Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ L
GDZIE DOWIEDZIONO, ŻE NIEKIEDY TRUDNIEJ JEST KRÓLOM POWRÓCIĆ DO STOLICY SWEGO KRÓLESTWA, ANIŻELI JĄ OPUŚCIĆ

Podczas kiedy d‘Artagnan z Porthosem odprowadzali kardynała do Saint-Germain, Athos i Aramis, rozstawszy się z nimi w Saint-Denis, powrócili do Paryża.
Jeden i drugi miał na celu odwiedziny.
Aramis, zaledwie zdążył zmienić buty na trzewiczki pośpieszył do Ratusza, gdzie mieszkała pani de Longueville. Na wieść o zawarciu pokoju, piękna księżna krzyczała na całe gardło. Podczas wojny bowiem królowała, pokój zaś zmuszał ją do abdykacji; oświadczyła więc, iż nigdy nie podpisze traktatu i że niczego więcej nie pragnie nad nieustającą wojnę. Lecz gdy Aramis przedstawił jej ten pokój we właściwem świetle, czyli wszelkie korzyści, skoro jej ukazał wicekrólestwo całej Normandji wzamian za królowanie, jak gdyby z łaski, a wciąż przez Paryżan zaprzeczane, zadźwięczał nad uszkiem temi słodkiemi wyrazami: pięćset tysięcy liwrów, przyrzeczonych przez kardynała; gdy błysnął przed oczami świetnym zaszczytem, jaki uczynić jej ma król, trzymając dziecię jej do chrztu, pani de Longueville opierała się jeszcze, lecz znać było, iż broni się dlatego jedynie by nie ulec odrazu. Aramis udawał, iż wierzy w jej opór, nie chcąc we własnych oczach ująć sobie zasługi, że ją przekonał.
— Pani — mówił on — pragnęłaś choćby raz zwyciężyć księcia pana, brata twojego, najznakomitszego wodza naszej epoki; a kobiety genjalne, jak ty, pani, czego zapragną, tego dopiąć muszą. Dopięłaś swego, książę pobity już, bo nie może wojny w dalszym ciągu prowadzić. A teraz przeciągnij go do naszego stronnictwa. Stopniowo, pomaleńku, oderwij go od królowej, której nie lubi, i od nienawistnego Mazariniego. Fronda jest komedją, której pierwszy akt odegraliśmy dopiero. Ostatecznem jej rozwiązaniem Mazarini być musi, czyli dzień, w którym książę pan za twoją sprawą stanie przeciwko dworowi.
Pani de Longueville dała się nareszcie przekonać. Księżna frondystka tak silnie wierzyła w moc swoich pięknych oczu, że nie wątpiła ani na chwilę w potężne ich wpływy na pana de Condé nawet, a ówczesna kronika skandaliczna twierdzi, iż nie daremnie ufała sobie w tym razie.
Athos, rozstawszy się z Aramisem przy placu królewskim, udał się do pani de Chevreuse. Jeszcze jedna frondystka, równie nieprzejednana, jak i młoda jej rywalka. O niej mowy nie było przy układach ogólnych. Pani de Chevreuse nie została mianowaną wielkorządcą żadnej prowincji, a gdyby królowa zgodziła się zostać matką chrzestną, to chyba którego z jej wnuków lub wnuczek.
To też na pierwsze słowo o pokoju, pani de Chevreuse ściągnęła brwi, i pomimo całej logiki Athosa, by dowieść jej, że dalsza wojna była już niepodobieństwem, stała po stronie kroków nieprzyjacielskich.
— Piękna moja przyjaciółko, — mówił Athos, pozwól powiedzieć sobie, że wszyscy są już wojną znużeni i że, z wyjątkiem ciebie, a może i pana koadjutora, gorąco pragną pokoju. Skażesz się na wygnanie, jak za czasów króla Ludwika XIII. Wierzaj mi, iż minął już dla nas wiek powodzenia w intrygach, a piękne twoje oczy nie na to przeznaczone, aby zagasnąć we łzach za Paryżem, w którym zawsze dwie królowe będą, dopóki ty go nie opuścisz.
— O!... — westchnęła księżna — sama jedna wojny prowadzić nie mogę, lecz mogę się zemścić nad tą niewdzięczną królową i chciwym ulubieńcem, i... zemszczę się, słowo książęce!...
— Pani, błagam cię, nie gotuj ciężkiej przyszłości panu de Bragelonne; wszak już karjerę rozpoczął, książę pan jest mu życzliwy, młody jest, niechaj i młody król rządy obejmie!...
Przebacz mi, pani, moją słabość!... lecz przychodzi ten czas, kiedy człowiek w dzieciach swoich żyje
Uśmiechnęła się księżna nawpół z rozrzewnieniem, nawpół ironicznie.
— Lękam się, hrabio, że zdobyrto cię dla dworu. Może masz jaki order w kieszeni?...
— Tak, pani, mam order podwiązki, dany mi przez Karola I-go, na dzień przed jego śmiercią.
Prawdę mówił hrabia: nie znał żądania Porthosa, nie wiedział więc, iż i drugi posiada.
— Co robić, trzeba pogodzić się z myślą o starości, rzekła w zamyśleniu księżna.
Athos ujął jej rękę i pocałował.
Ona spojrzała mu w oczy i westchnęła.
— Hrabio — rzekła, — Bragelonne musi być milutką siedzibą. Jesteś człowiekiem wykwintnym, musisz tani mieć wodę, gaje i kwiaty.
Westchnęła znowu i wsparła ładną swą główkę na ponętnie przegiętej rączce, zawsze zachwycającej kształtem i białością.
— Pani — odparł hrabia — nie pojmuję tego, co powiedziałaś, nigdym cię młodszą i piękniejszą nie widział.
Księżna pokiwała głową.
— Czy pan de Bragelonne pozostaje w Paryżu?... — zapytała.
— Dlaczego pytasz o to?...
— Daj mi go — mówiła księżna.
— Nie, pani, jeżeli ty zapomniałaś historję Edypa, ja dobrze ją pamiętam.
— Doprawdy, zachwycający jesteś, hrabio, chciałabym przeżyć w Bragelonne choć jeden miesiąc.
— Czyż nie obawiasz się ściągnąć na mnie zawiści innych?... — odparł z galanterją Athos.
— Wcale nie, pojadę tam incognito, pod nazwiskiem Marji Michon.
— O pani, jesteś czarująca.
— Lecz nie zabieraj ze sobą Raula.
— A to dlaczego?...
— Bo jest zakochany.
— On, dziecko prawie!...
— To też dziecko pokochał!...
Athos zamyślił się.
— Masz słuszność, księżno, dziwna — ta miłość dla siedmioletniej dziewczynki, stać się może z czasem fatalną dla niego: mają się bić we Flandrji, niechaj i on tam idzie.
— A gdy powróci, przyślesz mi go, ja go opancerzę przeciw miłości.
— Niestety!... pani, dzisiaj miłość, to jak wojna, pancerz stał się nieużytecznym.
Na to wszedł Raul; przychodził z oznajmieniem do hrabiego i księżnej, że przyjaciel jego, hrabia de Guiche, doniósł, iż jutro ma odbyć się wjazd uroczysty króla, królowej i ministra.
Istotnie dnia tego, równo ze świtaniem, dwór cały przygotowywał się do wyjazdu z Saint-Germain.
Wieczorem dnia poprzedzającego wjazd królowa rozkazała przywołać d‘Artagnana.
— Panie — rzekła do niego, — utrzymują, że Paryż nie jest bynajmniej spokojny. Obawiać się będę o króla; bądź przy drzwiczkach po prawej stronie powozu.
— Niech Wasza Królewska Mość będzie spokojną odparł d‘Artagnan; — ja odpowiadam za króla.
I, skłoniwszy się królowej, wyszedł.
Po drodze spotkał Bernouina, który właśnie szedł mu powiedzieć, iż kardynał go wzywa w sprawie wielce ważnej.
Poszedł więc do kardynała.
— Panie — rzekł do niego tenże — przebąkują o zaburzeniach w Paryżu. Ja będę po lewej stronie króla, a że moja osoba głównie zagrożoną będzie, trzymaj się u drzwiczek po lewej stronie powozu.
— Niech Wasza eminencja się uspokoi, — odparł d‘Artagnan — włos z głowy jego nie spadnie.
— Co tu robić, u djaibła?... — rzekł do siebie znalazłszy się w przedpokoju, — naraz przecie nie mogę znajdować się z lewej i prawej strony karety. Już wiem... ja będę strzegł króla, a Porthos kardynała.
Układ ten wszystkim przypadł do smaku, co zresztą bywa rzeczą rzadką.
Królowa ufała w znaną jej odwagę d‘Artagnana, a kardynał w siłę Porthosa, której sam doświadczył.
Orszak wyruszył w drogę do Paryża. Już przy rogatce, krzyki: niech żyje król! niech żyje królowa! powitały powóz, kilka głosów: niech żyje Mazarini! przebrzmiało bez echa. Skierowano się wprost do katedry Panny Marji, gdzie miano śpiewać „Te Deum“. Wszystek lud paryski yległ na ulicę. Mazarini, który tysiące na to wyrzucił, aby krzyczano: niech żyje Mazarini! słyszane dotąd okrzyki ocenił na dwadzieścia pistolów najwyżej, tak że z niepokojem spoglądał na Porthosa; lecz olbrzymi gwardzista w odpowiedzi na te spojrzenia, odzywał się pięknym swoim basowym głosem: „Bądź spokojny, monsiniorze“ i rzeczywiście Mazarini nabierał coraz więcej pewności siebie.
Przybywszy do Palais-Royal, jeszcze większe spotkano tłumy; rozbrzmiewały tysiączne okrzyki: Niech żyją Ich Królewskie Moście! Mazarini wychylił się z powozu ukazanie się jego powitano wołaniem: Niech żyje kardynał! lecz jednocześnie prawie zagłuszyły je bezlitośnie gwizdania i pełne szyderstwa hukanie. Mazarini zbladł i cofnął się.
— Hałastra!... — mruknął Porthos.
D‘Artagnan nic nie powiedział, pokręcił tylko wąsa z ruchem sobie właściwym, który oznaczał, iż fantazji gaskońska grać w nim poczyna.
Anna Austrjacka pochyliła się do ucha młodego króla szepcząc:
— Bądź uprzejmym, mój synu, i przemów parę słów do pana d‘Artagnana.
Młody król zbliżył głowę do drzwiczek powozu.
— Nie powiedziałem ci jeszcze dzień dobry, panie d‘Artagnan — rzekł — a poznałem cię jednak odrazu. Pan byłeś za kotarą mego łóżka, kiedy paryżanie chcieli mnie widzieć śpiącego.
— Jeżeli król na to zezwoli — odparł d‘Artagnan — będę przy nim zawsze, ile razy grozić mu będzie niebezpieczeństwo.
— Mój panie — zagadnął Mazarini Porthosa — cobyś począł, gdyby ta tłuszcza na nas się zwaliła?
— Nazabijąłbym ich ilebym tylko mógł, monsiniorze — odparł Porthos.
— Hm!... — chrząknął Mazarini — choć odważny i krzepki jesteś, nie mógłbyś jednak wszystkich pozabijać.
— To prawda — rzekł Porthos, stając w strzemionach, aby lepiej zmierzyć okiem nieskończoność tłumów — to prawda, jest tu tego dużo.
— Wolałbym tamtego — mruknął Mazarini i zagłębił się w karecie.
Królowa i jej minister, ten ostatni szczególnie słuszne żywili obawy. Tłum, zachowując pozory szacunku a nawet przywiązania, począł się jednak miotać burzliwie. Słychać było wśród niego przebiegający szmer głuchy, który, gdy wydobywa się z fali, oznacza burzę, a kiedy wśród tłumów powstaje, zwiastuje rozruchy.
D‘Artagnan zwrócił się ku muszkieterom, i, mrugnąwszy okiem, dał im znak niedostrzegalny dla tłuszczy, lecz dużo mówiący dla tych dzielnych wybrańców. Ścisnęły się konne szeregi i lekkie wstrząśnienie przebiegło wśród jeźdźców.
Przy rogatce Sierżantów orszak zmuszony był się zatrzymać; Comminges opuścił czoło eskorty i podążył do karety królowej. Królowa zwróciła pytające spojrzenie na d‘Artagnana, ten dał jej odpowiedź oczami.
— „Ruszajcie naprzód“ — rzekła.
— Naprzód!... — powtórzył d‘Artagnan.
Zdawało się, że na to tylko oczekiwały tłumy, aby z powściąganą dotąd niechęcią wybuchnąć. Rozległy się okrzyki: „Precz z Mazariniin! śmierć kardynałowi!“. —
Jednocześnie z ulic de Grenelle-Saint-Honoré i du Coq wylała się fala podwójna, łamiąc słabe szeregi gwardji szwajcarskiej i wirując, przypadła tuż pod nogi koni d‘Artagnana i Porthosa. Dwa te tłumy miały każdy swego przywódcę, jeden mocno zakrawał na członka czcigodnego stowarzyszenia żebraków; w drugim zaś, pomimo przebrania, łatwo było poznać cechy wyższego pochodzenia. Wstrząśnienie to zachwiało powozem królewskim; potem dały się słyszeć tysiączne okrzyki, które się w jeden ogłuszający wrzask zlały, z pośród których padło kilka strzałów.
— „Do mnie, muszkieterowie!...“ — krzyknął d‘Artagnan.
Orszalk utworzył dwie linje, jedna z prawej, druga z lewej strony karety stanęła, jako posiłki dla d‘Artagnana i Porthosa. D‘Artagnan chciał podnieść nakrycie powozu, lecz król zagrodził ramieniem, mówiąc:
— Nie trzeba, panie d‘Artagnan, ja chcę widzieć.
— Wasza Królewska Mość chce widzieć, niech patrzy zatem!
I z furią, która go czyniła tak okrutnym, rzucił się na wodza powstańców który z pistoletem w jednej a szeroką — Szablą w drugiej ręce, walczył z dwoma muszkieterami, usiłując się przebić do drzwiczek powozu.
— Z drogi, mordioux!... — wrzasnął d‘Artagnan — z drogi!
Na krzyk ten, wódz podniósł głowę, lecz już zapóżno: cios d‘Artagnana dobrze był wymierzony; rapir przeszył mu piersi.
— A! ventre-saint-gris!... — krzyknął d‘Artagnan, lecz nie czas już było cofnąć uderzenie — hrabio — co tu robisz — u djabła?
— Spełniam moje przeznaczenie — rzekł Rochefort, padając na jedno kolamo. — Z trzech pchnięć twej szpady wyszedłem szczęśliwie, czwarte dobiło mnie nareszcie.
— Hrabio — z niejakiem wzruszeniem przemówił d‘Artagnan — uderzyłem, nie wiedząc, że to ty jesteś. Nie zniósłbym tego, byś umarł z uczuciem nienawiści dla mnie.
Rochefort wyciągnął do niego rękę. Ujął ją d‘Artagnan. Hrabia chciał mówić, lecz potok krwi z ust mu się rzucił; wyprężył się i skonał.
— Precz, hałastro!... — krzyknął d‘Artagnan. — Wódz wasz zabity, nie macie tu co robić.
D‘Artagnan z dwudziestoma muszkieterami przypuścił szarżę do ulicy du Coq, a zaburzenie jak dym się rozwiało. Pośpieszył teraz d‘Artagnan z pomocą Porthosowi, lecz i ten spełnił zadanie swoje równie sumiennie, jak d‘Artagnan.
Lewa strona powozu, równie jak prawa, uprzątnięta była należycie, i podniesiono już firankę po stronie Mazariniego, który, mniej wojowniczego ducha, aniżeli młodziutki król, przezornie rozkazał ją zapuścić.
Porthos wielce melancholijną miał minę.
— Po jakiemu wyglądasz, u djabła, Porthosie? jak na zwycięzcę dziwną przybrałeś postać?
— Ależ i ty wydajesz mi się wzruszony?... — odparł Porthos.
— Jest czego, mordioux! starego druha zabiłem.
— Doprawdy; kogóż to?
— Hrabiego de Rochefort!...
— Tak samo zupełnie, jak ja; zabiłem człowieka, którego twarz nie była mi nieznana; nieszczęściem, przez łeb go palnąłem i w jednej chwili twarz mu krwią spłynęła.
— A co tam, panie?... — zapytała królowa.
— Pani — odparł d‘Artagnan — droga oczyszczona, i Wasza Królewska Mość może wyruszyć.
Bez żadnego już wypadku przybył orszak do katedry a przed jej portykiem cały kler z koadjutorem na czele, oczekiwał króla, królowej i ministra, za których powrót szczęśliwy miano odśpiewać „Te Deum“.
Bazin, przybrany w szatę błękitną, z laską srebrem kutą w dłoni, i z miną wielce poważną strzegł wejścia do chóru. Nagle uczuł, iż ktoś ciągnie go za rękaw. Spuścił ku ziemi pobożne wejrzenie, w niebo przedtem wzniesione, i ujrzał Friqueta.
— Głupcze, jak śmiesz mi przeszkadzać w pełnieniu moich obowiązków?... — zapytał.
— Panie Bazin — szepnął Friquet — pan Maillard, wiesz przecie, ten, co wodę święconą podawał u św. Eustachego w całem tem zamieszaniu dostał szpadą w głowę; umierający, a chciałby wyspowiadać się, nim umrze, przed panem koadjutorem, który, jak mówią, ma władzę odpuszczania śmiertelnych grzechów.
— I on wyobraża sobie, że dla niego pan koadjutor będzie sobie przerywał?
— Bezwątpienia, gdyż, o ile się zdaje, koadjutor mu to obiecał.
— Kto ci powiedział?
— Sam pan Maillard.
— Widziałeś się z nim?
— Rozumie się: byłem przy tem, jak padł.
— Co tam robiłeś?
— Patrzcie państwo, krzyczałem: precz z Mazarinim! śmierć kardynałowi! na szubienicę włocha! Wszak pan tak mi krzyczeć kazałeś.
— Będziesz ty cicho, głupcze!... — szepnął Bazin, patrząc z niepokojem dokoła.
— Powiedział mi zatem pan Maillard: Ruszaj po pana koadjutora, Friquet, uczynię cię moim spadkobiercą, jeżeli mi go sprowadzisz. Sam powiedz, ojcze Bazinie spadkobiercą pana Maillarda, podawacza wody święconej ort św. Eustachego! hę? potem to już tylko ręce założyć! W każdym razie, wszystko mi jedno, chciałbym mu tę przysługę wyświadczyć; cóż wy na to, ojcze?
— Oznajmię panu koadiutorowi — odparł Bazin.
Wolniutko i pełen uszanowania podszedł do prałata szepnął mu parę słów do ucha, na co tenże dał znak twierdzący, a powróciwszy;tym samym krokiem:
— Idź, powiedz konającemu, niechaj poczeka, za godzinę monsinior będzie u niego.
— Dobra!... — rzekł Friquet — los mój zapewniony.
— Ale, ale, gdzie on się kazał zanieść?
— Do wieży Saint-Jacques-la-Boucherie.
Skoro tylko „Te Deum“ zostało odśpiewane, koadjutor, nie zdjąwszy nawet sukni kapłańskiej, tak jak obiecał, udał się do znanej mu dobrze starej wieży. Przyszedł w porę, raniony oddychał jeszcze.
Otwarto drzwi izby, w której dogorywał żebrak.
Wkrótce potem wyszedł stamtąd Friquet, niosąc w ręku wypchany skórzany worek, a ledwie drzwi zamknął za sobą, otworzył go natychmiast i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu. znalazł w nim pełno złota.
Żebrak dotrzymał słowa i uczynił Friqueta swoim spadkobiercą.
— A!... matko Naneto!... — wykrzyknął zdławionym z radości głosem — a!... matko Naneto!... I naoślep popędził na ulicę, wreszcie, przypadłszy do progu domostwa Broussela, zachwiał się na nogach i rozciągnął się jak długi, rozsypując luidory, przepełniające worek.
Matka Naneta najpierw luidory pozbierała, następnie podniosła Friqueta. Nie wiedział Friquet, że stary żebrak po którym odziedziczył bogactwo, nosił ongiś nazwisko pana Bonacieux...
W trakcie tego orszak: królewski wstępował do pałacu królewskiego.
— Dzielny człowiek z tego pana d‘Artagnana, matko — mówił młody król.
— Tak, mój synu, i wielkie usługi oddał ojcu twojemu. Jednaj go sobie na przyszłość.
— Panie kapitanie — odezwał się młody król do d‘Artagnana, wysiadając z powozu — królowa pani zobowiązała mnie prosić dziś na obiad pana i przyjaciela jego, pana barona du Vallon.
Wielki to był zaszczyt dla d‘Artagnana i Porthosa; ton ostatni wpadł w najwyższy zachwyt.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.