Dwie sieroty/Tom I/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Doktorze!... zaczęła śmiało Klaudja, wiem, że lada chwilę wezwanym zostaniesz ażeby być obecnym przy narodzinach dziecka. Kobieta w takim razie walczy pomiędzy życiem a śmiercią, a życie dziecka trzyma się na włosku prawie. Jeżeli matka umrze, dziecię pójdzie za nią bezzwłocznie wszystko od ciebie zależy...
Tu położyła na stole dziesięć banknotów tysiąc frankowych.
Stary doktór stał zdumiony, nie zrozumiawszy od razu owej potwornej propozycji. Szybko wszelako jego osłupienie zmieniło się w wybuch gniewu i oburzenia. Pochwyciwszy nabity pistolet, wygnał nędznika, który ośmielił się proponować mu morderstwo.
Klaudja wróciła do Jerzego.
Jeden ze szczegółów haniebnego planu nie udał się jej, ale pozostawały inne.
Główną na teraz rzeczą było dla obojga nędzników wiedzieć, kiedy nastąpią urodziny dziecka, a niemogli tego dokonać bez jawnego skompromitowania się. Pani Amadis albowiem przywiozła z sobą wierną służącę, jaka przekupić by się nie dała.
Klaudja i na to sposób znalazła.
— Niemożemy myśleć o wyjeździe z Brunoy aż po narodzinach dziecka, rzekła do Jerzego, a skoro niepodobna nam jest pozbawić go życia, trzeba przynajmniej dowiedzieć się w czyje ręce oddanem zostanie?
— A więc wypadnie nam mieszkać jeszcze długo w tej nędznej oberży?
— Bynajmniej. Równo ze dniem, pójdziesz poszukać dla nas mieszkania w którym z wiejskich domków. Wynajmiesz je na dwa tygodnie i naprzód zapłacisz.
— Dobrze... a potem?
— Potem pojedziesz do Paryża.
— Cóż tam będę robił?
— Przywieziesz mi kobiece ubranie, jakie potrzebnem mi będzie następnej nocy po twoim powrocie.
— Nie mogłażbyś na czas tak krótki użyć tego jaki masz męzkiego ubrania?
— Musiałabym w takim razie z domu niewychodzić wcale.
— Dla czego ta dobrowolna pokuta?
— Ponieważ mogłabym spotkać na ulicy doktora Leroyer szczególnie w okolicach willi zamieszkałej przez Esterę, a zobaczywszy mnie w męzkiem ubraniu poznał by mnie natychmiast, czego unikać należy.
— Masz słuszność!
— Ja zawsze mam słuszność, dobrze wiesz o tem, mój Jerzy, nie chciej więc ze mną dyskutować, bo wiesz dobrze że zawsze ustąpić musisz.
Książę Jerzy będąc bardzo słabego charakteru, był zawsze posłusznym rządzącej nim wszechwładnie i tyranizującej go swojej metresie. Jeśli niekiedy poważył się stawić opór, to tylko dla formy, Klaudji bowiem, posiadającej sposób na przywiedzenie go do posłuszeństwa, dostatecznem było przedstawienie mu jego obecnego położenia, aby pochylił głowę w milczeniu.
Równo z dniem, nazajutrz markiz de la Tour-Vandieu wyszedł z oberży za odszukaniem mieszkania. Po upływie godziny powrócił, oznajmując Klaudji że znalazł „szopę“, (tak się wyrażał) przytykającą do ogrodu willi pani Rougeau-Plumeau.
Z okna owej rudery można było przy pomocy lornetki teatralnej widzieć wszystko, co się dzieje w pokoju Estery.
Niski mur, ogradzający willę, łatwym był do przebycia w razie potrzeby.
Zapłacił komorne za dwa tygodnie naprzód, poczem klucz mu oddano.
— Dobrze!.. wyrzekła Klaudja; — a teraz co prędzej do Paryża.
W chwili gdy siodłano konia Jerzemu, młody woźnica fjakra zaprzęgał również szkapy do swego wehikułu.
Był to Piotr Loriot, który swym fjakrem oznaczonym 13. numerem przewiózł dnia poprzedniego do willi panią Amadis z córką pułkownika i służącą.
Loriot powracając próżnym fjakrem do Paryża, zgodził się na wynagrodzenie dziesięciu franków za zabranie Jerzego, poczem za chwilę odjechali.
W parę godzin później tentent konia wpadającego galopem na podwórze oberży, zwrócił uwagę Klaudji. Podbiegłszy do okna, ujrzała młodego mężczyznę, który, zeskoczywszy z konia, oddał lejce stajennemu.
Owym przybyłym był książę Zygmunt de la Tour-Vandieu.
Zapytawszy o drogę do willi pani Rougeau-Plumeau, spieszno się oddalił.
Klaudja zmarszczyła czoło z niezadowoleniem, sytuacja bowiem gmatwała się w sposób niespodziewany.
Zygmunt wyszedł z oberży, to prawda, ale mógł powrócić, dla odbioru konia, a wtedy mógł się spotkać, ze swym bratem Jerzym, którego obecność w Brunoy wydałaby się tamtemu podejrzaną.
Trzeba było nieuchronnie przeszkodzić temu spotkaniu. Jerzy miał powrócić wieczorem.
Klaudja wyszła przeto o zmierzchu z zamiarem oczekiwania przy drodze na kochanka, i powstrzymania go w miejscu.
Przystanąwszy po za ostatnim domem w Brunoy, usiadła nad brzegiem rowu.
Około ósmej wieczorem, posłyszała tentent kopyt końskich, i przy blasku dwóch latarń, dostrzegła zbliżający się kabrjolet, a w nim Jerzego, siedzącego obok woźnicy.
— Stój!.. zawołała, zrywając się z miejsca.
Kabrjolet się zatrzymał. Jerzy poznawszy głos swojej metresy, wysiadł i zbliżył się do niej.
W kilku słowach, wypowiedzianych cicho, objaśniła co zaszło.
— Do pioruna!... Co począć wyszepnął Jerzy.
— Unikać oberży, dziś wieczorem, a jechać wprost do świeżo wynajętego mieszkania.
— Dobrze mówisz, — odrzekł, — wsiadając obok Klaudji i rozkazał woźnicy jechać w przeciwną stronę.
Na dany znak przez Jerzego, kabrjolet zatrzymał się przed ubogim domostwem, wysiedli oboje pasażerowie, a woźnica otrzymawszy należną sobie zapłatę, zawrócił do Paryża.
Jerzy otworzywszy drzwi domu kluczem, jaki miał przy sobie, wyładował przywiezione z sobą pakunki i zapalił świecę. Klaudja zaczęła przepatrywać mieszkanie w jakim miała przez dni kilkanaście pozostawać.
Przejrzawszy skrupulatnie parter, wązkiemi jak drabinka schodkami, udała się na pierwsze piętro.
Postawiwszy płonącą lampę na stole, pobiegła do okna i rozsunąwszy firanki, spojrzała przed siebie.
Jerzy prawdę powiedział.
Z miejsca w jakim się znajdowała można było objąć wzrokiem cały ogród willi pani Rougeau-Plumeau, a drzewa z liści ogołocone w tej porze, dozwalały sięgnąć spójrzeniu w głąb mieszkania.
Jedno z okien tegoż, było żywo oświetlone lampą elektryczną, i blaskiem ognia gorejącego na kominku.
Przezroczyste u okien firanki dzięki silnemu oświetlaniu, dozwalały rozeznawać znajdujące się wewnątrz ludzkie postacie.
— Nieocenione stanowisko... wołała z radością Klaudja. Ach! gdybym tu miała lornetkę...
— Oto ją masz!... — ozwał się Jerzy, — wchodząc na tę chwile.
— Pomyślałeś o wszystkiem!.. Jesteś człowiekiem godnym uwielbienia! I skierowawszy lornetkę o szkłach podwójnych na okno oświetlone willi, wpatrywała się zaciekawiona w głąb jego.
Pani Amadis obwieszona klejnotami jak wystawa jubilerskiego sklepu, siedziała przy kominku na wielkim fotelu.
Zygmunt de la Tour-Vandieu, przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, a następnie przystanął naprzeciw doktora Leroyer mówiąc coś do niego w ożywieniu.
Po kilku minutach pani Amadis zerwała się z krzesła, podczas gdy Zygmunt z doktorem zbliżyli się do łóżka chorej.
— Jak to dobrze, żeśmy tu przyszli! szepnęła Klaudja Vandi do Jerzego, chwila stanowcza się zbliża.
Zbliżała się w rzeczy samej, tak, iż młoda kobieta w pięć minut później wydała jęk ciężki.
Jękowi temu zawtórował cichy płacz niemowlęcia, i doktór Leroyer pochylony nad łóżkiem, podniósł się, a ukazując drobną istotkę drżącemu ze wzruszenia i trwogi Zygmuntowi wyrzekł:
— Masz pan syna!..
Radość zabłysła chwilowo na obliczu młodego księcia, obawa wszakże nagle ją rozprószyła. Stan zdrowia ukochanej przezeń kobiety, zdawał mu się być zatrważającym.
Zapytywał o to spojrzeniem starego doktora.
Wyszli obadwa do przyległego pokoju, gdzie lekarz wyznał iż podziela jego obawy.
Chorej groziło niebezpieczeństwo śmierci, mimo że wyratowanie jej wykluczonem nie było, doktór Leroyer nie chcąc przyjąć na siebie odpowiedzialności, zażądał sprowadzenia pierwszorzędnych lekarzy.
Zygmunt miał wybiedz już, ażeby jechać do Paryża, gdy zatrzymawszy się we drzwiach, wrócił do doktora.