Dwie matki/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


III.
Po Matce brat.

Pani de Perny wróciwszy do swego apartamentu, gwałtownego ataku nerwowego. Dano znać o tem który pośpieszył natychmiast do matki.
dostała synowi, Musiano obejść się w tym wypadku, bez pomocy doktora Gendron. Wyjechał był właśnie z margrabią de Coulange, na dalszą wycieczkę. Przeszło godzinę pani de Perny wiła się w kurczach, bezprzytomna. Uspokoiła się nareszcie. Skoro odzyskała pewną równowagę umysłu, odesłała natychmiast swoją pokojową, chcąc pozostać sam na sam z synem.
— Jakże mamie teraz? — spytał Sosten.
— Trochę lepiej... To przejdzie niebawem. Atak spowodowało gwałtowne wzruszenie.
— Cóż się stało?
— Matylda wyprawiła mi straszliwą awanturę.
— Z jakiego powodu?
— Nie mogę ci powtórzyć wszystkiego.. dość, że mnie zasypała okropnemi wyrzutami i znieważyła po prostu!
— Matylda miałaby się odważyć?...
— Nie do poznania, mówię ci!....
— Prawdziwa rozjuszona tygrysica.
— Ależ to nie do uwierzenia!
— Powtarzam ci synu, że zmieniła się od wczoraj najzupełniej.
— Nie pojmuję....
— Zaraz zrozumiesz: Zapowiedziała mi z góry, że dłużej z nami mieszkać nie chce. Słyszysz Sostenie? Ona nas wypędza!
— Mama żartuje! To przecież wprost niemożliwe!
— Widziałam ją i słyszałam. Jestem przekonaną, że nie zmieni na jotę swego postanowienia.
— Ha! zobaczymy jeszcze... Na. szczęście pozostaje nam margrabia.
Matka potrząsła głową:
Na niego nie licz Sostenie. Uczyni to, czege zażąda Matylda.
— Ależ ona się nie ośmieli....
— Obecnie Matylda jest zdolną do wszystkiego, wierz mi synu.
— Jesteś przecie jej matką, a ja bratem rodzonym.
— Tak, tylko że ona nas wcale nie kocha.
— O tem wiem i ja od dawna!
— Były rzeczy, które przed nią ukrywałam starannie; w jaki sposób dowiedziała się o wszystkiem, tego nie mogę się domyśleć. Pamięta każdą krzywdę jej wyrządzoną, nie zapomni o żadnej, i niczego nam nie przebaczy. Skoro nie zawahała się zbuntować jawnie przeciw mnie, wytrwa do końca najniezawodniej. Nie znałam jej dotąd, teraz dopiero wiem do czego jest zdolną. Mamże ci wyznać całą prawdę? Przed chwilą drżałam przed nią, w trwodze śmiertelnej!
— Czyżby zamyślała odkryć wszystko margrabiemu? — spytał Sosten trupio-blady.
— Nie, tem mi nie groziła; wie przecie, jak straszliwe skutki pociągnęłoby za sobą podobne wyznanie. Mówię ci jednak synu, i możesz mi wierzyć, że jest ona tak podniecona, iż byłoby nader niebezpiecznie stanąć z nią do walki.
— A więc oto gdzieśmy stanęli — rzekł ponuro, głosem zdławionym — po tem wszystkiem, czegośmy poprzednio dokazali?
— Czyż można było przewidzieć, że margrabia odzyska zdrowie, będąc skazanym na śmierć przez cały fakultet medyczny? Wszak i sam twój przyjaciel Gendron, nie przypuszczał czegoś podobnego.
— I to on go wyleczył... Gdyby nie Gendron... Źle zrobiłem umieszczając go przy szwagrze. Stracić naraz wszystko, gdyśmy już... już... byli prawie u celu!
— Los sprzysiężył się przeciw nam, kochany Sostenie.
— Cóż za szatan złośliwy, wmięszał się w tę sprawę!
— Wszak ci powiedziałam mój synu.... stanęła nam na drodze nieubłagana fatalność. — Przypominasz sobie, com ci mówiła o Matyldzie przed kilku dniami?
— Cóż takiego?... Zapomniałem.
— Że zdaje mi się, jakoby była... w odmiennym stanie....
— Aha!.... Zaczynam sobie przypominać.... Dalej?
— Nie omyliłam się synu, Oto fatalność zagradzająca nam drogę!
— Teraz wszystko rozumiem! — szepnął Sosten spiorunowany.
— Na to zaś nic nie poradzimy — mówiła dalej pani de Perny. — To główny powód nagłej zmiany w Matyldzie. Rozwinęła się w niej siła odporna, której żadna inna nie jest w stanie pokonać. Czuje się matką: Jest niewątpliwem, że ukocha to dziecię nad życie; może już je ubóstwia. Łatwo pojąć jej rozpacz i rozdrażnienie na widok podrzutka, który ma wszystko dzielić z jej własnem dziecięciem. Ona zawsze nienawidziła tego chłopca; nie mogła znieść jego obecności w zamku. I dlatego nigdy nam tego czynu nie przebaczy. Co uczyni później? Nie mogę na razie przewidzieć. Tymczasem jednak na nas spada jej srogi gniew; nas ona dosięga i miażdży swojem mściwem ramieniem.
— Mama bo przesadza cokolwiek.
— Nie przypuszczam, żeby Matylda....
— Jest i pozostanie bez miłosierdzia. Dziś rano zwołała całą służbę, zakazując, żeby odtąd w niczem mnie nie słuchali. Tak samo postanowiła i co do ciebie mój synu.
— Rzeczywiście — mruknął Sosten — teraz wiem co znaczyła dziwna odpowiedź, dana mi przez stangreta, przed południem.
— Nie ma tu co robić mój synu.... Musimy wynosić się z zamku jak najprędzej.
— Cóż poczniemy dalej?...
— Poddamy się najprzód życzeniu Matyldy?
— Jakto?... Nawet nie chce mama spróbować rozmowy z zięciem?
— Po co rozpoczynać walkę daremną mój synu? Nie tylko Matylda... wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Ona teraz trzyma nas w ręku. Dziś zmienione role. Twoja siostra panuje; a my jesteśmy jej niewolnikami. Jeżeli spróbujemy sprzeciwić się jej woli, legniemy złamani, zmiażdżeni u jej stóp.
— Ona nie wypowie tego słowa.
— Nie licz na to Sostenie!
— Oh! nędza prawie, po takim cudnym śnie! — zawołał głucho, zaciskając pięście.
— Jedno by nas tylko mogło uratować — wtrąciła matka.
— Cóż takiego? — Śmierć dziecka....
Sosten drgnął gwałtownie.
— Tylko że chłopczyk ani myśli umierać — dodała pani de Perny od niechcenia.
— Któż to wie moja mamo? — bąknął Sosten głosem zdławionym. — U takiego żywego dziecka, nie trudno o przypadek... może utonąć, lub spaść z okna na kamienie i zabić się....
Oczy Sostena zalśniły złowrogo.
Matka nie zrozumiała... czy też nie chciała zrozumieć ukrytej myśli syna.
— I tego nie możemy się spodziewać — odrzekła spokojnie — dziecko zdrowe jak ryba w wodzie, zanadto go zaś pilnie strzegą, aby mógł się wydarzyć podobny wypadek.
Nic już jej na te słowa nie odpowiedział, Tonąc w ponurej zadumie, nędznik przemyśliwał i knuł plan do nowej zbrodni.
Po dłuższem milczeniu pani de Perny przemówiła na nowo.
— Sądzę, że margrabia obdarzy cię i nadal, tak jak dotąd, zupełnem zaufaniem; i pozostaniesz jego pełnomocnikiem.
— Tym sposobem nie straciłbym przynajmniej wszystkiego na raz... Zawsze to nie nagrodzi nam tego, co tracimy moja matko!
— Działaj w tym kierunku mój synu... Jeżeli będziesz potrzebował mojej pomocy i wstawienia się za tobą do margrabiego, uczynię co tylko zechcesz.
— Matka więc postanowiła stąd wyjechać?
— To koniecznie, mój synu. Czyż mamy czekać, aż nas wyrzucą? Za dwa... trzy dni najdalej, wyjedziesz do Paryża i najmiesz dla nas mieszkanie. Następnie każesz zabrać z pałacu to, co nasze.
— Sądzę, że mama zbyt się z tem śpieszy.
— Nie możemy Sostenie mieszkać pod jednym dachem z Matyldą, po rozmowie, jaką miałam z nią dziś rano.
— A więc to zerwanie wszelkich z nią stosunków?
— Najzupełniejsze mój synu.
— Dobrze zatem... rozmówię się i ja z moją siostrą.
— Nie mam nic przeciw temu — rzekła pani de Perny — radzę ci jednak nie drażnij jej niczem, jest bowiem i tak na nas dość zagniewaną.
— Mam w tem pewien plan... — bąknął od niechcenia na odchodnem.
Udał się prosto do siostry. Powiedziano mu jednak, że pani margrabina poszła do wsi, i nie wróci tak rychło.
Tak było istotnie. Matylda wstąpiła najprzód do kościoła, aby w gorącej modlitwie umocnić się w powziętem postanowieniu. Sosten zszedł na dół do ogrodu, gdzie zastał szwagra bawiącego się z dzieckiem. Doktór Gendron zbierał zioła na łące i w lesie łączącym się z ogrodem. Margrabia powitał Sostena serdecznie jak zwykle.
— Nie wie jeszcze o niczem — pomyślał Sosten.
— Słyszałem przed chwilą kochany Sostenie — przemówił margrabia — że mama zachorowała nagle?
— Oh! drobnostka Edwardzie... nic jej prawie nie było.
— Tak i mnie zapewniono, że atak nerwowy już minął.... Pragnąłem przekonać się o tem naocznie... powiedziano mi atoli, żeście się państwo zamknęli i rozmawiacie.... Nie chciałem więc wam przeszkadzać!... Zatem lepiej matce?
— Nawet zupełnie dobrze, kochany Edwardzie.
— Późno dziś wstałeś leniwcze, i przez to pozbawiłeś się wielkiej przyjemności. Byłbyś użył razem z nami przechadzki... rozkosznej!... powiadam ci... Wybacz, że przerywam, ale muszę gonić za tym małym nicponiem. Żywy dzieciak, jak iskra; nie można go ani na chwilę spuścić z oczu, wiecznie biegnie ku rzece.
Margrabia pospieszył za chłopczykiem. Sosten dziko patrząc wyrzekł z cicha:
— Ciągnie go coś do wody... Mógłby wpaść w rzekę wieczorem... potrzeba tylko, żeby nie było nikogo na brzegu, ktoby mógł go z niej wyłowić.
Niebawem powróciła Matylda. Służba na nią tylko czekała z podaniem obiadu. Pani de Perny nie zeszła wcale do sali jadalnej, kazała tylko powiedzieć przez swoją pokojowę, że prosi o obiad trochę później.
— Nie trzeba w niczem sprzeciwiać się mojej matce — rzekła zimno Matylda. — Niech panna zabierze obiad na górę.
Wszyscy jedli w milczeniu, jakby czemś przygnębieni. Widząc jednak, jak jego żona zajmuje się wszystkiem gorliwie, jak niczego nie pomija, margrabia nie posiadał się z radości. Spozierał raz po raz na lekarza wzrokiem rozpromienionym, jakby chciał mówić:
— Jak nie ta sama kobieta! Jestem po prostu zachwycony!
Po chwili rozmowy ogólnej przy czarnej kawie, margrabia zaproponował doktorowi i Sostenowi partję bilardu. Gendron wstał natychmiast.
— Przyjdę do was niebawem — rzekł Sosten. Zaczynajcie tymczasem.
Pozostał sam na sam z siostrą.
— Czy mogę cię prosić Matyldo, o chwilę rozmowy? — odezwał się z cicha.
— A!... pragniesz mówić ze mną Sostenie?...
— Nie inaczej...
Zbliżył się do drzwi, chcąc się przekonać, czy szczelnie zamknięte.
— Boisz się więc bardzo, żeby nas nie podsłuchano? — spytała Matylda z lekkim odcieniem szyderstwa.
— Powinno się zawsze w poufnej rozmowie wystrzegać uszów niedyskretnych.
Powstała z uśmiechem nieokreślonym na ustach:
— W takim razie najlepiej przejdźmy do mego pokoju.
— Zapewne... słusznie mówisz moja siostro. Chodźmy zatem.
Gdy weszli do sypialni, Matylda usiadła, wskazując fotel bratu naprzeciw siebie.
— Zaczynaj... słucham cię — rzekła tonem lodowatym.
— Co powiedziałaś dzisiaj rano naszej mamie Matyldo?
— Prawdopodobnie powtórzyła ci rozmowę naszą dosłownie; pocóż mnie więc pytasz o to Sostenie?
Ugryzł się w usta.
— Czemkolwiek mogła ona zawinić wobec ciebie Matyldo, nie przestała jednak być twoją matką.
— Tak jest na nieszczęście! — szepnęła margrabina.
— Unosisz się zbytnio Matyldo; a gniew bywa złym doradcą... Niepodobna, żebyś nie odszukała w sercu czulszych uczuć dla matki i jedynego brata.
Potrząsła głową przecząco:
— Zapóźno już na to... i za wiele już złego się stało! — dodała zcicha.
— Więc odtrącasz nas stanowczo?
— Tak, muszę to uczynić niestety!
— Bez litości?
— A wy, czyście ją mieli dla mnie?
— Wiadomo ci przecie siostro, że nie posiadam żadnego majątku.
— Wiem i nie pytam cię też wcale, coś uczynił z całym spadkiem po naszym ojcu.
— Jakto? — wpatrzył się w nią przenikliwie — by-łożby ci więc obojętnem zobaczyć mnie w najokropniejszej nędzy?
— Sądzę, że znajduje się na tej ziemi bardzo wielu nieszczęśliwych, pozbawionych tak samo jak i ty środków utrzymania, choćby najnędzniejszego, a którzy niczem nie zasłużyli na tak smutny los.
— Prawdziwie chcesz się Matyldo pokazać zawziętszą i okrutniejszą, niż jesteś nią w rzeczywistości. To wręcz niemożliwe; nie możesz obejść się tak niemiłosiernie z bratem rodzonym. Nie życzysz sobie mieszkać razem z nami; niech i tak będzie. Wiesz jednak ile przysług oddałem i oddaję memu szwagrowi.
— Oh! znam dokładnie owe przysługi.
— Otóż pragnę jedynie, Matyldo, zachować stanowisko jego pełnomocnika, które mi sam ofiarował. Muszę przecież z czegoś żyd, nieprawdaż?
— Łudzisz się mój bracie pod tym względem; muszę ci oczy otworzyć. Margrabia de Coulange ozdrowiał za łaską Bożą; potrzebuje ruchu, zajęcia; sam potrafi prowadzić interesa, i sam będzie rządził majątkiem, jak ja zajmuję się domem naszym.
— Ależ to niegodziwość, co teraz powiedziałaś Matyldo!
— Patrzyłam na sprawy i czyny, o wiele niegodziwsze — rzekła sucho.
— Odbierasz mi po prostu ostatni kęs chleba — mówił dalej głosem drżącym z oburzenia. — I to ty mi go wydzierasz moja siostro!... Czyś się nad tem zastanowiła? czyś się bodaj spytała, co dalej stanie się ze mną.
— Uczynisz to mój bracie, co robią inni ludzie — odrzuciła lodowato. — Zaczniesz na chleb.... pracować.
— Matyldo jesteś istotą bez serca! — wykrzyknął z ruchem groźnym.
Zerwała się margrabina z fotelu, mierząc go od stóp do głowy, wzrokiem pełnym pogardy.
— Prawda — rzekła całkiem spokojnie — nie czuję litości nad takimi, którzy na nią niczem nie zasłużyli.
Sosten, który dotąd starał się pohamować w gniewie nim miotającym; przeszył ją spojrzeniem jadowitym:
— A więc to twoje nieodmienne postanowienie? — mruknął głucho. — Po matce, brat.... zrywasz gwałtownie wszelkie węzły rodzinne.... Możesz wkrótce pożałować tego Matyldo.
— Co pod tem rozumiesz? — spytała wyniośle.
— Strzeż się!
Z ócz młodej kobiety strzeliły również gniewu błyskawice. — Ty śmiesz mi grozić — wybuchnęła — kiedy byś powinien drżeć sam przed Boską i ludzką sprawiedliwością! Na prawdę zuchwałość niepojęta! Jeżeli sądzisz mój panie bracie, że potrafisz mnie zastraszyć, toś się grubo omylił. Ja nie potrzebuję obawiać się niczego... Ale ty, ty, możesz lękać się i spodziewać najgorszego!
Sosten przybrał natychmiast pokorną postawę.
— Nie sprzeczajmy się zresztą siostro... to i tak na nic by się nie przydało. Obchodzisz się ze mną bez miłosierdzia, ale nie mam o to żalu do ciebie: umiem postawić się w twojem położeniu, i pojmuję w zupełności, co się z tobą dzieje. Nie unoś się jednak zbytecznie i osądź to, co się stało z całym spokojem, a staniesz się mniej nieubłaganą. Cośmy uczynili, ja i matka, to głównie przez wzgląd na ciebie, i w twoim interesie; nie możesz przecie temu zaprzeczyć.
Margrabina zmarszczyła czoło.
— Byliśmy pewni, że twój mąż umrze niedługo — ciągnął Sosten dalej — i chcieliśmy zachować dla ciebie olbrzymi majątek margrabiów de Coulange? Lekarze omylili się tym razem; Edward odzyskał zdrowie i siły. Uszczęśliwiło to nas wszystkich. Ale dziecko zostało nam na karku; cóż mieliśmy z nim zrobić? Przyznaj sama. Trzeba było przyjąć fakt dokonany. Gdybyś była owdowiała, zamiast nas obarczać wyrzutami, powinnabyś nam podziękować całem sercem.
Na te słowa uśmiechnęła się gorzko młoda kobieta, milcząc zresztą dalej.
— Dziś — kończył Sosten — zaostrza się położenie nowem, niespodziewanem zawikłaniem. Spodziewasz się na prawdę zostać matką.... Winszuję ci i cieszę się z tego razem z tobą! Niepodobna było jednak przewidzieć czegoś podobnego. Wydarzają się czasem w życiu takie nadzwyczajne niespodzianki. To, cośmy uczynili dla twego szczęścia i przyszłego spokoju, stało się twoją niedolą.... Myślisz o własnem dziecku, które ma wkrótce ujrzeć światło dzienne, a widzisz obok siebie, tamto ci obce.... Serce buntuje się przeciw temu; oburzasz się na podrzutka, a na nas spada twój gniew; wypędzasz nas z domu bez litości. Oskarżasz nas w duszy, co jest zupełnie naturalnem, ale powinnabyś przecie znaleść w tem cośmy uczynili, okoliczności łagodzące wyrok, mający zapaść ostatecznie. — Widzę tylko moje nieszczęście i złe przez was uczynione — wtrąciła Matylda. Sosten przysunął się do niej z fotelem:
— Posłuchaj mnie... możnaby złe naprawić — szepnął.
— W jaki sposób?
— Nie lubisz chłopca przez nas narzuconego ci — nieprawdaż?
— Nienawidzę go!
— Byłabyś więc zadowoloną, gdyby.... umarł?
Drgnęła wlepiając w Sostena wzrok przerażony.
— Chcesz Matyldo, żeby... umarł?
Podskoczyła na fotelu, nie przestając mierzyć brata oczami rozpłomienionemi.
Nie zwracając uwagi na to, mówił dalej:
— Nie umiera się jedynie z choroby. — Trzeba brać w rachubę i rozmaite wypadki... Dziś... jutro... chłopak żywy jak iskra, może spaść z okna na kamienie... lub uganiając po ogrodzie... przybliżyć się nierozważnie do basenu... do rzeki rwącej i wywrócić koziołka w wodę. Jeżeli by nie było nikogo nad brzegiem... utopi się niezawodnie.
Na te słowa Matylda zerwała się na równe nogi, blada jak ściana, przeszywając brata wzrokiem odzwierciedlającym jej wstręt i najwyższe oburzenie:
— Nędzniku! — zawołała głosem podniesionym. — Z jakiegoż kału ulepiono twoją duszę? Czyż nie umiesz już myśleć o niczem innem, prócz zbrodni? Zaledwie dokonałeś jednego czynu haniebnego, układasz drugi, jeszcze o wiele potworniejszy. I to mnie, mnie, chcesz wciągnąć jako wspólniczkę do tego morderstwa?... Co za wstyd!... Oddal się, oddal natychmiast, przerażasz mnie, budząc jednocześnie najwyższy wstręt!
Wstał i on wyglądając na człowieka pozbawionego prawie przytomności.
— Tak — mówiła z coraz wzrastającem oburzeniem — odejdź jak najdalej odemnie, abym cię więcej nie widziała! Słuchaj jednak z uwagą, co ci teraz powiem. Od tej chwili biorę to nieszczęśliwe dziecię, pod moją opiekę. Biedactwo w niczem tu nie zawiniło. Nie zbliżaj się więc do niego, nie ośmiel się nawet spojrzeć na niego. Gdyby spadł włos z głowy, temu biednemu chłopcu, to chociaż go nienawidzę, wydam cię natychmiast w ręce sprawiedliwości, opowiadając wszystkie twoje zbrodnie. Przestrzegam cię, a wiesz dobrze, jakaby cię kara spotkała: Galery dożywotnie, a kto wie, może nawet śmierć pod gilotyną!
Postąpiła ku niemu wskazując drzwi ruchem wyniosłym:
— Idź stąd! idź!
Cofał się aż do progu przed jej wzrokiem piorunującym. Tu dopiero odszukał nagle swoją zwykłą bezczelną zuchwałość; a na ustach zaigrał mu uśmiech szatański:
— Zemszczę się jeszcze kiedyś Matyldo; zemszczę się krwawo — zawołał w rodzaju wyzwania.
— Ja cię już osądziłam według wartości potworze! — zawołała. — Bądź przeklęty!
Otworzył drzwi i uciekł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.