Dwie matki/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zapomniał Sosten, że lekarz i szwagier czekają nań w sali bilardowej. Wybiegłszy z zamku, puścił się pędem ku parkowi, aby tam ukryć okropne wzburzenie, i opanować gniew nim miotający.
Po drodze dojrzał z daleka małego Gienia z piastunką. Spojrzał strasznie na dziecko, a skręciwszy w stronę przeciwną, ukrył się w gąszczu leśnym.
O wpół do ósmej na wieczór, gdy zadzwoniono na wieczerzę, ukazała się w sali pani de Perny z synem pod ramię. Przybrała ona zwykłą maskę, i uśmiechała się jak mogła najsłodziej. I na twarzy Sostena nie było również śladu troski, lub rozdrażnienia.
Odgadła Matylda na pierwszy rzut oka, że nastąpiło porozumienie między matką a synem. To jej atoli było zupełnie obojętnem. Była pewną siebie i wiedziała z góry, że w danej chwili, mąż wykona ściśle jej wolę.
Jakby nigdy nic się nie stało, Sosten udawał nawet bardzo wesołego, na złość siostrze; podając dłoń z uśmiechem szwagrowi i panu Gendron.
Sosten dąsa się na nas przez cały dzień — zażartował margrabia. — O ile mi się zdaje, nie może nam przebaczyć, żeśmy wyszli dziś rano bez niego. Któż tu zawinił? Jeżeli chcemy widzieć wschód słońca, trzeba wstać wcześnie.
— Niema tu wyjątku — odpowiedział Gendron. śmiejąc się wesoło.
— Coś robił Sostenie przez całe popołudnie? — spytał margrabia od niechcenia. — Czekaliśmy na ciebie w sali bilardowej do wpół do czwartej.
— Może doda pan margrabia i ten szczegół, że na ośm partji, ze mną wygrał siedm, ja zaś tylko jedną, jedyną.
— Kochany doktorze, jest to zręczne pochlebstwo z twojej strony, którem chcesz się przypodobać mojej żonie — zauważył margrabia — a tymczasem nie pozwalasz Sostenowi odpowiedzieć na pytanie.
— Rzeczywiście... gdzie tak się nam zapodziałeś panie de Perny? — wtrącił doktór z kolei.
— Przechadzałem się po parku, aby pozbyć się gwałtownego bólu głowy, który męczy mnie od rana.
— A! To zmienia postać rzeczy szwagierku. Przebaczmy mu, że nam nie dotrzymał towarzystwa, wszak prawda panie Gendron.
— Ależ rozumie się panie margrabio.
— A jakże mama kochana czuje się dziś na wieczór? — spytał z całą troskliwością margrabia zwracając się do teściowej.
— Zupełnie dobrze, parne margrabio.
Dziękuję serdecznie.
— Cieszy mnie, że atak nerwowy, przeszedł szczęśliwie, nie zostawiając po sobie żadnych następstw.
— Przykro mi tylko, żem zaniepokoiła pomimowolnie moją osobą, ciebie kochany margrabio.
— A więc kiedy wszystko skończone jak najpomyślniej, siadajmyż do stołu i bawmy się wesoło — rzekł margrabia, a mimochodem szepnął żonie do ucha:
— Droga Matyldo znajduję cię coraz ładniejszą, Wyglądasz dziś czarująco! Na wsi, tak w pałacach, jak i na folwarku, zwykle wszyscy udają się wcześnie na spoczynek. Wyjątek stanowią większe zebrania, wtedy i w pałacach zabawa przeciąga się często do białego dnia.
Pani de Perny odeszła przed dziesiątą, a za nią zabrali się również Sosten i Gendron, pozostawiając w pięknym, letnim salonie — sam na sam młode małżeństwo.
— Nie wiem, czy się nie mylę droga Matyldo — przemówił margrabia — zdawało mi się bowiem, że twoja matka była tak jakby nie swoja dzisiejszego wieczora. Zauważyłem w niej pewien rodzaj jakby przymusu i pomięszania. Musiało jej coś strzelić do głowy... jakieś smutne i niepokojące myśli. Dostrzegłem również, że unikała twego wzroku, jakby się go lękała. A i ty, moja pieszczotko, miałaś dziś w spojrzeniu coś niedającego określić się, jakiś ogień nienaturalny...
— Oh nie skarżę się na to, a tem mniej nie myślę czynić ci z tego powodu wyrzutów, Czuję się zbyt szczęśliwym tem twojem ożywieniem, które zwiastuje w tobie nowe życie niejako! Co zaś do Sostena, to on był wprawdzie wesoły....
prawie nadto wesoły... Wybuchał co chwila głośnym śmiechem bez żadnego powodu, ale ta jego wesołość dziwnie mnie rozstrajała, bo robiła wrażenie, jakby się do niej gwałtem przymuszał... Powtarzam, mogłem się mylić w moich spostrzeżeniach... Może i ja byłem dzisiaj jakiś zdenerwowany, patrzący na wszystko zbyt czarno. Chcąc to wyświetlić, dzielę się z tobą mojemi spostrzeżeniami. Tak, moja teściowa, jak i Sosten, wydali mi się zupełnie nieswoi... coś zatem ważnego musiało przyczynić się do tego.
— Nie omyliłeś się wcale kochany mężu — odpowiedziała Matylda. — Matka moja była rzeczywiście zmięszana i niezadowolona, a Sosten udawał tylko wesołość. Powód ten sam, tak co do matki, jak i co do mego brata.
— Cóż więc stało się takiego?
— Zaraz ci to wytłumaczę, kochany mężu. Rozmówiłam się dziś rano z moją matką, bardzo stanowczo, i w tej to rozmowie dostała ona ataku nerwowego, który szczęśliwie minął nie zostawiając śladów po sobie.
Margrabia osłupiał, wpatrzony w żonę.
— Coraz mniej rozumiem!... — szepnął.
— Powiedziałam matce bez ogródek, jak myślę się urządzić na zimę w Paryżu.
— W tem nie widzę jeszcze nic złego. Margrabinie de Coulange, przysługuje prawo oświadczyć nawet własnej matce, jakie są na przyszłość jej życzenia.
— Tak i ja sądzę Edwardzie. Tylko że mój zamiar nie podoba się pani de Perny i jej synowi.
— Cóżeś postanowiła tak ważnego?
— Zapowiedziałam z góry mojej matce, że nie możemy nadal mieszkać razem z nimi.
— A to nie lada niespodzianka, moja droga!... Nie byłem przygotowany na coś podobnego.
— Uczujemy się swobodniejszymi, pozostając sami.
— Zaręczam ci droga Matyldo, że twoja matka i brat, nigdy i w niczem mi nie zawadzali — wtrącił dobrodusznie margrabia.
— Mniejsza o to, mój najdroższy. Pragnę jednak żyć odtąd wyłącznie z tobą i dla ciebie.
— Może masz i słuszność. Nie mogłaś przecie postanowić czegoś tak wielkiej doniosłości, bez ważnego powodu. Dokuczyli ci podczas mojej nieobecności, co?
— Tak... rzeczywiście...
— W czemże zawinili względem ciebie?
— Bądź dobrym jak zawsze Edwardzie, i nie pytaj mnie o nic. Nie mogłabym odpowiedzieć ci szczerze. Chciej jednak wierzyć, że nie postanowiłam niczego, bez głębokiego namysłu, Jeżeli pragnę rozłączyć się z matką i bratem, muszę mieć po temu nader ważne powody.
— Nie wątpię o tem ani na chwilę, moja droga. Ufam ci bez granic. Wiem, że nic nie uczynisz coby nie było słusznem. Skoro osądziłaś, żeś nie powinna zwierzyć mi się z powodów, które skłoniły cię do tego, nie nalegam i nie chcę zmuszać cię. Twoja wola będzie zawsze moją wolą. Chcę i pragnę tylko twego zadowolenia. Z tego coś mi powiedziała, pojmuję teraz niezadowolenie twojej matki i brata. Żyli sobie u nas jak w raju. Bez wydatków... Chyba na jakieś drobnostki.... matka więc mogła była kapitalizować całą swoją roczną rentę, wynoszącą dziesięć tysięcy franków; a i Sosten powinien by był odłożyć na bok ładną sumkę, gdyby umiał być oszczędnym. Tymczasem opuszczając nas, twoja matka znajdzie się nieledwie ubogą.
...Ileż żądasz dla niej kochana żono?
— Nie żądam dla niej niczego Edwardzie. Wszak żyła tyle lat tylko z owej renty?
— Tak — uśmiechnął się mąż — wtedy jednak nie była teściową margrabiego de Coulange. Cobyś na to powiedziała, gdybyśmy jej dodali drugich dziesięć tysięcy rocznego dochodu?...
— Skoro jest to twojem życzeniem mój drogi, nie sprzeciwiam się temu. Ty jeden tylko masz prawo rozporządzać twoim majątkiem.
— Ja pojmuję to zupełnie inaczej najdroższa. Nie rozumiem małżeństwa, w którem by nie panowała zupełna równość. Majątek nasz należy tak dobrze do margrabiny, jak i do margrabiego de Coulange.
— Nie wiem co odpowiedzieć na twoje szlachetne słowa, mój Edwardzie. Są one nowym dowodem twojej dla mnie miłości i świadczą wymownie o twojem szlachetnem sercu. Damy więc pani de Perny dziesięć tysięcy rocznie.
— Co zaś do Sostena, to o niego nie potrzebujemy się troszczyć. Jest zaopatrzony dostatecznie.
— Naturalnie. Sądzę, że zamieszka razem z matką. Czas wielki... jeżeli nie zapóźno już na to... aby zaczął pracować.
— Mówisz tak, jakby Sosten nie miał zatrudnienia. Zapominasz, żem mu wyznaczył u siebie odpowiedne stanowisko.
— Nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego Edwardzie. Uprzedziłam także Sostena, że odtąd potrafisz doskonale rządzić sam naszym majątkiem, skoro szczęśliwie odzyskałeś zdrowie i dawne siły.
— Zapewne, mając w Paryżu mego notarjusza i prawnego zastępcę, a w każdym z moich kluczów, człowieka zaufanego, znającego się na gospodarstwie, nie potrzebuję właściwie nikogo więcej. Jeżeli jednak odbierzemy Sostenowi zatrudnienie, które wymyśliłem dla niego, cóż pocznie z sobą w takim razie?
— To co czynią młodzi ludzie, którzy nie chcą żyć jak pasożyty i być ciężarem tak dla własnej rodziny, jak i dla całego społeczeństwa. Zacznie pracować na serjo. Czemże zajmował się dotąd? Niczem wymyśliłeś posadę, aby mieć pretekst płacenia mu miesięcznie dwuch tysięcy franków. Życzą mu jak najlepiej, postąpiłeś wspaniałomyślnie jak zawsze zresztą, ale oddałeś, pozwól sobie powiedzieć mój drogi jak najgorszą przysługę Sostenowi. Nawykły z dawna do życia próżniaczego, zleniwiał do reszty. Bawił się w wielkiego pana, rządził samowolnie twoim majątkiem, jakby własnym... Dla niego, jak i dla ciebie, chciej mi wierzyć Edwardzie, lepiej będzie, że się temu raz koniec położy. Postawiłeś nas oboje w położeniu z gruntu fałszywem i niemożliwem. Nie potrzebujemy dzięki niebu, niczyjej opieki. Jesteśmy zdaje mi się, w wieku, w którym potrafimy radzić o sobie. Oto powód, dla których nie czekając nawet twojego zezwolenia, rozporządzałam się sama w tej sprawie.
— Podziwiam cię kochana żono! Wspaniale wyglądasz, i tak ożywiona! — wykrzyknął mąż, zachwycony na prawdę jej energją. — Widzisz bo — dodał głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia — nie nawykłem słyszeć cię mówiącej tak stanowczo i energicznie, jak w tej chwili.
— Rzeczywiście — odrzuciła z lekkim uśmiechem — przebudzam się nareszcie po nadto długiem uśpieniu.
— A to twoje przebudzenie, podobne do cudownej, promienistej jutrzenki.
— Wróćmy atoli do Sostena: Rzecz więc zatwierdzona i postanowiona, że odtąd nie będzie się więcej mięszał do naszych interesów.
— Naturalnie, skoroś ty tak postanowiła.
— Dotąd liczył on zawsze i wiecznie tylko na czyjąś pomoc. Trzeba koniecznie, żeby zaczął liczyć na swoją własną pracę.
— Doskonale, podzielam i w tem twoje zdanie Matyldo, ale to nie tak łatwo nauczyć się pracować.
— Musi kiedyś rozpocząć tę twardą szkołę i żyć o własnych siłach.
— Masz słuszność... Tymczasem jednak z czego ma żyć?
— O to bądź spokojny. Matka ubóstwiająca syna, nie zostawi go w niedostatku.
— I ja się tego spodziewam. Pozwól mi tylko zauważyć, że jeżeli pani de Perny odda synowi to, co my jej damy, to właściwie niczego dla niej nie zrobimy.
— Przypuszczasz zatem mój drogi, że Sosten będzie dalej próżniakiem, i nie weźmie się do niczego?
— Dziecię moje kochane — rzekł mąż, tuląc ją ciągle do piersi, z uśmiechem słodkim i łagodnym. — Nie znasz przeszkód i trudności, jakie trafiają się w życiu. Zdarza się często ludziom bardzo inteligentnym, pełnym zdolności i chęci szczerych do pracy, że nie znajdują pola i sposobności, aby spożytkować ten zapał i te zdolności. Słusznie zauważyłaś przed chwilą, że może już i zapóźno dla Sostena na szukanie dopiero i wyrabianie mozolnego stanowiska w społeczeństwie, któreby mogło mu zapewnić odpowiedne utrzymanie. Jest on niezaprzeczenie sprytnym i inteligentnym, to atoli nie zawsze wystarcza. Na nieszczęście nie kształcił się fachowo, i dla tego sądzę, że trudno by było zrobić z niego bodaj podprefekta lub sekretarza w ministerstwie. Ba! gdyby tak miał dyplom inżyniera! Dziś przemysł we Francji rozwija się prawie z dniem każdym tak potężnie, że młodzi ludzie zdolni i fachowi pomieszczą się byle gdzie.... Musi więc szukać czegoś odpowiedniego, przez osobiste stosunki i koligacje, a i moi przyjaciele rąk nie założą, dopomagając mu w tym zamiarze wszelkiemi siłami. Mimo to, może długo czekać zanim dojdzie do kawałka chleba. Otóż wtedy Sosten znajdzie się w położeniu jeszcze o wiele smutniejszem, niż twoja matka Matyldo, bo on niczego nie umie. Byłoby z mojej strony wielką niewdzięcznością i brakiem serca, opuścić go zupełnie w tej niedoli. Bądź jak bądź, jest on naszym bratem, margrabiny i margrabiego de Coulange. Wyznaczymy i jemu dziesięć tysięcy franków rocznie.
Nie odpowiedziała na razie młoda kobieta, głęboko zadumana.
— Nad czem tak myślisz żoneczko? — spytał mąż po chwili.
— Nad tem coś powiedział Edwardzie.
— Cóż?... Zgadzasz się Matyldo?
— Wymyśliłam coś innego, mój najdroższy... Wołałabym, żebyś mu ofiarował zaraz jutro dwakroć sto tysięcy franków....
— Co! — margrabia spojrzał na nią ździwiony.
— Nie inaczej. Z tak znacznym kapitałem w rękach, może wejść do spółki z kimkolwiek i zacząć pracować. Mógłby równie udać się do Ameryki, i tam spróbować szczęścia, w jakiem przedsiębiorstwie.
— Myśl genjalna! Ale jeżeli przeje i przepuści cały kapitał nie wziąwszy się do niczego, co się stanie?
— Tem gorzej dla niego! Okaże się wtedy raz na zawsze niegodnym twoich dobrodziejstw.
— Matyldo! sądzisz twego brata zbyt surowo.
— Smutno to wyznać, kochany Edwardzie, ale nie ufam mu zupełnie.
Margrabia nie dodał już ani słowa więcej. Może i przyznawał w duchu słuszność swojej żonie.
— Bądź łaskaw Edwardzie, powiedzieć jutro mojej matce i Sostenowi, że zgadzasz się z mojem postanowieniem. Zapowiedziałam im, że mogą spędzić w zamku naszym resztę lata. Powiedz im również, co zamyślasz uczynić dla nich na przyszłość.
— Dobrze żoneczko. Pomówię jutro o wszystkiem z panią de Perny i jej synem.
Młoda kobieta powstała i wyszła na balkon. obrosły dzikiem winem i innemi pnącemi się roślinami.
— Co za noc rozkoszna! — szepnęła. Całe niebo jakby zasiane gwiazdami!
Margrabia objął ją w pół, przyciskając do lona. Opuściła pieszczotliwie główkę na jago ramię, szepcząc zapatrzona w niebo.
— Nieprawdaż, jak to słodko kochać się i żyć... tylko we dwoje?...