych rabusiów lotaryńskich?
— Tak... — rzekł książę. — Czy chcesz mi posłużyć za przewodnika.
— I owszem, Wasza książęca mość; dokąd Waszą wysokość mam zaprowadzić?
— Na jakie bardziej wyniosłe miejsce, skąd.mógłbym widzieć Lens i okolicę.
— Dobrze, wiem już, wiem.
— A mogę ci zaufać, czy dobry z ciebie francuz?
— Jestem starym żołnierzem z pod Rockroy, Wasza książęca mość.
— Masz za Rockroy — rzekł książę, dając mu sakiewkę.
Wieśniak pobiegł przed koniem księcia, potem o sto kroków od wioski skręcił w jakąś ustronną ścieżkę w głębi ładnej doliny. Tak podążano czas jakiś pod sklepieniem drzew, a strzały armatnie rozlegały się tak blisko, że przy każdej salwie słychać było świst kul. Wreszcie wieśniak zapuścił się na drożynę, pnącą się ku górze, zachęcając księcia, ażeby go naśladował.
Książę zsiadł z konia, rozkazał jednemu ze swych adiutantów i Raulowi uczynić to samo, a innym czekać na jego rozkazy, dając baczenie na wszystkie strony, sam zaś jął wdrapywać się na urwistą drogę.
Po upływie dziesięciu minut przybyli do ruin starego zamczyska; zwaliska te wykończyły wierzchołek wzgórza, wznoszącego się pośród okolicy. Opodal rozpościerało się Lens, a przed Lens całe wojsko nieprzyjacielskie. Jednem spojrzeniem objął książę całą przestrzeń, roztaczającą się przed jego oczyma między Lens i Virony. 22 11 STłdKieficia l»t póiniej. W jednej chwili cały plan bitwy, mającej nazajutrz zbawić Francję po raz drugi od najazdu, rozwinął się w jego umyśle. Wziął ołówek, wydarł kartkę z notatnika i napisał:
:„Drogi mój marszałku!
„Za godzinę Lens dostanie się w ręce nieprzyjaciela. Ja będę w Vandin, ażeby zająć stanowisko. Jutro odbierzemy Lens i pobijemy nieprzyjaciela“.
Potem, zwracając się do Raula, rzekł:
— Jedź pan co koń wyskoczy i oddaj ten list panu de Grammont.
Raul skłonił się, wziął papier, zeszedł szybko z góry, wskoczył na konia i ruszył galopem. W kwadrans potem znajdował się przy marszałku.
Część wojsk już przybyła, reszty spodziewano się lada chwila. Marszałek Grammont na czele całej rozporządzalnej piechoty i konnicy ruszył drogą ku Vandin, pozostawiwszy księcia de Châtillon, ażeby zaczekał i przyprowadził resztę wojska. Artylerja była w pogotowiu i natychmiast wyruszyła.
O godzinie siódmej wieczorem marszałek stawił się na miejsce spotkania. Książę czekał na niego. Jak przewidywał, Lens wpadło w ręce nieprzyjaciela prawie natychmiast po odjeździe Raula. Zresztą uciszenie się kanonady zwiastowało ten wypadek.
W miarę, jak zapadały ciemności, wojska, wezwane przez księcia, przybywały kolejno. Wydany był rozkaz, ażeby nie bito w bębny i nie grano na trąbach. O godzinie dziewiątej zapadła już istna noc.
Pomaszerowano w milczeniu, książę prowadził kolumnę wojska. Poza Aunay armja ujrzała Lens; dwa czy trzy domy stały w płomieniach i głucha wrzawa, znamionująca plądrowanie miasta, zdobytego szturmem, dolatywała aż do żołnierzy.
Książę wskazał każdemu miejsce, marszałek trzymać się miał na lewo i opierać się o Medicourt; książę de Châtillon zajmował środek, wreszcie książę z prawem skrzydłem miał stanąć przed Aunay. Bitwa jutrzejsza odbywać się miała podług stanowisk, zajętych w przeddzień. Całe to rozmieszczenie wojska odbyło się wśród najgłębszej ciszy i z jaknajwiększą dokładnością. — O godzinie dziesiątej już każdy znajdował się na swojem stanowisku.
Trzy rzeczy przedewszystkiem zalecone zostały dowódcom.
Po pierwsze, ażeby różne oddziały oglądały się na siebie w marszu, tak, iżby kawalerja i piechota znajdowały się na jednej linji, a każda w odpowiednich przerwach. Po wtóre, ażeby do ataku iść marszem. Po trzecie, pozwolić, ażeby nieprzyjaciel dał pierwszy ognia.
W przeddzień bitwy przychodzi tysiące oddawna zapomnianych myśli. W przeddzień bitwy obojętni stają się przyjaciółmi, a przyjaciele braćmi. Chyba zbyteczne byłoby dodawać, że, gdy kto ma w sercu jakie uczucie jeszcze żywsze, dochodzi ono wtedy do najwyższego napięcia. Widocznie każdy z młodzieńców doświadczył takiego uczucia, bo po chwili każdy z nich usiadł w narożniku namiotu i pisał na kolanach.
Listy były długie; cztery strony zapełniły się kolejno literami cienkiemi i zwartemi. Od czasu do czasu młodzieńcy spoglądali na siebie z uśmiechem. Rozumieli się dobrze, nic też do siebie nie mówili.
Skończywszy pisanie, każdy włożył swój list do dwóch kopert, ażeby nikt bez rozdarcia pierwszej koperty, nie mógł przeczytać nazwiska, zaadresowanego na drugiej kopercie; potem obaj zbliżyli się do siebie i z uśmiechem zamienili między sobą te listy.
— Gdyby mnie spotkało nieszczęście... — rzekł Bragelonne.
— Gdybym został zabity... — rzekł de Guiche.
— Bądź spokojny!... — wyrzekli równocześnie.
Potem ucałowali się, jak bracia, owinęli się płaszczami i zasnęli owym snem, pełnym młodości i wdzięku, jakim śpią ptaki, kwiaty i dzieci.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.