Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXI
ROZMOWA

Mordaunt znienacka zaskoczony, wszedł z powrotem na schody pod wrażeniem uczuć tak nieokreślonych jeszcze, że nie był w stanie zdobyć się na rozwagę; pierwszem jego rzeczywistem uczuciem było wzruszenie, jakie nim zawładnęło, zdziwienie i bojaźń niezwalczona, która ogarnia każdego człowieka, gdy wróg jego śmiertelny i siłą przewyższający, chwyci go za ramię, w chwili, gdy on sądzi wroga tego dalekim i czem innem zgoła zajętym.
Lecz gdy usiadł już i zmiarkował, że udzielono mu zwłoki, mniejsza w jakich zamiarach, odzyskał jasność myśli.
Ogniste spojrzenie d‘Artagnana, zamiast go onieśmielić, zelektryzowało go prawie, gdyż wzrok ten groźbą palący szczerym był w całej swej nienawiści i gniewie.
Mordaunt, przygotowany, aby pochwycić każdą sposobność wybrnięcia z tej sprawy, bądź siłą, bądź wykrętem, skupił się sam w sobie; jak niedźwiedź w kniei przyparty, nieruchomy pozornie śledzi jednem okiem najmniejszy ruch myśliwego, który go osaczył. Siedział milczący; upewniwszy się tylko, że ma pod ręką szpadę, z miną niewzruszoną, nogę na nogę założył i czekał.
D‘Artagnan zrozumiał, iż przedłużanie podobnego milczenia śmiesznością trącićby mogło; skoro więc on poprosił Mordaunta o zabranie miejsca dla porozmawiania, jemu wypadało zacząć tę rozmowę.
— Zdaje mi się, mój panie, — począł z piekielną swoją grzecznością, — że postać swą zmieniasz z równą łatwością, jak to widziałem u komedjantów włoskich, których i pan zapewne widziałeś w czasie podróży twojej po Francji.
Mordaunt nie odpowiadał.
— Przed chwilą — ciągnął d‘Artagnan — byłeś przebrany, ubrany raczej jako morderca, a obecnie...
— A obecnie, wprost przeciwnie, ubrany jestem jak człowiek, którego mają zamordować, wszak prawda?... — odparł Mordaunt krótko i węzłowato.
— O! panie, jak możesz to mówić znajdując się w towarzystwie szlachty i mając tak dobrą szpadę przy boku!
— Najlepsza nawet szpada nie dorówna czterem szpadom i tyluż puginałom; nie licząc zbirów waszych, oczekujących pod drzwiami.
— Przepraszam, mój panie, mylisz się mocno, ci, co tam czekają nie są bynajmniej zbirami, lecz służącymi naszymi. Bardzo mi na tem zależy, aby kwestja postawioną została wiernie, w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu.
Za całą odpowiedź usta Moradunta wykrzywiły się kurczowo szyderskim uśmiechem.
— Lecz nie o to bynajmniej idzie w tym razie — ciągnął dalej d‘Artagnan — i wracam do rzeczy. Miałem więc zaszczyt zapytać pana, czemu zmieniłeś swój zewnętrzny wygląd. O ile mi się zdaje, dość ci dogodną była maska; siwa broda bardzo ci była do twarzy, a co się tyczy topora, którym tak świetne cięcie zadałeś, sądzę, że i w tej chwili doskonaleby ci przypadał. Czemuż się go pozbyłeś?
— Gdyż przypomniawszy sobie scenę z Armentiéres sądziłem, że w miejsce jednego zastanę ich cztery, skoro znaleźć się miałem pośród czterech katów.
— Panie, to, coś powiedział, przytaczając Armentiéres, niema styczności najmniejszej z obecnem położeniem: W rzeczy samej, nie mogliśmy milady, matce twojej, podać do ręki szpady, prosząc, aby pojedynkowała się z nami; lecz panu, młodemu kawalerowi, który, jak to powiedzieliśmy, tak dobrze włada puginałem i pistoletem, i który taką, jak ta, nosi szpadę u boku, niktby nie zechciał odmówić sobie prawa zaproponować rycerskiego spotkania.
— A! a!.. — odezwał się Mordaunt — zatem pojedynku żądacie?
I zerwał się z oczami raziskrzonemi, jak gdyby gotów był odrazu przyjąć wyzwanie.
Porthos także powstał, gotów jak zwykle w wypadkach tego rodzaju.
— Bardzo przepraszam — rzekł d‘Artagnan tak samo chłodno; — spieszyć się nie mamy potrzeby, gdyż każdy z nas winien życzyć sobie tego, aby wszystko poszło, jak się należy. Siadaj więc, drogi Porthosie, i pan także, panie Mordaunt, zechciej zachować się spokojnie. Ułożymy tę sprawę jak można najlepiej, gdyż chcę być z panem otwarty. Przyznaj, panie Mordaunt, iż masz ochotę wielką pozabijać nas wszystkich.
— Wszystkich — odrzekł Mordaunt.
D‘Artagnan zwrócił się do Aramisa, mówiąc:
— Przyznasz, drogi Aramisie, że to bardzo szczęśliwie, iż pan Mordaunt zna najlżejsze odcienie języka francuskiego; nie będzie przynajmniej nieporozumień, i wszystko jaknajlepiej się ułoży. A zwracając się do Mordaunta:
— Kochany panie Mordaunt — prowadził dalej — wyznać ci muszę, iż szlachetne twoje uczucia względem tych panów, wzajemność u nich znajdują, i zachwyceniby byli zabijając cię także. I z temi słowy d‘Artagnan rzucił kapelusz na dywan, krzesło odepchnął, skinął na przyjaciół, aby zrobili to samo, i skłoniwszy się Mordauntowi z wdziękiem iście francuskim:
— Jestem na twoje rozkazy, panie.
— Stój!... — odezwał się Porthos podchodząc do nich — to ja zaczynam, na bok retoryka.
— Porthos, za pozwoleniem — rzekł Aramis.
— Panowie, panowie — przemówił d‘Artagnan — uspokójcie się, przyjdzie i na was kolej. Spójrzcież w oczy tego pana i wyczytajcie z nich błogosławioną nienawiść, jaką go natchnęliśmy; patrzcie jak zręcznie chwycił za szpadę; podziwiajcie jak bacznie patrzy dokoła, czy niema jakiej przeszkody, któraby mu szyki popsuła. Dozwólcie mi pierwszeństwa w skorzystaniu z mojego pomysłu. Wreszcie, dodał, podnosząc szpadę z przeraźliwym ruchem, ja mianowicie mam sprawę z tym panem, a więc ja zaczynam. Ja pragnę tego, ja tak chcę!
Pierwszy raz się zdarzyło, że d‘Artagnan wymówił te słowa, odzywając się do swoich przyjaciół. Jak dotąd zadawalniał się myślą.
Portnos się cofnął, Aramis wziął szpadę pod pachę, Athos tylko pozostał w pokoju nieruchomy, lecz z gardłem ściśniętem i dyszący.
— Włóż szpadę do pochwy, kawalerze — rzekł d‘Artagnan Aramisowi — ten pan mógłby podejrzewać złe zamiary, których bynajmniej nie mamy.
Następnie, zwracając się do Mordaunta:
— Panie — rzekł — czekam.
— Podziwiam was, panowie. Sprzeczacie się, który bić się ze mną zacznie, a nie zapytacie o moje zdanie, mnie, którego rzecz ta obchodzi trochę, o ile mi się wydaje. Żądam prawa wyboru przeciwnika. Jeżeli odmówicie mi tego, zabijcie mnie, a ja bić się nie myślę.
Czterej przyjaciele spojrzeli po sobie.
— Słusznie — odezwali się razem Porthos i Aramis, tusząc, że na nich padnie wybór. Athos i d‘Artagnan nic nie rzekli; lecz samo to milczenie było przyzwoleniem.
— A zatem!... — przemówił Mordaunt pośród głębokiego i uroczystego milczenia, panującego w tym tajemniczym domu; a zatem! jako pierwszego przeciwnika mojego wybieram tego z was, który, nie czując się godnym imienia hrabiego de la Fére, Athosem kazał się nazywać.
Athos zerwał się z krzesła, jak podrzucony sprężyną i stanął na równe nogi: lecz ku wielkiemu zdziwieniu przyjaciół, po chwili odrętwienia i ciszy:
— Panie Mordaunt — przemówił — potrząsając głową, pomiędzy nami wszelki pojedynek jest niemożebnym, racz innemu a nie mnie, uczynić ten zaszczyt.
I usiadł napowrót.
— Słyszałeś pan — rzekł d‘Artagnan — hrabia de la Fére nie chce uczynić ci zaszczytu pojedynkowania się z tobą. Wybierz z pomiędzy nas jednego, by go zastąpił.
— Jeżeli nie mam się bić z nim, mało mnie obchodzi z kim mi wypadnie. Włóżcie kartki z nazwiskami do kapelusza, ja będę ciągnął losy.
— Dobra myśl — rzekł d‘Artagnan.
— Rzeczywiście, sposób ten wszystko pogodzi — odezwał się Aramis.
— Mnieby to na myśl nie przyszło — zauważył Porthos — a jednak to całkiem proste.
— Dalej, Aramis — rzekł d‘Artagnan — napisz no tem swoim ładniutkiem pisemkiem, którem do Marji Michon pisałeś, aby ją ostrzedz, że matka tego oto pana, zamierza kazać zamordować lorda Buckinghama.
I tę nową napaść zniósł Mordaunt, brwi nie zmarszczywszy.
Aramis zbliżył się do biurka Cromwella, udarł trzy kawałki papieru równej wielkości, na pierwszym z nich napisał swoje imię, a na dwóch pozostałych imiona swoich towarzyszy, niezłożone pokazał Mordauntowi, który nie przeczytawszy, skinął głową, jakby chcąc powiedzieć, że w tym względzie zdaje się na nich zupełnie; zwinąwszy je następnie włożył do kapelusza i podał młodzieńcowi. Ten jeden ze zwitków wyciągnął i, nie czytając, rzucił na stół z pogardą. Aramis rozwinął papier, lecz pomimo spokoju i obojętności jaką udawał, czuć było w jego głosie drżenie żądzy i nienawiści.
— D‘Artagnan!... przeczytał.
D‘Artagnan wydał okrzyk radości.
— A!... — zawołał — węic jest sprawiedliwość w niebie!
I zwracając się do Mordaunta:
— Mam nadzieję, panie — rzekł — że nic nie masz przeciwko temu?
— Najzupełniej, panie — odparł Mordaunt dobywając szpady i oparłszy ją na bucie.
Z chwilą jak d‘Artagnan nabrał pewności, że pragnienie jego zostało spełnione i że przedmiot jego nienawiści z rąk mu się nie wyślizgnie, odzyskał spokój i pewność siebie i opieszałość sobie właściwą w przygotowaniach do tej ważnej sprawy, zwanej pojedynkiem. Odwinął starannie mankiety, podeszwą prawej nogi potarł o posadzkę, co nie przeszkodziło mu jednak poraź wtóry zauważyć, że Mordaunt dziwnym wzrokiem rzucał w około siebie.
— Czy gotowy jesteś, panie?... — zapytał nakoniec.
— To ja czekam na pana — odpowiedział Mordaunt podniósłszy głowę i patrząc na d‘Artagnana wzrokiem, którego wyrazu niepodobna byłoby opisać.
— A zatem, strzeż się, mój panie — rzekł gaskończyk — bo szpadą władam niezgorzej.
— Ja także — odparł Morda’int.
— Tem lepiej; uspokaja to moje sumienie. Baczność!
— Chwilę — rzekł młodzieniec: zobowiążcie się słowem, panowie, że nie będziecie nacierać na mnie razem, tylko jeden po drugim.
— Żądasz tego dla przyjemności znieważenia nas chyba, ty wężu!... — odezwał się Porthos.
— Nie... tylko dla spokoju sumienia, jak mówił ten pan przed chwilą.
— Musi to być dla czegoś innego — mruknął d‘Artagnan z przeczącym ruchem głowy, obejrzawszy się z pewnym niepokojem dokoła siebie.
— Słowo szlacheckie!... — razem wymówili Aramis i Porthos.
— W takim razie, panowie — rzekł Mordaunt — usuńcie się na stronę, jak to pan hrabia de la Fére uczynił.
— Niech i tak będzie — rzekł Aramis.
— Co tu zachodów!... — odezwał się Porthos.
— Usuńcie się, panowie — przemówił d‘Artagnan: nie należy dać temu panu najmniejszego pretekstu do wybiegu, na co, z przeproszeniem, wydaje mi się mieć wielką ochotę.
Ostre szyderstwo to, stępiło się na kamiennem obliczu Mordaunta.
Porthos i Aramis stanęli w rogu przeciwległym temu, jaki zajmował Athos, tak że dwaj przeciwnicy zajęli środek pokoju, czyli że znajdowali się w pełnem świetle dwóch lamp stojących na biurku Cromwella.
Rozumie się, że światło słabło w miarę oddania się od punktu, z którego rzucało promienie.
— Dalejże, mój panie — odezwał się d‘Artagnan — czyś gotów nareszcie?
— Służę — rzekł Mordaunt.
Obaj postąpili krok naprzód i jednym ruchem skrzyżowali szpady. Zbyt wytrawnym graczem był d‘Artagnan, aby się bawić, jak to mówią, w próbowanie sił przeciwnika.
Wykonał świetny i krótki zwodzony cios. Cios został odparty przez Mordaunta.
— A! a.... — wykrzyknął d‘Artagnan z uśmiechem zadowolenia.
I nie tracąc czasu skorzystał z chwili, w której Mordaunt się odsłonił, i z błyskawiczną szybkością wymierzył szalone pchnięcie.
Mordaunt sparował cios kwartą tak drobną, że mógłby ją wykonać w pierścionku z małego paluszka młodej dziewczynki.
— Zaczynam przypuszczać, że pobawimy się trochę — — rzekł d‘Artagnan.
— Tak — mruknął Aramis — lecz bawiąc się, miej się na baczności.
— Sangdieu! uważaj przyjacielu — odezwał się Porthos.
Teraz Mordaunt się uśmiechnął.
— A!... mój panie — odezwał się d‘Artagnan — jaki paskudny masz uśmiech! Sam djabeł cię chyba nauczył tak się uśmiechać, nieprawdaż?
Mordaunt krokiem w tył skoczył.
— A! widzisz, kręcisz się? jak ci się podoba, ja nawet coś na tem skorzystam: nie widzę przynajmniej twego wstrętnego uśmiechu. Otóż zupełnie w cieniu się znajdujesz; tem lepiej. Pojęcia nie masz, jakie masz fałszywe spojrzenie, mój panie, madewszystko jak jesteś w strachu. Spójrz tylko w moje oczy, a ujrzysz to, czego ci lustro twoje nigdy nie pokaże, to jest spojrzenie prawe i otwarte.
Na ten potok słów, być może nie w dobrym (tonie, (lecz było to zwyczajem d‘Artagnana, mającego zasadę sprawiać przeciwnikowi roztargnienie), Mordaunt nie odpowiadał i słowa; lecz ustępował ciągle kołując, i tym sposobem pozycję swoją z d‘Artagnanem zamienił.
Uśmiechał się coraz częściej.
Uśmiech ten począł niepokoić gaskończyka.
— Dalejże, dalej, raz trzeba z tem skończyć — rzekł d‘Artagnan — ten ptaszek ma podkopania z żelaza, naprzód a śmiało!
I natarł na Mordaunta, który ciągle ustępował, lecz z taktyki widocznie, bez żadnego błędu, z którego d‘Artagnan mógłby skorzystać; szpada jego nie zeszła ani na chwilę z linji właściwej.
Jednakże, ponieważ walka miała miejsce w pokoju, wkrótce Mordaunt dotknął nogą ściany, lewą ręką oparł się na niej.
— A!... — zawołał d‘Artagnan, tym razem już się nie cofniesz, mój piękny! Panowie — mówił z zębami zaciśniętemi i marszcząc brwi, czy widzieliście skorpiona przygwożdżonego do muru? Nie. Otóż zobaczycie...
I w jednej sekundzie, potrzykroć straszliwie na Mordaunta uderzył. Lecz za każdym razem ukłócia musnęły go tylko.
Nie pojmował d‘Artagnan tej dziwnej mocy.
Wreszcie, d‘Artagnan zbyt zblisko się zapędziwszy, cofnął się krokiem w tył dla przygotowania czwartego pchnięcia, dla wykonania go raczej; miał on bowiem w sztuce robienia szpadą, tak jak w grze w szachy, rozległe kombinacje, których szczegóły tworzyły jeden łańcuch...
Lecz, w chwili gdy złożył się szybko i ściśle i natarł jak błyskawica, zdawało się, iż ściana się rozstąpiła.
Mordaunt zniknął w otworze, a szpada d‘Artagnana utkwiwszy w zawiasach, pękła. D‘Artagnan rzucił się w tył. Ściana się zamknęła.
Mordaunt broniąc się tak manewrował, aby plecami oprzeć się o ścianę, gdzie były tajemne drzwiczki, któremi wyszedł Cromwell. Wykonawszy ten plan, namacał lewą ręką guzik i nacisnął; zniknął nareszcie, jak znikają w teatrze złe genjusze, obdarzone władzą wsiąkania w mury.
Gaskończyk zaklął z wściekłości, na co z drugiej strony ściany odpowiedział mu dziki grobowy śmiech, który dreszczem przejął do szpiku niedowiarka Aramisa.
— Panowie, do mnie!... — krzyczał d‘Artagnan — wysadźmy te drzwi.
— Chyba to sam szatan!... — rzekł Aramis, spiesząc na wezwanie przyjaciela.
— Uszedł nam, sangdiou, uciekł!... — krzyczał Porthos — prąc szerokiemi barkami przepierzenie, które nie ustąpiło bynajmniej.
— Tem lepiej — ponuro wyszeptał Athos.
— Ja to podejrzewałem, mordioux!... — mówił d‘Artagnan — robiąc daremne wysiłki, aby pomódz Porthosowi, podejrzewałem; kiedy ten nędznik tak kołował, przewidywałem wybieg jakiś nikczemny, odgadłem, że knuje coś, ale któż mógł to przypuścić?
— Straszne nieszczęście, od szatana przyjaciela jego nam zesłane!... — zawołał Aramis.
— Oczywiste szczęście od Boga nam zesłane!... — rzekł Athos z nieukrywaną radością.
— Prawdziwie, Athos, ty słabniesz!... — odparł d‘Artagnan wzruszywszy ramionami i odchodząc od drzwi, które stanowczo nie chciały ustąpić. Jak możesz mówić coś podobnego, takim jak my ludziom, mordioux! Nie rozumiesz więc stanu rzeczy?
— Co takiego? jaki stan rzeczy?... — spytał Porthos.
— W grze takiej, kto nie zabija, zabitym zostaje — odparł d‘Artagnan. A teraz, radzibyśmy wiedzieć, mój drogi, czy i to należy do pokutniczych jeremiad twoich, aby pan Mordaunt poświęcił nas na ołtarzu miłości synowskiej? Jeżeli takie twoje zdanie, powiedz je nam otwarcie.
— O! d‘Artagnanie, przyjacielu mój!
— Bo doprawdy, litość bierze na twoje zapatrywanie się na rzeczy z tego stanowiska! Nędznik ten naśle na nas stu zbrojnych, którzy na proch nas stłuką w moździerzu pana Cromwella. Dalej! ruszajmy w drogę! pięć minut zostańmy tu jeszcze, a będzie po nas.
— Tak, masz słuszność, w drogę!... — powtórzyli Athos i Aramis.
— A dokąd?... — zapytał Porthos.
— Do oberży, przyjacielu, zabrać manatki i nasze konie; a stamtąd, jeżeli Bóg pozwoli, do Francji, gdzie przynajmniej nie potrzebuję pytać o drogę. Nasz statek tam czeka; i to szczęście, na honor.
I łącząc słowa z czynem, d‘Artagnan wpakował odłamek szpady swej do pochwy, podniósł z ziemi kapelusz, otworzył drzwi na schody i zbiegł szybko a za nim jego trzej towarzysze. U drzwi spotkali służących i zapytał o Mordaunta; lecz oni nie widzieli nikogo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.