Dwie matki/Część druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło dwadzieścia miesięcy od wypadków, przez nas wyżej opisanych. Zaczął się czerwiec. Odszukujemy znane nam już osoby, głównie działające, i przedstawione naszym czytelnikom.
Margrabia de Coulange odzyskawszy zdrowie, zrobił się takim czynnym i żwawym, jakim był niegdyś, zanim go choroba z nóg zwaliła. Obecnie zostało mu li po niej przykre wspomnienie, a nader bolesny zawód dla nikczemnych zbrodniarzy, pani de Perny i jej syna, którzy liczyli na pewno, że margrabia powróci... ale w trumnie, do swego kraju rodzinnego. Czując się silnym i zdrowym, wierząc święcie, że posiada syna, którego kochał namiętnie, margrabia byłby najszczęśliwszym z ludzi, gdyby nie ciągła troska, o zdrowie żony, niepokojąca go wiecznie.
Wierny przyrzeczeniu, które dał matce Matyldy, unikał przez ten cały przeciąg czasu nawet najlżejszej przymówki w sprawie dziwnej obojętności młodej kobiety do dziedzica (jak mniemał) wielkiego rodu margrabiów de Coulange. A byłoby mu to jednak sprawiło radość wielką, gdyby Matylda mogła była zdobyć się na okazywanie bodaj trochę przychylności biednemu dziecku. Odczuwał on boleśnie tę niepojętą odrazę do syna, pojmując, jakie mogą z tego wyniknąć fatalne skutki w przyszłości, gdy w chłopcu zacznie się rozwijać charakter, i gdy trzeba będzie pomyśleć o kształceniu jego serca i umysłu. Otaczał też ze swojej strony malca, najczulszą troskliwością.
— Muszę go kochać za nas oboje! — powtarzał nieraz w głębi duszy.
Matylda wcale się nie zmieniła. Pozostała smutną i przygnębioną ciężkiemi troskami. Zapadała w ponurą zadumę, patrząc z trwogą śmiertelną w przyszłość. Ileż razy nie była w stanie pohamować się w żalu i wybuchała gorzkim płaczem!
Domyśliła się z łatwością, że jeżeli mąż nigdy nie wspomni jej o synie, idzie w tem za radą udzieloną mu przez chytrą teściową. Zapewne pani de Perny oszczędziła tym sposobem Matyldzie straszliwych katuszy, córka jednak nie była jej za to wdzięczną, tylko dziękowała w duszy margrabiemu, podziwiając jego dobroć, pobłażliwość, nadzwyczajną delikatność.
Otoczona najczulszemi staraniami męża, na jakie tylko może się zdobyć miłość prawdziwa, radaby była zapomnieć o wszystkiem i używać szczęścia domowego w całej pełni. Nadaremnie siliła się na to biedaczka. Wśród pieszczot z mężem, nieraz krew jej w żyłach ścinała się z trwogi, a serce prawie zamierało... Zycie młodej kobiety było na zawsze zatrute i szczęście podkopane. Jej przywiązanie do męża tak czyste, tak święte, zostało sprofanowane przez jej własną matkę i brata; niby powleczone śmiertelnym całunem. Ile razy pomyślała o tym synie, narzuconym im zbrodniczo, na którego margrabia robił już sobie najpiękniejsze nadzieje, wstrząsały nią dreszcze.
Czasem jednak, gdy mąż podwajał swoją czułość dla niej, wzruszona temi dowodami do głębi, nie miała dla niego dość słów uznania i wdzięczności. Zdawało się wtedy biednej, młodej kobiecie, że nagle rozszerza się w nieskończoność widnokrąg nad jej głową, a nagła światłość, niby promień słońca, przedzierający się przez gęstą i ponurą chmur zasłonę; rozprasza otaczające ją ciemności. Ożywiała się na chwilę; oczy nabierały dawnego blasku, a usta rozchylał uśmiech rozkoszy.
Dla margrabiego było to radością bez granic; zaczynał się na nowo łudzić błogą nadzieją, że szczęście ich odżyje niebawem w całej pełni!
Niestety! był to zawsze u Matyldy błysk przelotny; zapominała tylko na krótko o bólu i trosce przygniatającej ją swoim ciężarem. Pogrążała się niebawem w ponurą zadumę, smutna i przygnębiona.
Dotąd mieszkali razem z nimi, pani de Perny i jej syn. Nic się na pozór nie zmieniło w ich stosunku z margrabią i tegoż żoną. Potrafili oszukiwać go dalej; wierzył on święcie w ich podstępną i fałszywą przyjaźń.
Sosten spełniał jak i przedtem obowiązek rządcy i pełnomocnika, w olbrzymim majątku szwagra. Gdyby margrabia był trochę ostrożniejszym, i sprawdzał ściślej podawane mu co kwartał rachunki, byłby się przekonał z łatwością, jak pan de Perny czerpie bez skrupułu w jego kasie, nadużywając bezczelnie, położonego w nim zaufania. Margrabia był atoli tak bardzo bogatym, że nie wydawał ani dziesiątej części swoich dochodów. To pozwalało Sostenowi obławiać się należycie, napełniając kieszenie do woli cudzemi pieniędzmi. Pozostał on bowiem rozpustnikiem, nigdy i niczem nienasyconym, oddanym duszą i ciałem, rozrywkom niegodziwym, a nader drogo kosztującym, Skoro nie mógł... jak się spodziewał — zagarnąć wszystkiego: chwytał ile tylko się dało.
Dzień był na schyłku. Upał ustawał, a chłodny wietrzyk wiał od gór. Poruszały się z cichym szmerem liście na drzewach, rzucających cień coraz większy. Powietrze odświeżone rosą wieczorną, przesiąkło balsamiczną wonią kwiatów.
Wszyscy mieszkańcy zamku Coulange, zeszli na dół, aby użyć przechadzki przed zachodem słońca.
Na kanapie, w kląbie jaśminu, Matylda siedziała rozmawiając z pewną sąsiadką wiejską, która przyjechała do niej z wizytą. Margrabia z doktorem Gendron, przechadzali się tymczasem zwolna, w pobliskiej aleji. Młody człowiek został nie tylko lekarzem domowym margrabiego, ale i jego serdecznym przyjacielem.
Pani de Perny nieopodal od córki, w altanie ogrodowej przeglądała przyniesione świeżo z poczty dzienniki.
Sosten kołysał się leniwie w hamaku, zawieszonym pomiędzy drzewami, paląc doskonałe cygaro. Wpatrywał on się bezmyślnie w niebo szafirowe, po nad swoją głową.
Dzieciak tarzał się swawolnie po trawniku miękkim i puszystym, niby aksamit szmaragdowy, na wyścigi z Fandrem, ulubionym wyżłem margrabiego. Tym razem mały Gienio, bawił się i dokazywał z psem pod okiem starego, poczciwego kamerdynera Firmina. Zawsze zresztą stary, wierny sługa, pełnił przy malcu urząd piastunki, skoro mamka, która dotąd bawiła w zamku, była zajętą gdzieindziej.
W chwilę później, malec zerwał się na równe nogi, chcąc zapewne pobudzić Fandra do innej zabawy i puścił się galopem ku marmurowemu basenowi.
Firmin popędził za chłopcem swywolnym, jak mógł najprędzej, wołając na cały głos.
— Panie hrabio! panie hrabio! proszę uważać!... woda!...
Chłopczyk odpowiedział mu na to wybuchem śmiechu, biegnąc dalej. Fandr atoli szybszy od staruszka, wyprzedził dzieciaka, położył się na grzbiet przed basenem, zatrzymując swywolnika przedniemi łapami. Nie było zresztą cienia niebezpieczeństwa, malec bowiem był jeszcze bardzo daleko od wody. Margrabia usłyszał wołanie Firmina i wezwał go do siebie.
— Popełniłeś znowu twój stary grzech, mój poczciwcze — przemówił tonem cokolwiek rozdrażnionym.
— Prawda jaśnie panie — wybełkotał sługa cicho i pokornie, mocno zmięszany.
— Dziwię się mój Firminie, że tak mało zwracasz uwagi na moje napominania. Tyle już razy zakazywałem ci przemawiać w ten sposób do mego syna. Wszak podzielasz w tem moje zdanie doktorze, co? Słysząc siwowłosego staruszka, jak Firmin, tytułującego „panem hrabio“ malca dwuletniego, można li parsknąć śmiechem.
— Przyznaję zupełną słuszność panu margrabiemu — odrzekł Gendron.
— Nie chcę wychowywać mego syna nierozsądnie w szkole zapleśniałych kastowych przesądów — mówił dalej żywo margrabia. — Nie życzę sobie wcale, aby i on z czasem powiększył liczbę młodych rozpróżniaczonych „gogów“, którzy tytuł i ród znakomity, nurzają w kale wstrętnej rozpusty, puszczając na cztery wiatry majątek po ojcu odziedziczony, bez pożytku dla nikogo, a najmniej dla nich samych. Pragnę zrobić z mego syna, człowieka w całem znaczeniu tego wyrazu, pracowitego i wolnego od wszelkich przesądów. Na to trzeba, żeby zrozumiał zawczasu, iż tytuł jest niczem, a majątek, to li depozyt, przekazany nam przez przodków, z którego mamy robić szlachetny użytek, z korzyścią dla nas samych i dla reszty społeczeństwa. Aby nosić godnie tytuł i nazwisko, rzucone nam na ślepo przez los do kołyski, musimy wpierw czemś na to zasłużyć.
— Zapomniałem się jaśnie panie — bąknął Firmin nieśmiało. Odtąd będę się miał na baczności... Nawyczka tyloletnia, staje się niemal drugą naturą...
— Ależ ja się bynajmniej nie gniewam na ciebie, mój kochany Firminie — rzekł łagodnie margrabia, klepiąc go poufale po ramieniu. — Tylko proszę usilnie, zastosuj się odtąd do moich poleceń i przejmij się duchem, w jakim chcę wychować mego syna. Nazywaj go po prostu Eugenjuszem. Od ciebie, jak i od reszty służby, żądam jedynie, aby mieli dlań poszanowanie, które winno się oddać każdemu dziecku bezsilnemu.
Margrabia ujął pod ramię młodego lekarza i oddalił się z nim kończąc przerwaną rozmowę.
W chwilę później, pani de Perny skończywszy czytanie dzienników, usiadła pomiędzy córką i damą z sąsiedztwa. Wszczęły niebawem ożywioną dysputę, o hodowli kwiatów i roślin egzotycznych we Francji. Skorzystała z tego margrabina, aby przyłączyć się do męża, i nie być zmuszoną do odpowiadania na setki pytań niedyskretnych, któremi dręczyła ją od półgodziny nudna sąsiadka. Wstała więc z ławki, mówiąc na odchodnem:
— Nie chcę zawadzać paniom w ich zajmującej rozmowie.
— Droga żoneczko — rzekł słodko jak zawsze margrabia, widząc nadchodzącą Matyldę — chcesz może poradzić się naszego przyjaciela? Zastąpże mnie przy nim. Ja tymczasem pójdę trochę zabawić tamte dwie panie.
Po tych słowach odszedł szybko. Margrabina spojrzała pytająco na młodego lekarza.
— Racz mi pan powiedzieć otwarcie, czy to nie mój mąż życzy sobie, abyś doświadczył na mnie twojej sztuki lekarskiej? Wiesz doktorze, jak cię cenię wysoko, i jak ci jestem nieskończenie wdzięczną. Mów mi więc prawdę, nie obwijając tejże w bawełnę.
— A więc... pani margrabina trafnie odgadła, że mąż jest o jej zdrowie cokolwiek niespokojny i radby żebym odkrył przyczynę jej smutku, przygnębienia i ciągłej, ponurej zadumy; a następnie, abym starał się ją usunąć.
— Cóż mu odpowiedziałeś na to doktorze?
— Że pani margrabina nie jest codzienną, pospolitą pacjentką, że umysłu nie można zbadać tak łatwo, jak się bada ciało; że aby ją wyleczyć, miłość pana margrabiego będzie o wiele skuteczniejszą, od wszelkich leków, na jakie mogliby się zdobyć wszyscy lekarze najsławniejsi i tychże wiedza.
Młoda kobieta patrzyła ponuro w ziemię, z głową spuszczoną.
— Ah! pani margrabino — mówił dalej Gendron z zapałem — w dniu, w którym pozbędziesz się i odpędzisz od siebie raz na zawsze, ów rój czarnych myśli, nie dających ci chwili spokoju, i unicestwiających niejako twoją wolę; gdy otworzysz napowrót twoje serce dla rozkosznych wrażeń i uciech życia rodzinnego, w dniu tym mąż ujrzy cię taką, jaką byłaś w kilka miesięcy po ślubie; wesołą, uśmiechniętą, rozpromienioną... i jemu wtedy również nie zabraknie już niczego do szczęścia.
Matylda milczała; lekarz usłyszał jedynie westchnienie na pół stłumione, i zobaczył dwie ciężkie łzy, toczące się zwolna po jej bladej twarzyczce.
— Jest tuż obok ławeczka w cieniu jesionu... możebyśmy usiedli na niej pani margrabino?
— Nie... nie! — żywo odpowiedziała. Upał minął.... przechadzajmy się raczej... ruch mi potrzebny nieodzownie....
— Może raczy pani margrabina oprzeć się na mojem ramieniu?
Uczyniła zadość jego prośbie, nie dając mu jednak żadnej odpowiedzi. Odezwała się dopiero, gdy oddalili się o jakich dwadzieścia kroków.
— Mówiliście więc o mnie panowie przez cały ten czas? — spytała.
— Wyłącznie o pani... Jak zwykle, pan margrabia nie taił przedemną, jak jest bardzo o nią niespokojny. Jesteś wszystkiem dla niego; czegóżby nie poświęcił, byle zobaczyć panią margrabinę, zupełnie szczęśliwą.
— Pojmuję jego troskę i niepokój... Wiem panie Gendron, że on cierpi również, i nie jest szczęśliwszym i spokojniejszym odemnie... Ah! gdybym mogła!... Ale niestety!... nie mogę zdobyć się na nic!...
— Bo nie starasz się pani zapanować nad swoją dziwną odrętwiałością. Powinnabyś myśleć ciągle o nowych rozrywkach. Pozwól mi powiedzieć otwarcie pani margrabino, żeś źle uczyniła, nie chcąc uledz prośbom i namowom męża, który pragnął cię widzieć bywającą wszędzie, i goszczącą nawzajem u siebie znajomych. Może przypomnisz sobie pani, że i ja jej to szczerze radziłem.
— Czuję wstręt nieprzezwyciężony do świata i wszelkich zabaw, doktorze. Wolę stokroć ciszę i samotność.
— Oddajesz się pani bowiem samotności bez przeszkody, smutnym myślom i marzeniom chorobliwym... Z tego właśnie powodu, samotność jest zgubną dla ciebie, i powinnaś pani oddawać się rozrywkom, choćby to miało być połączonem z pewną ofiarą z twojej strony.
Potrząsła głową przecżąco. Po chwili, niby w odpowiedzi na własne myśli — dodała:
— Nie potrafię... nie zdobędę się na tyle odwagi.
— Lekarz — mówił dalej młody człowiek — może li leczyć ciało... Bóg jedynie leczy choroby duszy. Pani kochasz szczerze twego męża, powinnaś więc uczynić to dla jego uspokojenia.
— Tak, to prawda... dla niego żadna ofiara, nie wyda mi się zbyt ciężką.
— Byłby on w rozpaczy, gdyby nie miał nadziei, widzieć panią jak dawniej wesołą i zupełnie swobodną.
— Ah!... mąż mój zatem nie traci otuchy?
— Rzeczywiście, tak jest pani margrabino.
— A ty, panie Gendron?
— I ja spodziewam się, że potrafimy panią uleczyć.
— Na czemże opierasz doktorze to przypuszczenie?
— Na tem i na owem, pani margrabino... między innemi rzeczami, na czemś, co istnieje z pewnością; a na co liczę najbardziej.
— Cóż to takiego?
— Zrobiłem pewne odkrycie, o którem nie wspomniałem dotąd panu margrabiemu, pomimo, iż wiem, jaką sprawiłbym mu tem radość.
— Nie rozumiem pańskich słów zagadkowych.
— Dla ciebie pani margrabino nie mogą one przecież wydawać się czemś zagadkowem.
— Są niemi, skoro nie mogę odgadnąć ich znaczenia. Dla czegóż nie powiedziałeś pan o tem memu mężowi, wiedząc z góry, że mu to sprawi przyjemność?
— Z przyczyny bardzo prostej, pani margrabino... Są pewne tajemnice kobiece, które nawet lekarz powinien umieć uszanować.
Matylda drgnęła przestraszona:
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
Gendron spojrzał na nią z uśmiechem.
— Nie chciałem wedrzeć się w pani prawa. Skoro nie uznałaś za stosowne, powiedzieć o tem mężowi, i ja zamilczałem o wszystkiem wobec pana margrabiego.
— Mów jaśniej doktorze... Powtarzam, że nic nie rozumiem. Cóż się dzieje tak niezwykłego?
— Jeżeli pani margrabina niczego się dotąd nie domyśla, proszę mi przebaczyć... Wiem jednak, że się nie mylę....
— Ah! nie męczże mnie pan dłużej... Czyż nie widzisz, ile mi tem sprawiasz przykrości? — W czemże się nie mylisz?
— Pani margrabina nie wie więc dotąd — odrzucił poważnie — że jest powtórnie.... w odmiennym stanie?
Stanęła jak wryta:
— Czyż na prawdę będę matką?! — wykrzyknęła.
Skinął głową potwierdzająco.
— Czyś tego pewny doktorze?
— Najpewniejszy, pani margrabino!
— Zostanę więc matką! matką!
....A ja o tem nie wiedziałam.... nie przeczuwałam niczego... Oh! dzięki Ci Boże, za tę łaskę! dzięki stokrotne!
Z ócz jej łzy wytrysnęły. Porwała za obie ręce młodego człowieka.
— Prawdaż to, doktorze? Nie łudzisz-że mnie daremnie, wystawiając li na rodzaj próby?
— Jakże bym śmiał pani margrabino!....
— Oh! tak, tak, wierzę ci doktorze! — odrzekła żywo. — To bo jest dla mnie tak wielkiem szczęściem, żem zrazu nie mogła objąć go myślą!... Gdybyś wiedział doktorze, co się we mnie dzieje, jak słodkie uczucie przenika mnie na wskróś.... Nie darmo, mówiłeś pan przed chwilą, że obydwaj, ty, i mój mąż, nie tracicie nadziei, iż mogę jeszcze być uzdrowioną — wybuchnęła rzewnym płaczem. — Może na prawdę skończą się moje cierpienia... i potrafię pozbyć się myśli gnębiących...
Uczynię pod tym względem, co tylko będzie możliwem... aby zapomnieć....
Wzniosła w górę wzrok rozpromieniony, w którym czytało się radość nadziemską.
— Zdaje mi się w tej chwili — rzekła jakby w zachwycie — że widzę nad sobą niebo otwarte!
Młody lekarz wpatrywał się w nią badawczo.
— Coś szczególnego — pomyślał. — O czemże ona chce i potrzebuje zapomnieć?.... Nie podobna mi przeniknąć wzrokiem głębi jej duszy, ale jestem niemniej przekonany, że cięży na biednej kobiecie, i przygniata nad siły... jakaś okropna tajemnica, która zatruwa jej każdą chwilę w życiu.