Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po skończonej spowiedzi, przyjął Karol komunję, a potem zapragnął widzieć się z dziećmi. Była właśnie godzina dziesiąta; nie spóźnił się zbytecznie.
Przybyły dzieci królewskie, byli to; księżniczka Karolina i książę Glocestre, mała jasnowłosa dziewczynka z oczkami zapłakanemi, i chłopiec, mający około dziewięciu lat, którego oczy suche i usta pogardliwie wydęte, zdradzały budzącą się dumę.
Chłopiec płakał noc całą, lecz wobec wszystkich ani jednej łzy nie uronił.
Na widok dwojga dzieci swoich uczuł Karol, iż opuszcza go odwaga. Łzy mu do oczu napłynęły, lecz otarł je ukradkiem, chciał bowiem być silnym w przytomności tych, którym pozostawiał ciężki spadek cierpienia i niedoli. Do dziewczątka przemówił najwpierw; przyciągnąwszy ją sobie, zalecał pobożność, rezygnację i miłość dziecięcą; potem otoczywszy się obojgiem, księcia Glocester posadził na kolano, by móc jednocześnie przytulić go do serca i ucałować twarzyczkę:
— Synu mój, — mówił do niego, jadąc tu, widziałeś dużo ludzi na ulicach i w przedpokojach; ludzie ci zetną twojemu ojcu głowę, nie zapomnij tego nigdy. Nadejdzie może dzień, w którym zechcą uczynić cię królem z wykluczeniem księcia Walji lub księcia Yorku, starszych braci twoich, lecz ty, mój synu, nie jesteś królem, i tylko z ich śmiercią możesz nim zostać. Przysięgnij mi więc, że nie pozwolisz włożyć na głowę twoją korony, dopóki prawnie należeć ci się nie będzie.
Dziecię złożyło drobną rączkę swoją w dłoni ojcowskiej i rzekło:
— Najjaśniejszy Panie, przysięgam Waszej Królewskiej Mości...
Przerwał mu Karol.
— Henryku, — powiedział — nazwij mnie ojcem twoim.
— Mój ojcze, — powtórzyło dziecię, — przysięgam ci, że wpierw zabiją mnie, niż królem swoim zrobią.
— Dobrze, mój synu, — rzekł Karol, — a teraz uściśnij mnie i ty także, Karolino, i nie zapominajcie o mnie.
— Oh! nigdy! nigdy! — wykrzyknęły dzieci oplatając rączkami szyję królewską.
— Żegnam was, żegnam, moje drogie dzieci. Wyprowadź ich, Juxon; ich łzy odjęłyby mi odwagę do śmierci.
Biedne dzieci! Juxon wydarł je z objęć ojca i oddał tym, co je przyprowadzili.
Athos tymczasem nasłuchiwał, i rozpacz go zdejmowała, że nie było sygnału; od czasu do czasu w zniecierpliwieniu, znowu poczynał nacinać kamień, lecz z obawy, by go nie dosłyszano, przestawał natychmiast.
Okrutna ta bezczynność trwała dwie godziny. Milczenie śmierci zaległo pokój królewski.
i Nareszcie Athos postanowił odkryć przyczynę tego głuchego i ponurego spokoju, który zakłócał tylko bezmierny szum, sprawiany przez tłumy. Uchylił draperję, zasłaniającą otwór wyłomu, zszedł na pierwsze piętro rusztowania, — rozchylił wprost oczu swoich zasłonę i ujrzał konnicę opasującą dokoła straszną tę budowę; za konnicą rząd halabardników i muszkieterów, a po za muszkieterami pierwsze szeregi ludu, który na podobieństwo posępnego oceanu, bałwanił się i ryczał.
— Co to się stało? — pytał samego siebie Athos, drżąc, jak ta zasłona, targana jego nerwową ręką.
Tłumy się cisną, wojsko pod bronią, a pomiędzy widzami, którzy stoją z oczami wlepionemi w okno, dostrzegam d‘Artagnana! Na co on czeka? Czemu się tak przypatruje? Wielki Boże! miałżeby dozwolić uciec katowi!
Naraz na placu uderzono w bębny głucho i żałobnie; odgłos ciężkich kroków rozległ się nad głową Athosa.
Rzucił na plac ostatniem spojrzeniem, a postawa zgromadzanych widzów odkryła mu to, czego resztki nadziei pozostałe na dnie serca odgadnąć nie dozwalały.
Szmery ucichły dokoła. Wszystkie oczy utkwione były w okna White-Hallu; usta na wpół otwarte i oddech powstrzymany oznajmiały oczekiwanie jakiegoś strasznego widoku.
— Panie pułkowniku, życzę sobie przemówić do ludu.
Athos zadrżał na całem ciele: to król na rusztowaniu mówił.
Rzeczywiście, przełknąwszy kilka kropel wina i przełamawszy chleba kawałek, Karol, znużony oczekiwaniem śmierci, zdecydował się nagle pójść na jej spotkanie i dał znak do pochodu.
Wtedy rozwarły się podwoje okna, wychodzącego na plac, z głębi obszernego pokoju ukazał się ludowi postępujący w milczeniu npjpierw mężczyzna zamaskowany, w którym po toporze trzymanym w ręce poznano kata. Mężczyzna ten podszedł do pnia i złożył na nim topór.
Za tym mężczyzną, bladym zapewne, lecz idącym krokiem spokojnym i stanowczym, szedł Karol Stuart pomiędzy dwoma księżmi, a za nim kilku oficerów wyższego stopnia, upełnomocnionych do prezydowania podczas egzekucji, a za nimi eskorta dwóch szeregów halabardników, którzy uszykowali się po dwóch stronach szafotu. Widok zamaskowanego mężczyzny wywołał przeciągły okrzyk.
Każdego paliła ciekawość dowiedzenia się kto był tym katem nieznanym, lecz nic więcej nie można było widzieć, prócz tego, że był nim człowiek wzrostu średniego, czarno ubrany, i zdający się być nie pierwszej młodości, gdyż z pod majski zakrywającej mu
całą twarz, spływała siwiejąca broda.
Lecz na widok króla pełnego spokoju, szlachetności i dostojeństwa, taka cisza powróciła na nowo, że każdy mógł słyszeć wyjawione przez niego życzenie przemówienia do ludu.
Ten, do którego żądanie to było zwrócone, odpowiedział widocznie znakiem potwierdzającym, król przemówił głosem stanowczym i dźwięcznym, którego brzmienie wstrząsnęło do głębi sercem Athosa.
Tłumaczył ludowi postępowanie swoje i dawał mu rady dla dobra Anglji.
Dał się nareszcie słyszeć szmer, podobny do tego, jak gdyby ktoś poruszył narzędzie śmierci na pniu leżące.
Król przerwał.
— Nie tykaj topora!... — rzekł.
I ciągnął dalej przerwaną mowę.
Skończywszy przemowę, król powiódł po tłumie wzrokiem pełnym przebaczenia; a odpinając z piersi swej order, który był tą samą gwiazdą djamentową, przysłaną mu przez królową, oddał go księdzu, który towarzyszył Juxonowi. Następnie wydobył z pod zwierzchniego ubrania krzyżyk także z brylantów.
I ten, jak poprzedni, pochodził od królowej Henryki.
— Panie, — rzekł — zwracając się znów do niego, — krzyżyk ten do ostatniej chwili w ręku zatrzymam, odbierzesz mi go, gdy żyć przestanę.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedział głos, po którym Athos poznał Aramisa.
Wtedy Karol, który dotąd stał z nakrytą głową, zdjął z niej kapelusz i rzucił go obok; potem jeden po drugim odpiął wszystkie guziki kaftana, zdjął go z siebie i rzucił obok kapelusza; a że zimno było przejmujące, zażądał sukni porannej, którą mu podano.
Wszystkie te przygotowania czynione były z przerażającym spokojem.
Rzecby można, że król przygotowywał się do łóżka zamiast do trumny swojej. Podniósłszy nakoniec włosy rękami:
— Może przeszkadzać ci będą? panie? — zapytał kata. Jeżeli tak, możnaby je sznurkiem przytrzymać.
Karol wypowiedział te słowa z takiem spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć nieznane mu oblicze, maską zakryte. Wzrok ten, tak szlachetny, spokojny i pewny, zmusił tego człowieka do odwrócenia głowy. Lecz unikając głębokich oczu króla, spotkał się z ognistem spojrzeniem Aramisa.
Król oczekując daremnie odpowiedzi, — powtórzył pytanie.
— Dostatecznem będzie, gdy rozgarniesz je na szyi, — odpowiedział nareszcie głosem bezdźwięcznym.
Król dwoma rękami rozdzielił włosy, a spojrzawszy na pień:
— Ten pień jest za niski, — rzekł, czy wyższy by się nie znalazł?
— Jest to pień zwyczajny, — odparł człowiek w masce.
— Czy pewny jesteś, że zetniesz mi głowę za jednym zamachem?
— Spodziewam się, — odparł wykonawca.
Tak dziwna intonacja była tych dwóch słów: Spodziewam się, że wszystkich, z wyjątkiem króla, dreszcze przeszyły.
— To dobrze, a teraz, kacie posłuchaj. Nie chcę, byś mnie znienacka zachodził — mówił Karol. Uklęknę, by się pomodlić, wtedy nie uderzaj jeszcze.
— A kiedy? — zapytał zamaskowany.
— Gdy głowę położę na pniu i wzniosę rękę do góry mówiąc: Remember, tnij wtedy śmiało.
Zamaskowany skłonił się lekko.
— Nadeszła już chwila, by świat ten porzucić, — przemówił król do otaczających. — Panowie, zostawiam was wśród zawieruchy, i udaję się do ojczyzny, która nie zna, co to burze. Żegnajcie.
Spojrzał nakoniec na Aramisa i pożegnał go wyłącznem skinieniem głowy.
— A teraz, odstąpcie, i pozwólcie mi, proszę, pomodlić się cicho. I ty odstąp także, — rzekł do zamaskowanego; — chwilkę tylko... wiem, że do ciebie należę; ale, pamiętaj — na moje hasło.
To powiedziawszy Karol ukląkł, przeżegnał się, zbliżył usta do desek, jakby chciał pomost ucałować; następnie, wsparłszy się jedną ręką na podłodze, a drugą na pniu:
— Hrabio de La Fére, — odezwał się po francusku, czy jesteś tam i czy mogę mówić?
Głos ten jak zimnem żelazem przeszył serce Athosa.
— Tak, Wasza Królewska Mość, — odparł ze drżeniem.
— Przyjacielu wierny, serce szlachetne, — mówił król, nie mogłem być ocalanym, tak być powinno widocznie. A teraz, pawiem ci, choćbym miał świętokradztwo popełnić: Tak, przemawiałem do ludzi, potem do Boga, a teraz do ciebie ostatniego przemawiam. Dla podtrzymania sprawy, którą miałem za świętą, utraciłem tron ojców moich i rozproszyłem dziedzictwo moich dzieci. Pozostał mi jeden miljon w złocie, który zakopałem w piwnicach zamku Newcastle, w chwili, gdym miał to miasto opuścić. Ty jeden wiesz o tem, że skarb ten istnieje. Zrób z niego użytek, kiedy osądzisz, że pora po temu, dla dobra mojego syna; a teraz, hrabio de La Fére, pożegnaj mnie.
— Żegnaj mi, święty i męczeński królu, — wyjąkał Athos.
I znowu chwila milczenia, w ciągu której zdawało się Athosowi, że król się odchylił i zmienił pozycję.
Nareszcie głosem pełnym i dźwięcznym w ten sposób, aby nie tylko na rusztowaniu, lecz i na placu go słyszano:
— Remember! — zawołał król.
Zaledwie słów tych dokończył, gdy straszne uderzenie zachwiało podłogą szafotu; pył dobyty wstrząśnieniem zasypał oczy nieszczęśliwemu hrabiemu. Lecz nagle mimowolnym ruchem podniósł do góry głowę, a kropla gorąca spadła mu na czoło, Cofnął się Athos z dreszczem przerażenia, a w tejże chwili krople zmieniły się w czarną kaskadę rozpryskującą się u jego nóg.
Athos padł ma kolana i pozostał tak przez chwilę oszalały i obezwładniony.
Nareszcie, umaczał róg chustki swojej we krwi króla męczennika; nakoniec, ponieważ tłumy coraz bardziej się oddalały, spuścił się na dół, rozerwał draperję, prześlizgnął się pomiędzy końmi, zmieszał się z ludem, którego ubranie nosił, i pierwszy stanął w zajeździe.
Wszedłszy do swego pokoju, stanął przed lustrem, zobaczył krwawą plamę na czole, przesunął po niem ręką, a ujrzawszy ją skrwaioną, zemdlał.