Dwie matki/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz dotrzymał słowa margrabia, rozmawiając długo i stanowczo, najprzód z Sostenem, później z panią de Perny.
Wieczorem tego samego dnia, Sosten odjechał do Paryża. Przez dwa tygodnie nikt o nim nie słyszał. Stosunek matki z córką, był niesłychanie zimny i naprężony. Widywały się tylko podczas wspólnych obiadów, nie przemówiwszy słowa do siebie.
Matylda rozwijała czynność zadziwiającą. Rządziła domem na serjo, wglądając i w najdrobniejsze szczegóły. Jeżeli kiedy była czem zakłopotana, wzywała starego, poczciwego Firmina; nie pogardzając bynajmniej jego radami. Zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, i chciała widzieć wszystko własnemi oczami. Została pomimo tego dobrą i łagodną. Nie była ani gderliwą, ani zbyt wymagającą. Służba też słuchała jej chętnie, spełniając bez szemrania każdy jej rozkaz.
Ciągłe zajęcie nie pozostawiało Matyldzie czasu na smutne rozmyślania, to też powoli wracała wesołość, a z nią żywość i swoboda nadająca ruchom wdzięk niewymowny, czoło rozpogodziło się, a na bledziuchną twarzyczkę wrócił dawny rumieniec. Mąż patrząc na tę zmianę szczerze nią się cieszył.
W parę dni po wyjeździe Sostena, pani de Perny odebrała od niego list, a przeczytawszy oświadczyła, że nazajutrz przybywa Sosten, i tego samego dnia jeszcze zabiera ją do Paryża.
— Dla czegóż ten pośpiech? — zapytał grzecznie, jak zawsze margrabia. — Wszakże możemy spędzić na wsi i resztę lata, a potem jednocześnie wrócić do Paryża.
Na to uprzejme słowa pani de Perny odrzekła z przekąsem:
— Wiesz dobrze margrabio, że pobyt nasz dalszy jest nie tylko nie pożądany, ale i niemożliwy. Rzuciwszy taką odpowiedź, pani de Perny spiesznie odeszła do siebie, gdzie przy pomocy pokojowej zajęła się pakowaniem swoich rzeczy, co trwało prawie do rana.
Nazajutrz przybył Sosten i zastał matkę zupełnie gotową do wyjazdu. O siostrę nie zapytał się, a przy wyjeździe nie miał zamiaru pożegnania jej nawet. Margrabia posłał uwiadomić żonę, a sam przyprowadził synka.
Pani de Perny z udanem rozczuleniem i ze łzami w oczach, uściskała malca, co rad nie rad, musiał uczynić i Sosten idąc za przykładem matki.
Matylda weszła właśnie na tę rozczulającą scenę, i serce jej ścisnęło się boleśnie na widok tej nikczemnej komedji.
Sosten nie mając odwagi kłamania bezczelnie uczuć, których dla siostry nie miał w sercu, z daleka jej się ukłonił.
— Droga moja córko — rzekła pani de Perny patetycznie — pozwól uściskać się po macierzyńsku; przyjdzie czas, w którym uznasz jak niesprawiedliwie osądziłaś kochającą cię zawsze matkę i brata, którzy bezustannie czuwali nad tobą i ciągle dawali dowody bezgranicznego przywiązania.
Na te obłudne słowa młoda kobieta zbladła śmiertelnie. Nie śmiąc odtrącić matki zbliżającej się do judaszowskiego iście uścisku, nadstawiła czoło udając, że całuje matkę w rękę.
Takie było ostatnie ich pożegnanie, a gdy pani de Perny z synem wsiedli już do karety najparadniejszej, dla nich umyślnie zaprzężonej, i odjechali, Matylda dopiero swobodnie odetchnęła.
— Nareszcie! — szepnęła — pozbyłam się ich.
Z wyjazdem tych dwojga nie zmieniło się w zamku. Goście bezustannie napływali, szczególniej pod jesień w porze polowania. Rozległe lasy margrabiego obficie zaopatrzone były we wszelką zwierzynę, dając myśliwym pole do popisów.
Na rozmaitych rozrywkach przepędzono tak czas aż do października, t. j. do czasu powrotu do Paryża.
W sam dzień Bożego Narodzenia, obdarzył ich Bóg córeczką, a chociaż dziecko wyglądało na pozór wątłe i delikatne, doktór zapewnił, że żyć będzie.
Młoda matka, uradowana nie chciała słyszeć nawet o mamce, dowodząc, że jest dość silna, aby dziecko sama karmiła. Wszystkie perswazje na nic się nie przydały.
— Wszak prawda, doktorze — zwróciła się Matylda do starego i doświadczonego lekarza obecnego, przy narodzinach — powiedz pan, mogę czy nie karmić moje maleństwo?
— Ależ owszem, możesz margrabino — odpowiedział stary praktyk.
— Kiedy tak, daremne wasze perswazje, spełnię święcie co do mnie, jako matki, należy.
Mimo zatem obaw margrabiego i prawie wbrew jego życzeniu pozostawiono córeczkę matce. Margrabia korzystając z dobrej okazji, pragnął aby Matylda zbliżyła się do matki, ale wszystkie starania rozbiły się o opór stanowczy. — Wyraźnie oświadczyła, że nie chce jej widzieć u siebie.
Margrabia nie miał powodu żalić się na teściową, nie znał bowiem powodów tego wstrętu córki do matki, przeciwnie, czuł dla niej nawet pewien rodzaj wdzięczności; odwiedzał ją dość często, opowiadając o wszystkiem co się w domu dzieje.
Jakie miał zamiary i jaki był powód dla których Sosten, niby mając mieszkać razem z matką, najął dla niej mieszkanie w przeciwnym końcu Paryża, niewiadomo. Zatrzymał bowiem swój kawalerski apartament przy ulicy Richepanse, a tem samem dowiódł, że nie myśli wcale zmieniać trybu życia, ani starać się o jakieś zajęcie pożyteczne, jak mu to szczerze doradzał margrabia, wręczając z całą wrodzoną mu delikatnością dwa kroć sto tysięcy franków.
Sosten, któremu zależało dużo na dobrej opinji margrabiego, co parę dni odwiedzał szwagra, unikając spotkania się z siostrą. W rozmowie unikał nawet wzmianki o niej, ale za to szeroko i długo opowiadał o staraniach (jakich nie czynił), w celu wynalezienia zajęcia lub posady odpowiedniej jego zdolnościom i stanowisku, jakie zajmuje w arystokratycznym świecie.
Bliżsi znajomi pewni byli, że ujrzą na chrzcinach babkę i wuja, a zdziwienie ich było wielkie, gdy na wszelkie pytania co do tego czynione, Matylda spokojnie ale z całą stanowczością dawała jednę i tę samą odpowiedź, że wołałaby wcale nie chrzcić dziecka, niż ujrzeć u siebie matkę i brata.
Hrabstwo Laugeon, dalecy krewni margrabiego, zostali rodzicami chrzestnemi dziecka, które przy chrzcie otrzymało imię Karoliny, Maksymiljany.
Margrabiego dziwiło to postępowanie żony względem matki i brata, brał jej to za złe nawet. Z początku uważał to za chwilowy kaprys, i próbował pośredniczyć, ale prędko dał pokój wszystkiemu napotkawszy na stanowczy opór i wstręt, którego w żaden sposób wytłómaczyć sobie nie potrafił. Za delikatny, aby gwałtem żądać od żony wytłómaczenia, czekał aż go sama udzieli.
Nie potrzebujemy chyba zapewniać, że Matylda ubóstwiała swoją córeczkę. Godzinami pochylona nad kolebką, wpatrywała się, nie mogąc oczu od niej oderwać; na jedną chwilę nawet nie chciała dziecka zostawić samego.
Ta nadzwyczajna troskliwość o córkę nie zadziwiłaby nikogo, gdyby nie rażąca sprzeczność w jej postępowaniu z synem, dla którego była nie tylko obojętną, ale traktowała nawet prawie... z odrazą.
Ta różnica w postępowaniu Matyldy dla przyjaciół i znajomych była ciekawą zagadką i dawała powód do rozmaitych domysłów i sądów o niej.
Nikt więcej nie myślał o tem, jak margrabia. Zastanawiał się, porównywał, próbował tłómaczyć sobie te ostateczności, widząc ciągłą walkę żony z sobą samą, a wszystko napróżno! Gdy w końcu nabrał przekonania, że się to nie zmieni, że całą miłość z ojca i syna przeniosła na córkę, stał się zazdrosnym. Tak, stał się rzeczywiście zazdrośnym o tę miłość krzywdzącą drugie dziecko, biednego Genia. Czuł, że temu biedactwu, niejako przez matkę wydziedziczonemu, należy się wynagrodzić tę bolesną stratę. Całą więc miłość, do jakiej był zdolny, przelał na syna. Stało się to mimowolnie — prawie bez świadomości margrabiego.
Po raz pierwszy małżonkowie żyjący dotychczas tak przykładnie, tak zgodnie na tym jednym punkcie, w kwestji dzieci nie zgadzali się ze sobą w uczuciach.
Nie chcemy przez to bynajmniej powiedzieć, że margrabia nie kochał córki. Nie pozostawiał córkę matce, poświęcając każdą chwilę wolną wyłącznie synowi.
Jak z jednej, tak i z drugiej strony było dużo przesady w tem postępowaniu z dziećmi, n. p. jeżeli matka obdarzyła córkę czulszem słowem lub uściskiem, margrabia jakby czekając na to hasło, spieszył w dwójnasób oddać to synowi.
Odbywało się to jednak cicho, bez słowa skargi, bez wymówek z jednej lub drugiej strony.
Margrabiostwo kochali się wzajemnie zawsze jednakowo, a ta miłość i zgodność zresztą we wszystkiem co ich się tyczyło, były tak wielkie, że mogły oprzeć się wszystkiemu, i ta różnica w traktowaniu dzieci nie była w stanie zmienić ich wzajemnego stosunku. Dodajmy także, że Matylda oddana wyłącznie córce, zatopiona poniekąd w rozkoszach macierzyństwa, nie widziała różnicy w miłości okazywanej córce i synowi przez męża. W niedługim czasie miały i jej otworzyć się oczy. I ona miała ujrzeć tę różnicę miłości ojca dla syna, tej miłości, którą jak z łaski, kiedy-niekiedy obdarzał ubóstwianą przez nią córkę.
Nie wszystkie łzy wylała. Czekały ją nowe i straszne katusze. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
W styczniu, lutym i marcu, częste i liczne bywały zebrania u margrabiów de Coulange, zwłaszcza z okazji chrztu córki, margrabia wyprawił szereg uczt wspaniałych i przyjęć, których mógł sobie pozwolić przy tak olbrzymich dochodach. Cieszył się, że na tych balach i zebraniach bywało wszystko co się zaliczało do wyboru towarzystwa. Umiał połączyć u siebie kwiat dawnej arystokracji francuskiej z wybitnemi osobistościami ze świata literackiego, artystycznego i wojskowego.
Wszystkich, a szczególnie tych, którzy znali i bywali u rodziców Matyldy, dziwiła nieobecność pani de Perny i Sostena. Zapytywano margrabiego o powód. Biedny margrabia, który sam prawdziwej przyczyny nie znał, odpowiadał mocno zakłopotany:
— Prawdziwie nie wiem... Coś zaszło między margrabiną a panią i panem de Perny... Jakieś nieporozumienie... w lecie jeszcze... gdyśmy mieszkali razem na wsi.... Wreszcie przyszło między nimi do zerwania wszelkich stosunków?.... Nie wiem. Jestem atoli przekonany, że nie zawiniła niczem w tej sprawie... margrabina. Z czasem zaciera się wszystko w sercu i w pamięci. Nie tracę przeto nadziei, że potrafię wzniecić na nowo harmonję i pogodzę margrabinę z jej matką i bratem.
Matylda ze swojej strony odpowiadała tym, którzy byli na tyle niedyskretni i pytali ją o to:
— Matka moja chciała być panią wszechwładną w moim domu. Uznałam za potrzebne zwrócić na tę niestosowność jej uwagę. Uczuła się tem mocno dotkniętą i upokorzoną. Odjechała z zamku Coulange, a mój brat zabrał się z nią razem. Nie zatrzymywałam ich co prawda; zrozumiałam bowiem, że nie mogą się pomieścić dwie gospodynie w jednym domu. Mogłyby stąd wyniknąć tylko coraz ostrzejsze starcia między nami i coraz przykrzejsze stosunki.
— Oh! to tylko chwilowe nieporozumienie. Spotkacie się panie gdziekolwiek, uściskacie jedna drugą, i zawrzecie pokój na nowo.
— Nigdy! — odrzekła z naciskiem margrabina.
To słowo „nigdy“, wymówione tak stanowczo przez Matyldę, dało powód ciekawym do nowego, niesłychanego zdumienia, i dostarczyło im tematu do snucia dalszych komentarzy tego faktu niezwykłego.
Znaleźli się i tacy między nimi, którzy zaczynali się domyślać jakiejś rany dotąd niezagojonej w sercu Matyldy. Pytali się więc w głębi ducha:
— Jaką to tajemnicę ukrywa tak starannie przed wszystkimi margrabina de Coulange?