Dwie jagódki/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie jagódki |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37 |
Redaktor | Jan Skiwski |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sprawa pomiędzy Różą Gołąbkówną a „panną obywatelską z majątkiem, wykształceniem i t. d.“ zakończyła się wkrótce na niekorzyść tej ostatniej.
Pan Maliniecki prosił listownie panią przełożoną o wyszukanie nauczyciela śpiewu dla jego córki, lecz prośba uwzględnioną nie została. Pani Słońska odpowiedziała uprzejmie, lecz stanowczo, że decyzya rady szkolnej obowiązuje do wakacyj, po wakacyach zaś, o ile okaże się możliwem, Ludka będzie się uczyła śpiewać.
„Jesteśmy wykonawcami ustaw bardzo jasno określonych — tłómaczyła się w końcu listu — założycielka naszej instytucyi była osobą wielkiego serca i wielkiego ducha; przewidziała wszystko tak przezornie, że nie mamy dziś wątpliwości żadnej, co w danym wypadku uczynić. Gdyby ona żyła, zmiany zależałyby od niej samej, my zaś mamy obowiązek spełniać literalnie Jej wolę. Córka pańska uczy się dosyć; musi też mieć trochę czasu na wypełnienie innych jeszcze zadań, z wychowaniem tutejszem związanych jaknajściślej, których to zadań dotąd nie podjęła wcale.“
Pan Maliniecki musiał się zgodzić na takie rozstrzygnięcie kwestyi, wiedząc, że rygor szkolny jest rzeczą konieczną, a przepisy, bez względu czy się podobają, czy nie podobają, szanować trzeba.
Umilkł więc, lecz wzamian za to pisywał do Ludki częściej i łagodził jej zawziętość.
Ludka gniewała się, płakała i, co najdziwniejsze, przycichła dopiero, gdy pan Maliniecki w skutek spraw bardzo ważnych wyjechał z kraju i, zaprzątnięty interesami, swoją jedynaczkę zaniedbał. Co prawda nie myślała już o śpiewie, była bohaterką, inny jej talent błysnął nagle i do dobra ogólnego skierowany został. Miała niegdyś bonę, mistrzynię w wykonywaniu atłasków, sznureczków i najróżnorodniejszych kombinacyj sztuki hafciarskiej. Mówiąca po niemiecku słabo, wątła, mizerna, ale za to cicha i dobra, panna Liza potrafiła zdobyć sympatyę Ludki. Dziewczynkę chciwą wrażeń, których otoczenie wiejskie zbytnio nie dostarcza, polującą formalnie na rozrywki, umiała naprzód zaciekawić, a potem zatrudnić.
Od nawlekania igły, od ściegów zwyczajnych, żartem, zabawką uzdolniła powoli drobną rączkę małej. Niewiadomo kiedy przyszło do haftów ozdobnych i misternych — wreszcie najtrudniejszy wzorek Ludki nie przestraszał.
Zaraz na pierwszej lekcyi w szwalni przypomniała sobie Lizę. Jedna ze szwaczek była podobną do niej; to podobieństwo obudziło wspomnienie, a także myśl ambitną, cechującą wszystkie niemal czyny Ludki: pokażę co umiem!
I pokazała. Haft wykonany bardzo prędko, wyszedł czysto i dokładnie — kawałek perkalu zmienił się pod jej palcami w prześliczną wstaweczkę.
Szwaczki oglądały z zachwytem małe arcydzieło, a gdy Ludka opuściła szwalnię, zaniosły pani Słońskiej.
Zaczęły się wypytywania i narady, a później kombinacye, ile szwaczek mogłoby w danym przeciągu czasu podążyć za Ludką. Gdy okazały się cztery bardzo zdolne, Leonka zaprojektowała naukę haftów kościelnych.
— Dla ciebie — mówiła do Ludki — to przyjemność tylko, dla dziewcząt biednych kawałek chleba łatwiejszy, a raczej korzystniejszy, niźli szycie bielizny, albo sukien. Niechże więc mają środki do zdobycia tego chleba.
W taki sposób, zupełnie przypadkowo i znów „sama przez się“ zapoczątkowaną została nauka specyalności dosyć korzystnej jako fach, chociaż mozolnej.
Ludka czuła się inicyatorką przedsięwzięcia. Haftowała też zapalczywie, mniej obchodziły ją teraz lekcye angielskiego i włoskiego; zaniedbywała je potrosze, ku radości koleżanek, które dogonić jej nie mogły i dopiero gdy pofolgowała w wyścigu szalonym, spodziewały się dorównać. Tylko muzyka nie ustąpiła przed haftem. Nauczyciel był kontent, uczennica grała z przyjemnością coraz żywszą, rezultat pracy wspólnej znakomicie się przedstawiał.
Obejście Ludki ze szwaczkami cieszyło panią Słońską. Nabierała otuchy, że z czasem wszystko zmieni się na lepsze: miłość bliźniego zakwitnie cudnym kwiatem, zniknie samolubstwo. Obie z Leonką uradowane były szczerze.
Rozczarowały się jednak, gdy Ludka rzekła do nich przy wyjściu ze szwalni:
— Towarzystwo hołoty miłe nie jest, ale konieczne. Wreszcie — alboż ja pierwsza? Nawet królowe i księżniczki szyły ornaty przy pomocy sług. Całemi dniami siadywały razem przy krosienkach — nie sądzę, by sługi to poufaliło. Powinny przecież znać szacunek dla państwa. Leonka tłómaczyła, że niema tutaj ani sług, ani państwa, są tylko uczennice. Ławka szkolna, razem z koleżeństwem, zaprowadza równość.
Pogląd ten nie trafiał do przekonania Ludki. Widziała się w duchu kasztelanką, spędzającą dnie i wieczory z dziewczętami służebnemi, które ją uwielbiają i biją przed nią czołem. Pałac w Malinkach był tłem do obrazka bardzo pięknego, ona, Ludka, główną figurą, reszta zaś dodatki, zarówno jak krzesło, krosienka, jedwab...
Dziwnem zrządzeniem losu, jedną ze „służebnic“ których zdolności hafciarskie odznaczyły się wybitnie, była Rózia Gołąbkówna. Szyła ona w ogóle bardzo dobrze, brała się i do kroju, zastępując nieraz Bochińską, wyborna przodownica szwalni. Igła biegała w jej zręcznych palcach, niby w maszynie, każda robota wychodziła bez poprawek. Po kilku dniach rzetelnej pracy nad haftem, już zrobiła postęp, zostawiwszy daleko po za sobą Bronkę Bojarczankę, również zdatną szwaczkę i Ulinę Bąkównę, co się miała za najpierwszą, nie mówiąc o innych. Przyszła śpiewaczka nie wiedziała o walce, jaką w imię jej daru stoczono z panną Maliniecką; patrzyła na robotę Ludki z podziwieniem, nie zazdroszcząc bynajmniej, lecz starając się naśladować dokładność i biegłość.
Ponieważ dzień był krótki, haftowała przy lampie, czego zabraniano, wstawała najpierwsza i kładła się ostatnia, trochę przybladła i pomizerniała, lecz jej „atłasek“ stawał się coraz podobniejszy do atłasku Ludki, coraz równiejszy i ściślejszy.
Ludka spostrzegła postępy Rózi, która zajęła miejsce w pobliżu, nieświadoma przepaści, dzielącej Gołąbkównę od panny Malinieckiej, bo o przepaściach takich nikt tutaj nie mówił. „Kasztelanka“ spoglądała na dziewczynę pobłażliwie i, trudno uwierzyć, przesiedziała ramię przy ramieniu do końca lekcyi.
Michasia Białecka, zapalona również hafciarka, mówiła później w klasie, że Ludka mogłaby jeszcze kiedyś być z oczu podobną do Leonki. Patrzy czasem tak mile...
Nie uwierzono temu.
Zbliżała się pora egzaminu kwartalnego w ochronce. Dzieci powtarzały pogadanki, w czem nikt im nie pomagał, tylko one same wspierały się wzajem. Która dziewczynka pamiętała dobrze jaką lekcyę, była obowiązana przypomnieć ją innym; rzadki traf, by znalazła się pogadanka zapomniana zupełnie. Taki wypadek smutny nie obciążał już sumienia dzieci, świadczył bowiem, że nauczycielka nie umiała zainteresować. Pensyonarki „Dwóch jagódek“ drżały przed nim, wybierały więc tematy bardzo starannie i również starannie opracowywały. Pogadanka utrzymana w pamięci najdokładniej ze wszystkich i uznana przez małoletnich sędziów za najpiękniejszą, była notowana w dzienniku ochrony, a jej twórczyni otrzymywała podziękowanie piśmienne. Egzamin kwartalny w ochronce był więc konkursem pedagogicznym na małą skalę.
Ś. p. Ludmiła Mokronowska pragnęła nadać mu cechę uroczystą. Zapraszano przyjaciół szkoły, duchowieństwo — mógł więc i bez zaproszenia być każdy, kogo sprawy podobne interesują. Zjawiali się też ludzie dobrzy, czasem umyślnie nawet z dalszych stron przyjeżdżali; garstka życzliwych rosła z roku na rok.
Młodziutkie freblanki, pełne niepokoju, robiły w myśli obrachunek swoich plusów i minusów; jedne, gdyby można, pragnęły dodać do wykładu to i owo, inne jeszcze uprościć, skrócić... A jeśli dzieci zapomniały, jeśli zgubiły wątek i z całej pracy nie zostanie śladu, że użyteczną być miała?... Niepokój rósł w miarę zbliżania się dnia stanowczego.
Panienki, z natury powolniejsze, nie przejmujące się zbytnio, umiały jeszcze nad sobą zapanować; żywsze — przechodziły mękę. Nie szło tak bardzo o pierwszeństwo; honor ten uszczęśliwiał — w warunkach wszakże, jakie panowały tutaj, w obec szeroko rozwiniętych uczuć koleżeństwa, nie budził zazdrości.
Szło tylko o to, żeby lekcya „nie zginęła.“ Gdy dzień oczekiwany nadszedł, w klasach wyższych pensyi „Dwóch jagódek,“ profesorowie nie mogli dojść do ładu. Mało która uczennica wiedziała o czem mowa; słuchały z roztargnieniem, jak gdyby myślą nieobecne, niektóre bardzo blade, inne całe w ogniach.
W ochronie tymczasem gwar panował. Dzieci, niezmieszane bynajmniej widokiem obcych twarzy, wychodziły śmiało na środek pokoju i odpowiadały roztropnie. Emilek Bochiński, wnuk starej sługi, „jaśnie panów,“ jedyny mężczyzna pomiędzy tyloma dziewczętami i to poważny, bo pięcioletni, zapamiętał psa. O wyżłach wiedział, o kundlach, o mopsach nawet, a owczarka kochał. Inne gatunki były mu obojętne — przyznawał, że istnieją, lecz nie chciał ich wspominać. Wymachiwał rączkami i, głosem śpiewnym, krzykliwym nieco, opowiadał. Później się ukłonił i wrócił na miejsce.
Gdy Franusia Grąbczanka opowiadała o igle: cudownem narzędziu, chłopczyk nie mógł się powstrzymać. Krzyknął ze swej ławki:
— Ja też znam igiełkę, dużą i maluśką, wszystkie znam.
Słońce, woda, węgiel — zdradzały freblankę przyrodniczkę, opowiadania o krajach, rzekach, górach, wreszcie o pniu ogromnym i jednej tegoż gałązce, były lekcyami panienek, zamiłowanych w geografii i historyi. Każda mogła mówić o przedmiocie ulubionym; korzystały ze swobody, nie krępując się programem, gdyż ochrona go nie miała. Streszczał się w jednym wielkim wyrazie: oświecać — wystarczającym na bardzo długą metę i dającym polot każdej myśli.
Punktualnie o dwunastej, z oficyn do gmachu głównego biegła dziewczynka, a w chwilę później, po wszystkich klasach, zwłaszcza wyższych, szczególnie zainteresowanych, przechodziło z ust do ust nazwisko panienki odznaczonej:
Ludwika Maliniecka.
Wiadomość była tak niespodziewaną, że panienki osłupiały.
Kto mógłby przypuścić, że posiada ona i tę zdolność!... Pyszniła się innemi, tę ukrywała, niby coś mniej godnego. Szczęśliwa, ma tyle darów, jeszcze ten!..
Pierwsze wrażenie przeszło niebawem, zaraz też koleżanki z klasy piątej, a za niemi czwarta i szósta, zebrały się powinszować Ludce, która pisała list do ojca, nie słysząc, co wkoło niej mówią, zajęta swojemi sprawami: jakimś kapeluszem, widzianym na wystawie (szczęście, że chociaż wolno tu się ubrać po ludzku!) a także okryciem, bo futro pewno przez całą zimę nie będzie jej potrzebne, a nowy żakiecik, modny, zgrabniutki, przyda się. Bardzo ładne teraz noszą.
Ujrzawszy przed sobą pięćdziesiąt z góry koleżanek, ustawionych w półkole, zdumionemi oczami powiodła po tem zgromadzeniu, nie spytała się jednak co znaczy.
Michasia Białecka, w prostych, lecz serdecznych słowach powinszowała jej pierwsza.
— Zkąd ci się wzięło? o czem mówisz? nie pojmuję zupełnie! — fuknęła Ludka.
— Ach, Boże! — dziwiły się panienki. — Ona nic nie wie, nic a nic!... Zajęta listem, wielkiej nowiny nie słyszała.
— Wasze wielkie nowiny mało mnie interesują.
— Tym razem nie nasza, lecz właśnie twoja.
— Cóż tak ważnego bardzo? z pewnością jaki drobiazg. Wy tutaj lada czem się przejmujecie: zaraz wykrzykniki, jęki i wzdychania.
— Teraz ty krzykniesz jeszcze głośniej niż my wszystkie razem — śmiała się Zuzia Gałecka — bo idzie o ciebie.
— Dostałaś odznaczenie za pogadankę w ochronce.
— Ja?!..
— Dzieci podobno ślicznie ją pamiętały. Rwały się do opowiadania jedno przez drugie.
— Bo też wybrałaś wspaniały temat. Nie trudny, a piękny. Dzieci tak nim się przejęły, że każdą inną lekcyę mogłyby zapomnieć, o świętym Stanisławie nigdy.
— Mówiły po prostu, ale bardzo ładnie.
— Nawet mały Emilek o Piotrowinie wiedział.
— Udało ci się na pierwszy raz, nie można lepiej. Winszujemy całem sercem i szczerze!
Ludka słuchała ze zdziwieniem. Naprzód jej nie dano przyjść do słowa, gdy zaprzeczyła, nie uwierzono.
Mówiła jednak prawdę. W ochronie była raz; musiała iść, więc poszła i ledwie wytrzymała do końca godziny. Może tam komu łatwo rozmawiać z tłumem dzieci prostych, zaspokajać ich ciekawość, a sobie głowę suszyć. Ona nie umie, to przechodzi jej siły, denerwuje i usypia. Od pierwszej chwili zaczęła poziewać, gdyby to trwało jeszcze kwandrans, upadłaby z krzesła.
Bo proszę sobie wyobrazić taką sytuacyę: Dzieci patrzą na nią, ona patrzy, nikt się nie odzywa; niewiadomo od czego tę niby lekcyę zacząć. Najbanalniej w świecie, po milczeniu bardzo długiem i przykrem, ona, panienka dobrze wychowana, zaczęła od pogody. Rozwiązała worek, bo zaraz wysypały się pytania: co to jest mróz? dlaczego woda robi się twarda, że można po niej chodzić? Dlaczego wczoraj nie było mrozu i teraz także niema, a rano był?... Gdy na jedno odpowiedziała; występowało drugie — i tak dalej. Mróz, deszcz, grad, śnieg, tęcza, sanna, ślizgawka, kąpiel w rzece — kto-by mógł spamiętać, ile przewinęło się tematów!... Nie umiała pohamować żywości dziewczynek, zatrzymać dłużej ich uwagi na jednym przedmiocie, pogłębić odpowiedzi i uczynić ich jasnemi. Zbywała je krótko, pogorszając tem swoją sprawę. Uf!...
Ludka doznaje ulgi, na myśl, że to się nie powtórzy. A tu winszują jakiegoś odznaczenia, żart wielce niesmaczny! Trochę za późno przypomniały sobie; należało bić oklaski zaraz po owej sławnej lekcyi. Nie chciała więcej mówić o tem — panienki, urażone obojętnością dziwną, przerwały wylew uczuć i powoli, gromadkami, wyniosły się z klasy.
Ludka pisała dalej list do ojca; po prośbie o kapelusz i modny żakiecik, załączając uściski, gdy weszła pani Słońska. Ucałowała Ludkę, prosiła o odłożenie korespondencyi na później i, wziąwszy pod ramię zdumioną panienkę, wyprowadziła na korytarz, a ztamtąd przez wielki dziedziniec do ochrony.
— Serdecznie jestem rada — mówiła podczas tej wędrówki — i winszuję ci, drogie dziecko, że zrozumiałaś pożytek pracy dla maluczkich.
— Ależ, proszę pani — zarzekała się Ludka — nie zrozumiałam nic i nie rozumiem.
Pani Słońska wytłómaczyła sobie to zapewnienie na korzyść Ludki.
— Jakże błądzimy często, sądząc z pozorów — rzekła wzruszona. — Mój Boże, ja stara kobieta, nie umiałam na tobie się poznać. Widziałam wady, a przeoczyłam skromność, zaletę bardzo ważną i wielką. Co warto doświadczenie, gdy nawet tyle nie oświeca, nie chroni od omyłek!
Pocałowawszy raz jeszcze Ludkę, dodała wkońcu:
— Niedużo ich tam, nie — przeważnie swoi! Podziękują ci w paru wyrazach i doręczą pochwałę piśmienną, dawny nasz zwyczaj, nie wolno go zmienić. Skromność jest wielką cnotą, szanuję ją w tobie, ale nasza cicha uroczystość nie powinna-by jej urazić.
Przy wszystkich swoich wadach, Ludka miała zawsze odwagę przyznania się do winy; kłamstwo i obłuda były jej wstrętne. Nie rozumiejąc, jakim sposobem stać się mogło, że chciano ją nagrodzić za pracę Bóg wie czyją, zamierzała prosić panią przełożoną o zbadanie prawdy.
Ledwie zaczęła mówić, jakieś obce damy, bardzo wystrojone, uśmiechnięte, powitały panią Słońską, a towarzysząca im dziewczynka rzuciła się jej na szyję.
— Złota ciotunia! kochana ciotunia! — wołała, tupiąc nóżkami z ukontentowania. — Myślałam, że nie dojedziemy nigdy, tak długo i tak nudno. Ale jestem już i mam ciotunię, mam!
Pani Słońska, ucieszona również bardzo, zajęła się dzieckiem, a gdy Ludka przystanęła, niepewna, czy iść czy też uciec w samą porę, rzekła do niej:
— Idź, moje dziecko, czekają na ciebie.
— Pójdę — pomyślała Ludka — i niech się co chce dzieje, cudzej nagrody nie wezmę.
Ochronka, przybrana u wejścia wieńcami z gałązek świerkowych, miała wygląd uroczysty. Dzieci zachowywały się poważnie; krępowała je obecność starych panów, którzy dawno już zrobili swoje i mogli odejść, siedzieli jednak. Żaden z miejsca się nie ruszył, ponieważ nagroda nie została doręczona
— Panna Maliniecka! — rozległ się między dziećmi szmer radosny, zwiastujący koniec nudnego posiedzenia i Ludka, na pozór spokojna, pochyliła główkę.
Mimo obietnicy przełożonej, że ceremonia potrwa chwilę, przeciągnęła się ona dosyć długo. Był to fakt wyjątkowy.
W gronie gości znajdował się staruszek, dawny znajomy ojca Ludki i serdecznie mu życzliwy. Usłyszawszy, że córka Sewera Malinieckiego jest laureatką, prosił współobecnych o ustąpienie mu głosu, a gdy panienka weszła, przedstawił jej się żywo i pięknie przemówił.
Wspomniał o zasługach całego jej rodu „po mieczu i po kądzieli,“ o wojownikach i statystach, o Elżbiecie ze Spytków Malinieckiej, która broniła zamku przed najazdem Szwedów i poległa na wałach, zanim mąż z odsieczą nadążył. Podczas mowy pana Bonara, Ludka rumieniła się i bladła, rada uciec jakim cudem, czy w ziemię zapaść, byle nie doczekać końca i nie być zmuszoną do tłómaczeń. Pierwszy raz w życiu, i to w chwili, gdy mogła pysznić się, wołać: „Czemże wy jesteście w obec mnie, w obec moich dziadów!...“ doznawała uczucia upokorzenia i wstydu.
Zaczynała pojmować, że niespełnienie obowiązku hańbi zarówno biedaka jak i magnata, lub może nawet ostatniego więcej, gdy takich zacnych przodków miał.
Chwyciła się za głowę...
Staruszek mówił dalej. Wreszcie doszedł do konkluzyi, że potomkom ojców godnych łatwo o czyny dobre, bo od urodzenia mają w duszach pierwiastki cnót, więc byle ich nie zmarnowali...
Ludka zachwiała się.
— Panie! — krzyknęła głosem rozpaczliwym — panie!...
Byłaby upadła, lecz pochwycono ją.
Wszyscy myśleli, że zasłabła, ktoś wybiegł po doktora, a ona płakała, zanosząc się od łkań.
Goście pożegnali panią Słońską, mocno zaniepokojoną stanem Ludki, dzieci siadły do obiadu obfitego, niby w uroczyste święto, a pochwała została na stole w izbie szkolnej.