Dwie matki/Część pierwsza/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XX.
Przebudzenie Gabrjeli.

Gabryela zasnąwszy około dziewiątej, spała smacznie do szóstej zrana. Gdy nareszcie oczy otworzyła, uczuła się o wiele silniejszą i wypoczętą. Najpierw pomyślała o swoim synku, a na ustach zaigrał słodki i błogi uśmiech.
Pomimo, że słońce wzniosło się już wysoko na stropie niebieskim, w pokoju było prawie ciemno. Nocna lampka zgasła, a żaluzje u okien były pospuszczane. Kilka jednak słonecznych promieni, wśliznęło się przez szpary zaluzji, oświetlając pokoik wązką, jasną smugą, i padając wprost na firanki u łóżka.
— Musi już być późno — pomyślała Gabrjela. — Jak ja też długo zaspałam.
Podniosła się cokolwiek na łóżku, z wzrokiem wlepionym w kolebkę z łoziny. W smudze świetlanej widziała jedynie białe, muślinowe okrycie na kolebce. Jeżeli oczom jej zawadzał ów muślin, nie mógł wstrzymać jej duszy. Gabrjela duszą całą przenikała zaporę, aby obejmować nią miłośnie uśpione niemowlątko. Nakazano jej surowo, żeby uważała na siebie, a szczególniej nie zrywała się z łóżka. Pomimo więc namiętnej żądzy, przyciśnięcia czem prędzej do serca swego skarbu najdroższego, nie śmiała stanąć na nogach i zrobić kilka kroków do kolebki.
Wkoło panowało głuche milczenie. Nikt się w domu nie ruszał.
— Pani Felicja musiała zapewne wyjść na zakupno pomyślała.
Ż szyją wyciągniętą, wytężając słuch, radaby była podchwycić lekki oddech dziecka, usłyszała tylko cichy brzęk muchy latającej pod sufitem, a w ogrodzie świergot ptaszków.
Czekała cierpliwie przeszło pół godziny. Nic nie zakłócało ciszy w domu całym; nie słyszała i w ogródku niczyich kroków.
— Jak też bawi dziś długo po za domem pani Felicja! — szepnęła.
Dalej czekając, zaczynała się jednak trochę niepokoić, sama nie wiedząc dla czego. Minęło w ten sposób znowu z pół godziny.
Straciła w końcu cierpliwość, a głos serca zagłuszył w niej wszelkie rozsądne zastanowienie. Zsunęła się z łóżka, i stanęła bosemi stopami na podłodze.
Drżąca. z sercem uderzającem gwałtownie podeszła do kolebki. Pochyliła się nad nią, zrywając szybko zasłonę. Wyprostowała się natychmiast, zobaczywszy, że dziecka nie ma w koszyku, i krzyknęła mocno zdziwiona. Dotąd nic jeszcze nie rozumiała.
Otworzyła okno, podniosła żaluzję, wlepiając z trwogą nieokreśloną wzrok w głąb ogrodu. Nie dopatrzyła i tam nikogo. W pokoju zrobiło się nagle bardzo jasno od blasków słonecznych.
Wróciła napowrót. Stanęła na środku pokoiku, oglądając się około w osłupieniu. Spostrzegła sakiewkę na kominku i wzięła ją machinalnie do ręki. Poznała woreczek należący do tej, która się mieniła panią Trélat. Rzuciła sakiewkę na to samo miejsce.
— Ale gdzież jest moje dziecię? — wykrzyknęła.
Zaczęła natychmiast wołać z całych sił:
— Pani Felicjo! Pani Felicjo!
Nikt jej nie odpowiedział.
— To przecie coś dziwnego! — szepnęła głosem drżącym, przyciskając czoło oburącz. — Cóż to ma znaczyć? Boże mój! Zaczynam się lękać czegoś strasznego!...
Zawołała powtórnie jeszcze silniej, niż za pierwszym razem i znowu nadaremnie. Panowało dalej to samo grobowe milczenie. Serce jej ścisnął ból na wskróś przenikający. Przerażona nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, wiedziona jedynie instynktem wrodzonej wstydliwości, zaczęła się machinalnie odziewać. Wsunęła bose nogi w pantofle, zarzuciła na siebie spódniczkę i kaftanik, okrywając chustką ramiona. Wtedy wyleciała jak szalona ze swego pokoiku do drugiego, w którym mieszkała Solange.
Zrazu stanęła nieruchoma, z oczami w słup, nic nie widząc, i nie zdolna zebrać myśli. Wkrótce jednak spostrzegła nieład tu panujący. Weszła do gabinetu. W szafie nie było ani jednej sztuki ubrania. Nagle olśniło umysł biednej, młodej istoty, niby oślepiające światło błyskawicy. W niem wyczytała całą prawdę, wyłaniającą się, z otaczających ją dotąd ciemności.
Wydała krzyk rozdzierający. Zdyszana, z oczami na wierzch wysadzonemi, z twarzą wykrzywioną konwulsyjnie, zakręciła się w miejscu, bliska omdlenia. Zatrzymała się, schwyciwszy obiema rękami ramę od okna.
— Moje dziecko! ona mi ukradła moje dziecko! — ryknęła głosem strasznym, w którym nie było już nic ludzkiego.
Z wysiłkiem niesłychanym, udało się jej okno otworzyć. Wtedy zaczęła krzyczeć na nowo:
— Moje dziecię! oddaj mi mego syna!... Ratunku! pomocy!...
Wyczerpała resztę sił. Ugięły się pod nią kolana i padła na wznak z głuchym jękiem, bez tchu, nieruchoma, w zupełnem omdleniu.
Akuszerka stała od pół godziny przed bramą ogrodową. Zastawszy ją zamkniętą na klucz, pomyślała tak samo jak i Gabrjela, że pani Trélat poszła na miasto po zakupno wiktuałów. Czekała więc spokojnie na jej powrót.
Krzyki rozpaczliwe Gabrjeli, zmroziły krew w żyłach poczciwej kobieciny. Była przekonaną, że w domu stało się jakieś wielkie nieszczęście. Blisko ogrodu, pracowało w polu dwóch ludzi. Zaczęła wołać na nich jak mogła najgłośniej. Przybiegli natychmiast.
— Błagam panów — przemówiła. — Pomóżcie mi otworzyć tę bramę... Nie pojmuję co się w domu dzieje, ale przeczuwam jakieś okropne nieszczęście.
Zamek był mocny, nadaremnie więc próbowano go wyłamać. Tymczasem zgromadziło się więcej widzów, zaciekawionych, kto tak krzyczy w domku ustronnym.
— Jest druga furtka w tyle ogrodu — zauważyła jedna z najbliższych sąsiadek — może tamta nie będzie na klucz zamkniętą.
Wszyscy pobiegli w wskazanym kierunku. Istotnie furtka stała otworem. W pośpiechu zapomniała ją zamknąć panna Solange. Akuszerka podążyła ku domowi, a i reszta ludzi zgromadzonych, pospieszyła za nią. Weszła najpierw do pokoju Gabrjeli, ale tam długo nie zabawiła, przekonawszy się, że łóżko puste, i w kolebce nie ma dziecka.
Tymczasem w pokoju obok, słychać już było okrzyki i lamenty kilku kumoszek i jeden z mężczyzn dźwigał z podłogi Gabrjelę, martwą na pozór. Akuszerka zawołała przerażona:
— Prędzej! prędzej! złóżcie ją na łóżko... Oto jej pokoik.
Następnie zacna kobieta, zaczęła trzeźwić omdlałą nie spostrzegłszy zrazu, a przynajmniej nie zdając sobie sprawy ze zniknięcia dziecka.
— Biedaczka! biedaczka! — powtarzała raz po raz. — Gotowa to życiem przypłacić!
W niespełna pół godziny, najwyższego niepokoju u obecnych, Gabrjela odzyskała zmysły. Wzrokiem obłąkanym spojrzała najpierw na akuszerkę, a potem na resztę osób otaczających jej łóżko.
— Poznaje mnie pani? — zapytała akuszerka chorą, głosem drżącym z trwogi.
Gabrjela podskoczyła w górę, przecierając szybko dłonią czoło i oczy. Potem zerwała się z łóżka na równe nogi.
— Moje dziecię! Oddaj mi moje dziecię! — krzyknęła dziko. — Oszukałaś mnie nędznico!... Ah! nikczemna złodziejko, kradnąca cudze dzieci!...
Świadkowie tej sceny okropnej, patrzyli w osłupieniu, jeden na drugiego:
— Zabrano widocznie dziecko, tej biednej, młodej kobiecinie — odezwał się ktoś z obecnych.
— Tak, dziecię, które ona wczoraj rano na świat wydała — potwierdziła akuszerka.
Wszyscy byli oburzeni tym czynem haniebnym. Posypały się ze wszech stron krzyki i złorzeczenia, na niecną zbrodniarkę.
— Cicho! — zawołała akuszerka. — Czyż nie rozumiecie, że tem chorą jeszcze bardziej przestraszacie?... Jeden z was musi pójść do komisarza policji.
— Lecę do niego — odezwał się młody chłopak i wysunął się z pokoju — czy słyszy mnie kochana pani? — spytała, pochylając się troskliwie nad Gabrjelą, która wysilona, opadła napowrót na poduszki. Chora skinęła głową potakująco.
— Proszę mi powiedzieć, kogo pani posądzasz, o skradzenie dziecka?
Z ócz Gabrjeli strzeliły pioruny i gniew.
— Ją! Nędznicę, która mnie tu sprowadziła!
— Pani ciotkę!
— Kłamstwo wierutne! Nie jest moją ciotką... nie znałam jej wcale przed pół rokiem!
— Oh! zaczynam rozumieć — szepnęła akuszerka cała drżąca. Ma przybyć pani mąż... oczekujesz go lada chwilę.
Twarz chorej wykrzywiła się bólem niewysłowionym.
— Nie mam męża... nie poślubiłam nigdy, nikogo — szeptała jakby w obłąkaniu. — Jestem dziewczyną uwiedzioną.... później opuszczoną... i zgubioną.... zgubioną na wieki!
Odepchnęła od siebie gwałtownie akuszerkę.
— Oddal się pani... wyjdźcie wszyscy... pozwólcie mi przynajmniej umrzeć!
Z piersi chorej wyrwała się skarga bolesna, niby ostatni jęk konającego, i tak leżała na poduszkach, bez ruchu, ze źrenicami nadmiernie rozszerzonemi. Wyglądała rzeczywiście na umierającą.
— Okropność! — zawołała akuszerka.
Zwróciła się do jednej z kobiet.
— Proszę usilnie... sprowadźcie lekarza... Tu już moja wiedza nie wystarczy.
Poczciwa kumoszka pospieszyła po lekarza. Wkrótce pojawił się komisarz, w towarzystwie pisarza sądowego i nader sprytnego ajenta policyjnego.
Akuszerka wskazała mu ręką biedną, młodą kobietę, leżącą nieruchomo na łóżku. Opowiedziała komisarzowi w krótkich słowach cały przebieg sprawy; wczorajsze przyjście na świat dziecka, swoją dzisiejszą trwogę i osłupienie, gdy przyszedłszy rano, aby skąpać niemowlę i obsłużyć chorą, usłyszała tejże krzyki rozpaczliwe, spowodowane zniknięciem jej syna.
— Ta biedaczka — kończyła sprawozdanie — mieszkała w Asnières od kilku miesięcy, z kobietą znacznie od niej starszą, która przedstawiła mi się jako jej ciotka, pani Felicja Trélat. Czy tak się nazywa rzeczywiście? Któż może zaręczyć? Utrzymywała, że młoda kobiecina jest jej siostrzenicą. Tymczasem biedaczka wyznała przed chwilą, że to kłamstwo: że przed pół rokiem nie znała zupełnie tej osoby. Mogła więc podać fałszywe nazwisko. Ta nędznica uciekła panie komisarzu, więc to ona niewątpliwie ukradła dziecko matce nieszczęśliwej.
— Fakt ten jest niezwykłej doniosłości — wtrącił komisarz. — Rozpoczniemy śledztwo na serjo, które, miej my nadzieję, oświeci sprawiedliwość, wprowadzając ją na właściwe tory.
Zbliżył się do Gabryeli:
— Moje biedne dziecię — rzekł tonem jak najłagodniejszym — radbym ci zadać kilka pytań.
Gabrjela nic nie słyszała. Wziął ją za rękę, powtarzając te same słowa. Gabrjela ani drgnęła, jakby już zupełnie była martwą... Komisarz potrząsł głową, mocno zafrasowany. Potem rzekł surowo, zwracając się do akuszerki:
— Jakto! dotąd nie ma przy chorej lekarza?
— Posłałam po niego panie komisarzu. Powinien nadejść niebawem.
Kazał wyjść wszystkim obecnym do drugiego pokoju, zostawiając tylko akuszerkę przy chorej. Było osób kilkanaście; najbliższych sąsiadów i sąsiadek. Komisarz badał ich ściśle. Oto mniej więcej, co się od nich dowiedział.
Pani Felicja Trélat sprowadziła się do domku w pierwszych dniach maja. Widywano ją codziennie wychodzącą na targ. Nigdy z nikim nie wdawała się w dłuższą rozmowę, i nikogo u siebie nie przyjmowała. Brama w ogrodzie była zawsze na klucz zamkniętą. Nie wiedziano czy mieszka sama, czy z kim więcej, nigdy bowiem jej towarzyszka nie pokazała się nikomu. Słyszano czasem pod wieczór dźwięki fortepianu.
Ponieważ dawniej mieszkali śpiewacy, więc sądzono, że i ta pani musi być artystką, żyjącą tak samotnie, i otaczającą się taką tajemniczością. Była ona wzrostu słusznego, miała bardzo zgrabną kibić; kobieta piękna jeszcze, zawsze ubrana wykwintnie, robiła wrażenie bogatej kapitalistki. Powtarzając pytania, komisarz mógł wreszcie wyobrazić sobie jak wyglądała owa domniemana pani Felicja Trélat.
Nie ukrywał atoli sam przed sobą, iż podejmuje się nader trudnego zadania. Przed nim była tajemnica nie łatwa do rozplątania; pojmował bowiem doskonale, że kradzież dziecka, nastąpiła po długim namyśle, i że z góry wszystko ułożono nader sprytnie i zręcznie, aby zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Wynajęto dom ustronny; ukrywała w nim młodą matkę najstaranniej i prowadziła całą sprawę, ręką wprawną. Nie mógł o tem wątpić, przekonawszy się, że zbrodniarka wyniosła się z domu cichaczem, nie zostawiając żadnego śladu po sobie.
— Mamy do czynienia — mruknął komisarz — z wytrawnymi łotrami.
— Niezawodnie panie komisarzu — rzekł ajent policyjny. — Ta kobieta musiała mieć kilku wspólników. Chytre to lisy! Kuci... jak to mówią... na cztery nogi... Nie nowicjusze! Ho! ho! nie pierwsza to ich sprawka!
Ajent policyjny, sprowadzony dnia tego trafem do Asnières, był mężczyzną trzydziesto-pięcioletnim. Nazywał się Marlot. Czoło miał szerokie i naprzód wysunięte, znamionujące wyższą inteligencję. Oczy bystre i przenikliwe, zdawały się czytać w głębi serc ludzkich, niby w księdze otwartej. Rysy twarzy były regularne, z wyrazem surowym i energicznym. Czuło się w tym człowieku silną wolę, umiejącą walczyć i łamać wszelkie przeszkody.
— Posłużył ci traf panie Marlot — rzekł doń komisarz. — Tobie przypadło w udziale śledzić zbrodnię, tak samo straszną i doniosłą, jak i skrytobójstwo. Gdyby ci się udało rozjaśnić ciemności, otaczające tę sprawę i odkryć tajemnicę wykradzenia dziecka, postawiłoby cię to od razu na nogi, stałbyś się głośnym i miałbyś czem zadowolić twoją trochę wygórowaną ambicję.
Posypały się iskry z czarnych ócz Marlota.
— Przełożeni znają moją gorliwość panie komisarzu, moją czynność niezmordowaną i chęci najlepsze. Zrobię wszystko, co będzie możliwem, aby pana zadowolić — odpowiedział ajent skromnie. — Dodał po chwili:
— Sądzę, że ta młoda osoba, dostarczy nam sama wyjaśnień nader pożądanych.
— I ja się tego spodziewam. Nie traćmy zatem nadziei, że będzie mogła wkrótce odpowiedzieć na moje pytania — rzekł komisarz.
Podczas tej rozmowy, lekarz przybył i zbadał troskliwie stan chorej, Komisarz z pisarzem i Marlotem, wrócili również do pierwszego pokoiku.
— Jakże znalazłeś biedaczkę panie doktorze? — spytał komisarz.
Lekarz potrząsł głową zaniepokojony.
— Ale życie jej nie jest w niebezpieczeństwie — wykrzyknął komisarz.
— Nie ręczę za nic, panie komisarzu — odparł lekarz — nieszczęśliwa otrzymała cios straszliwy.
— Czy mogę ją badać?
— Nie przemówiła do mnie ani słowa, odkąd jestem przy niej... Spróbój pan jednak... Tobie może się z nią lepiej powiedzie!
Dzięki staraniom lekarza, chora zdawała się odzyskiwać przytomność i świadomość, co się z nią dzieje. Patrzyła w koło siebie z pewnem zdziwieniem.
— Moje dziecię kochane — przemówił do niej czule komisarz — nikczemna kobieta, ukradła ci syna; jeżeli mi jednak odpowiesz szczerze, odszukamy malca, choćby z pod ziemi i tobie zwrócimy.
Spojrzała na mówiącego Gabrjela, a oczy jej zamglone, zamigotały nagle gniewem, a potem zaszły łzami.
— Mój syn! moje dziecię najmilsze! — szepnęła głosem słodkim i jękliwym. — Leżało tu... koło mnie... ot! w tym koszyczku... Takie było maleństwo śliczniutkie... drobniutkie i całe różowe... Może panowie nie wiecie... że to był chłopczyk!... Widziałam go, i on na mnie popatrzył swojemi oczętami, gdy je otworzył po raz pierwszy. Uściskałam moje maleństwo... Biedactwo moje!... Ja wam coś powiem moi panowie... Chłopczyna nie ma tatusia... Aniołkowie zabrali go więc sobie napowrót... daleko... daleko!... aż tam do nieba lazurowego; pomiędzy złote gwiazdeczki...
— No, to ci go zwrócą aniołkowie — wtrącił komisarz. — Powiedz mi tylko jak się nazywasz?
Potrząsła głową.
— Moje drogie dziecie, objaśnij nam jak się nazywasz, i gdzieś mieszkałaś, zanim cię sprowadzono do Asnières?
Milczała przez chwilę, jakby nad czemś dumała głęboko. Ściskała przytem głowę oburącz. W końcu odezwała się głosem stłumionym:
— Nie wiem... nic sobie nie przypominam i niczego....
— Błagam cię drogie dziecię, dla ciebie samej, zbierz myśli... staraj sobie przypomnieć! Nie wiem... zapomniałam — jęknęła żałośnie Gabrjela.
— Nie nalegaj na nią, panie komisarzu — rzekł smutnie lekarz — nie jest w stanie odpowiadać rozsądnie. Jej mózg jest okropnie wstrząśnięty... Zdaje mi się niestety! iż u niej zaczyna się tyfus.
Urzędnik odszedł z żalem od łóżka chorej. Co do ajenta Morlot, ten był rzeczywiście zrozpaczony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.