Dwie matki/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabia Edward de Coulange był jeszcze dzieckiem, gdy stracił ojca.
Wychowaniem jego zajęła się matka, kobieta wielkiego serca, zapominająca o sobie, gdy chodziło o syna. Nie wahała się ani na chwilę poświęcić dla nieco swojej młodości i wszelkich przyjemności, do których miała jeszcze prawo po spełnieniu obowiązków matki.
Syn był dla niej wszystkiem; chciała żyć tylko dla niego! Otaczając go staraniami i czerpiąc ciągle z bezdennego skarbca miłości macierzyńskiej, doznawała największego szczęścia dla matki, widząc, że syn korzysta z jej przykładów, rad i upomnień.
Gdy matka przeniosła się do wieczności, Edward de Coulange miał lat dwadzieścia pięć.
Może nieco zawcześnie, młody margrabia znalazł się wszechwładnym panem majątku, wynoszącego wtedy przeszło pięć miljonów.
Obdarzony przez naturę wszystkiemi przymiotami, młody człowiek musiał być wystawiony na różne pokusy. Miał już przyjaciół, wkrótce liczba ich znacznie się zwiększyła. Gdyby był zechciał, pałac de Coulange byłby się zapełnił po brzegi pięknymi paniczami różnego wieku, mniej lub więcej pasożytami awanturniczego usposobienia, którzy byli rzeczywiście, lub udawali jego przyjaciół.
Za młody jeszcze i oszołomiony pierwszem użyciem tej wolności bez granic, nie mógł rozróżnić fałszu od prawdy. Matki jego nie było, ażeby go oświeciła; brakło tego najlepszego i najpewniejszego przewodnika jego lat młodzieńczych.
Nie znając życia zupełnie lub bardzo mało, z wyobraźnią bujną, łatwą do podniecenia, dał się porwać nieznanemu wrogowi.
Opierał się słabo swym najbliższym, którzy przesuwali przed jego oczami obrazy świetlne i błyszczące. Złudzony ich radami, rzucił się bez opamiętania w wir życia paryskiego. Żył z dnia na dzień. Niebawem mówiono w całym Paryżu o jego wspaniałych pojazdach, o jego zbytku, o zabawach, które jedne po drugich wydawał.
— Szaleniec się rujnuje — wzruszali ramionami ludzie poważni.
Używał rozkoszy, jak gdyby miał tylko kilka lat życia, spieszył się poznać wszystkie jego przyjemności i nasycić się niemi. Zbliżywszy do ust puhar rozkoszy, chciał go wychylić aż do dna. Nie było głupstwa, któregoby nie popełnił, szaleństwa, któregoby nie miał na sumieniu.
Utrzymywał stajnie wyścigową. Przez pewien czas uchodził za jeden z głównych filarów Jockey-klubu.
Trwało to lat cztery.
Jednego rana margrabia de Coulange obudził się wyczerpany, złamany, zmęczony wszystkiem i samym sobą.
Po godzinie głębokiego namysłu, nagle się ocknął. Łatwe przyjemności, których tak chciwie poszukiwał, sprawiały mu teraz obrzydzenie.
Są ludzie, którzy gubią się nadmiarem; margrabiego de Coulange ów nadmiar ocalił.
Zamknął się w swoim pokoju i oświadczył, że nikogo przyjmować nie będzie.
Tam, wśród spokoju i ciszy, zrobił rachunek sumienia. Przypomniał sobie swoje lata dziecinne, później młodzieńcze następnie stanął przed nim ciemny obraz tego, co robił od lat czterech. Wtedy uczuł, że palący rumieniec występuje mu na czoło. Wstydził się tego zmarnowanego czasu chciałby był wykreślić go ze swego życia.
— Nieszczęsny. cóż robiłem? — szepnął. — I gdybym się nie zatrzymał, w jakąż przepaść byłbym się osunął? Rzuciłem w błoto dwa miljony z majątku moich przodków — ciągnął dalej — ale, dzięki Bogu, jestem zawsze godny nazwiska, które mi przekazali. Honor de Coulange został nietknięty.
Stał przed portretem matki, wiszącym na ścianie. Patrzył nań z najwyższą czcią i wkrótce wielkie łzy zwilżyły mu powieki.
Nagle padł na kolana, i wyciągając ramiona do wizerunku:
— Przebacz mi, matko rzekł głosem urywanym — byłem szalonym, przebacz mi!.... Wobec ciebie staję się lepszym i pod wpływem twego świętego spojrzenia czuję się oczyszczonym!....
Wśród dnia, margrabia posłał po swego notarjusza. We dwóch odbyli konferencję, która trwała przeszło dwie godziny. Wieczorem, młody człowiek wydał rozkaz spakowania swoich rzeczy. Nazajutrz rano, nie uprzedziwszy żadnego ze swych przyjaciół, opuścił Paryż w towarzystwie tylko swego kamerdynera Firmina, starego służącego swego ojca. Ten piastował go jeszcze na rękach i znanym był z wierności i przywiązania.
Margrabia de Coulange podróżował rok po Europie, potem popłynął do Indji. Zwiedził Kochinchinę, Persję południową. Hindostan, Mongolję, wybrzeża Malabaru i Koromandelu i wyspę Cejlon. Nasyciwszy się czystem i ożywiającem powietrzem Bengalu, zapragnął zobaczyć nowy świat.
W trzy miesiące później, wylądował na wybrzeżach Ameryki. Przebiegł główne stany kontynentu, odkrytego przez Krzysztofa Kolumba, studjując z zajęciem zwyczaje tych narodów. tak pomieszanych dzisiaj. Zatrzymywał się w głównych miastach dla zwiedzenia muzeów i interesował się rozwojem przemysłu amerykańskiego.
Pewnego rana, rzekł do służącego:
— Firmin, jeśli się nie mylę, temu półczwarta roku opuściliśmy Paryż.
— W przybliżeniu, panie margrabio.
— A zatem, Firmin, sądzę, że teraz mogę bez obawy wrócić do Paryża, gdzie pewnie zapomniano o moich dawnych szaleństwach.
— Pan margrabia ma więc zamiar....
— Firminie, jedziemy jutro: idź zamówić miejsca na statku.
Znajdowali się wtedy w Nowym Jorku, gdzie bawili od trzech dni.
W liczbie podróżnych, przebywających na statku, przestrzeń z Nowego Jorku do Havru, znajdował się młody Francuz. który sam się przedstawił margrabiom u de Coulange pod nazwiskiem Sosthèn’a de Perny.
— Przybyłem do Nowego Jorku — dodał — dla interesów, ale nie jestem zadowolony z rezultatu mej podróży. Jak pan, panie margrabio, jestem Paryżaninem; nie miałem jeszcze zaszczytu pana spotkać, ale słyszałem o nim bardzo wiele kilka lat temu.
Słowa te przypomniały panu de Coulange przeszłość, o której chciał zapomnieć. To też udał, że ich nie słyszał, i zwrócił rozmowę na inne tory.
Sosthène de Perny rozmawiał wesoło i dowcipnie. Bardzo zręczny, przebiegły, umiejący udawać według okoliczności i okrywać twarz maską obłudników, zdołał w krótkim czasie zająć sobą margrabiego i pozyskać jego zaufanie. Mówił mu o swej siostrze, młodszej od niego, którą kochał szczerze, i o swej matce, którą ubóstwiał, z podziwem i czcią głęboką.
Takie uczucia zanadto się zgadzały ze stanem duszy margrabiego, ażeby nie miały znaleźć odgłosu w jego sercu. Uczuł się głęboko wzruszonym. Sądzić należało, że pan de Perny dosięgnął celu.
Przybywając do Havru, był już przyjacielem margrabiego. Ale to nie wszystko, czego pragnął. Jakaś myśl przyszła mu do głowy i myślał o sposobach uskutecznienia swych zuchwałych planów.
Przez cały miesiąc nie było dnia, w którymby nie przyszedł do pałacu de Coulange. Zdawało się, że żyć nie może bez nowego przyjaciela. Oddawszy się uprzejmie na usługi margrabiego, mając pewien spryt do interesów, mógł mu wyświadczać mnóstwo drobnych przysług.
Wiedząc zrazu tylko, że pan de Coulange nadszarpnął silnie swego majątku, odkrył niebawem z najwyższem zadowoleniem, że szczerby były po większej części naprawione.
Przepędziwszy półczwarta roku na podróżowaniu i chcąc stworzyć sobie nowe życie, margrabia za powrotem do Paryża, znalazł się w zupełnem osamotnieniu. Na razie, Sosthène był jego jedynym przyjacielem. Pan de Perny zdołał z trudnością ukryć swe radosne wrażenie na wiadomość, że pan de Coulange się nudzi, że w jego sercu wielka pustka, koniec końców, że jest bardzo ^usposobiony do małżeństwa. Godzina do działania nadeszła.
Jednego dnia, gdy margrabia składał wizytę pani de Perny, ta mu rzekła:
— Panie margrabio, przyrzekłam mojej córce, że ja i Sosthène pójdziemy odwiedzić ją dzisiaj na pensji; gdybym mogła liczyć na pańskie zezwolenie, zaproponowałabym ci, abyś nam towarzyszył.
— Ależ to nowy dowód przyjaźni, który mi pani dajesz — odparł żywo — nie mam jeszcze zaszczytu znać panny de Perny.
Matka i syn zamienili ze sobą porozumiewające spojrzenie.
Powóz margrabiego czekał na dole. W mgnieniu oka pani de Perny była gotowa. Pojechali.
Zaszło to, co pan de Perny przewidział. Niezwykła piękność młodej dziewczyny uderzyła margrabiego; wrażenie udzieliło się sercu i było równie szybkie jak głębokie.
Wychodząc z pensjonatu był oczarowany i rozmarzony. W drodze zaledwie odpowiadał na stawiane mu pytania. Pan de Perny był szalenie wesoły, pani de Perny przypatrywała się bacznie przyjacielowi swego syna, zachowując milczenie, jak należało matce rodziny troszczącej się o swojo dzieci.
— Matylda ma już siedmnaście lat — rzekła margrabiemu. — Teraz, kiedy skończyła nauki, wezmę ją z pensjonatu i trzeba będzie pomyśleć o jej przyszłości, o jej szczęściu!
Młody człowiek odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Kiedy margrabia opuścił państwo de Perny, matka przemówiła do syna:
— Nie omyliłeś się, Sosthène, trzymamy w ręku pana de Coulange. Za cztery lub pięć dni będzie się widział znowu z Matyldą, a przed upływem dwóch tygodni, oświadczy się o jej rękę.
Sosthène zaczął się śmiać, co miało oznaczać, że jest tego samego zdania.
W piętnaście dni później, margrabia de Coulange, szalenie zakochany w Matyldzie, przyszedł do pani de Perny, celem proszenia o rękę jej córki.
Pani de Perny, bardzo zdziwiona, zdołała z trudnością opanować znakomicie udane wzruszenie. Zmieszanie, gra twarzy, wyraz spojrzenia, łza w oku, wszystko stanęło na wysokości swego zadania.
— Wybacz margrabio — przemówiła cichym głosem — ale to wszystko tak niespodziewane... Pańskie żądanie przynosi nam bardzo wiele zaszczytu, na nieszczęście jednak małżeństwo to jest niemożliwe.
— Więc panna Matylda nie rozporządza już swoją ręką? — rzekł margrabia i głos jego zadrżał ze wzruszenia.
— O, nie dlatego, panie margrabio.
— W takim razie....
— Zaraz pan zrozumiesz. Zapewne, moja córka ma wiele przymiotów; jest wykształcona, dobrze wychowana; nasza rodzina pod względem honoru żadnej innej nie ustępuje, ale pochodzimy z drobnej szlachty. Między nami a panem wielka różnica....
— Rozumiem, pani, tak jest, rozumiem, ile delikatności zawiera uczucie, któremu obecnie podlegasz; nie mówi jednak nic więcej. Od dawna już potrafiłem uwolnić się od wielu przesądów, a gdy chodzi o szczęście mego życia, radzę się przedewszystkiem mego rozumu i serca.
— Pozwól mi pan skończyć. Przed dziesięciu latami otrzymaliśmy straszliwy cios. Katastrofa pieniężna pochłonęła majątek mój i moich dzieci. Nie znajdujemy się w nędzy, dzięki niewielkiej kwocie, zapisanej nam przez moją daleką krewnę.
Co nic nie przeszkadza, że córka moja nie ma posagu.
— Oh! pani.
— Moim obowiązkiem było powiedzieć ci prawdę. W rzeczywistości więc jesteśmy ubodzy, i gdybym na nieszczęście umarła, moje biedne dzieci znalazłyby się w okropnem pełnieniu.
Margrabia był bardzo wzruszony. Ująwszy panią de Perny za rękę, rzekł poważnie:
— Uspokój się pani, to, czego się obawiasz, nie nadejdzie, będziesz żyła dla twoich dzieci. Jeżeli, jak mam nadzieję, moja prośba zostanie przyjętą przez pannę de Perny, naprawię wedle możności niesprawiedliwość losu względem was wszystkich. Bogu dzięki, jestem dosyć bogaty i nie potrzebuję szukać posagu. Chcę mieć żonę, towarzyszkę, którąbym kochał, a nie posag!
— Więc nie odstępujesz pan od swego zamiaru?....
— Błagam panią, abyś raczyła przedstawić jutro pannie de Perny żądanie, które ci przed chwilą uczyniłem.
— Moja droga Matylda! — szepnęła pani de Perny.
Łkanie wyrwało jej się z piersi, i przytknęła szybko chustkę do oczu, jakby dla otarcia łez.
Oświadczając margrabiemu, jakiem było rzeczywiste położenie jej i jej dzieci, pani de Perny powiedziała mu prawdę. Katastrofa jednak pieniężna, o której mówiła, istniała tylko w jej wyobraźni. Rzeczywiście, nic jej nie zachęcało do wyjawienia. że cały majątek — przeszło sześćset tysięcy franków — został pożarty przez syna. To, co matka prawdziwie godna tego miana byłaby ocaliła, posag swej córki, posłużyło do zapłacenia reszty długów i szaleństw jej brata.
Dla pani de Perny syn jej był bożyszczem. Nigdy nie miała dość siły zrobić mu wyrzutu, nigdy nie zdołała niczego mu odmówić. W tem zaślepieniu, była równie winną jak słabą. Myśląc tylko o synu, nie widząc tylko jego, nie zajmując się tylko nim, postępowała z córką zupełnie obojętnie. Zresztą nie kochała jej nigdy. Są serca, oddające się całkiem tylko jednej miłości.
Matylda, po oddaleniu mamki żyła tylko cztery czy pięć lat przy matce. Pani de Perny umieściła ją wcześnie na pensji, ażeby się od niej uwolnić. Jeżeli zaś dziewczynka mogła tam zostać i odebrać staranne wychowanie, zawdzięczała to tylko tej samej krewnej, która zlitowała się nad jej matką, a która i teraz miała szczęśliwą myśl. Opłacenia wszystkich kosztów wychowania, aż do jej wyjścia z zakładu, to jest do lat ośmnastu.
Matylda miała zostać, nic o tem nic wiedząc, przedmiotem ohydnej spekulacji.
Przyznać trzeba, że myśl ta zaświtała w głowie jej brata dopiero wtedy, kiedy na statku zawarł znajomość z margrabią de Coulange.
Nazajutrz po oświadczynach margrabiego, pani de Perny udała się po córkę do pensjonatu.
Matylda dowiedziała się z wielkiem zdziwieniem, lecz bez radości, że ma na zawsze opuścić pensjonat.
Tego samego wieczoru, w obecności Sosthèna, pani de Perny przemówiła do niej:
— Moja córko! nie chcę czekać aż do jutra, ażeby ci oznajmić niespodziewane szczęście, które nas spotyka. Chodzi tu o rzecz wielkiej wagi, tyczącą się ciebie w pierwszym rzędzie.
Młoda dziewczyna spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Moja córko! — ciągnęła dalej pani de Perny — pan margrabia de Coulange prosił mnie o twoją rękę.
Młoda dziewczyna zarumieniła się nagle i spuściła oczy ku ziemi.
Cóż Matyldo, nie odpowiadasz mi — pani de Perny zmarszczyła brwi surowo — jakże mam sobie tłumaczyć twoje milczenie?
— Mój Boże — odparła młoda dziewczyna z wahaniem, sama nie wiem, co mam powiedzieć. Nie skończyłam jeszcze siedmnastu lat; zdaje mi się, żem jeszcze za młoda....
— Moja siostro — Sosthène zabrał głos z kolei — kiedy panna w twoim wieku znajduje męża, nie czeka ani chwili; może ma mu odpowiedzieć: Przyjdziesz pan, gdy się zestarzeję. Jeżeli nie masz innego powodu...
— Nie znam prawie pana de Coulange.
— Widziałaś go trzy razy — rzekła zimno pani de Perny.
— Wiesz dobrze, że jest moim przyjacielem — Sosthène dorzucił.
— Matyldo, czy ci się pan margrabia de Coulange nie podoba — zapytała matka.
— Bynajmniej, moja mamo.
— Do kata, byłem tego pewien — Sosthène wesoło zawołał. — Moja siostrzyczka wie, że młoda dziewczyna powinna się taić ze swemi uczuciami. Ma słuszność, nie mówiąc nam odrazo, że jest nim zachwycona.... Ah! moja panno, pomiędzy twemi przyjaciółkami z pensji niewiele się znajdzie takich, które będą posiadały jak ty, wspaniały pałac w Paryżu, kilka zamków na prowincji i szczęście nazywania się panią margrabiną.
— Mój bracie — odparła Matylda — pałac, zamki, tytuł, to wszystko może zadowolnić uczucie dumy lub pychy; ale w małżeństwie jest coś ważniejszego i większego.
— He! — pani de Perny ledwo na krześle mogła z oburzenia usiedzieć. — W istocie, dziwne wychowanie dzisiejsze panny odbierają: słuchając ich, zdaje się, że się słyszy filozofów.
Młoda dziewczyna zwróciła się do brata, jakby chcąc zapytać: — Cóż tak okropnego powiedziałem?
— Ale pani da Perny nie starała się już ukryć swego zniecierpliwienia, — w ten sposób sprawy nie załatwimy. Matyldo, uprzedziłam cię o żądaniu pana de Coulange, a ty sama oświadczyłaś, mnie i twemu bratu, że ci się on podoba.
— Tak mamo, mówiłam to; lecz...
— Lecz co?
— Nie kocham pana de Coulange — odparła lękliwie młoda dziewczyna.
Pani de Perny zdołała z trudnością pohamować swój gniew.
— E! moja mała, — rzekła twardo, wzruszając ramionami — czy ty wiesz, co to znaczy kochać?
— To prawda — odpowiedziała Matylda niepewnie — nie jestem jeszcze cbznajmiona z tem uczuciem.
I usiłując powstrzymać łzy, gwałtem cisnące się do oczu, dodała:
— Nie wiem nawet, co to jest być kochaną!
— Moja córko — głos matki złagodniał znacznie — przyrzekliśmy twoją rękę panu de Coulange; nie potrzebuję zresztą przed tobą ukrywać, że uważając się za wiernego tłómacza twych uczuć, zapewniłam go, iż przyjmiesz uprzejmie jego prośbę.
Młoda dziewczyna chciała zaprzeczyć; pod surowym jednak wzrokiem matki słowa zamarły jej na ustach. Stłumiła westchnienie i spuściła smutnie głowę.
— Kochana Matyldo — rzekł jej brat — nasza matka nie powiedziała ci jeszcze tego, co cię przedewszystkiem powinno obchodzić, mianowicie, że pan de Coulange zakochał się w tobie od dnia, w którym cię po raz pierwszy ujrzał. To nie lekka miłość, ale prawdziwe uczucie, które ci składa w ofierze.
Młoda dziewczyna zadrżała, poczem zwracając na brata oczy, pełne jeszcze łez — szepnęła:
— Więc pan de Coulange mnie kocha?
— Możesz być o tem przekonana. Nie trzeba długiego namysłu; ażeby zrozumieć że, nie kochając cię, margrabia nie byłby oświadczył się o ciebie.
— To prawda — i przy tych słowach rumieniec na jej twarz wystąpił.
— Jednem słowem, moja córko — odezwała się pani de Perny stanowczo — małżeństwo twoje jest postanowione i nic nie może stanąć temu na przeszkodzie. Zresztą, zdaje mi się, że nie potrzebuję mówić ci o posłuszeństwie i uszanowaniu, która córka winna swej matce.
— Będę ci posłuszną, mamo, zaślubię pana margrabiego de Coulange.
— To dobrze. Sama poznasz, mam nadzieję, że ja i twój brat mieliśmy na względzie tylko twoje szczęście i że chodzi tu nam przedewszystkiem o twoją przyszłość. Idziesz świetnie za mąż moja córko; to, co ci przychodzi tak łatwo, stoi bardzo wysoko po nad tem, o czem kiedykolwiek mogłaś zamarzyć. Zostaniesz margrabiną, to znaczy równą najszlachetniejszym i największym damom, będziesz miała bogactwo, zbytek, czyli życie łatwe, szczęśliwe; dni będą ci płynęły wśród coraz to nowych przyjemności. Tak jest, to wszystko będziesz zawdzięczała twemu bratu, nie zapomnij o tem. Jutro, kiedy pan margrabia de Coulange przyjdzie, okażesz nam twą wdzięczność, przyjmując go uprzejmie.
Teraz, moja córko dodała, wracając — chodź, niech się uściskam; jestem zadowolona z ciebie.
Młoda dziewczyna zbliżyła się cała drżąca, ażeby otrzymać od matki pocałunek.
W takich to warunkach panna Matylda de Perny została margrabiną de Coulange.