Dwie sieroty/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Knajpa pod „Srebrnym Krukiem" przy Akacjowym zaułku, była jednym z owych publicznych zakładów, w jakich przebywa ludność niebezpieczna, pozostająca w ciągłej wojnie ze społeczeństwem.
Tego wieczora było tam gwarno i tłoczno.
Po południu nasz eks-notaryusz, udawszy, się do Szpagata w celu zebrania od niego pęku kluczy i wytrychów, pożyczył temu koledze czterdzieści sous, mających być zwróconemi z przyszłych zysków po dokonanej wyprawie, poczem udał się wcześniej do szynku, przed oznaczoną godzinę, schadzki dla wzbudzenia w sobie energji kilkoma kieliszkami alkoholu. Brisson albowiem, jak mówiliśmy, nie odznaczał się odwagę.
Siedzącego przy stoliku z piórem w ręku, gdy chodziło o naśladowanie liter lub sfałszowanie podpisu, nic zmieszać nie było w stanie, lecz udział w kradzieży z włamaniem sprawiał mu przestrach nieopisany.
Na myśl o napadzie z bronię w ręku drżał, zęby mu szczękały. Nigdy żaden z łotrów nie był mniej zdolnym do spełnienia podobnie zuchwałego czynu.
Na domiar ulokował się w jednej z sal zakładu, napełnionej nieznajomemi gośćmi, wobec czego wzbudzał siłę ducha za pomocą licznych haustów wódki palonej.
Około dziesiątej wszedł Szpagat i usiadł naprzeciw niego. Nie był on jednak rozmownym tego wieczora.
Były notarjusz chciał mówić półgłosem o oczekującej ich wyprawie. Przybyły poruszeniem ręki nakazał mu milczenie i zaczął palić cygaro.
Wszystko wokoło nich hałaśliwie szumiało.
Niektórzy z obecnych podchmieleni, głośno śpiewali Jedni klęli pijąc, inni się kłócili. Gwar był piekielny.
Na uboczu, przy małym stoliku, siedział mężczyzna, którego postać, ubiór i zachowanie się świadczyły, iż nie należy on do klasy zwykłych bandytów.
Bardzo urodziwy, lat około czterdziestu mieć mogący, o inteligentnem spojrzeniu, regularnych rysach twarzy, otwartej i szczerej fizjognomii, miał na sobie skromne lecz bardzo staranne, a nawet eleganckie ubranie.
Ciemnostalowe okrycie pokrywało zgrabnie zrobiony tużurek. Takiejże barwy szerokie pantalony spadały na nogi starannie obute. Mały miękki kapelusz pokrywał wierzch głowy.
Całość była nadzwyczaj sympatyczną i odznaczała się pewną dystynkcją.
Jego ręce białe i czyste, lecz miejscami powyżłabiane, zdradzały człowieka, oddającego się ciężkiej, ręcznej pracy.
Palił cygaro, nie poruszając butelki białego wina, stojącej przed sobą, w pośród dwóch szklanek.
Wspomniona osobistość, nieznana zupełnie obecnym, od których się tak wielce odróżniała, źle była przez nich widzianą. Brano go za przebranego policyjnego agenta, i już miano rozpocząć z nim kłótnię, gdy we drzwiach ukazał się Loupiat, właściciel zakładu, a podszedłszy ku siedzącemu za stolikiem, ucałował go w oba policzki, uścisnął ręce z żywą radością, co rozproszyło w oka mgnieniu podejrzenia zebranych.
— To nie policjant!... — szeptali pomiędzy sobą, ale przyjaciel lub krewny właściciela.
Loupiat przyniósł ze sobą butelkę wina i dwie szklanki, postawił to wszystko przed nieznajomym, widocznie dla wypicia z nim razem, lecz głosy przyzywających go na wszystkie strony klijentów, uczynić mu tego nie dały.
Dwaj chłopcy w płóciennych bluzach ustawicznie biegali po salach, wykonywając rozkazy właściciela. Za bufetem siedziała pani Loupiat, odbierając pieniądze i zdawając drobną monetę.
Chwilowa nieobecność żony znagliła męża, aby ją zastąpił. Wreszcie pani Loupiat wróciła.
Zwolniony właściciel sklepu przybiegł do mężczyzny, siedzącego za stolikiem na sali, i powtórnie uścisnął mu rękę.
— Żona wróciła, — rzekł — możemy swobodnie teraz porozmawiać, wypiwszy po szklance dobrego wina. To się należy, mój chłopcze, ponieważ od bardzo dawna nie widzieliśmy się z sobą. Nie chcę lat rachować, bo by mi to djabelnie przysporzyło wieku!
— E! mój poczciwy przyjacielu, — odparł zagadniony — jesteśmy obaj, chwała Bogu, silni i zdrowi. Cieszę się mocno, znajdując cię tak rzeźkim, wesołym.
— I ja nawzajem, mój chłopcze! — rzekł kupiec, nalewając wino zlekka drżącą ręką.
— Twoje zdrowie — zawołał, trącając się z przybyłym.
— Twoje! z całego serca — rzekł tenże.
— Zatem, mój mały Reniu, — zaczął kupiec — wybacz, że skutkiem nawyknienia zawsze nazywam cię małym, wszakże nie gniewasz się o to?
— Co znowu?
— No, bo obecnie jesteś dorosłym mężczyzną. Ale ile też lat sobie rachujesz?
— Rok czterdziesty życia.
— Aż tyle? — wykrzyknął kupiec z osłupieniem. — Chyba się mylisz?
— Nie, mój kochany; — odrzekł z uśmiechem nieznajomy.
— Tam, do pioruna! Zawsze cię widzę młodzieńcem piętnastoletnim, gdyś się zaciągnął do Pawła Leroyer, mechanika, którego warsztaty znajdowały się obok mojego zakładu, po nad kanałem Ś-go Marcina.
— Tak, miałem natenczas lat piętnaście.
— A wyglądałeś na trzynaście. Ani jednego włoska na brodzie.
— A teraz, patrz jak odrasta? odpowiedział nazwany Reniem. Broda nie długo siwieć już pocznie. Przypatrzymy się z bliska odnalazłbyś już w niej nie jeden włos siwy.
— Co chcesz? — rzekł Loupiat, lata biegną szybką a z niemi i życie. Opowiedz że mi, co się z tobą działo od tamtego czasu.
— Wiadomo ci, że Paweł Leroyer był dla mnie nie tylko pryncypałem, ale i opiekunem. Gdym stracił jednocześnie prawie — matkę i ojca, czuwał nademną, jak gdybym był jego własnym synem. Kazał mnie uczyć rysunku do ozdób zastosowanego, i obznajmił jednocześnie z mechaniką.
— Tak; — przypominam sobie — odparł Loupiat. — Wiem, że kochał cię bardzo. Mawiał mi niejednokrotnie, że dumnym jest z ciebie, i spokojnym o twoją przyszłość, boś jest pilnym robotnikiem, człowiekiem inteligentnym, pełnym serca i od wagi.
— Biedny człowiek! — wyszepnął Ireneusz, przesuwając ręką po załzawionych oczach. — Ha! takiego zacnego ojca rodziny zamordowali nikczemni!
— Zginął więc niewinnie, według ciebie?
— Zmarł śmiercią męczennika! — Ruina majątkowa poprzedziła zgon jego, ciągnął po chwili milczenia. Gdy nóż gilotyny spadł na jego głowę, wszystko już było sprzedane przez władzę sądową. Trzeba mi było szukać gdzieindziej zajęcia... Sześć miesięcy przeszło byłem bez roboty. Ach, była ciężka to nędza. Wiadomo ci że nie posiadałem żadnych oszczędności, zacząłem więc oszczędzać na własnym żołądku, i niewiem do czego by przyszło, gdybym się nie był dowiedział wypadkowo, że w Anglji potrzebują do fabryki mechanika francuza.