<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Gdzież schadzka? — zapytał Brisson.
— Pod rogatką Clichy, u Loupiata — odrzekł Szpagat.
— Pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowym zaułku — dodał Jan-Czwartek.
— Tam?
— Tak, mój stary.
— Strzeżmy się!... Bądźmy ostrożni!...
— Dla czego?
— Policja często tam zachodzi. Pochwycić nas mogą.
— Nie obawiaj się. Nie pozostaniemy tam dłużej jak pięć minut. Wejdziemy dlatego tylko, ażeby się wzajem odnaleść.
— O której godzinie przyjść trzeba? — zapytał Czwartek.
— O jedenastej.
— A wizytę kiedy złożymy mistress Thorn?
— Między północą a pierwszą, jest to chwila, w jakiej ludzie najtwardziej sypiają.
Jan Czwartek powstał.
— Do jutra więc — rzekł i dobranoc.
— Szpagat, uścisnąwszy ręce obu towarzyszów, wyprowadził ich lecz nie przez salę, ale małemi drzwiczkami, wychodzącemi na kurytarz, a dalej na bulwar.
— Dobranoc! — rzekł Brisson, do czwartku. Spać idę.
— Gdzie będziesz spał?
— W Kamieniołomach, na Montmartre. Nie mam ani szeląga na zapłacenie noclegu.
— Czwartek, sięgnąwszy do kieszeni, wyjął srebrną, drobną monetę.
— Weź! rzekł, dając mu ją. Oto dwadzieścia sous.
Kopalnie kamieni w Montmartre, to prawdziwa pułapka, nie będziesz mógł się podnieść po tak twardym noclegu.
— Dziękuję; — oddam ci jutro, po załatwionej sprawie. Każę sobie za to dać jutro oddzielny gabinet w „Małym Zameczku“ przy Flandryjskiej ulicy. Jest to miejsce jak należy.
Tu rozeszli się obaj. Jan-Czwartek poszedł w stronę Winnej ulicy, gdzie mieszkał. Przechodząc koło kanału Św. Marcina, zadumał po nad szczegółami, nasłyszanemi od Brissona co do zbrodni na moście de Neuilly.
— Cierpliwości! wyszepnął. Czekałem lat dwadzieścia, nie rozpaczając. Traf pozwolił mi usłyszeć to, czego bym nigdy sam odkryć nie zdołał. Będę korzystał, ale przezornie, z rozwagą... Tak! dla mnie samego zemsta!... nietylko zemsta, ale majątek. Do mnie ta sprawa należy, i ja sam muszę korzyść z niej odnieść. Ten papier, o którym mówił notarjusz, jest mi potrzebnym, i mieć go będę, mieć muszę, choćby go posiąść przyszło za najwyższą cenę!
Tak rozmyślając, Jan-Czwartek przyszedł do drzwi swego mieszkania. Położywszy się, spał snem twardym do świtu.
Z opowiadania Szpagata dowiadujemy się o przybyciu mistress Dick-Thorn wraz z córką do Paryża. Wejdźmyż w głąb pałacyku, położonego przy Berlińskiej ulicy.
Owa piękna, czarnowłosa kobieta, matka ślicznej młodziutkiej blondynki, była francusko-włoszką z pochodzenia. Nazwisko Dick-Thorn przypadło jej skutkiem małżeństwa z bardzo bogatym Szkotem, zamieszkałym w Londynie.
Dick-Thorn, staciwszy prawie cały majątek na nierozważnych spekulacjach, nie zdołał przeżyć swojej ruiny. Umarł ze zgryzoty.
Wdowa niezbyt gorąco opłakiwała małżonka, zajęta pilnie zbieraniem szczątków rozproszonego majątku. Jedynym celem jej myśli i dążeń, było osiedlić się w Paryżu.
Następujące po sobie wypadki powiadomią nas o przyczynach tego postanowienia.
Na dwa tygodnie przed sprowadzeniem się na Berlińską ulicę, pani Dick-Thorn przybyła sama do Paryża, gdzie zabawiła przez trzy dni tylko, jakie poświęciła wyłącznie wynalezieniu przyzwoitego i bogato umeblowanego pałacyku do wynajęcia, przy której ze wspanialszych dzielnic stolicy.
Pałacyk przy Berlińskiej ulicy łączył w sobie to wszystko razem; pospieszyła więc z wynajęciem go dla siebie, a zapłaciwszy z góry za pół roku komorne, wróciła do Londynu, ażeby przywieść zeń swą córkę i bagaże.
Z wiadomych sobie powodów, nie zatrzymała żadnego ze sług, pełniących u niej obowiązki w Londynie; ale nazajutrz po przyjeździe zgodziła pokojówkę i kucharkę, z warunkiem aby utrzymywały dom na wyższej stopie, nabyła powóz i konie, przyjęła stangreta i lokaja.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nadeszło południe.
Pani Dick-Thorn po śniadaniu zamknęła się w małym pokoiku, zastępującym buduar i służącym zarazem za gabinet do palenia cygar, ponieważ paliła namiętnie, jak Sewillanka. Zasiadłszy przed wspaniałym hebanowym biurkiem, porządkowała papiery.
Przeglądając je kolejno, umieszczała następnie w szufladach, był tam jej akt urodzenia, akt ślubu, akt narodzenia sórki, akt zejścia męża, jej paszport, kilka innych dokumentów, różne notatki i pokwitowania.
Uporządkowawszy to wszystko, otworzyła tekę.
W bocznej kieszonce tejże znajdowały się listy, a między niemi wielka kwadratowa koperta, zapieczętowana trzema lakowemi pieczęciami, po nad któremi w górze wznosiła się Książęca korona.
Górna część tej koperty była przeciętą.
Mistress Thorn pozostawiła ją w portfelu, a wydostawszy listy, czytać je zaczęła.
— Ha! — zawołała z tryumfującym uśmiechem — mam w swoim posiadaniu więcej niż trzeba, ażeby książę Jerzy de la Tour Vandieu został nanowo posłusznym sługą swej byłej kochanki i wspólniczki Klaudyi Varni i aby pochylił głowę przed jej wolą. Jeśli zapomniał o tem, ja wszystko pamiętam!
Tu wstawszy z krzesła, zaczęła się przechadzać gorączkowo wzdłuż buduaru.
— Jesteś bogatym książę! — mówiła ze złowrogim uśmiechem — bardzo bogatym!... a zarówno i niewdzięcznym. Żyjąc z tobą, wyznam, pracowałam dla siebie, ponieważ nigdy cię nie kochałam. Otrzymawszy jakąś część drobną ze spadku, zebranego na krwi twojego brata, zdecydowałam się opuścić ciebie. Nie słyszałeś o mnie przez czas długi, dopóki majątek mój dorównywał twojemu, i żyłeś w spokoju. Przekonany że pomiędzy nami wszystko się nazawsze skończyło.
Wybuchnęla głośnym sarkastycznym śmiechem, a potem:
— Jakiż błąd, mości książę!... — mówiła dalej. — Dziś ja jestem zrujnowaną!... Potrzeba mi dwóch majątków, jednego dla mnie, drugiego dla córki!... Liczę na ciebie w tym razie, biada gdybyś mi się ważył odmówić. — Taką mnie znałeś i taką jestem dziś jeszcze. Lata przeniknęły, nie złamawszy mojej energii. Znajdziesz Klaudję Varni tak piękną i energiczną jak przed laty dwudziestu.
Schowała do teki przeczytane listy, a zamknąwszy, ją na klucz, otworzyła torbę podróżną i wydobywszy z niej pęczki banknotów, położyła je przed sobą na biurku.
— Otóż wszystko, co posiadam! — zaczęła, z westchnienim, spoglądając na drogocenne papierki. — Osiemdziesiąt tysięcy franków... to nędza! z której trzeba wydać połowę na urządzenie domu. Należy więc działać prędko i iść wprost do celu, inaczej znajdą się bez pieniędzy. Szczęściem mam plan gotowy!
Zgarnęła pieniądze w szufladkę, w której już umieściła swoje rodzinne dokumenty, portfel położyła na wierzchu, a zamknąwszy biurko, dołączyła kluczyk do pęku innych, z jakiemi ani na chwilę się nie rozstawała.
Jednocześnie powóz zatrzymał się przed domem. Zadzwoniono do pałacowej bramy, a w kilka minut później zapukano lekko do drzwi buduaru.
— Kto tam? — zapytała Klaudja.
— Ja, mamo... — odrzekł głos młody i świeży.
— Wejdź, drogie dziecię.
— Kiedy nie mogę, drzwi na klucz zamknęłaś!
— To prawda.
Tu pani Dick-Thorn powstała, aby otworzyć, a całując Oliwję:
— Co się stało? — zapytała.
— Przywieziono bagaże ze stacji drogi żelaznej.
— Dobrze, zaraz tam idę i wyszła za córką.
Była wielka ilość owych bagażów, niektóre bardzo ciężkie, a dwa w długich szerokich płaskich pakach, na których wypisano dużemi czarnemi literami: „Ostrożnie, szkło“.
W tych pakach znajdowały się portrety wielkości naturalnej Ryszarda Dick-Thorn i Klaudji Varni, jego żony.
Na obu tych płótnach znajdował się podpis jednego z mistrzów angielskiego malarstwa. Kosztowały one około tysiąca funtów szterlingów przed piętnastoma laty, co znaczy przeszło dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Klaudja ceniła bardzo oba te portrety, najprzód jako dzieła sztuki, a następnie, iż była tu przedstawioną w młodym wieku, w samym rozkwicie swej czarującej piękności. Pochlebiało jej wreszcie, iż mogła ukazywać wszystkim imponującą postać na obrazie zmarłego swojego męża, będącego w każdym szczególe prawdziwym dżentelmenem. Zdawało się pięknej wdowie, że część tej arystokratycznej wyższości i jej przypada w podziale.
Przyzwano stolarza do otwarcia skrzyń z portretami i bezzwłocznie umieszczono oba w saloniku, przylegającym do buduaru.
Ubrawszy się następnie Klaudja pojechała wraz z córką do fabrykanta powozów, mieszkającego w pobliżu pól Elizejskich.
Kupiła tam parę ładnych powozowych koni Irlandzkich i małe dwuosobowe „lando“, co razem miało jej być dostarczone nazajutrz.
Fabrykant powozów przyrzekł jej nastręczyć stangreta ze znacznego domu, za którego poręczał.
Po załatwieniu tego, matka z córką udały się na przejażdżkę do Bulońskiego lasku, jakiego Oliwja jeszcze nie znała wcale, poczem wróciły do pałacyku na obiad: Obie czując się mocno znużonemi tego wieczoru, udały się wcześnie na spoczynek i zasnęły snem twardym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.