Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Mazarini odsunął rygle podwójnych drzwi i zastał na progu Athosa, gotowego na przyjęcie odwiedzin znakomitego gościa, jakiego zapowiedział mu Comminges.
Na widok Mazariniego, skłonił głowę.
— Wasza Eminencja mogłaby się obejść bez straży — rzekł — zbyt wielkim jest zaszczyt, jaki mnie spotka, abym choć na chwilę mógł o nim zapomnieć.
— To też, drogi mój hrabio — odezwał się d‘Artagnan — Jego Eminencja niekoniecznie życzył sobie naszego towarzystwa: tylko du Vallon i ja bardzośmy o to prosili, może nawet w sposób niekoniecznie przystojny, ale pragnęliśmy cię ujrzeć.
Na ten głos z drwiącym tonem i na tak dobrze znany mu ruch, towarzyszący tym słowom, Athos skoczył z podziwu.
— D‘Artagnan! Porthos!... — wykrzyknął. — Co to ma znaczyć?...
— To ma znaczyć — odparł Mazarini, próbując znowu uśmiechu a zarazem zagryzając wargi — to ma znaczyć, że role zostały zamienione i że ci panowie, zamiast być moimi więźniami, mają mnie za jeńca; i zamiast dyktować im prawa, zmuszony się widzę stosować do nich najściślej. Ostrzegam was, panowie, że chyba uśmiercić mnie zechcecie, w przeciwnym bowiem razie zwycięstwo wasze niedługo potrwa; przyjdzie kolej i na mnie; a wtedy...
— O! monsiniorze — przerwał mu d‘Artagnan — na co te groźby; zły przykład dajesz. Wszak obchodzimy się z Waszą Eminencją tak łagodnie i uprzedzająco! Na bok z dąsami, na bok wszelkie urazy, pogawędźmy grzeczniutko.
— Z całą przyjemnością, panowie — rzekł Mazarini — nie chcę jednak, abyście w chwili rozprawy nad moim okupem przesadzali korzyści waszego położenia, gdyż biorąc mnie w sidła, samiście wraz zemną w nie wpadli.
Jakże wyjdziecie stad? Spójrzcie na kraty, spójrzcie na bramy, a raczej pomyślcie o wartach, które czuwają poza bramami i kratami temi, o żołnierstwie, co dziedzińce zapełnia, a teraz wejdźmy w układy. Słuchajcie, pragnę wam pokazać, iż jestem prawym człowiekiem.
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan — trzymajmy się ostro, bo inaczej spłata on nam figla.
— Ofiarowałem wam wolność — ciągnął dalej minister — i ofiarowuję ją jeszcze. Przyjmujecie ją? Zanim upłynie godzina, zostaniecie odkryci, zaaresztowani i zmuszeni mnie zabić, coby było zbrodnią niesłychaną i niegodną tak zacnej szlachty, jaką jesteście.
— My też — odezwał się d’Artagnan — gwałtu tego możemy się dopuścić jedynie w ostateczności.
— Przeciwnie zaś — ciągnął Mazarini — gdy pozostawicie mnie w spokoju, przyjmując swoje uwolnienie...
— Jakże to — przerwał mu d‘Artagnan — chcesz, monsiniorze, abyśmy z wolności naszej korzystali, jeśli pozbawić jej nas możesz, jak sam to powiedziałeś, w pięć minut po jej udzieleniu? A, o ile cię znam, Eminencjo, zrobiłbyś to na pewno.
— A... — rzekł Mazarini — jeżeli zapewnię wam bezpieczeństwo w sposób niezbity, dotykalny?...
— A! to co innego — odezwał się Porthos.
— Słuchamy — rzekł Athos.
— Słuchamy — powtórzył d‘Artagnan.
— Najpierw, czy przyjmujecie?... — zapytał kardynał.
— Wyjaśnij swój plan, monsiniorze, a zobaczymy.
— Zważcie, że jesteście zamknięci, pochwyceni.
— Wiesz dobrze, monsiniorze — rzekł d‘Artagnan, że pozostaje nam zawsze ostatnia ucieczka.
— Jaka?
— Umrzeć razem.
Mazarini się wstrząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — w końcu korytarza znajdują się drzwi, od których klucz mam przy sobie, drzwi te prowadzą do parku. Ruszajcie z tym kluczem. Jesteście ostrożni, silni i uzbrojeni. Uszedłszy w lewo sto kroków, znajdziecie mur, otaczający park; przesadzicie go i w trzech skokach znajdziecie się na drodze, wolni jak ptaki. Teraz znam was już dosyć, i wiem, że choćby was napadnięto, nie znajdziecie w tem żadnej przeszkody do ucieczki.
— A! przebóg! monsiniorze — odezwał się d‘Artagnan — zechciej nas sam do tych drzwi doprowadzić!
— Jak najchętniej — odparł minister — jeżeli to dla waszej spokojności potrzebne.
Mazarini, nie spodziewając sę, aby mu tak łatwo poszło, rozpromieniony cały wszedł do korytarza, i otworzył drzwi, o których mówił. Istotnie prowadziły one do parku, wiatr bowiem ze śniegiem wpadł do korytarza, wionąwszy na twarze naszych trzech zbiegów, co ich upewniło o prawdzie słów kardynała.
— O... do djabła;... — mruknął d‘Artagnan — paskudna noc, monsiniorze. Nie znamy miejscowości i w żaden sposób nie znajdziemy drogi. Skoro Wasza Eminencja tyle już zrobiłeś aby tutaj przyjść z nami, jeszcze kilka kroków, monsiniorze... doprowadź nas do muru.
— Zgoda — rzekł kardynał.
I wpoprzek drogi, szybkim krokiem szedł w stronę muru, u którego znaleźli się za chwilę.
— Zadowoleni jesteście, panowie?... — zagadnął Mazarini.
— Ja myślę, że zbytecznie bylibyśmy wybredni! Peste! jakiż to zaszczy: trzech chudych szlachciców, eskortowanych przez księcia kościoła! Ale! ale! monsiniorze, przed chwilą mówiłeś, że jesteśmy dzielni, przezorni i uzbrojeni?
— Tak.
— Mylisz się, Eminencjo, jeden tylko du Vallon i ja uzbrojeni jesteśmy; pan hrabia zaś jest z gołemi rękami, a na wypadek spotkania z patrolem, musimy mieć się, czem bronić.
— Aż nadto słusznie.
— Skądże weźmiemy szpady?... — zapytał Porthos.
— Monsinior pożyczy hrabiemu swojej, boć mu ona wcale nie potrzebna — rzekł d‘Artagnan.
— Z miłą chęcią — odezwał się kardynał — będę nawet prosił pana hrabiego, aby zechciał ją zachować na pamiątkę.
— Teraz, Athosie, wspinaj się, żywo — rzekł d‘Artagnan.
Athos przy pomocy Porthosa, który porwał go jak piórko, znalazł się na zwierzchniej płaszczyźnie muru.
— A teraz skacz, Athosie.
Athos skoczył i zniknął po drugiej stronie muru.
— Teraz ja się drapię, Porthosie; nadstaw mi swoje plecy, nie puszczając pana kardynała.
— Trzymam go.
Porthos nadstawił plecy d‘Artagnanowi, który dzięki tej pomocy znalazł się w jednej chwili na wierzchołku muru, jak na koniu.
Mazarini udawał, że się śmieje.
— Jesteś już?... — zapytał Porthos.
— Tak, przyjacielu, a teraz...
— Teraz co?
— Teraz podaj mi pana kardynała, a gdyby miał ochotę krzyczeć, uduś go natychmiast.
Mazarini chciał zawołać; lecz Porthos oburącz go schwycił i podrzucił d‘Artagnanowi, który, porwawszy go za kołnierz, koło siebie posadził. Następnie groźnie do niego przemówił:
— Panie, natychmiast zeskakuj nadół, tam do pana de la Fére, albo, słowo szlacheckie, zabiję!
— Monsou, monsou — zawołał Mazarini — nie dotrzymujesz przyrzeczenia.
— Ja? monsiniorze, czyż obiecywałem ci cokolwiek?
Mazarini jęknął.
— Panie — rzekł — jesteś wolnym, a wolność twoja była moim okupem.
— Zgoda; lecz gdzie okup za ten niezmierzony skarb, zagrzebany w galerji, do którego się schodzi, naciskając ukrytą w murze sprężynę, jaką odsuwa wazon osłaniający schody? czy nie należałoby o tem pomówić trochę, monsiniorze?
— Jezu!... — jęknął Mazarini, krztusząc się i składając ręce — Jezu, mój Boże! jestem zgubiony!...
D‘Artagnan wziął go pod pachy i spuścił leciutko na ręce Athosa, który obojętnie stał pod murem.
Wtedy, zwracając się do Porthosa:
— Uczep się mojej ręki — zawołał d‘Artagnan — ja mocno trzymam się muru.
Porthos zrobił wysiłek, od którego aż mur zatrzeszczał i znalazł się także na jego wierzchołku.
— Panowie, dotrzymujcie kardynałowi towarzystwa — odezwał się d‘Artagnan — a ja pójdę wybadać grunt.
Dobył szpady i ruszył naprzód.
— Monsiniorze — rzekł — którędy iść należy, aby dostać się do gościńca? Zanim odpowiesz, rozważ najeżycie; bo gdybyś, Eminencjo, omylił się wypadkiem, pociągnęłoby to za sobą ważne niedogodności nietylko dla nas, lecz i dla ciebie, monsiniorze.
— Idź pan wzdłuż muru — rzekł Mazarini — a nie zabłądzisz z pewnością.
Trzej przyjaciele podwoili kroku, lecz wkrótce zmuszeni byli zwolnić; kardynał, pomimo najlepszych chęci, nie mógł za nimi nadążyć! Naraz d‘Artagnan natknął się na coś ciepłego, a to coś poruszyło się.
— Patrzcie!... — zawołał — koń!... konia znalazłem, panowie!
— I ja także!... — odezwał się Athos.
— I ja też!... — rzekł Porthos, wierny nakazowi nie wypuszczania z ręki kardynała.
— To się nazywa szczęście, monsiniorze — przemówił d‘Artagnan — w chwili, gdy Wasza Eminencja uskarżała się, iż musi iść pieszo...
Nie dokończył tych słów, gdy lufa pistoletu dotknęła jego piersi i ktoś z powagą odezwał się:
— Nie ruszaj!
— Grimaud!... — wykrzyknął — Grimaud! co ty tu robisz? Niebo cię nam zsłyła!
— Nie, panie — odparł zacny sługa — to pan Aramis kazał mi pilnować koni.
— Więc i Aramis jest tutaj?
— Tak, panie, od wczoraj.
— A co tu robicie?
— Stoimy na czatach.
— Ilu was jest?
— Sześćdziesięciu.
— Daj mu znać.
— Natychmiast, panie.