Dwie sieroty/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Długa to historja, — odpowiedziała, — postaramy się panu ją, opowiedzieć. Czy wszystko jest w niej prawdą, nie ręczę, gdyż to od ludzi słyszałam. Otóż mówią że pani Estera przed dwudziestoma laty gdzie wskutek nieszczęśliwie odbytej słabości, dostała pomięszania zmysłów. Ma to mieć łączność z jakąś straszną historją zamordowania wiejskiego doktora. Dzienniki w swoim czasie szeroko o tem pisały. To co panu opowiadam wiem od służących.
Łatwo odgadnąć, jak głębokie wrażenie sprawiły na Ireneuszu słowa odźwiernej. Oddawna już łączył on tę sprawę ze sprawą Leroyer’a i cieszył się że szczęśliwy traf losu dozwolił mu właśnie wynająć mieszkanie w tym domu.
Zeszedłszy na dół, do stancyjki odźwiernej, wyliczył jej za kwartał komornego pieniądze, dodając dla niej dziesięć franków.
Kobiecina nie posiadała się z radości.
— Pokwitowanie, jeżeli nie jest panu zaraz potrzebnem, — mówiła, — to mąż napisze panu wieczorem ponieważ jest wprawniejszym w tych rzeczach odemnie.
— Niech i tak będzie, — odrzekł mechanik, lecz w każdym razie zatrzymaj pani pieniądze. Ufam ci w zupełności.
— Dziękuję panu. Oto klucze o których mówiłam.
Moulin obejrzał klucze, a przekonawszy się, że są jednakowe, jeden zatrzymał, a drugi zwrócił odźwiernej.
— Zostawiam go pani, — mówił. Za parę godzin przyniosą tu meble, proszę je ustawić do mieszkania.
— Najchętniej. Postaram się, aby wszystko było jak najlepiej!
— Zostawię pani i paszport. Będzie może potrzebnym do zameldowania.
— Dobrze. Czy pan będzie dziś tu nocował?
— Nie! ale jutro bardzo rano przybędę z rzeczami. Polecam opiece pani moje mieszkanie.
Wyszedłszy z domu, w którym spodziewał się znaleźć nić przewodnią do wykrycia tajemniczej zbrodni, Moulin udał się na przedmieście świętego Antoniego, po zakup niezbędnych sprzętów do swego małego lokalu.
Pozostawiwszy go, wróćmy do pani Amadis i Estery.
Po nikczemnej napaści Jerzego w owej willi, upozorowanej kradzieżą, i pomocy ze strony Klaudji która danym w porę wystrzałem, uratowała go od niechybnej śmierci w strasznym uścisku Estery, biedna ta ofiara nie odzyskała przytomności.
Pani Amadis obwiniając się w duchu o przyczynę wszystkich nieszczęść tej młodej kobiety, starała się wynagrodzić jej to najtkliwszą pieczołowitością i uprosiła księcia Zygmunta, ażeby nie odbierał jej Estery, zapewniając, iż ją otoczy macierzyńską opieką.
Książę Zygmunt przyjął propozycję pani Amadis, bo jakkolwiek dopatrywał w tej podstarzałej kobiecie wiele wad i śmieszności, oceniał zacność jej serca, jaką się odznaczała.
Przez lat dwa nagradzał ją hojnie za utrzymanie Estery, wracał koszta za wizyty doktorów, których kuracja żadnej ulgi nieprzynosiła chorej.
— Czas jedynie — mówili oni, — może przynieść pożądaną zmianę.
Strapiony takim wyrokiem Zygmunt, stracił już nadzieję uratowania ukochanej i w tym to właśnie czasie został zamordowanym w pojedynku przez najemnego zbira Corticellego.
Śmierć jego dotknęła boleśnie panią Amadis, pragnącą widzieć zawsze w młodym księciu męża swojej Estery.
Co do opłaty za chorą, jakiej nieotrzymywała teraz, o tem niemyślała wcale. Przyjmując poprzednio pieniądze od Zygmunta czyniła to jedynie ze względu ażeby go nie obrażać, wiedziała dobrze albowiem, iż nie przyjąłby łaski niczyjej.
Zabójstwo doktora Leroyer, a wraz z tem i zniknięcie dziecka, strasznym ciosem w nią uderzyły. Dopatrywała w tej sprawie jakąś piekielną intrygę. Nie znając wszakże szczegółów, niemogła występować sądownie opierając się jedynie na samych tylko domysłach.
Pani Amadis przez lat czternaście zimę spędzała w Paryżu, w swoim mieszkaniu przy ulicy świętego Ludwika, latem wyjeżdżała do swojej wioski, położonej w okolicach Orleanu, aby pokrzepić świeżym powietrzem niknące siły Estery, co zaleconem jej było przez doktorów. Od lat dziesięciu przeprowadziwszy się na plac Królewski, stale tam zamieszkiwała.
W chwili, gdy się z nią spotykamy, wróciła świeżo ze swej willegjatury do Paryża, a korzystając z pięknych dni jesiennych, wyprowadzała codzień Esterę na przechadzkę, gdzie pod żółkniejącemi już drzewami przesiadywały po parę godzin.
Wokoło nich zbierały się liczne gromadki dzieci, dla których Estera przynosiła cukierki, rozdzielając je pomiędzy nich bezwiednie.
Niekiedy, zwracając się do tych rozweselonych malców, oczy biednej obłąkanej jaśniały tkliwością, głaskała wtedy licznie obstępującą ją dziatwę i pieściła, tak jakby mając przed sobą swojego syna.
Innym znów razem, siedziała pogrążona w smutnem dumaniu a patrząc na bawiące się dzieci rzewnie płakała.
Te chwilowe jednak odbłyski samowiedzy trwały tak krótko, iż niemożna z nich było wywróżyć żadnego pomyślniejszego na przyszłość rezultatu.
Z takiej zwykle przechadzki wracała z panią Amadis do domu podrażniona nieco jak gdyby niezadowolona i w milczeniu zasiadała do swojej ręcznej robótki, na której wyszywała, rzecz prosta różne bezładne zygzaki.
Pani Amadis, pochłaniała jak niegdyś stosy nowych i starych romansów, dając pierwszeństwo dawnym powieściopisarzom, jako bardziej idealnym i pomysłowym.
Podczas, gdy obie z Esterą używały na przechadzce świeżego powietrza, Ireneusz Moulin biegał za sprawunkami każdy z zakupionych przedmiotów odsełając do nowo wynajętego mieszkania.
Po szybkiem załatwieniu wszystkiego mając jeszcze parę godzin do nadejścia nocy, postanowił tegoż dnia tamże się rozlokować.
W tym celu udał się do oberży „pod Blachą“, a załatwiwszy rachunek przeniósł się na plac Królewski.
Udawszy się wcześnie na spoczynek, spać nie mógł, bezustannie albowiem brzmiały mu słowa Estery, wybierającej się do Brunoy, a wraz z niemi popełniona zbrodnia na moście de Neuilly i nieszczęśliwy Paweł Leroyer.
Wstawszy równo ze świtem nazajutrz, ustawiał sprzęty, porządkował papiery. W owych powiązanych paczkach, znajdowały się rachunki, plany maszyn i różne notatki z dawniejszych i obecnych czasów.
Wydobył następnie dwie duże teki skórzanne z których papiery przekładał w oddzielną szufladę biórka. Był tam jego paszport, kilka listów, niektóre zapłacone rachunki oraz różne notatki.
Wreszcie w bocznej kieszeni jednego z portfelów wyjął pół ćwiartki pogniecionego i zabrukanego papieru, a wpatrując się weń ze czcią religijną:
— To świętość!... to skarb najdroższy... to rehabilitacja Pawła Leroyer. zawołał. — To honor pozostałych po nim sierot... honor rodziny która niewinnie zginęła już może pod brzemieniem hańby!