Dwie matki/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaraz po obiedzie, Matylda zamknęła się u siebie. Potrzebowała samotności zupełnej, aby wzmocnić się na duchu, i skupić myśli, wirujące po mózgu, chaotycznie.
Oh! tym razem nie otaczały jej ciemności; czuła się cała przenikniona światłością nadziemską, która jej wskazywała drogę na przyszłość. Otrząsała się nagle, niby z długiego letargu. Zaczynało się dla niej nowe, czynne życie.
Uczuła w sobie dawną energię i odwagę, mogącą stawić czoło wszystkim i wszystkiemu. Teraz nie ugnie się przed nikim, i potrafi uwolnić się od jarzma, krępującego dotąd jej wolę.
— Nie zapomnę nigdy... nie mogę zapomnieć niestety... — powtarzała w duchu. — Jeżeli jednak jako żona, okazałam słabość niegodną, jako matka, potrafię być silną i niezwalczoną.
Pomyślała, czy nie nadeszła chwila jedyna, aby wyznać mężowi całą prawdę. Zastanowiła się spokojnie, i na zimno, jakieby mogły z tego skutki wyniknąć. Gdyby nie szło o nic więcej, jak o wypędzenie z pod ich dachu obcego dziecka, raz na zawsze; nie byłaby się zawahała ani chwili. Ten syn, narzucony im zbrodniczo, nie tylko miał prawo do połowy majątku olbrzymiego, do tytułu, należącego się jej własnemu dziecku; ale, co najgorsza, zabierał w sercu margrabiego miejsce i czułość, do czego nie mógł sobie rościć najmniejszej pretensji.
Urzędownie atoli, to dziecię, o którem nie wiedziała nawet, kto je rodzi i zkąd pochodzi, miało prawa ustawami zastrzeżone. Niepodobna było odebrać mu tychże, nie wywołując ogromnego skandalu. I nie koniec na tem. Popełniono zbrodnię; byli winowajcy... a gdy raz sprawiedliwość ludzka zacznie karać, idzie naprzód, nie pytając o nic, i o nikogo... Widziała nieszczęśliwa kobieta, swoją matkę i brata w sali trybunału, na ławie oskarżonych, wobec „Sądu przysięgłych“; a siebie i margrabinę de Coulange, zmuszoną świadczyć przeciw nim! Zapewne oboje nie zasługiwali na litość; czyż mogła jednak przyczyniać się do straszliwego wyroku, spadającego na jej najbliższych?
Matylda znajdowała się dotąd w tem samem kole zaczarowanem, i bez wyjścia. Miałaż własnoręcznie otwierać bramy więzienne, przed matką i bratem?
— Nie — pomyślała po głębokiem rozważaniu całej sprawy. — Zaczekam z tem jeszcze... zobaczę... namyślę się... Bóg mnie natchnie ostatecznie, co mam uczynić!.... Brakuje mi dużo szczegółów, o których nie wiem zupełnie, i muszę je wpierw zbadać!.... Oszukuję wprawdzie dalej mego męża, ale jakże srogo jestem za to ukaraną! Jezusie najmiłosierniejszy! — dodała z rękoma załamanemi. — Ty widzisz najskrytsze tajniki mojej duszy; osądź mnie i ulituj się nademną!
Uklękła, wysyłając w niebo gorącą, rzewną modlitwę. Jeszcze nie dokończyła tejże, gdy zapukano do drzwi z cicha. Podniosła się i poszła otworzyć, Pukał margrabia. Zawsze troskliwy i niespokojny o żonę, chciał się przekonać osobiście, czy przypadkiem nie zrobiło jej się słabo.
— Jakiś ty dobry mężusiu! — czule odrzuciła. — Uspokój się mój drogi, jestem zupełnie zdrową.
— Cieszy mnie to niewymownie.... opuściłaś nas jednak tak nagle....
— Potrzebowałam samotności, aby skupić myśli.
— Zawsze twój pociąg do marzeń, do smętnej zadumy, kochana żoneczko! — rzekł mąż z lekkim odcieniem wyrzutu.
— Nie drogi Edwardzie... z innego powodu, zamknęłam się w moim pokoju... Pan Gendron nie wspomniał ci dotąd o niczem, chcąc mnie zostawić całą przyjemność, w oznajmieniu radosnej nowiny...
— Cóż to takiego?
Zarzuciła mu na szyję ramiona.
— Podzielisz ze mną szczęście niepojęte... nadziemskie... jestem w stanie odmiennym!
— Ah! to nowe błogosławieństwo niebios! — wykrzyknął mąż tuląc żonę namiętnie do piersi.
— Tak, moja najukochańsza, podzielam twoją radość. Niczegobym już teraz więcej nie pragnął, byle tego szczęścia promieniejącego w oczach twoich, nie zaćmiły nigdy myśli smutne i gnębiące.
— Nie wymawiaj mi tego Edwardzie!
— Nigdy, nigdy, żoneczko!... Nadto cię kocham, aby ci sprawić przykrość choćby najlżejszą.
— Posłuchaj mężusiu: Przed chwilą upadlam na kolana i w ciszy, samotna rozmawiałam z Bogiem, błagając Go o radę zbawienną... o natchnienie... Powzięłam zamiar ogromnej doniosłości. Przyrzekam ci Edwardzie, że potrafię cię zadowolnić we wszystkiem. Bo widzisz, zmieniłam się nie do poznania. Dziwna jasność przenika mnie, a dusza rozpływa się w słodkim zachwycie.
— Będziesz więc kochała to dziecię, które wkrótce na świat przyniesiesz?
— Czy je będę kochała? Ależ ja już ubóstwiam to moje maleństwo!
— A tamto... pierwsze Matyldo?
Nie odpowiedziała na pytanie. Mąż spostrzegł jednak, że drgnęła gwałtownie, a twarz jej pokryła bladość trupia. Jakkolwiek miał prawo rzucić jej to pytanie, zaczął natychmiast żałować, że się z niem wyrwał niepotrzebnie.
— Przebacz mi żoneczko... ja niczego nie powiedziałem... Czyż mógłbym w takiej chwili radosnej, zadawać ci ból czemkolwiek? Broń mnie Boże od tego, żebym rościł sobie prawo do gwałcenia twego serca i narzucania ci despotycznie, moich własnych uczuć i poglądów. Pamiętaj zawsze o tem, że pragnę li twego szczęścia, i chcę tego, czego ty chcesz!
— Oh! Edwardzie mój tyś dobry, tyś najszlachetniejszy z ludzi; kocham cię i uwielbiam!
Nazajutrz rano margrabina zwołała całą służbę zamkową, z wyjątkiem pokojowej pani de Perny; przemawiając doń w tych słowach:
— Od dziś zajmę się sama prowadzeniem domu. Uprzedzam was więc, że dotąd ja tylko i pan margrabia będziemy wam rozkazywali. Wy również z każdą prośbą i słusznem żądaniem, macie się udawać do nas dwojga.
Słudzy spojrzeli zdziwieni jeden na drugiego.
— A jeżeli starsza pani nam co przypoleci? — spytał kucharz nieśmiało.
— Pani de Perny ma swoją własną służbę, której może rozkazywać.
— Jaśnie pani — odezwał się stangret — odkąd mam zaszczyt służyć w zamku, jaśnie pan margrabia ani w połowie tak mi nie rozkazuje, jak pan de Perny. Codziennie muszę mu siodłać konia najpiękniejszego, lub zaprzęgać do powozu. Cóż mam mu odpowiedzieć w razie podobnym?
— Że nie masz prawa rozporządzać końmi, ani powozem, bez pozwolenia mego, lub pana margrabiego. Oto wszystko, com wam chciała oznajmić. Teraz wracajcie każdy do waszych zwykłych zatrudnień.
Słudzy wyszli z wyjątkiem starego kamerdynera. Ten zbliżył się do Matyldy, ucałował jej rękę i rzekł głosem drżącym od wzruszenia:
— Dobrze... doskonale im jaśnie pani powiedziała!
— Pochwalasz więc mój zamiar poczciwy Firminie, zajęcia się samej całym domem?
— Czy pochwalam! Od dawna już powinna była jaśnie pani w ten sposób postąpić. Ośmielę się wyznać jaśnie pani, licząc na jej łaskawą wyrozumiałość dla starca, który ją czci i uwielbia... że i tak za długo trwało to jej burmistrzowanie w własnym domu. Nie chcę broń Boże, ubliżyć matce jaśnie pani: gdym ją jednak widział rozkazującą w zamku samowładnie, czułem jak mi wszystka krew uderza do głowy. Wiem, że to do mnie nie należy, i żem nie powinien mięszać się w nie swoje rzeczy; alem nie mniej bolał nad tem okropnie.
Teraz atoli skończyło się wszystko. Jaśnie pani zacznie rządzić na nowo, i spostrzeże rychło, że i najgorszy sługa słucha chętniej rozkazów, których mu udzielają jego prawdziwi panowie i chlebodawcy.
— Będzie to dla mnie zrazu czemś zupełnie nowem i dość trudnem zadaniem — rzekła Matylda. — Liczę jednak głównie na ciebie Firminie, jak również i na resztę służby, że mi takowe ułatwicie.
— Służba kocha i poważa jaśnię panią. Będzie spełniała gorliwie każdy jej rozkaz.
— Dziękuję ci Firminie; jesteś wzorem dla innych mój poczciwcze.
Odeszła po tych słowach. Starzec zrzucił nareszcie ciężar z serca, wypowiadając szczerze, co go gryzło od dawna. Był uradowany. Mówił sobie raz, po raz:
— Nakoniec, mamy w zamku prawdziwą margrabinę!
W niespełna pół godziny wpadła do pokoju córki pani de Perny, zaperzona i z twarzą rozpłomienioną. Trzęsła się z gniewu.
— Moja córko — zawołała tonem cierpkim i wyniosłym — spotkało mnie coś niesłychanego! Spodziewam się, że mi to wytłumaczysz, i nie odmówisz zadośćuczynienia.
— Uczynię to najchętniej, jeżeli będę mogła — odrzekła Matylda z całym spokojem.
— Muszę atoli dowiedzieć się najprzód o co idzie?
— Słudzy utrzymują, że odtąd nie myślą słuchać moich rozkazów.
— Cóż dalej?...
— Jest to z ich strony zuchwalstwo niepojęte i wymogę na moim zięciu, że ich odprawi natychmiast.
— Sądzę, że wpierw mąż mnie się poradzi pod tym względem. To co słyszę z ust mamy, byłoby rzeczywiście rzeczą wielkiej doniosłości, gdyby nasza służba wypowiedziała w ogóle posłuszeństwo. Proszę jednak nie troszczyć się o to wcale... Będą oni spełniali jak dawniej swoje obowiązki, tylko wyłącznie na nasz rozkaz.
— Ah! nie chciałam wierzyć temu!... Ty więc sama Matyldo...
— Oznajmiłam służbie, że mają jedynie odnosić się ze wszystkiem do mnie i do margrabiego.
— Upokarzasz mnie tem, robisz śmieszną; nie zniosę podobnej zniewagi!
— Jestem margrabiną de Coulange — wyprostowała się z dumą młoda kobieta — i pragnę nareszcie rządzić samowładnie w własnym domu.
Matka cofnęła się przed nią o dwa kroki. Nie poznawała swojej tak uległej dotąd niewolnicy.
— Wyrządzasz mi tem srogą zniewagę moja córko! — krzyknęła rozjuszona.
— Dla czego?
— Upokarzasz bowiem twoją matkę, i to przed kim? Przed służbą!
— Odbieram ci berło, rządów domowych, które mi się od dawna należało.
— To tak zupełnie, jakbyś mi powiedziała: — „Usuń się stąd, zawadza mi bowiem twoja osoba!“
— Skoro mama pierwsza o tem zaczyna, wypowiem otwarcie, com na przyszłość postanowiła. Jeżeli pobyt w zamku nie wyda się wam obecnie zbyt uciążliwym; możecie zostać z nami do końca lata. Od dziś jednak proszę polecić mojemu bratu wynalezienie stosownego pomieszkania w Paryżu. Na zimę, nie wrócicie państwo razem z nami do pałacu margrabiów de Coulange.
— Ah! ona mnie, wypędza! swoją matkę!
— Nie wypędzam wcale, tylko się rozstajemy, ponieważ byłoby nam za ciężko żyć razem.
— Niegodziwa! Co się ma stać z twoim bratem?
— Brat będzie mieszkał razem z mamą, ma się rozumieć. — Matylda sucho odrzekła.
Pani de Perny pozieleniała. Z ócz jej strzelały błyskawice.
— I ta wyrodna istota ma być moją córką! — wybełkotała głosem zdławionym. — Kamień masz w łonie zamiast serca! Jam cię porodziła, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, uczyniłam jedną z najbogatszych kobiet we Francji; komuż bowiem zawdzięczasz całe twoje szczęście i wyniesienie, jak nie mnie i nie twemu bratu? Gdyby nie nasze starania, zostałabyś chyba biedną wyrobnicą, przymierającą głodem, jak tysiące innych dziewcząt bez posagu!... I oto jaką odbieram dziś nagrodę za to wszystko!...
Matylda zerwała się na równe nogi, trupio blada, z wzrokiem roziskrzonym, z piersią falującą gwałtownie, piękna, majestatyczna, w swojej energji. Spojrzała matce oko w oko:
— Rzeczywiście... zastanówmy się nad tem wszystkiem, coście dotąd dla mnie uczynili. Wiecie o tem tak dobrze jak i ja. Proszę więc posłuchać: — Byłam odkąd żyję, przez was poniewieraną, gnębioną i ubezwładnioną zupełnie. Cud łaski Bożej, żem nie oszalała dotąd, i że mój umysł pozostał jasnym jak dawniej. Zatruliście mi każdą chwilę w życiu, zadając niepojęte katusze memu sercu i duszy, pod każdym względem. Byliście państwo po prostu moimi katami, a ja waszą nieszczęśliwą ofiarą!...
— Ależ ona na prawdę zmysły traci! — wykrzyknęła matka, wyciągając w górę ramiona.
Margrabina mówiła dalej, nie zwracając uwagi na te słowa i giest patetyczny, który im towarzyszył.
— Wydałaś mnie mama na świat, za to jednak nie myślę wcale dziękować... Czym ja o to prosiła?... Gdy się zastanowię ile już wycierpiałam, a ile mnie jeszcze czeka bólów i prób ciężkich, muszę szczerze wyznać, że tak dla mnie, jak i dla was, lepiej by było, gdybym nie była się wcale urodziła. Ah! życie, któreś mi matko dała, zupełnie nie do pozazdroszczenia... W jaki sposób mnie wychowałaś? Zaraz nazajutrz po mojem przyjściu na świat, oddałaś mnie mamce płatnej, niby sierotę bez rodziców, lub dziecię podrzucone. Rosłam nie zaznawszy pieszczot, ani troskliwości macierzyńskiej. Nie otrzymałam od ciebie moja matko, jednego pocałunku, a choćby słówka czulszego. Właściwie nie czułam się nigdy szczęśliwą, tylko przez kilka lat pobytu mego w zakładzie naukowym; byłam przynajmniej względnie spokojną. I mego wykształcenia nie zawdzięczam tobie moja matko, bo jako córka wysokiego wojskowego, byłam umieszczoną bezpłatnie. Nie tylkoś mnie nigdy nie kochała, aleś prawie nienawidziła, czując wstręt do dziecka własnego. Ile mogło serce twoje pomieścić miłości macierzyńskiej, oddałaś takową wyłącznie memu bratu.... Oh! nie jestem o nią zazdrosną! Czułość twoja matko, dziwnie mi się przedstawia; wolę stokroć twoją nienawiść, niż takie przywiązanie, jakiem ukochałaś brata mego!
Pani de Perny usunęła się ciężko na fotel. Drgając konwulsyjnie, oniemiała zmiażdżona.
— W końcu wydaliście mnie państwo za margrabiego de Coulange — kończyła młoda kobieta. — Badam właśnie serce, a ono mi odpowiada, że i za to nie winnam wam wdzięczności. Kończyłam lat ośmnaście; stałabym się dla was ciężarem i niepotrzebną zawadą w domu, i pytaliście się zapewne w duchu, co macie dalej począć ze mną? Po śmierci mego ojca zostało blisko miljon franków. Co się stało z tym majątkiem?
— Wiesz przecie Matyldo, że nieszczęśliwe spekulacye spowodowały wielkie straty pieniężne, i....
— Znam owe straty... W latach dwudziestu, dzięki twojej matko słabości, syn twój najukochańszy posiadał już wady i nałogi najzgubniejsze. Młokos przechodził w rozpuście starych i wytrawnych lampartów. Upijał się, zgrywał w karty, tarzał się w kale najwstrętniejszych namiętności, gorsząc ludzi uczciwych, swojemi niecnemi postępkami. Pięciokrotnie płaciłaś matko jego długi, póki nie roztrwonił swego i twego majątku. Niedość na tem, poświęciłaś mu i mój dział leżący mi się po ojcu. Wydarłaś mi wszystko, byle zaspokoić jego żądze nigdy i niczem nie nasycone!
— Popełniał on zwykłe grzeszki młodości — szepnęła pani de Perny. — Któż nie szalał za młodu?... Nawet i twój mąż...
— Nie waż się porównywać margrabiego de Coulange z moim bratem — wykrzyknęła Matylda gwałtownie. — Mąż mój jest człowiekiem honoru i ma serce wzniosłe. Wkrótce poznał swoje błędy i okupił takowe najszlachetniej. Nie miał zresztą już wtedy matki, ani siostry młodszej do otaczania troskliwą opieką. Był panem samowładnym całego majątku... Wyswataliście mnie więc za margrabiego. Dla czego? Abym i nadal mogła służyć waszym tylko sprawom. Byłam narzędziem w waszych rękach.
Pani de Perny próbowała zaprotestować przeciw temu twierdzeniu.
— Proszę mi nie przerywać — zawołała Matylda wyniośle. — Nadaremnie by mama zresztą kalała swe usta nowemi kłamstwami. Nieinaczej, małżeństwo moje, zostało zawarte tylko wskutek waszych obrachunków na przyszłość. Nie było w nich zaś miejsca, na myśl bodaj pobieżną o mojem szczęściu osobistem... O to nikt się z was nie troszczył... Mąż jednak kocha mnie szczerze. Przekonałam się wkrótce, że posiada on najpiękniejsze przymioty, że zasługuje w zupełności na moje przywiązanie. Pokochałam go też nawzajem całą duszą. Wtedy uczułam dziwny ból, przekonawszy się niebawem, że matka własna zazdrości mi szczęścia małżeńskiego.
— Oh! — zawołała pani de Perny.
— Tak! — powtórzyła Matylda energicznie. — Pozazdrościłaś mi matko dobrego z mężem pożycia, i aby zniszczyć mój spokój, nie zawahałaś się przed niczem. Starałaś się wzniecić podejrzenia rozmaite w mojem sercu i umyśle, byle tylko oderwać mnie od męża, byle postawić zaporę między nami. Wywoływałaś w tym celu rozmaite widma ponure z jego przeszłości. Wszystko to było z góry obmyślone i obrachowane. Chciałaś w ten sposób zawładnąć mną i unicestwić poniekąd. I udało ci się. Byłam prawie maszyną, poruszaną tylko przez was, i tak jak wam się podobało.... Dziś atoli zmartwychwstaję z mego grobu moralnego; odnajduję własną wolę i zaczynam działać odpowiednio... Czy mam wspomnieć o tem dziecku, kupionem przez was, czy też wykradzionem matce po prostu; słowem: wygrzebanem z jakiegoś śmietnika? Nie... o tem mówić nie mogę, bez wstrętu najwyższego!... Oto wieczna hańba, wieczna trwoga, wieczna boleść w życiu mojem! Dziś musicie się dowiedzieć o nieszczęsnych skutkach waszego czynu. Zostanę matką na prawdę! A w tym domu jest obcy podrzutek, który kiedyś zajmie pierwsze miejsce, z pominięciem mojego dziecka własnego! Czy mama zrozumiała nareszcie doniosłość straszliwego czynu przez was spełnionego?
Pani de Perny próbowała przemówić, ale z jej gardła wydobywały się jedynie tony chrapliwe i zdławione.
— To coś wspaniałego! — Matylda zaśmiała się z gryzącem szyderstwem.
— Twoje do mnie przywiązanie matko, może sobie powinszować tak świetnego wyniku... Oto, coś dla mnie uczyniła!... Nieprawdaż, iż winną ci za to jestem wdzięczność bez granic?
Pani de Perny opuściła głowę na piersi. Nie śmiała teraz spojrzeć córce w oczy.
— Pożądaliście państwo majątku margrabiego — kończyła Matylda — licząc na rychłą śmierć nas obojga. Zrozumieliście bowiem, że ja nie przeżyłabym męża, i sądziliście, że majątek margrabiów de Coulange już prawie do was należy. Obecnie wszystkie wasze obrachunki okazały się z gruntu fałszywemi: nadzieje zaś rozwiały się jak bańka mydlana. Cóż zostało z waszych knowań? Przypatrz się tylko matko moja z uwagą... Zostaje... czyn zbrodniczy!
Twarz młodej kobiety przybrała straszny wyraz, a wzrok iskrzył się gniewem.
Pani de Perny jęknęła głucho. Powstała z fotelu, idąc ku córce z wyciągniętemi ramionami, jakby chciała ją błagać o miłosierdzie. Cofnęła się jednak gwałtownie, spiorunowana spojrzeniem Matyldy. Krzyknęła z przerażenia i nie wymówiwszy więcej ani słowa, wybiegła za drzwi drżąca i oszalała z trwogi.
Margrabina upadła znowu na kolana.
— Boże mój — szepnęła — jeżeli byłam nadto surową dla mojej matki, racz mi to przebaczyć!