Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX
GDZIE DOWIEDZIONE JEST, ŻE W NAJCIĘŻSZYCH NAWET OKOLICZNOŚCIACH, SZLACHETNE SERCA NIE TRACĄ ODWAGI A DOBRE ŻOŁĄDKI APETYTU

Mały oddział, nie spojrzawszy poza siebie, pędził tak szybkim galopem, przebywając wpław małą rzeczkę i zostawiając na lewo miasto Durham. Wreszcie ujrzano lasek i po raz ostatni dano ostrogi koniom, kierując się w tę stronę.
Skoro tylko znikli za zasłoną zieleni, dość gęstą, ażeby ich zakryć przed wzrokiem tych, którzy mogli ich ścigać, zatrzymali się, ażeby odbyć naradę; konie kazano trzymać dwom lokajom, ażeby wypoczęły w siodłach i uprzęży, a Grimauda postawiono na straży.
— Pójdź, przyjacielu mój, niech cię ucałuję — rzekł Athos do d‘Artagnana — tyś naszym zbawcą, tyś prawdziwym bohaterem wśród nas.
— Athos ma słuszność i ja cię podziwiam — rzekł z kolei Aramis, ściskając go w swych objęciach — czegóżbvś ty mógł dokazać, mając nad sobą pana mądrego i dzielnego!
— Teraz — rzekł gaskończyk — wszystko idzie dobrze; przyjmuję dla siebie i dla Porthosa wszelkie ucałowania i podziękowania.
Obaj przyjaciele, gdy d‘Artagnan przypomniał im, co winni również Porthosowi, z kolei i jemu uściskali ręce.
— Teraz — rzekł Athos — należałoby pomyśleć, ażeby wie lecieć na los przypadku, jak jacy szaleńcy, ale ułożyć plan. Co mamy uczynić?
— Co mamy czynić? mordionx! To nie tak trudno powiedzieć.
— Ty powiedz, d‘Artagnanie.
— Dostaniemy się do najbliższego portu morskiego, zbierzemy wszystkie nasze drobne środki, najmiemy statek i powrócimy do Francji. Daję wszystko co do ostatniego grosza. Najpierwszym skarbem jest życie, a nasze, powiedzmy to sobie, wisi tylko na włosku.
— Co mówisz o tem, du Val!on?... — zapytał Athos.
— Ja — odrzekł Porthos — jestem zupełnie tego samego zdania, co d‘Artagnan! Obrzydliwy to kraj ta Anglja!
— Więc gotów jesteś ją opuścić?... — zapytał Athos d’Artagnana.
Sandiu!... — odrzekł d‘Artagnan — nie widzę, co mogłaby mnie tu zatrzymać.
Athos zamienił spojrzenie z Aramisem.
— To jedźcie, moi przyjaciele — odezwał się z westchnieniem.
— Takto, jedźcie!... — podchwycił d‘Artagnan — chyba jedźmy.
— Nie, przyjacielu mój — odrzekł Athos — musimy się rozstać.
— Rozstać!... — zawołał d‘Artagnan, oszołomiony tą niespodziewaną nowiną.
— Ba!... — rzekł Porthos — dlaczego mamy się rozstać, kiedy jesteśmy razem?
— Bo wasze zadanie już spełnione, i możecie, a nawet powinniście powrócić do Francji, ale z nami co innego
— Zadanie wasze jeszcze nie spełnione?... — spytał d‘Artagnan, patrząc na Athosa ze zdziwieniem.
— Nie, przyjacielu mój — odpowiedział Athos głosem słodkim a zarazem stanowczym. — Przybyliśmy tu, ażeby bronić króla Karola, źleśmy go bronili, teraz musimy go ocalić.
— Ocalić króla!... — wyrzekł d‘Artagnan, spoglądając z kolei na Aramisa.
Aramis poprzestał tylko na kiwnięciu głową. Twarz d‘Artagnana przybrała wyraz głębokiego współczucia; zdawało mu się, że ma do czynienia z dwoma warjatami.
— Ależ to niemożliwe, ażebyś mówił poważnie, Athosie — odezwał się d‘Artagnan — król znajduje się wśród wojska, które go prowadzi do Londynu. Armją tą dowodzi rzeźnik, czy też syn rzeźnika, mniejsza, pułkownik Harrison. Jego Królewskiej Mości wytoczony zostanie proces, po przybyciu do Londynu, ręczę za to; dość się o tem nasłuchałem z ust pana Oliviera Cromwella.
Athos i Aramis zamienili z sobą drugie spojrzenie.
— A po skończeniu procesu, wyrok niezwłocznie będzie wykonany — ciągnął dalej d‘Artagnan — o! ci purytanie prędcy są w robocie.
— A na co, jak sądzisz, zostanie król skazany?... — zapytał Athos.
— Bardzo się boję, że na śmierć; za wiele zrobili przeciw niemu, aby im to kiedykolwiek przebaczył, jedno im więc tylko pozostaje: zabić go.
— Tak, jestem tego pewny; ale tembardziej nie należy opuszczać zagrożonej głowy królewskiej.
— Athosie, tyś chyba oszalał!
— Nie, przyjacielu mój — odparł łagodnie szlachcic. De Winter przyjechał do Francji po nas, zaprowadził nas do Pani Henryki. Jej Królewska Mość uczyniła nam zaszczyt, panu d’Herblay i mnie, prosząc o naszą pomoc dla swego małżonka; daliśmy jej nasze słowo; słowo wszystko w sobie mieściło. Była w niem nasza siła, nasz rozum, życie wreszcie swe oddawaliśmy; słowa dotrzymać musimy. Wszak takie i twoje zdanie, d‘Herblay?
— Tak — odrzekł Aramis — przrzekliśmy.
— Zresztą — ciągnął dalej Athos — mamy jeszcze i inny powód, a mianowicie — posłuchajcie dobrze: wszystko jest mizerne i nędzne we Francji w tej chwili. Mamy króla dziesięcioletniego, który nie wie jeszcze, czego chce; mamy królowę, którą spóźniona namiętność czym ślepą; mamy ministra, który rządzi Francją, jak ekonom dużym folwarkiem, to znaczy, myśląc tylko o tem, co może dać mu złoto, i orząc tę ziemię intrygą i chytrością włoską; mamy książąt, którzy stanowią opozycję osobistą i samolubną, a są w stanie conajwyżej wydrzeć z rąk Mazariniego trochę pieniędzy i jakiś łachman władzy. Służyłem im nie z zapałem... Bogu wiadomo, że ich oceniam tak, jak są warci, i że nie wysoko stoją w mojej opinji... służyłem im tylko z zasady. Dzisiaj rzecz inna; spotykam na swej drodze wysoką niedolę, niedolę królewską, niedolę europejską; przywiązuję się do niej. Jeżeli nam się uda ocalić króla, będzie to piękne; jeżeli umrzemy za niego, będzie to wielkie... Jedyną naszą boleścią będzie umierać zdala od was.
— Co poczniecie tu w kraju obcym, nieprzyjacielskim?
— O! gdybyśmy was mieli, przyjaciele moi! Z tobą, d‘Artagnanie, z tobą, Portnosie, we czterech znów razem po raz pierwszy od lat dwudziestu, stawilibyśmy czoło nietylko Anglji, ale trzem nawet królestwom!
— A czyście obiecali też królowej — podchwycił d‘Artagnan z goryczą — że zburzycie więzienie londyńskie, zabijecie sto tysięcy żołnierzy, ze walczyć będziecie zwycięsko przeciw zyczeniu narodu i dążnościom człowieka, który nazywa się Olivierem Cromwell? Wyście go nie widzieli, Athosie i Aramisie! O! to genjusz, który mi wielce przypomniał tamtego wielkiego kardynała — wiecie, Richelieugo! Nie przesądzajcie więc swych obowiązków. W imię nieba! drogi mój Athosie, nie czyn bezużytecznych poświęceń. Kiedy na cię patrzę, doprawdy, zdaje mi się, ze widzę człowieka rozsądnego; kiedy mi opowiadasz, zdaje mi się, ze mam, do czynienia z warjatem. No, Porthosie przyłączcie się do mnie. Co myślisz o tej sprawie, powiedz szczerze?
— Nic dobrego — odpowiedział Porthos.
— No, — mówił dalej d‘Artagnan, zniecierpliwiony, że Athos, zamiast go słuchać, słuchał jakby głosu, w nim samym mówiącego — nigdy jeszcze nie pożałowaliście moich rad. Wierzaj mi zatem, Athosie, zadanie twoje już skończone i to skończone szlachetnie, powracaj z nami do Francji.
— Przyjacielu — odrzekł Athos, uśmiechając się — postanowienie nasze niewzruszone.
D‘Artagnan uderzył się po biodrze ze złością: podawał względy najbardziej przekonywające, jakie tylko mógł odnaleźć; ale na wszystkie te rozumowania Athos uśmiechał się spokojnie i słodko, a Aramis kiwał głową.
— A! — zawołał wreszcie d‘Artagnan rozżarty — kiedy tak chcesz, zostawmy nasze kości w tym hultajskim kraju, gdzie zawsze zimno, gdzie pogoda jest mgłą, mgła deszczem, a deszcz potopem; gdzie słońce podobne do księżyca a księżyc do kawałka sera śmietankowego... zresztą tu lub gdzieindziej umrzeć, skoro trzeba umierać, to już mniejsza!
— Ale pomyśl, drogi przyjacielu! — wtrącił Athos — że tu mamy umrzeć wcześniej.
— Ba! trochę wcześniej, czy trochę później, na to nie warto się łasić.
— Ja zaś — rzekł Porthos — zrobię, co zechcecie. Zresztą, mnie się to bardzo podoba, co powiedział Athos przed chwilą.
— Ale twoja przyszłość, d‘Artagnanie? Twoje marzenia Ponthosie?
— Przyszłość nasza, nasze marzenia — wyrzekł d‘Artagnan z gorączkowym zapałem — czy potrzebujemy się tem wszystkiem troszczyć, skoro ratujemy króla? gdy król zostanie ocalony, zbieramy jego przyjaciół, bijemy purytanów, zdobywamy Anglję, wkraczamy do Londynu razem z nim i przywracamy go ma tron.
— A on nas mianuje książętami i parami — wyrzekł Porthos, a oczy mu się zaświeciły z radości, na myśl o tej przyszłości, jak w bajce.
— Albo o nas zapomni — wtrącił d‘Artagnan.
— O! — zawołał Porthos.
— O? to się już widziało, przyjacielu Porthosie, bo, zdaje mi się, wyświadczyliśmy kiedyś królowej Annie Austrjackiej przysługę, która wcale nie ustępowała tej, jaką chcemy wyświadczyć dzisiaj Karolowi I, co nie przeszkadzało królowej Annie Austrjackiej nie pamiętać o nas w ciągu prawie lat dwudziestu.
— A czy tego żałujesz, d‘Artagnanie, żeś jej wyświadczył przysługę? — rzekł Athos.
— Nie, dalibóg nie — odrzekł d‘Artagnan — i przyznaję nawet, że w przystępach najgorszego humoru znajdowałem pociechę w tem wspomnieniu.
— Zatem — podchwycił Athos, wyciągając rękę do ’d‘Artagnana.
— Zatem rzecz ułożona — rzekł d‘Artagnan — Anglję uważam za kraj uroczy i zostaję tu, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?...
— Ażeby mnie nie zmuszano do uczenia się po angielsku.
— O! teraz — wyrzekł Athos triumfująco — przysięgam ci, przyjacielu mój, na Boga, który nas słyszy, i na imię, które noszę, jak sądzę bez skazy, wierzę, że czuwa nad nami jakaś moc i mam nadzieję, że wszyscy czterej ujrzymy Francję.
— Oby tak było — odrzekł d‘Artagnan — ale ja mam przekonanie wprost przeciwne.
— Drogi d‘Artagnan — odezwał się Aramis — on reprezentuje pośród nas opozycję parlamentarną, która mówi zawsze nie, a robi zawsze tak.
— Tak, ale która tymczasem ocala ojczyznę — wtrącił Athos.
— Otóż kiedy wszystko już ułożone — odezwał się Porthos, zacierając ręce — możebyśmy pomyśleli o obiedzie? Zdaje mi się, że w najkrytyczniejszych okolicznościach w życiu zawsze jedliśmy obiad.
— A! tak, mów o obiedzie w kraju, gdzie raczą cię baraniną gotowaną, a piją tylko piwo. Tfu! po co u djabła ten kraj sobie wybrałeś, Athosie? Ale mniejsza; no, Porthosie, zobaczmy, jaki masz plan obiadu?
— Plan? Ja mam żołądek pusty, jeść mi się chce i tyle.
— Ale — zauważył d‘Artagnan — czyż nie mamy z sobą Mousquetona, który cię tak znakomicie żywił, Porthosie, w Chantilly?
— Rzeczywiście — odrzekł Porthos — mamy Mousquetona ale odkąd został intendentem, strasznie ociężał, ha, wezwijmy go!
I zawołał uprzedzająco:
— Hej!... Mousquetonie!...
Mouston zjawił się; minę miał wielce żałosną.
— Co ci jest, mój drogi panie Moustonie?... — spytał d‘Artagnan — czyżbyś był chory?...
— Panie!... jeść mi się bardzo chce.
— A to właśnie dlatego przywołaliśmy cię, mój drogi panie Moustonie. Czyżbyś nie mógł złapać za kołnierz kilku z tych królików miłych i tych ślicznych kuropatw, z których przyrządzałeś pieczyste i pasztety w hotelu... Dalibóg nie pamiętam, jak się nazywał. To zresztą wszystko jedno; i możebyś złapał na lasso kilka butelek wina burgundzkiego, które tak doskonale leczyło twego pana podczas choroby.
— Niestety!... proszę pana — odrzekł Mousqueton — boję się, czy to wszystko, czego pan ode mnie żąda, nie jest wielką rzadkością w tym strasznym kraju, i zdaje mi się, że lepiej byłoby gdybyśmy poprosili o gościnność gospodarza tego domku, który tam widać na końcu lasu.
— Ha!... to idźmy, mój przyjacielu, zaprosić się na obiad do gospodarza domku. Co o tem myślicie panowie?..
— A!... — odezwał się Aramis — jeżeli gospodarz jest purytaninem?...
— Tem lepiej, mordioux — odrzekł d‘Artagnan — jeżeli jest purytaninem, przywieziemy mu wiadomość o wzięciu króla, a on na cześć tej nowiny da nam białe kapłony.
— A jeżeli jest stronnikiem królewskim?... — wtrącił Porthos.
— W takim razie przybierzemy miny żałobne i oskubiemy jego czarne kury.
— Jakiś ty szczęśliwy — odezwał się Athos mimowoli uśmiechając się z konceptu niepowściągliwego gaskończyka — patrzysz na wszystko z humorem.
— Cóż chcesz?... — rzekł d‘Artagnan — pochodzę z tej dzielnicy kraju, gdzie chmurki niema na niebie. No, ale ruszajmy w drogę. — Hola, Grimaud, mój przyjacielu, czy widziałeś co?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nic — odpowiedział Grimaud.
— A to bydło!... — odezwał się Porthos — nawet nas nie ścigają. O!... gdybyśmy my byli na ich miejscu!...
— A szkoda!... — rzekł d‘Artagnan — byłbym chętnie powiedział dwa słówka Mordauntowi w tej małej Tebaidzie. Widzicie, jakie to ładne miejsce, ażeby zwalić człowieka na ziemię!...
— Rzeczywiście — odezwał się Aramis — ja sądzę, moi panowie, że syn pod względem siły, nie może się równać matce.
— E!... drogi przyjacielu!... — odpowiedział Athos — poczekaj trochę, rozstaliśmy się z nim zaledwie przed dwiema godzinami, nie wie, w którym zdążamy kierunku, nie wie, gdzie jesteśmy. Powiemy, że nie dorównywa matce, dopiero wtedy, gdy nogę postawimy na ziemi francuskiej, jeżeli nas przedtem nie zabiją lub nie otrują.
— Tymczasem warto byłoby zjeść obiad — zauważył znów Porthos.
I czterej przyjaciele, poprzedzani przez Mousquetona, podążyli ku domkowi, prawie już wolni od troski, jak za dawnych czasów, bo znowu teraz byli wszyscy czterej razem i w zgodzie, jak oświadczył Athos.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.