Dwie matki/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w ostatnich dniach stycznia.
Przez całą noc śnieg gęsto padał. Padał on jeszcze rano, lecz mniejszemi płatami, pędzony ostrym, gryzącym wiatrem północnym, który uderzał o mury domów i wciskał się w ich szczeliny.
Białe dachy odbijały od sklepienia nieba, pokrytego szaremi chmurami. Całun śnieżny zasłał grubą warstwą bruk uliczny. Powozy mijały się bez hałasu, a koła pozostawiały głębokie ślady w śniegu.
Można było powiedzieć, że w dniu tym Paryż nie obudził się wcale, owa stolica Europy była milcząca. Nigdzie nie słyszano tych licznych krzyków ulicznych, oznajmiających pracę maluczkich i życie czynne tych nędzarzy, zajmujących jednak ważne stanowisko w ustroju społecznym każdego miasta. Zdawało się, że olbrzymi rój paryski usnął na pewien czas, jak rój pszczół w smutne dni, gdy ziemia już bez zieleni i kwiatów.
Więcej jeszcze, niż inne dzielnice, było ciche przedmiocie Saint-Germain i miało wygląd smutny i ponury. Stare pałace, zbudowane między dziedzińcem a ogrodem, z z zamkniętemi bramami wjazdowemi, o surowych portykach, wyglądały zupełnie opuszczone. Zresztą jest tam tak prawie zawsze. Podczas dnia, cisza, spokój, głębokie milczenie, żadnego znaku życia. Z zapadnięciem nocy, wygląd ten się zmienia, pałace się ożywiają, szczególniej w zimie, która jest porą ludzi bogatych.
Przed zwierciadłami płoną świece, blask bije z szerokich okien na ulicę, bramy stoją otworem; po ciszy następuje hałas; przedmieścia wychodzi ze swego odrętwienia; ze wszystkich stron słychać toczenie się pojazdów po bruku, salony, bogato przybrane, o złoconych sufitach, napełniają się mężczyznami i kobietami, łaknącemi przyjemności. Ciągłe przyjęcia, koncerty, bale, prawie zawsze święto. Gdy ludzie pracy spoczywają, inni się bawią.
Opowiemy zatem, co działo się, w ty dniu zimowym, we wspaniałym pałacu przy ulicy Babilońskiej, podczas gdy śnieg padał, gdy wiatr wył na dworze z wściekłością i gdy mgła gęsta rozpostarła swe skrzydła nad Paryżem.
W chwili, gdy wchodzimy do tego arystokratycznego pomieszkania, dwóch mężczyzn rozmawia po cichu w jednym z pokoi.
Przed kilku minutami opuścili oni sąsiedni pokój, w którym spoczywa chory. Chorym tym jest margrabia Edward de Coulange; ma on zaledwie trzydzieści pięć lat. Nazwisko de Coulange zalicza się do najstarszy i najświetniejszych we Francji.
Znajdujemy wzmiankę o jednym z jego przodków, który odznaczył się rycerską odwagą i był bohterem w czasie pierwszych krucjat.
Margrabia siedzi w szerokim fotelu. Chociaż fotel przysunięto do kominka, gdzie pali się dobry ogień, i mimo, że gorąca atmosfera pokoju jest ledwo do wytrzymania, owinięty on jest w długi szlafrok, podbity futrem. Nogi jego wsunięte w ciepłe pantofle. Ręce białe, długie, wyschnięte, trzyma skrzyżowane na piersi; głowa w tył odrzucona, opiera się na fotelu. Oczy ma zamknięte, jak gdyby zasypiał.
Pierś jego wznosi się z trudnością, a oddech ma krótki. Twarz bardzo blada i straszliwie chuda; kości na policzkach wystają, nos cienki, a oczy otoczone niebieskawą obwódką zapadły się głęboko; ust, i twarz cała, straciły wszelką barwę. To postać nieszczęśliwego, którego życie gaśnie powoli.
W tej chwili jednak margrabia jest bardzo spokojny, na jego twarzy żaden ruch i żadne skurczenie rysów, nie wyjawia cierpienia.
Pomimo śladów, które choroba na niej wyryła, margrabia jest zawsze piękny, a rysy jego zachowały w zupełności wyraz szlachetny i wyniosły.
Nieszczęśliwy nie czuje swego rozpaczliwego położenia. Nie wie — bo starają się nam to ukryć że wielu lekarzy skazało go na śmierć. Oczekuje pełen nadziei powrotu pięknych dni, licząc na wiosnę, na zieleń, na kwiaty i słońce, które mają go wyleczyć i zwrócić siły wyczerpane...
Och nie myśli on o śmierci; może nawet przypuszczenie o zgonie nie błysło mu w głowie. Czy podobna myśleć o nim, gdy ma się młodość, majątek, gdy przed nami stoi świetna przyszłość, obiecująca tak wiele!? Nie, margrabia de Coulange nie myśli o śmierci...
Jest młody, nosi wielkie nazwisko, posiada olbrzymi majątek, lecz z innego jeszcze powodu zależy mu na utrzymaniu swego życia. Ożenił się przed dwoma laty i kocha, a raczej ubóstwia swą żonę. Wraz z nazwiskiem oddał jej serce i duszę, a życie, które pragnie zachować, dla niej poświęcił... Dla niej to, pełen nadziei, zwraca się do przyszłości. Dla jej szczęścia nie może umierać!...
W sąsiednim pokoju, obaj mężczyźni kończą swą rozmowę.
Jeden z nich nazywał się Ernest Gendrou; ma lat trzydzieści dwa. Był to młody lekarz bardzo zdolny: na razie, czekając na szczęśliwą sposobność, szukał rozgłosu.
Drugi był szwagrem margrabiego de Coulange; o rok młodszy od lekarza, nazywał się Sosthène de Perny.
Doktór mówił:
— Nie posiadam rozgłosu i powagi moich uczonych i sławnych kolegów, których po kolei przywoływano do pana margrabiego, to też muszę z szacunkiem uchylić czoła przed ich orzeczeniem. Tak jest, twierdzę jak oni, że stan chorego jest groźny, bardzo groźny....
— A zatem, jak inni, straciłeś wszelką nadzieję — zapytał pan de Perny, trzymając bez ustanku oczy spuszczone do ziemi, jak gdyby bał się spotkać z jasnem i przenikliwem spojrzeniem młodego lekarza.
— Mój drogi — ten ostatni żywo odparł — póki życie nie zgasło, obowiązkiem doktora jest, nie tracić ufności. W organizmie człowieka zachodzą nieraz nadzwyczajne wypadła fizjologiczne, zdumiewające wiedzę. Widziałem chorych, opuszczonych przez lekarzy, którzy uwalniał: się z uścisków śmierci i odzyskiwali zdrowie. Ludzie prości mówią:
„To cud!“ Zgoda. Ale cud ten jest skutkiem faktu fizycznego: to jeden z tych nadzwyczajnych wypadków, o których ci właśnie mówiłem.
— Sądzisz więc...
— Nic nie sądzę. Prosiłeś mnie, ażebym powiedział ci prawdę, a ja uważałem za moją powinność wszystko ci wyjawić. Orzeczenie moje nie różni się w niczem od zdania moich kolegów. Anemja, na którą cierpi margrabia de Coulange, robi codziennie zatrważające wstępy; masz najlepszy dowód a jego wycieńczeniu. W nocy budzi się nagle, okryty zimnym potem, a sen nie zapowiada nic dobrego. Lekki, suchy kaszel i wypluwanie krwi nie są również oznaką zdrowia. Nie śmiem powiedzieć, że twój szwagier jest skazany na śmierć bezwarunkowo, ale prawdopodobnie zagrażają mu suchoty.
— Nie mówisz wszystkiego, doktorze — rzekł pan de Perny, ale pomimo twojego zastrzeżenia....
— Zostaje cud — lekarz dokończył.
— Rozumiem. Nie można łudzić się dłużej, margrabia jest stracony i od dzisiaj moja biedna siostra może się uważać za wdowę.
Po chwili milczenia lekarz zaczął:
— Żałować wypada, że pan margrabia nie poszedł za radami, które mu dawano. Stan jego wymagał pobytu w cieplejszym klimacie.
— Proponowaliśmy mu nieraz wyjazd do Algieru, Sycylji lub Madery; pod tym względem jest jednak nie do przełamania.
— Chorzy mają często wstręt niewytłómaczony — doktór zauważył...
— Na nieszczęście — dodał — już może teraz za późno.
— Przez niego, jak przez innych, margrabia skazany na śmierć — pomyślał de Perny.
Lekarz podał mu rękę.
— Opuszczasz mnie? — rzekł mu pan de Perny.
— Tak jest. Muszę dziś odwiedzić jeszcze jednego chorego dosyć daleko ztąd.
— Wrócisz jutro?
— Tak jest. Jeszcze słówko: Gdyby pan margrabia de Coulange chciał coś zarządzić, byłoby dobrze...
— To dobra rada; dziękuję, nie zapomnę o niej.
Lekarz skierował się do drzwi. Pan de Perny wyszedł za nim.
Margrabia de Coulange leżał nieruchomy. Oparł głowę na fotelu i zamknął oczy.
Głębokie milczenie panowało w mieszkaniu chorego.
Nagle dał się słyszeć lekki szmer. Drzwi boczne otworzyły się powoli i młoda kobieta cudnie piękna stanęła na progu. Wzrok jej słodki i smutny zatrzymał się na chorym. Westchnąwszy cicho, weszła do pokoju. Następnie, rzuciwszy trwożliwe spojrzenie za siebie, jakby się obawiała niepotrzebnego gościa, zamknęła drzwi jeszcze ciszej, niż je otworzyła.
Młoda kobieta była margrabiną de Coulange.
Lat zaledwie dziewiętnastu, raczej słuszna niż mała, miała kibić lekką, wysmukłą, a pod szlafroczkiem z niebieskiego kaszmiru, zarysowały się prześliczne kształty. Trudnoby było wyobrazić sobie czystszy i delikatniejszy profil. Piękność jej była taką, o jakiej marzą poeci, jakiej artyści wszędzie szukają. W jej ułożeniu, ruchach, uśmiechu, mowie, spojrzeniu. tkwił ten wdzięk czysto kobiecy, który czaruje i zachwyca.
Nigdy włosy piękniejsze nie wieńczyły bardziej szlachetnego czoła. Policzki miała różowe, nos kształtny; usta karminowe były zachwycające: zęby miała drobne, równe i jak mleko białe. Blask jej wzroku sprawiał wrażenie ciepłego, miłosnego promienia, płynącego z jej wielkich niebieskich oczu.
Zamężna od dwóch lat. zachowała w zupełności urok młodej dziewczyny i wszystkie jej przymioty. Zresztą, szczupła. a nawet trochę wątła, wyglądała na dziecko.
Ale przypatrując jej się z uwagą, baczny spostrzegacz byłby łatwo zauważył, że kryła ona w sobie jakąś tajemną boleść, jakieś nieznane cierpienie, którego ślady wyryły się na jej twarzy. Często pod wpływem gorzkiej myśli, piękne jej czoło zasępiało się nagle. Wtedy w jej omdlewającem spojrzeniu, w bolesnym wyrazie twarzy, malował się niepokój, trwoga, nawet przerażenie. Zdawało się, że łzy lada chwila wytrysną z oczu, że łkania i westchnienia wydobędą się z piersi.
Zamknąwszy drzwi, margrabina zatrzymała się i znowu wzrok jej zamglony spoczął na chorym.
— Śpi — szepnęła.
Chwilę stała nieruchoma niepewna, z ciałem pochylonem naprzód, przypatrując mu się boleśnie.
Wreszcie nabrała odwagi. I zwolna, stąpając ostrożnie po dywanie, zbliżyła się do margrabiego.
Oparłszy rękę na poręczy fotelu, pochyliła się i różowemi ustami dotknęła bladego czoła chorego.
Nie miała czasu się wyprostować. Margrabia otworzył oczy, objął ją ramionami, przyciągnął do siebie i przycisnął do serca. Usta ich złączyły się w długim pocałunku.
— Matyldo, moje serce, jakże cię ja kocham! — szepnął.
— Edwardzie, jakże ci dzisiaj? — zapytała.
— Lepiej — odparł, próbując się uśmiechnąć. — Kiedy jesteś przy mnie i patrzysz na mnie jak w tej chwili, jakieś światło mnie przenika, czuję, że twoje słodkie spojrzenie wraca mi życie.
— Oh! tak, prawda, że będziesz żył? — zawołała z uniesieniem. Gdybym cię straciła, gdyby śmierć miała porwać cię mojej miłości, nie zniosłabym tego ciosu!
I oparłszy śliczną główkę na piersi chorego, wybuchnęła płaczom.