Dwie wycieczki/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie wycieczki |
Pochodzenie | Na daleki wschód. Kartki z podróży |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Rubieszewskiego i Wrotnowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Z Hakodate, jednego z południowych portów wyspy Jesso, do Muororanu, drugiego południowego portu tejże wyspy, parostatek pocztowy odchodzi co wieczór o godzinie dziesiątej. Większe statki zatrzymują się dość daleko od brzegu, skąd widok na miasto prześliczny. Rój świateł miejskich, rozsypanych na stromych zboczach górzystego przylądka, wygląda w ciemnościach, jak stado świetlaków, zapadłych w gęstwinę spiętrzonego lasu. Co chwila od tego roju oddzielają się drobne ogniki i lecą nad słabo połyskującem morzem wśród ciemnych plam śpiących na kotwicach okrętów. Skoro ogniki te wpadną w smugi rzadkich, sączących się z parostatków świateł, widać, że to są latarki sampanów, wiozących ludzi i towary. Umieszczona u rudla latarka ma zielone szkła od strony wody a malinowe od wnętrza łodzi i mieni się przy zwrotach, jak dwuskrzydły motyl. W słabym jej blasku majaczą splątane, bronzowe członki pracujących wioślarzy, migają rękojeści wioseł, bieleją rąbki rozpiętych nad nimi żagli, czerniejących na mrocznem tle nieba, niby ogromne nietoperze skrzydła, wzniesione i ostre.
Oto jeden z sampanów przybił do naszego parowca. Płachta napiętego żagla obwisła, w dole i w górze zagadali ludzie, zazgrzytały bloki, dźwiękły łańcuchy, zagwizdały sygnałowe świstawki. Wielkie, kwadratowe paki, schwytane szponami lewarów, bujają u boków okrętu w słabem świetle ogni, bijących z szeregu okrągłych kajucianych okien. Po schodkach tymczasem wstępuje na pokład procesya ciemnych postaci. Każda niesie węzełek, parasol i ogromne białe jaje papierowej latarni, rozświetlonej z wewnątrz mdłem światełkiem świecy. Na pokładzie latarnie zostają złożone, gasną wkrótce, a pasażerowie, zrzuciwszy klekocące, drewniane sandały, nikną cicho w jasnych lukach statku.
Jęknął wreszcie dzwon okrętowy, wydzwaniając dziesiątą, zapiszczała rozkazująco na mostku kapitana piszczałka, z pod pokładu na dziobie wyskoczyli majtkowie, zabłysły światła sygnałowych latarni, poderwanych na szczyt masztu z szybkością rakiety. Zasapały głośniej machiny, zawarczał lewar kotwiczny, statek drgnął, i ciemna kita gęstego dymu powiała nad grubym jego kominem. Z sykiem przewinęła się u jego spodu pasażerska łódź parowca. Podniesiono schodki. Z górnego mostku padają coraz częstsze rozkazy. Machina ryczy ochryple, lewar warkocze, ciągnąc kotwicę. Parowiec zaczyna drgać miarowo i sunie.
Na wschodzie, nad chmurą, ku której płyniemy, stoi sierp młodego miesiąca. Chmura spełzła nad samo morze i miesza się z falami, z brzegami, z czarną Hakodacką górą. Płyniemy w głęboką ciemność. Parowiec drży coraz silniej, pochyla się, zataczamy półkole. Wlokąca się za nami smuga czarnego dymu w łuk się wygina na niebie, a pod nią wygina się na morzu biała, fosforyzująca brózda naszej drogi.
Oczu nie mogłem oderwać od splotów tej dziwnej piany. Nie jest to mętna piana mórz północnych. Ta piana żyje! W każdej jej kropli płonie błękitna iskierka, mieni się, gaśnie, znów błyska, niby blaszka szronu, miotana wichrem w cienkiej smudze słońca. Potem światełko zapada gdzieś w głąb i niknie błękitne, wciąż świecąc w przepaścistych, szafirowych odmętach. Tam, wśród zdziwionych ryb i porostów pada wciąż z pod dna naszego parowca cały deszcz takich gwiezdnych skier, sunie nad niemi świetlna chmura i oświetla je przelotną błyskawicą.
Nic więcej nie widać. Śliczne okolice Hakodate pokryte nocą. Migają jedynie na morzu czerwone, żółte i zielone ognie majaków. Miejskie światła szybko gasną, wysoka, zlana z chmurą góra zakrywa je i pożera; zostało ich zaledwie kilka. Nareszcie i te znikły za wyolbrzymiałą do pół nieba skałą. Jedynie skrzą się w niezgłębionym mroku rzadkie ogniki znaków, stróżujących jej niebezpiecznych, ostrych, podwodnych odnoży. Minęliśmy morską latarnię na przylądku Tobec, mrużącą i otwierającą swe żółte oczy z nużącą jednostajnością. Jesteśmy w gardzieli zatoki. Księżyc znalazł gdzieś otwór w obłokach i rzucił plamę srebrnej, drżącej łuski na dalekie wody. Wiatr gwałtowny powiał nam w twarz. Ogromny parowiec zaczyna się mocno kołysać. Fale z szumem uderzają o jego boki. Wciąż nawracamy na lewo, omijając Hakodacką skałę. Mdłe światło miesiąca zgasło. Nic nie widać. W grubych ciemnościach czuć powiew czegoś potężnego i ruch pełen majestatycznej mocy. Słaba to ledwie pieszczota, a jednak statek po potoczystych falach zlatuje, jak łupina, i gwiżdżą w wietrze liny okrętowe.
Z dzioba okrętu długo wpatrywałem się w wirujące przed nami ciemności. Jużem chciał odejść, wtem zaciekawił mię błysk nagły i dziwny. Tak błyska uchodząca burza. Ale to nie mogła być burza, gdyż błysk słał się zbyt nizko! Więc to może wulkan Osozeran za cieśniną otwiera swą paszczę? Albo reflektor wojennego okrętu łypie, szukając przemytników? Nie, i to nie. Daremnie siliłem się odgadnąć przyczynę zapalających się dość miarowo, to tu, to tam połysków. Majtek Japończyk stał nieruchomo na warudze, nie odzywając się, jakby mnie nie widział i nie słyszał... Nie miałem kogo zapytać. Pokład był pusty, wszyscy już spali. Zagadka nęciła mię i trzymała na uwięzi, aż jedna z przewleklejszych błyskawic ukazała mi daleko, daleko, potężne, gnące się w falach roztocze... Zrozumiałem, że to fosforyzuje kołysząca się pierś oceanu. Byliśmy w obliczu Pacyfiku.
∗
∗ ∗ |
Niepodobna prawie uwierzyć, że po tak ciemnej nocy może nastąpić tak jasny i błękitny dzień. Statek zatrzymał się w porcie. Dokoła błyszczała gładka, jak lustro, zatoka. Wokoło zielone góry i skały brunatne. Tuż przed nami, na opoczystem zboczu wyciągnęło się w kilka rzędów miasto Muororan, płowe, jak codzienny „kirimon“ japoński z wesołemi tu i owdzie plamkami barwnych ogrodów, znaków handlowych i jaskrawych chorągwi. Na wschodzie, tuż nad morzem, po wązkim gzymsie góry, toczył się kłąb białego dymu: to leciał pociąg w głąb wyspy do Sapporo. Wkrótce przybyła z brzegu łódź zabrała nas na przystań.
Było jeszcze bardzo rano i nie znalazłem na pomoście ani tragarzy, ani „dzinrikszi“. Jakiś chłopak wziął na barki moją walizę i obiecał poprowadzić mię do hotelu „Maru-iczi“, gdzie miałem się spotkać z misterem B. Skorzystał jednak filut z mej nieświadomości i zaprowadził do własnego hotelu. Napis japoński nic mi nie objaśnił, na pytania odpowiadano mi stanowczo, że tu Maru-iczi. O pomyłce dowiedziałem się o wiele później. Zresztą i w tym hotelu było mi niezgorzej. Dano mi śliczny, czyściutki pokoik z widokiem na morze, z pięknym rysunkiem rozigranych ryb i olbrzymim napisem jakiejś filozoficznej sentencyi w rzeźbionej ramie. Mebli żadnych, za to pośrodku duża mosiężna fajerka, kunsztownie cyzelowana, którą natychmiast ładna, czysto ubrana „muśme“ napełniła gorącymi węglami. Druga „muśme“ weszła z tacą słodkiego ciasta, uklękła, uderzyła przede mną czołem i zaczęła ustawiać na pięknych, bronzowych spodeczkach wytworne, herbaciane filiżaneczki. Trzecia „muśme“ przyniosła mi dwa hotelowe „kirimony“, jeden letni jedwabny, drugi również jedwabny, ale watowany. Czwarta „muśme...“ Nie wiem, co zrobiła czwarta „muśme“! Zdaje się, że rozsunęła szeroko papierowe ściany i wpuściła do pokoiku moc powietrza i słońca. Rozumie się, że byłem bez butów, ale to nic, gdyż jużem się był przyzwyczaił do tego, iż mi je zdzierano przy wejściu do każdego porządnego domu. Istotnie niema sensu chodzić w butach po podłogach lakierowanych, jak nasze biurka, lub po czyściuchnych, ryżowych matach, miękkich jak kobierzec. Gorzej mi dokuczał brak krzesła. Klękałem, siadałem po turecku, po tatarsku, wreszcie kładłem się po rzymsku koło mego śniadania. Nie pomagała ani historya, ani etnografia; poczucie krzywdy nie opuszczało mię. Wtedy wyjąłem słownik angielsko-japoński, i zaczęła się rozmowa. Zbiegły się wszystkie hotelowe „muśme“, zeszli się wszyscy słudzy i długo obradowali nad tem, czego potrzeba temu barbarzyńcy, mającemu wszystko, czego tylko może zapragnąć wyobraźnia japońska. Wreszcie z tryumfem przyprowadzono młodego Japończyka, który dość biegle mówił po angielsku. Dostałem niezwłocznie wszystko, czego mi brakowało: stół, krzesło, parę jajek na miękko, kawał białego chleba (europejskiego), trochę masła, porcyę befsztyku i... chińskiej herbaty. Gorzka, japońska herbata dobra tylko po obiedzie. Podano mi wszystko z wesołym uśmiechem i miłym wdziękiem...
W parę godzin potem przyjechał mister B., a nazajutrz wczesnym rankiem jużeśmy płynęli po lazurowej „Volcano-bay“ ku tajemniczym, brodatym Ainom. Z poza zielonych brzegów i dalekich tumanów wysunęły się nagle liczne, kończaste szczyty zagasłych i czynnych „gór ognistych“, okalających zatokę. Kiu-Muororan (stary Muororan) był pierwszą wioszczyną, do której zawinęliśmy w naszej wędrówce. Siedzi on na brzegu morza, wszczepiony w wązką szczelinę, zarosły kędzierzawą roślinnością, gęsto, jak pacha Aina. Tu spędziliśmy dwa dni, podczas których deszcz lał niemiłosiernie. Mierzyłem krajowców, a mister B. grał im na skrzypcach, uczył śpiewać psalmy i żartował sobie ze mnie, wymyślając rozmaite, godne Dickensa, psoty.
Na trzeci dzień, gdy deszcz ustał, przyprowadzono nam konie, i ruszyliśmy dalej. Szeroka, zupełnie przyzwoicie utrzymana droga pięła się początkowo pod górę, przecinając wysoki, lesisty przylądek. Orzechy, dęby, klony i graby, ciemne tuje, sosny i jasna wierzbina, sploty powoju i pnącej się róży, obmyte przez deszcze, lśniące i świeże, mieszały się w gęstwinie przydrożnej, zwieszały gałązki nad samą drogą, lub chyliły się w stronę przeciwną, nad głęboką przepaścią, w której płynęła rzeczułka i kryła się porzucona przez nas wioska Muororan. Z grzbietu przełęczy w obie strony błyskała daleko błękitna „Volcano-bay“.
Spuściliśmy się ku błotnistym, zalanym wodą polom, gdzie wieśniacy, w ogromnych, jak parasole, stożkowatych kapeluszach, sadzili flance ryżu. Odtąd droga wciąż biegła wśród pól uprawnych, wśród gęstych krzewów czeremchy, traw i ziół rozmaitych i zarośli końskiego szczawiu, wybujałego powyżej głowy jeźdźca. Wśród soczystej zieleni płonęły jaskrawo wielkie kielichy czerwonych tulipanów o podartych, jak płomienie, płatkach, rumieniły się okrągłe czasze karminowych Głogów, kupy białych róż bielały, jak śniegi, pyszne spireje strzelały w górę, jak okiście perłowej piany, a miejscami słały się nizko rozkoszne bukiety koralowej, nieokwitłej jeszcze, spóźnionej kamelii. A w dali błękitniało morze, poza niem wznosił się wysoko krater niżowy wulkanu „Uso“, jeszcze dalej siniał olbrzymi, ciemny, zgasły „Sziribeszi“, i ciągnął się, stapiając zwolna z niebem, błękitny łańcuch gór.
Wypoczęliśmy w czystem, ładnem, tonącem w zieleni miasteczku „Mombecu“ i ruszyliśmy dalej. Za miastem sterczał szereg kominów fabrycznych; tłum niebiesko ubranych robotników szedł ku nim. Drut telegraficzny wciąż nam towarzyszył. Mijaliśmy dostatnie, obszerne budynki szkolne, gdzie brzęczały wesoło głosy dzieci; spotykani przechodnie uprzejmie uśmiechali się do nas; kobiety w szarych sukniach, w barwnych, opasujących biodra „obi“, z kwiatami we włosach, niosące na plecach pucołowate dzieci, pośpiesznie ustępowały nam z drogi i czekały cierpliwie, aż je wyminie cały nasz orszak wędrowny, otoczony kłębami kurzu. Biało ubrany policyant z krótką szablą, przechodząc mimo nas, przyjrzał się uważnie, ale nie natrętnie. Wieśniacy, znajomi mister’a B. machali mu z daleka z pól radośnie kapeluszami. A pola rozpościerały się wkoło, jak okiem sięgnąć, coraz lepiej uprawne i coraz rozmaitsze. Długie, nizkie rzędy ciemno-zielonego indyga, starannie opielone i obredlone, ciągnęły się równo, jak ogrodowe grządki; jasny, gęsty i wysoki len już błękitniał od rozpuszczających się pączków, pszenica już żółkła, a jęczmień, miejscami zupełnie jeszcze zielony, miejscami zbielał i szumiał sucho w łagodnym wietrzyku, wołając co rychlej o sierp. Pola nieduże, zmieszane, jak z kawałków zszyty kobierzec, wdzierały się wysoko na zbocza, nawet na szczyty pagórków, na których często stały w błękitnem powietrzu barwne figury kobiet i dzieci, pielących chwasty, lub migał żółty, parasolowaty kapelusz wieśniaka. Łany kwitnącego rzepaku, wkropione w to morze sfalowanej zieleni, aż w oczy rznęły swą jaskrawą w słońcu pozłotą.
Był to zaiste złoty pożar, w którego łunie szczególnie pięknie wyglądały drzewa melancholijnego, smukłego „kirinu“ z dużymi, jakby zwarzonymi liśćmi. Rosły one gęsto, umyślnie posadzone na miedzach koło chat i wzdłuż drogi, wysoce cenione dla swego białego, lekkiego drzewa, z którego wyrabiają sandały i... arfy. Koło chat drobnych, ale schludnych, przykrytych zazwyczaj słomianemi strzechami, widziałem wszędzie drzewa owocowe i dekoracyjne, kwiaty i ogrody z włoszczyzną. Studnie z daszkami, a przed niemi zwykle mata, aby nie było błota z rozchlapanej wody.
Mosty wszędzie całe lub w toku naprawy, gdy były przez rozlew zerwane. A rozlewy tu bardzo częste i bardzo gwałtowne. W miejscowościach, gdzie z gór woda deszczowa zbiegała z wielkim impetem, stało drewniane koryto, chroniące drogę i urwiska od rozmycia. Wiosek nie widziałem, same folwarki. Zazwyczaj chatki stały wśród pól pojedyńczo lub najwyżej po trzy.
Większe skupienia domów znajdowały się jedynie nad morzem; były to po większej części wioski rybackie.
Taką była i wioska Uso nad piękną, okrągłą jak staw, szmaragdową zatoczką u stóp ciemnego ze piczastym szczytem z różowej lawy Uso. Wulkan palił sobie dobrodusznie „fajeczkę“, puszczając biały dymek bocznym kraterem, ale mieszkańcy spoglądali nań z pewną trwogą, gdyż parę dni temu zaczął mruczeć i rzucać na ich pola głazy...
Dzień pogodny, choć zamglony. Morze spokojne gnie się łagodnie w potoczystych, perłowo błyskających falach. Płyniemy cieśniną. Na wschodzie błękitnieje długi ląd Hokkaido (Jesso), na zachodzie ku południowi widać bledszą odeń wyspę Osziri, a ku północy przed nami rozpościera się bezbrzeżne, stalowe u widnokręgu, szafirowe w pobliżu morze. Nasz mały, rybacki parostatek, ciężko naładowany, dyszy z wysiłkiem, jak objedzona ryba i przewala się z boku na bok, prując z trudnością cicho grające tonie.
Na statku sami Japończycy. Ciasna kajuta pełna subjektów handlowych. Mają piwo, wino i wódkę, ale piją umiarkowanie a więcej... czytają. Czyta dużo i nasz „boy“, szczerbaty, rozczochrany, wesoły posługacz, który na wzór lokajów z wielkich okrętów nosi zwiniętą serwetę w bocznej kieszeni żakietu. Serweta jest niezmiernie czysta i świeża, gdyż jej nie używa, stale wycierając naczynia, sprzęty, ręce i nos papierem, który następnie puszcza z fantazyą na wiatr. Statek od samego rana jest starannie wymyty. Na pokładzie u masztu siedzi na długim sznurku więzień — bury sokół z żółtemi oczyma; opodal w blaszanych pudełkach pływają czerwone, czochrate rybki japońskie, złote karpiki, popielate węgorze i jeszcze jakieś dziwaczne morskie mieszkanki z purpurową pręgą wzdłuż ciała. Na dziobie statku widziałem pod ochroną wysokiej szczęki kotwicznej mały gaiczek z kwitnących irysów. Jest to danina marynarzy japońskich, składana ukochanej przez cały ich lud przyrodzie. Czy to majtek wraca ze zmiany, czy palacz wyjdzie na chwilkę z maszynowego piekła, aby ochłodzić głowę, każdy pochyli się nad kwiatkiem, zajrzy do rybek, albo podrażni sokoła. Mężny ptak natychmiast dziób rozdziawi, nadstawi szpony i majtek odchodzi uszczęśliwiony i pokrzepiony widokiem ptasiej dzielności.
— W niewoli a z długim nosem (dumny)!... — mówili mi, wskazując jeńca z uznaniem.
Płyniemy wciąż koło zębatych gór porosłych do szczytu kędzierzawymi lasami. Brzeg stromo opada ku morzu. — Nie widać nigdzie ani wsi, ani dróg... Kraj niedawno tknięty kolonizacyą i napozór niezamieszkany. Lecz gdziekolwiek opoka ma przyczółek płaskiego brzegu, zaraz na piaskach i głazach widnieją szare, łubiane domki japońskie; czółenko kołysze się na fali lub łódź płynie po morzu pod rozpiętymi, białymi żaglami. A gdzie brzeg mniej spadzisty, gdzie zgadnąć można z kształtu ziemi, że w wądołach biegnie rzeczułka lub kryje się słodkie jeziorko, tam napewno znajdujemy i zielone schody górskich pól japońskich.
Mijamy wysoki przylądek Motta z prostopadle połupanemi, bazaltowemi skałami. W górze, na ciemnych szczytach bieleją płatki śniegu. Brzeg dziki, skalisty, pełen pieczar i wylizanych bałwanami zaklęśnięć.
Przecinamy dużą zatokę. Ląd poza nami ledwie się odznacza w kształcie mglistej smugi, a przed nami na perłowych rozłogach legła nizko blado-błękitna nić przeciwnego brzegu. W miarę jak zbliżamy się ku niemu, uderzają mię płomienne smugi i siwe dymy rozrzucone po wiszarach. Myślałem z początku, że to pożar lasu, lecz były to tylko odblaski ukośnych promieni zachodzącego za chmurami słońca.
Parowiec wciąż sapie i dąży z wysiłkiem ku ciemnemu przylądkowi, który wżarł się daleko w jasne, powietrzne i wodne przestworza. Pofałdowany, opoczysty brzeg zdawał się cały skupiać w tym kamiennym rylcu. Oblewa go czerwona łuna zachodzącego słońca, które zanurzając się w wodzie zupełnie stało się podobne do znaku malowanego na sztandarze Japonii. Przylądek ma dwa dzioby, jeden z nich kończy się prostopadłem urwiskiem, przed którem już w morzu stoi samotna, podobna do wspiętego niedźwiedzia, skała. Fale rozbijają się o nią i liżą jej boki. Na urwisku widać czerwoną latarnię morską i małą świątynię. Ten cypel to „Kamui-san“, słynny przylądek, poza który do niedawnych czasów nie wolno było przechodzić kobietom. O nim śpiewają w Hakodate do dziś dnia pieśni, i hakodackie gejsze tańczą taniec, wyrażający tęsknotę żony do męża, trzymanego połowem ryb za Kamui-sanem...
Skoro nie mogę być razem,
Zbliżę się chociaż troszeczkę,
Stanę na brzeżku u wody,
U stóp Kamui-sana...
Stąd skierowaliśmy się prosto na otwarte morze.
W oddali samotny żaglowiec leciał naprzełaj z rozpiętymi żaglami. Szare, północne niebo stapiało się tam z zupełnie szarą wodą i trudno było odróżnić, czy ten uciekający pośpiesznie od ziemi statek płynie po falach, czy jest nikłym, sunącym w powietrzu obrazem. Tam już panował zmrok zapadającej nocy, podczas gdy myśmy krajali jeszcze płachtę miedzianego blasku, rzuconego przez zachodzące słońce na wodę. Było coś bajecznego w mocno wydętych, wyolbrzymiałych płótniskach żaglowca, w ten cichy wieczór, zaledwie słabym owiewany wietrzykiem.
Tak zapewne wyglądał „Latający Holender“ przed wynalezieniem parostatków.
Wkrótce i jego i nas pochłonęły ciemności nocy.
Na parowcu zapalono światło.
Zajrzałem do jednostajnie huczącego, maszynowego przedziału.
Była to głęboka studnia, opatrzona małymi balkonikami i żelaznymi schodkami bez poręczy. Na dnie jej błyszczały polerowane pokrywy tłoków i ochładzaczy, a niżej pod kratą wciąż ruszały się ze stukiem korby i odśrubowce. Półnadzy Japończycy, palacze, siedzieli na ziemi i, kołysząc głowami, obwiązanemi w białe chusty, śpiewali żałosne, krajowe piosenki. Co jakiś czas jeden z nich wstawał, otwierał drzwiczki ogniska i ciskał w nie nową łopatę miałkiego węgla lub długim pogrzebaczem poprawiał zarzewie. Naówczas czerwona łuna wypełniała całą studnię, barwiła bronzowe twarze ludzi oraz stalowe członki maszyn i buchała na zewnątrz przez otwarte luki. Na pokładzie nie było nikogo, prócz sternika u rudla i pomocnika kapitana na mostku. Z kajuty służbowej na dziobie dolatywał stłumiony śmiech; w jej głębi, tuż u zejścia, grali w maluchne karty marynarze. W kajucie pasażerskiej subjekci, obsiadłszy szczelnie stół, czytali. Dwóch grało w szachy, tem się różniące od naszych, że szachownica ma dziewięć pól, nie osiem, niektóre figury chodzą trochę inaczej i że można przystawiać sobie zabrane przeciwnikowi kostki. Wszystkie kostki są białe, ścięte pochyło w jedną stronę i opatrzone napisem, co która znaczy, a partye kostek różnią się tem jedynie, że stoją pochylone w przeciwne strony.
Wejście moje odwróciło jednak uwagę, zebranych od gry i od książek. Zaczęliśmy gawędę o tem i o owem, o starych czasach, starych obyczajach i starym orężu. Każdy prawie z obecnych umiał trochę po angielsku, a resztę trudności usunął tłómacz. Dowiedziałem się, że najlepsze brzeszczoty wyrabiali w Bizen, że takie starodawne ostrze kosztuje półtora, nawet dwa tysiące jenów (rubli), że zwie się „kot-too“ i że ich obecnie już nie robią.
— Taką szablę kuł majster lat dziesięć, szczycił się nią i wkładał w nią duszę... Teraz szable — inne, ciężkie, nieporęczne... Teraz potrzebna broń ognista... — mówili mi z pewnym żalem.
Ogromnie mi te rozmowy o słynnych orężach, o fechmistrzach, o ich sztukach i podejściach przypominały... pana Gerwazego, Maćka Rózgę i innych... Kilku z obecnych było synami „samurajów“ — dawnej szlachty japońskiej, która nosiła „dwie szable — jedną, długą, na wroga, drugą, krótką, na siebie, aby umrzeć, gdy należało się wstydzić!...“
Mniej waży dziesięć tysięcy gór,
Niżli rozkaz władcy!
I za jeden włos życiem
Można czasem płacić!...
mówi starodawna pieśń samurajska. Potem śpiewaliśmy znaną piosenkę o sercu japońskiem:
Sziki szima no
Jamato gokoro wo
Hito-towa bo
Asa hini nioo
Jama-zakuru hana!
Jeżeli spytasz się
O serc japońskich tajniki,
Wskażę ci wiśni kwitnącej
Kołyszące się w słońcu okiście...
Jasne i wolne są one —
Takiem jest serce japońskie!
Rozumie się, że zwykłą rzeczy koleją rozmowa przeszła następnie na miłość, i młodzi ludzie na wyścigi pisali mi wiersze w notatniku:
Umiera noc wiosenna,
Lecz nie umiera ma miłość.
Minął znów wieczór,
Znowu noc nastąpiła głęboka
I zgasła lampa oliwna
I leci serce ku Tobie...
O jakże słodko dźwięczy srebrne „kanzaszi“ w Twej głowie,
Gdy stuka w biegu o ziemię Twoje drewniane obuwie!...
kreślił zarządzający gospodarstwem parowca Hirosawa!
— To nie moje wiersze — dodał skromnie — to wiersze słynnego poety!
— Poczekaj, ja ci lepsze napiszę... Też cudze, ale ładne... — przerwał młody samuraj Takimura.
Na spotniałym koniu
I w żelaznej zbroi
Minęła mi wiosna.
Gdym wracał, wiatr jeno
Omiatał twarz z kurzu,
A gdym się upijał,
Śnił mi się nie mędrzec,
Ale śniła mi się
Wciąż piękna kobieta!...
Rozmowa zwolna ześrodkowała się na Japonii. Gdym chwalił piękność ich ojczyzny, trwogą i radością mieniły im się rysy.
— Ach, niechby już była sobie brzydka, taka... do niczego! — przerwał jeden.
— Wy, Europejczycy, tylko chodzicie wszędzie i wypatrujecie!... — wybuchnął drugi.
— I twoja ojczyzna była pewnie i słodka, i ładna... — z delikatnem niedomówieniem dodał Hirosawa.
Przyjazny nastrój rozwiał się, gawęda urwała. Wyszedłem z mocno zadymionej kajuty, aby się orzeźwić.
Czarny nasz parowiec wśród czarnych, cichych wód biegł, drgając miarowo z jednostajnym mamrotem ku mglistej północy. W kajucie cienkimi dyszkantami śpiewali Japończycy:
Kimiga jowe czijoni-ja-czijoni,
Sadzarej-iszi no iwaoto narite,
Kokeno musumade...
Niech Dom Twój, Władco, trwa wiecznie,
Aż mały kamyk wyrośnie
W wielką, omszoną opokę...
— Wstawaj, polski podróżniku! — Góra... północna Fudżijame!
Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem na pokład.
Wprost z morza wznosił się wysoko wspaniały, szmaragdowy stożek wulkanu z białemi plamami śniegu na szczycie i szarem miasteczkiem u stóp, u samej sinej wody. Była to wyspa Riszri — ostatni pilon zielonej Japonii. Soja — krańcowy przylądek Jesso — mglisto rysował się w dali. Wkrótce minęliśmy go, a ponieważ wiatr wzmagał się i był pomyślny, napięliśmy żagle.
Ziemia znikła we mgłach. Czarne morze falowało coraz gwałtowniej. Zrobiło się tak zimno, że musiałem włożyć grubszą odzież. Statek nasz chylił się, obsuwał po ślizkich bokach bałwanów i uderzał o ich dno, aż piana wybryzgiwała wysoko z pod niego na pokład. Czasem wodne pagórki wzdymały się wyżej burty i wówczas światło dnia, przeświecając przez czochrate ich czuby, zamieniało je w śliczne, zmienne grzędy roztopionego opalu i szmaragdu.
Ale pośrodku cieśniny Laperusa, gdzie ścierają sie wichry i prądy Wschodu i Zachodu, morze było tak wzburzone, a ryk fal tak dokuczliwy, że już nie mogłem w dostatecznej mierze oceniać wspaniałości obrazu. Trzeba się było mocno trzymać za poręcz i strzedz, by wiatr lub czuby fal nie uniosły z głowy kapelusza, idąc zaś, należało więcej patrzeć na taczający się pod nogami pokład, niż na grające morze. Nadomiar złego zaczął mżyć deszcz.
Nie opuścił on już nas od tej pory ani na chwilę... Płynęliśmy wciąż w szarym obłoku i za jedyną rozrywkę służyły nam często pojawiające się stada delfinów, które, ścigając się wzajem, wyskakując z fal i koziołkując, starały się nas koniecznie wyprzedzić.
Pod wieczór we mgłach zarysował się na wschodzie dziki, jednostajnie urwisty brzeg Sachalinu.
Noc ciemna, choć oko wykol; przycichłe morze szumiało łagodnie pod gęstym tumanem.
Japończycy znowu mieli ochotę urządzić literacko-muzykalny wieczór, ale moje serce łaknęło samotności; myślałem o spotkaniu, dla którego przedsięwziąłem tę długą podróż. Do późnej nocy stałem na dziobie, oparty o burtę i patrzałem na blade wiry, kotłujące się pod sztabą parowca. Żal bezbrzeżny, jak to nocne morze, dusił mię...
Nazajutrz znów mgła, deszcz, szary poranek i szary dzień. Ale chwilami przez obłoki przeświecało mgliste słońce i rzucało na ołowiane fale, ładne, srebrne błyski.
Na wschodzie wciąż ten sam ciemny, opoczysty, nieprzystępny, jak wał forteczny, brzeg Sachalinu bez szczerby, zatoczki, przystani i bez śladu mieszkańców. Czasami czajka przyleciała stamtąd, w milczeniu okrążyła nasz parowiec; czasem sznur czarnych kaczek pomknął nizko nad wodą, ku wyspie. I nic więcej! Morze schłostane wichrem i deszczem, brzegi zasnute tumanem i nasz skołatany parowiec... W nocy znów morze przycichło, jakby przyduszone zsiadłymi opary. Chwilami jedynie pojedyńcza, zbuntowana fala wzdymała się wysoko i z łoskotem spadała na tył okrętu.
Wcześnie pokładli się spać Japończycy, aby wypocząć dobrze przed pracą, oczekującą ich po przybyciu do Aleksandrowska. Usnąłem wreszcie i ja. Obudziła mię cisza i nieruchomość statku. Nie dyszał już, nie warczał, nie sunął. Dobiegł mię rumor zarzucanej kotwicy. Przez zapocone okno nic nie mogłem zobaczyć, wyjrzałem więc za drzwi. Niedaleko, za siatką dżdżu czerniał skalisty przylądek, a przed nią, w morzu, jedna za drugą trzy ostre skały, pochylone jak trzech modlących się mnichów. To byli słynni sachalińscy „Trzej bracia“.
Ileż was oglądało już oczu smutnych i znękanych?...
Za skalistym przylądkiem w jednostajnie mglistem, perłowem przestworzu rysowała się podłużna plama lądu, a przed nim w otwartem prawie morzu wznosił się szary, nędzny pomost z drewnianych pali. Fale wciąż tłukły się o niego i pluły pianą do góry. Na prawo od pomostu, wzdłuż brzegu piął się na zbocze drewniany wodociąg, na długich, cienkich, jak u komara nogach, a na lewo w dali szarzało niewyraźnie miasteczko.
Wszystko siekł niemiłosiernie deszcz. Zrozumiałem, że parostatek nieprędko się w tych warunkach dowoła rządowej łodzi z przystani, i chroniąc się od zimna, położyłem się napowrót w ubraniu na posłanie. Nie usnąłem jednak, lecz liczyłem z niecierpliwością wybijane na wancie godziny. Wreszcie usłyszałem charakterystyczne sapanie małej, parowej maszyny, zabrzmiały dźwięki mowy słowiańskiej... Zerwałem się i skoczyłem do drzwi. Na pomoście stało dwóch ludzi w urzędniczych czapkach z gwiazdkami.
— Nie wiedzą panowie, czy Adam S. już wyjechał?
— Nie jeszcze. Pan pewnie jego brat?! Jestem doktorem S. — przedstawił się jeden z nich.
— Policmajster T. — rzekł drugi, wyciągając rękę.
Czekają tu na pana z niecierpliwością.
— Panowie mię zabiorą?
— Owszem, z przyjemnością. Ale przedtem musimy załatwić formalności z Japończykami.
Doktór przerzucał papiery okrętowe, policmajster rozglądał się po statku.
W kwadrans potem już siedziałem w łodzi parowej. Z sykiem, w pląsach biegła ona z fali na falę, a moi towarzysze wypytywali mię o rozmaite nowiny ze świata... Nie wiem, com im odpowiadał, lecz przypuszczam, że dowiedzieli się niewiele.
Na przystani doktór przez telefon dał znać bratu, że przyjechałem. Policmajster tymczasem ofiarował mi uprzejmie chwilowy przytułek. Wyszliśmy za wrota pomostu, strzeżone przez odźwiernego w uniformie i pierwszy obraz, który ujrzały me oczy, był tłum skazańców pogolonych i zakutych w łańcuchy. Pchali, lgnąc w błocie, wagon naładowany drzewem. Wokoło stał konwój z bagnetami i nabitą bronią. Skazańcy przyglądali mi się posępnie, z podełba, siląc się zapewne odgadnąć z grzeczności policmajstra, co im niosę: nowe cierpienia, czy możność nowych zbrodni?...
W mieszkaniu gościnnego urzędnika znałazłem wszystko, co mi było potrzeba; lecz nie zdążyłem się przebrać, gdy już brat i siostra stali przede mną. Brata ostatni raz widziałem przez małe okienko w chwili, gdy biegł za uwożącą mię karetą; siostry nie widziałem od dzieciństwa... Burze rozrzuciły nas na różne krańce świata...
— Biedni, biedni!... — powtarzałem, ściskając ich gwałtownie.
— Milcz!...
Policmajster patrzał na nas ciekawie, ale ze współczuciem...
Hakodate, 23 lipca 1903 r.