Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX
BITWA POD CHARENTON

W miarę posuwania się ku Charenton, pomiędzy przeróżnemi oddziałami wojsk rozstawionych przy drodze, Athos i Aramis zauważyli pancerze świetnie błyszczące i muszkiety nowe, zamiast starej, zardzewiałej broni, jaką w mieście widzieli.
— Co to wszystko znaczy, kochamy Aramisie, gdzieś ty mnie zaprowadził?... Poznaję dokoła oficerów z armji królewskiej. Wszak to pan de Chatillon ku nam podjeżdża, w towarzystwie dwóch brygadjerów?...
Athos ujął za szpadę, podczas gdy Aramis, sądząc, iż przekroczyli linję demarkacyjną, położył rękę na olstrach.
— Dzień dobry, panowie — odezwał się książę, podjeżdżając — widzę wasze zdziwione miny i czuję, iż nie możecie pojąć, co się tu dzieje; jednem słowem wyjaśnię wam położenie. Otóż, mamy obecnie zawieszenie broni; toczą się narady... Książę pan, koadjutor, pan de Beaufort i pan de Bouillon, prowadzą w tej chwili układy. A zatem jedno z dwojga: albo nie nastąpi porozumienie i spotkamy się według umowy, albo przyjdzie do zgody, a my i tak się znajdziemy.
— Mówisz pan, jak wyrocznia — rzekł Aramis. — Pozwól tylko, książę, uczynić jedno zapytanie.
— Owszem, proszę pana.
— Gdzie się znajdują pełnomocnicy do prowadzenia układów?...
— W Charenton, w drugim domu na prawo jadąc do Paryża.
— Czy te narady nie były przewidziane?...
— Nie, panie; zdaje się, że wynikły wskutek nowych propozycji, jakie pan Mazarini kazał przedstawić wczoraj wieczorem paryżanom.
— A jeżeli układy zostaną zerwane — rzekł Athos — będziecie próbowali zająć Charenton?...
— Taki otrzymałem rozkaz; dowodzę pierwszym szturmem i będę dokładał wszelkich starań, ażeby mi dobrze poszło.
— Panie — rzekł Athos — ponieważ dowodzisz oddziałem kawalerji...
— Przepraszam!... jestem wodzem naczelnym.
— Tem lepiej. Znasz pan zapewne wszystkich swoich oficerów; przynajmniej tych, którzy się czemś odznaczają.
— O tak, prawie wszystkich.
— Bądź tak dobry powiedzieć mi, czy nie masz pod swoimi rozkazami kawalera d‘Artagnana, porucznika muszkieterów.
— Nie, panie, niema go pomiędzy nami; od sześciu tygodni opuścił Paryż, i udał się do Anglji.
— Wiedziałem o tem, lecz sądziłem, że już powrócił.
— Nikt z nas nie widział go jeszcze. Mogę panom tem pewniej zaręczyć, że muszkieterowie do nas należą, i że pan Cambon zastępuje d‘Artagnana.
Przyjaciele spojrzeli na siebie.
— Słyszysz?... — rzekł Athos.
— To dziwne!... — odparł Aramis.
— Musiało, im się coś złego w drodze przytrafić.
— Dziś mamy ósmy; wieczorem upływa termin na znaczony. Jeżeli wieczór nie dowiemy się czego, jutro rano wyruszymy i odwracając się — cóż to za hałas za nami!... — dodał.
— Rzeczywiście, oddział kawalerji tu idzie — rzekł Chatillon.
— Poznaję pana koadiutora, po kapeluszu z godłami Frondy.
— A ja pana de Beaufort, po białych piórach.
— Pędzą galopem... Książę pan z nimi... Ah!... otóż ich opuszcza.
— Biją pobudkę!... — zawołał Chatillon. — Słyszycie?... trzeba się dowiedzieć, co to znaczy.
Żołnierze biegli do broni w kozłach, kawalerja siadała na konie, trąbki grały, bębny biły na alarm.
— Panowie — rzekł Chatillon — widocznie zawieszenie broni zniesione; bić się będą. Wracajcie do Charenton, albowiem za chwilę przypuszczę szturm. Oto już sygnał dany przez księcia pana.
Właśnie trębacz po trzykroć wygłosił pobudkę książęcą.
Athos i Aramis zawrócili na miejscu i pojechali przywitać koadjutora i pana de Beaufort. Pan de Bouillon zaś przy końou układów dostał tak strasznego ataku podagry, iż musiano go w lektyce odstawić do Paryża. Lecz za to książę d‘Elhoeuf, otoczony jak sztabem swemi czterema synami, przebiegał szeregi armji paryskiej.
— Ten Mazarini jest prawdziwą hańbą Francji!... — mówił koadjutor, ściągając pas od pałasza, jaki, według mody dawnych prałatów wojskowych, nosił na sukni arcybiskupiej, — to jest przybłęda, chcący rządzić krajem, jak krowiarnią. Niema nadziei spokoju dla Francji, póki on się tu znajduje.
— Widocznie, nie porozumiano się jeszcze co do koloru kapelusza — mruknął Aramis.
W tej samej chwili pan de Beaufort podniósł szpadę w górę.
— Panowie — wyrzekł — napróżnośmy dyplomatyzowali, pragnęliśmy uwolnić się od tego mazgaja Mazariniego, lecz królowa tak jest obałamucona, iż chce koniecznie, by nadal był ministrem; pozostaje nam zatem jedyna ucieczka, a tą jest przetrzepać mu skórę...
— Dobryś! — rzekł koadjutor, — otóż to zwykłe krasomówstwo pana de Beaufort!
— To tylko szczęśliwie, — odezwał się Aramis, że wady wymowy naprawia ostrzem szpady.
— Eh! — rzekł koadjutor z pogardą, — przysięgam wam, że w całej tej wojnie bardzo blado wygląda.
I podniósł także szpadę:
— Panowie! — zawołał, — oto nieprzyjaciel idzie na nas, spodziewam się, że spotkamy go na pół drogi? I nie patrząc, czy ma kogo za sobą, czy nie, puścił się naprzód. Po upływie pół godziny, bój wrzał we wszystkich punktach. Koadjutor, którego sława odwagi pana de Beaufort do wściekłości doprowadzała, rzucił się w odmęt i osobiście dokazywał cudów waleczności.

Z ośmiuset ludźmi rzucił się na trzy tysiące wojska, które cofnęło się narazie, a potem całą masą napadło na
Wysunął głowę bladą, jak śmierć.
koadjutorskich, bijąc ich na łeb, i w nieporządku przyparło do okopów. Ogień artylerji pana Chanleu powstrzymał armję królewską, która zachwiała się na chwilę. Niedługo to jednak trwało, gdyż sformowała się napowrót za laskiem i kilkoma domami. Chanleu myślał, że teraz właśnie chwila stosowna: poskoczył na czele dwóch pułków ścigać armję króla; lecz, jak powiedzieliśmy, sformowana w szeregi, wracała do boju, prowadzona osobiście przez pana de Chatillon. Szarżował on ostro i umiejętnie, i otoczył prawie Chanleu i jego ludzi. Chanleu zakomenderował odwrót, który rozpoczął się krok za krokiem.

Na nieszczęście Chanleu, ugodzony kulą, padł śmiertelnie ranny. Naraz oddział kawalerji wypadł na spotkanie zwycięzców, którzy, zmieszani z uciekającymi, cisnęli się do okopów. Athos i Aramis pędzili na czele. Aramis ze szpadą i pistoletem dobytym, Athos ze szpadą w pochwie, z pistoletem w olstrach. Athos był spokojny i zimny, jak na paradzie wojskowej, tylko wzrok jego piękny i szlachetny posmutniał, gdy widział tylu ludzi mordujących się, których poświęcała z jednej strony zawziętość królewska, a z drugiej urazy i pretensje książąt. Aramis przeciwnie, bił, zabijał, i według swego zwyczaju upajał się stopniowo widokiem krwi i mordów. Z przeciwnej strony, z szeregów królewskich, dwóch jeźdźców jechało na czele, jeden z nich uderzył Aramisa i wymierzył szpadą cios, który Aramis odparł ze zwykłą sobie zręcznością.
— Ah! to pan jesteś? panie Chatillon, — zawołał; — witam, oczekiwałem niecierpliwie!
— Zdaje się, niedługo kazałem czekać na siebie, — rzekł książę; — w każdym razie, służę panu.
— Panie de Chatillon, — rzekł Aramis, wyjmując drugi pistolet, zachowany na ten właśnie wypadek; — jeżeli twój pistolet nie jest nabity, to, jak sądzę, możesz uważać się za umarłego.
— Dzięki Bogu! — odrzekł Chatillon, — tak źle nie jest.
Książę podniósł pistolet, wycelował i dał ognia. Aramis pochylił głowę w chwili, gdy książę kładł palec na cynglu; kula poszła górą, nie drasnąwszy go nawet.
— Oh! chybiłeś pan, — rzekł Aramis, — lecz klnę się na Boga, ja nie chybię!
— Jeżeli zdążysz! — krzyknął Chatillon, dawszy koniowi ostrogę i nacierając z dobytą szablą.
Aramis stał w miejscu nieruchomy, ze straszliwym uśmiechem na ustach; padł strzał... a pan de Chatillon opuścił ręce, przewrócił się na wznak, na grzbiet swego wierzchowca.
Kula przebiła pancerz i utkwiła w piersiach.
— „Umieram!‘“ — wyszeptał książę i zsunął się z konia.
Aramis zamierzał właśnie zsiąść z konia, gdy niespodziewanie otrzymał silne pchnięcie w bok szpadą: Na szczęście pancerz wytrzymał uderzenie. Odwrócił się gwałtownie i schwycił napastnika za rękę, gdy naraz krzyknął prawie jednocześnie z Athosem „Raul“. Młodzieniec poznał twarz kawalera d‘Herblay i głos ojca swojego, wskutek czego opuścił szpadę.
Kilkunastu jeźdźców z armji paryskiej w jednej chwili otoczyło Raula, lecz Aramis zasłonił go sobą.
— Na bok! — zawołał, — ten jeniec do mnie należy!
Przez ten czas Athos ujął za uzdę konia swego syna i odprowadził na stronę.
Książę pan ukazał się na placu boju. Na jego widok, cały pułk arcybiskupa Korynckiego, jakiego koadjutor pomimo usilnych starań nie mógł zorganizować na nowo, wpadł w sam środek armji paryskiej, przewracał i gniótł co napotkał, dostał się do Charenton w tej ucieczce i posunął dalej, nie zatrzymując się w mieście. Koadjutor, pociągnięty przez tłumy, musiał przejeżdżać obok Athosa, Aramisa i Raula.
— Ah! ah! — rzekł Aramis, kontent potrosze z porażki koadjutora; — jako arcybiskup, musisz znać monsignorze Pismo Święte?
— Cóż ma wspólnego Pismo Święte z tem, co mnie spotkało? — zapytał koadjutor.
— Książę pan przecież obszedł się z wami jak Święty Piotr, pierwszeństwo oddał Karyntjanom.
— Dosyć tego, — odezwał się Athos; — udało ci się, przyjacielu, lecz nie czas to i miejsce na komplementy.
— Dalej, naprzód! a raczej cofnijmy się, bo strasznie mi tu coś pachnie przegraną frondystów.
Co powiedziawszy, wszyscy trzej ruszyli w drogę.
Młody człowiek drżał z radości, odnalazłszy ojca. Jechali też obok siebie, trzymając się za ręce z Athosem.
Po znacznem oddaleniu się od miejsca potyczki, Athos zapytał młodzieńca.
— Co cię spowodowało, mój przyjacielu, żeś tak się zapuścił na pole bitwy? nie tu twoje miejsce, jak sądzę z twego ubrania i braku uzbrojenia.
— Ja też nie miałem należeć wcale do dzisiejszego spotkania. Polecono mi udać się do kardynała w ważnem bardzo poselstwie, jechałem zatem do Reuil. Naraz ujrzałem pana Chatillon wysuwającego się naprzód i wzięła mnie ochota walczyć przy jego boku. Wtedy dowiedziałem się do niego, że dwóch rycerzy pragnie się ze mną widzieć; wymienił jednego, hrabiego de La Fére.
— Wiedziałeś zatem, że to my jesteśmy i chciałeś zabić twego przyjaciela, kawalera d‘Herblay?
— Nie poznałem pana d‘Herblay pod zbroją, — odparł Raul zawstydzony, — chociaż powinienem był przeczuć go po zręczności i zimnej krwi.
— Dziękuję za komplement, młody mój przyjacielu; znać zaraz kto cię uczył grzeczności. Powiadasz, że jechałeś do Reuil?
— Tak.
— Do kardynała?
— Zapewne, mam bowiem depeszę od księcia pana dla Jego Eminencji.
— Trzeba ją koniecznie doręczyć kardynałowi, — rzekł Athos.
— Oho! co do tego, to pozwól, kochany hrabio, że pogadamy trochę; pozbądźmy się fałszywych skrupułów... Cóż u djabła! czy nie rozumiesz, że nasz los, a co ważniejsza los naszych przyjaciół, zawisł może od tej depeszy.
— Raul nie powinien uchybić swej powinności — odrzekł Athos.
— Zapominasz, hrabio, że ten młody człowiek jest moim jeńcem wojennym, a to, do czego należymy, jest prawdziwą wojną. Następnie, zwyciężeni nie mogą i nie mają prawa przebierać w sposobach. Oddaj mi depeszę, Raulu.
Raul zawahał się: patrzył na Athosa pytająco; szukał wskazówki w oczach ojca.
— Oddaj depeszę, Raulu, jesteś wszak jeńcem kawalera d‘Herblay.
Raul niechęcią to uczynił, lecz Aramis, mniej skrupulatny, niż hrabia de La Fére, porwał chciwie depeszę, przeczytał i podał Athosowi.
— Hrabio — powiedział — czytaj i rozważ sam, że w liście tym jest coś, co Opatrzność chce, abyśmy wiedzieli.
Athos ujął papier, marszcząc swoje piękne brwi, lecz myśl, iż dowie się może czego o d‘Artagnanie, zwyciężyła wstręt jaki uczuwał przy czytaniu tej depeszy.
Oto co było napisane:

Monsigniorze!

„Dla wzmocnienia oddziału pana Comminges, przyślę Waszej Eminencji wieczorem żądanych dziesięciu ludzi.
„Wybrałem dobrych żołnierzy, zdolnych utrzymać w karbach dwóch nie lada przeciwników, przejmujących strachem Waszą Eminencję, z powodu zręczności i odwagi, jaką posiadają“.
— O!... — mruknął Athos.
— Jak myślisz Aramis — kim mogą być dwaj przeciwnicy, dla pilnowania których zamały jest oddział Comminga, i potrzeba dodawać dziesięciu dobrych żołnienrzy?... Czyż nie podobni oni, jak dwie krople wody, do d‘Artagnana i Porthosa?... Wracajmy do Paryża, szukajmy wszędzie, a głównie wypytajmy Plancheta, czy nie słyszał o swoim dawnym panu.
— O!... biedny, nieszczęśliwy Planchet, mówisz o nim, Aramisie, a on z pewnością nie żyje. Wszyscy ci waleczni mieszczanie stanęli do boju, musiano ich wyrżnąć do nogi...
Przyjaciele, bardzo niespokojni, wrócili do Paryża bramą Tempie i skierowrali się na plac królewski, gdzie zastali na placu królewskim kapitana i jego oddział, biwakujących wesoło, pijących i śpiewających. Athos i Aramis wypytywali znów Plancheta, lecz ten nic nie wiedział o d‘Artagnanie. Chcieli zabrać ze sobą walecznego kapitana; wymówił się jednak, iż bez rozkazu wyższego nie może zejść ze stanowiska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.