Dzieciątko Betleemskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Dzieciątko Betleemskie
Pochodzenie Legendy Chrystusowe
Wydawca Polska Y.M.C.A.
Data wyd. 1946
Druk O.G.I.
Miejsce wyd. Rzym
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Betlehems barn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIECIĄTKO BETLEEMSKIE.

Przed miejską bramą w Betleem stał żołnierz na warcie. W szyszaku i hełmie, krótki miecz miał u boku i długą włócznię w ręku. Cały dzień stał nieruchomo prawie, tak, że można było mniemać, iż jest z żelaza. Mieszkańcy miasta wchodzili i wychodzili przez bramę, żebracy układali się w cieniu sklepienia na ziemi, przekupnie owoców i wina rozstawiali swe kosze i naczynia obok żołnierza, ale on nie zadał sobie nawet tyle trudu, aby głowę zwrócić i popatrzyć na nich.
Wszakże na to i spojrzeć nie warto, — zdawał się mówić. — Handlarze dzbanów oliwą, albo wy, co z worami wina wleczecie się z daleka, cóż ja dbam o was! Pokażcie mi zastępy wojenne zbrojno ciągnące na wroga! Pokażcie mi skotłowanie ciał w utarczce, w chwili gdy konnica spada na szeregi piechoty! Pokażcie mi walecznych, którzy lecą pierwsi z drabinami, aby wnijść na mury oblężonego miasta! To widok, którym wzrok pokrzepić można! Wojna! Spragniony jestem tego, abym ujrzał orły rzymskie połyskujące w powietrzu. Spragniony jestem huku trąb miedzianych, błysku broni i czerwonej bluzgającej krwi!...
Wprost przed miejską bramą rozciągało się przepyszne pole, całe porosłe liliami. Żołdak stał tam codzień i miał to pole przed oczyma, ale ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, aby podziwiać niewysłowioną piękność tych kwiatów. Zauważył niekiedy, że przechodnie stawali, aby się nacieszyć kwiatami, ale nie pojmował jak można zatrzymywać się w drodze, aby oglądnąć coś tak marnego. Nie wiedzą ci ludzie, co ładne — myślał sobie.
A kiedy tak myślał, nie widział już zieleni pól, ani oliwnych wzgórzy wokoło Betleem, tylko marzył o żarze upalnej pustyni Libii, w słońce bogatej. Widział legion żołnierzy długim, prostym szeregiem idący po żółtym piasku. Nigdzie schroniska przed promieniami słońca, nigdzie krzepiącego źródła, znikąd dopatrzeć granicy pustyni, ani celu wędrówki. Widział jak żołnierze, zmożeni głodem i pragnieniem, chwiejnym krokiem postępowali dalej. Widział jak padali, jeden po drugim, tknięci upałem gorącego słońca. Ale mimo to poczet posuwał się ustawicznie dalej, bez wahania, bez myśli, że byłoby możliwym opuścić dowódcę i wrócić.
Tam, patrzcie oto, to jest piękne! myślał żołdak. Poznajcie co jest wartym spojrzenia walecznego męża!
Podczas gdy żołdak dzień w dzień na tym samym miejscu wartę odbywał, najlepszą miał sposobność przypatrywania się pięknym dzieciom, igrającym wkoło niego. Ale z dziećmi jak z kwiatami. Nie pojmował, żeby warto było im się przypatrywać. Co w tym, aby się radować? myślał, widząc jak ludzie się uśmiechali, patrząc na igrające dzieci. To szczególne, że się ktoś może radować z niczego.
Pewnego dnia, kiedy żołnierz jak zwykle stał na swoim posterunku przed miejską bramą, ujrzał małego, może trzyletniego chłopczyka, idącego na łąkę, dla zabawy.
Było to ubogie dziecko, odziane w skórkę jagnięcą i zabawiające się samo jedno. Żołnierz stał i bezwiednie patrzył na małego przybysza. Pierwsze, co w nim zastanawiało, było to, że biegał tak lekko po polu, iż zdawał się unosić na źdźbłach traw. Ale gdy następnie zaczął wzrokiem ścigać jego igraszki, zdumiał się jeszcze bardziej.
— Na mój miecz, — rzekł wreszcie, — to dziecko nie zabawia się jak inne, co to może być, czym się ono tak raduje? —
Dziecko bawiło się o parę kroków od żołdaka, łatwo więc mógł jego czynności zauważyć. Widział jak pszczoła siedziała na brzegu kwiatu, tak obładowana pyłem kwietnym, że zaledwie mogła skrzydłami poruszyć do lotu, a dziecko wyciągnęło raczkę i ujęło ją. Zauważył, na wielkie swoje zdziwienie, że pszczoła nie usiłowała uciekać, ani cięła żądłem. Mały trzymając ją bezpiecznie w paluszkach, pobiegł do szczeliny w murze miejskim, gdzie rój pszczół zamieszkał i posadził tam zwierzątko. Uratowawszy tak jedną pszczołę, pospieszył zaraz aby drugą ratować. Przez cały dzień widział żołnierz, jak zbierał pszczoły i odnosił do ula.
To dziecko bawi się doprawdy niedorzeczniej, niż ktokolwiek, kogo do dziś dnia widziałem, myślał żołdak. Co mogło mu wpaść do głowy, że usiłuje oto pomagać pszczołom, które sobie i bez niego mogą dać radę, a jego w dodatku pokłuć żądłami. Co za człowiek z niego urośnie, jeśli się wychowa?
Mały, dzień w dzień przychodził i bawił się na łące, a żołdak wciąż dziwował się jego zabawom.
To szczególne, myślał sobie, całe trzy lata stoję przy tej bramie na straży, a nigdy nie widziałem tu niczego, coby moje myśli tak zajęło, jak to dziecko.
Żołdak jednak wcale nie miał pociechy z tego dziecka. Przeciwnie, mały przywodził mu na pamięć straszną przepowiednię starego judejskiego proroka. Przepowiedział on mianowicie, że kiedyś czas pokoju zejdzie na ziemię. Przez przeciąg lat tysiąca nikt krwi nie przeleje, wojny żadnej nie będzie, a ludzie miłować się będą jak bracia. Kiedy żołdak pomyślał sobie, że coś tak okropnego ziścić by się mogło, wtedy dreszcz przebiegał jego ciało i silniej ściskał włócznię w ręce, jakby szukając oparcia.
Im dłużej przypatrywał się małemu i jego zabawom, tym częściej musiał myśleć o panowaniu tysiącletniego pokoju. Co prawda, nie było obawy, żeby się już zaczęło.
Jednego dnia, kiedy się mały między kwiatami na pięknym polu zabawiał, lunęła ulewa z obłoków. Chłopczyk zauważywszy, że duże i ciężkie krople uderzają w delikatne kwiaty lilii, zdał się być zatroskany o swoje piękne przyjaciółki. Pospieszył do najwyższych, najpiękniejszych między nimi i przeginał sztywne łodygi kwiatów aż do ziemi, tak, że deszcz bił w nasadę kielichów. Skoro jedną łodygę przegiął, spieszył do drugiej i przeginał ją tak samo, zwracając otwory kielichów ku ziemi i tak dalej i dalej, aż wszystkie kwiaty na łące zabezpieczone były od gwałtownej ulewy.
Żołdak musiał się uśmiechnąć, widząc usiłowania chłopięcia.
— Obawiam się mówił do siebie — że lilie nie będą mu wdzięczne zato, naturalnie, wszystkie łodygi połamane, nie można przecie sztywnych łodyg tak przeginać.
Ale kiedy ulewa wreszcie ustała, ujrzał żołdak jak chłopię pospieszyło do lilii, aby je podnosić. I na niewymowne zdumienie swoje widział, że dziecko bez najmniejszego trudu prostowało pogięte łodygi. Ani jedna nie była złamana albo uszkodzona. Chłopczyk biegał od kwiatu do kwiatu, a wszystkie uratowane lilie jaśniały znowu w pełnym blasku na polu.
Żołdaka porwał dziwny gniew. Patrzcie no, co to za dziecko! myślał sobie. Nikt by nie uwierzył, że można robić coś tak niedorzecznego. Co za mąż wyrośnie kiedyś z tego, który dziś widoku lilii zniszczonej nie może znieść? Co by się z nim działo, gdyby musiał pójść na wojnę? Co by począł, gdyby mu dano rozkaz podpalenia domu, pełnego kobiet i dzieci, albo zatopienia okrętu, który z załogą płynie na falach?
Znowu przyszła mu na myśl stara przepowiednia i zaczął się obawiać, że czas jej spełnienia nadchodzi. Bo skoro dziecko takie już istnieje, to może i straszny ten okres bliski. Pokój panuje na całym świecie, może już wcale wojny nie będzie. Może już odtąd będą ludzie tacy, jak to dziecko. Będą się wzdrygać przed skrzywdzeniem wzajemnym, a nawet może nie będą mieć serca niszczyć pszczół albo kwiatów. Nie będzie już bohaterskich czynów.
Nie będzie już zwycięstw wspaniałych i żaden potężny zwycięzca nie wstąpi na Kapitol. Nie będzie już niczego na świecie, czego by waleczny mąż mógł pożądać.
I żołdak, który zawsze jeszcze spodziewał się dożyć nowych wojen, aby się walecznością wsławić i zbogacić, był tak gniewny na małego trzylatka, że podniósł nań groźnie lancę, kiedy przebiegał mimo.
Nazajutrz zaniechał chłopczyk pszczół i lilii, zajęty czymś, co się żołdakowi wydało jeszcze bardziej niezdałym i niewdzięcznym.
Dzień był strasznie upalny a promienie słońca, padające na hełm i zbroję żołnierza rozpaliły je w ten sposób, iż tkwił niby w odzieży z ognia. Przechodnie widzieli jak bardzo cierpiał. Oczy krwią podbiegłe wychodziły mu z głowy, a skóra na ustach popękała, żołdak jednak zahartowany w piasku afrykańskich pustyń, mniemał, że to drobnostka, i ani mu przez myśl nie przeszło posterunku opuścić. Przeciwnie, lubował się tym, że pokaże przechodniom jak jest silny i wytrwały i że nie potrzebuje chronić się przed słońcem.
Kiedy tak stał i, żywcem się niemal dawał opiekać, chłopczyk, który zwykle bawił się na polu, raptem przybiegł do niego. Wiedział on dobrze, że legionista nie należy do jego przyjaciół i wystrzegał się wchodzić w obręb jego włóczni, teraz jednak podszedł bliziutko do niego, przyjrzał się mu, a potem szybko odbiegł. Wkrótce powrócił, trzymając dłonie złożone w kształt miseczki, a w nich parę kropel wody.
— Cóż to przyszło do głowy temu malcowi, by pobiec i przynieść mi wody? — pomyślał — Musi być naprawdę nierozumny! Czyż legionista, rzymski nie jest w stanie znieść trochę upału? Co zmusza tego malca do niesienia pomocy tym, którzy jej nie potrzebują? Wcale nie chcę jego współczucia. Oby nie było na świecie takich jak on i jemu podobnych.
Malec przybliżał się ostrożnie; mocno zaciskając paluszki i wpatrując się w krople wody z całą uwagą, by nie uronić ich po drodze nie widział pogardliwego spojrzenia rycerza. Gęste, błyszczące pukle włosów, opadłe mu na czoło w czasie biegu i osłaniające oczy odrzucił ruchem głowy do tyłu i zaczął wpatrywać się w żołdaka. Nie wystraszyła go nawet nieprzystępna i ostra twarz legionisty, zbliżył się jeszcze bardziej i z niebiańskim uśmiechem zapraszał do picia.
Ale ów nadal wzdragał się przyjąć pomoc od małego, do którego czuł niechęć. Nie pochylił głowy, pozostał, z wzrokiem nieruchomym, wyprostowany i surowy, nie dając poznać, że zrozumiał, czego dziecko chciało od niego.
Chłopczyk nie mógł uwierzyć, że można odmówić takiej przysługi. Z uśmiechem pełnym zaufania, uniósł się na paluszkach nóg i wyprostował ręce, by łatwiej było żołdakowi wypić wodę.
Lecz i ta propozycja wydała się mu obrazą, chwycił włócznię by przebić malca.
W tym momencie żar słońca uderzył w niego z taką siłą że się zachwiał. Przed oczyma zaczęły mu krążyć ogniki, a mózg zdawał się rozsadzać czaszkę. Przerażony, że słońce go zwalczy, jeśli nie znajdzie natychmiast pomocy uniósł malca i wyssał wodę z jego rąk.
Było to zaledwie parę kropel, ale wystarczyło by w żyłach rozeszło się uczucie błogości. Hełm i zbroja nie paliły go więcej i nie ciążyły mu; zaschnięte wargi, znów stały się wilgotne i ogień zniknął sprzed oczu.
Zanim żołdak zdał sobie sprawę z wszystkiego co zaszło, dziecko było już na ziemi i pobiegło na łąkę. — Takiej wody nie piłem nigdy — rzekł do siebie — To jakiś napój cudowny! Powinienem być mu wdzięczny. — Ale było mu nieprzyjemnym usłuchać tej pierwszej myśli. Czyż to nie jest tylko dziecko, które nie wie poco to zrobiło? Dla niego to tylko jedna z zabaw. Może sądzi, że pszczoły i lilie są również wdzięczne?... Nie powinien się przejmować taką drobnostką. Nikt przecież nie wie, że chłopiec dał mu pomoc.
Ogarnęła go znowu głucha niechęć do dziecka. I gdy w bramie miasta ukazał się dowódca oddziałów rzymskich w Betleem — widzisz — pomyślał sobie odrazu — na jakie niebezpieczeństwo się naraziłeś przez kaprys tego malca. Gdyby Woltigiusz przyszedł o minutę wcześniej, znalazłby mnie z dzieckiem na ramionach.
Dowódca podszedł wprost do niego.
— Chodźmy — parę kroków dalej, rzekł — by nikt nas nie usłyszał. — Ma mu bowiem powierzyć tajemnicę.
— Wiadomo ci jest, — rzekł dowódca — że król Herod kilkakrotnie usiłował pochwycić dziecko jedno, które się tu w Betleem ma chować. Wróżbici i kapłani przepowiedzieli mu, że to dziecko tron jego zajmie, a oprócz tego wróżyli, że ten nowy król założy państwo tysiącletniego pokoju. Pojmujesz więc, że Herod pragnie uczynić go nieszkodliwym.
— Naturalnie, że pojmuję, — rzekł żołdak skwapliwie — ależ to nie przedstawia najmniejszych trudności.
— W każdym razie bardzo by to było łatwym, — rzekł dowódca — gdyby król tylko wiedział, które to dziecko.
Czoło żołdaka zasępiło się mocno.
— A to szkoda, że wróżbici nie mogą mu tego oznaczyć.
— Teraz jednak wymyślił Herod podstęp, którym, jak sądzi, potrafi uczynić nieszkodliwym młodego księcia pokoju — ciągnął dowódca dalej. — Każdemu, co mu w tym dopomoże, wyznacza hojną nagrodę.
— Co Woltigiusz rozkaże, będzie spełnione i bez nagrody żadnej — odparł żołnierz.
— Dobrze mówisz! — rzekł dowódca. — Posłuchaj jeno planów Herodowych! Chce on obchodzić rocznicę urodzin najmłodszego syna swego ucztą, na którą sprosi wszystkie dzieci od dwu do trzech lat razem z matkami. I podczas tej uczty...
Tu przerwał ze śmiechem na widok wstrętu, jaki się pojawił na obliczu żołnierza.
— Przyjacielu, nie myśl jeno, — mówił dowódca — że nas tam Herod jako niańki zatrudni. Zbliż-no ucho, to ci opowiem jego zamiary.
Długo szeptał dowódca z żołnierzem, a kiedy mu wszystko dokładnie opowiedział, dodał jeszcze:
— Nie potrzebuję ci mówić, że w tej sprawie wymagane najściślejsze milczenie, inaczej wszystko może się nie udać.
— Ty wiesz, Woltigiuszu, że można polegać na mnie — rzekł żołnierz.
Gdy się dowódca oddalił, a żołnierz stał znowu na swym posterunku, obejrzał się za dzieckiem. Bawiło się wśród kwiatów, a żołnierz pomyślał w duchu, że tak lekko i powabnie czyni tylko motyl.
Nagle zaczął się wojownik śmiać głośno.
— Aha! prawda, — rzekł — wszak nie będzie mi to dziecko dłużej cierniem w oku. Owego wieczora i ono zaproszone zostanie na ucztę do króla.
Żołnierz wytrwał na stanowisku aż do chwili, kiedy czas było zamknąć bramy miasta na noc. Gdy tego dokonał, przeszedł przez wąskie, ciemne uliczki do wspaniałego pałacu, który król Herod w Betleem posiadał.
W środku tej potężnej budowy był duży kamieniem brukowany dziedziniec, otoczony zabudowaniami. W trzy piętra jedno nad drugim otaczały je otwarte krużganki. Na najwyższej z tych galerii, jak król postanowił, miała się odbyć uczta dla dzieci betleemskich. Galeria ta, również na wyraźny rozkaz królewski, miała być przeistoczona na wspaniały wykwintny wirydarz. Sufit kryły gałęzie pnącego się winogradu, którego dorodne grona zwisały w dół, pod ścianami i kolumnami ustawiono małe drzewka granatu i pomarańczy, całe okryte gęsto owocami. Podłogę wysłano płatkami róż tak grubo, że leżały miękkie jak kobierzec, a wzdłuż balustrady, na gzymsach, stołach, na niskich łożach do spoczynku, wszędzie rozpięte widniały girlandy z białych lśniących lilii.
W tym przybytku kwiatów szemrały tu i ówdzie duże marmurowe baseny, w których złoto i srebrno połyskujące rybki igrały w przejrzystej wodzie. Na drzewach siedziało pstre ptactwo z dalekich krajów, a w klatce stroszył się stary kruk, gadający nieustannie.
Na rozpoczęcie festynu wchodziły matki z dziećmi do galerii. Dzieci ubierano na wstępie do pałacu w białe szatki z purpurowym obszyciem i wkładano im wieńce różane na ciemne loczki. Kobiety wchodziły okazale w czerwonych i błękitnych szatach z białymi welonami, które z wysokiej stożkowatej fryzury, przetykanej złotymi monetami i łańcuchami, opadały ku dołowi. Niektóre niosły swe dzieci, siedzące wysoko na barkach, inne prowadziły synków za rękę, a inne znowu, których dzieci nieśmiałe były i trwożliwe, niosły je na ramieniu.
Kobiety pousiadały w galerii na ziemi. Skoro usiadły, przybiegali niewolnicy i ustawiali przed nimi niskie stoliki z wyborowym jadłem i napojami, tak jak na uczcie królewskiej być powinno.
I wszystkie te szczęśliwe matki zaczęły jeść i pić, nie zbywając ujmującej godności, jaka stanowi największą ozdobę betleemskich niewiast.
Wzdłuż ścian galerii, zakryte prawie girlandami kwiatów i owocowymi drzewkami, stały dwa rzędy żołnierzy w pełnej zbroi. Stali nieruchomo, jak gdyby ich nic nie obchodziło, co wokoło się dzieje. Kobiety nie mogły się powstrzymać, aby od czasu do czasu nie spojrzeć ze zdziwieniem na ten zbrojny zastęp.
— Po co oni tutaj? — szeptały do siebie. — Czyż Herod sądzi, że nie umiemy się zachować? Czy sądzi, że potrzeba takiego mnóstwa uzbrojonych żołdaków, aby nas utrzymać w karności?
Inne szeptały wzajem, że tak u króla być powinno. Że zawsze, gdy Herod uczty daje w swoim domu, pełny jest pałac wojowników. Aby gości uczcić stoją legioniści koło nich na straży.
Z początku festynu były małe dzieci zastraszone i nieufne i cicho tuliły się do matek. Ale wkrótce rozruszały się i zaczęły brać wszystkie te śliczności w posiadanie, którymi je Herod częstował.
Była to wprost zaczarowana kraina, jaką król stworzył dla swych małych gości. Przebiegając galerię znajdowały ule, których miód wolno było rabować bez obawy, aby im choćby jedna pszczoła przeszkodziła. Spotykały drzewka, uprzejmie chylące ku nim owocami obciążone gałęzie. W kącie czekali kuglarze, którzy im w mgnieniu oka w cudowny sposób napełniali kieszenie cackami, a w drugim końcu stał pogromca zwierząt, pokazujący kilka tygrysów tak obłaskawionych, że mogły jeździć na ich grzbietach.
Jednak w całym tym raju z jego rozkoszami wszystkimi nie było niczego, co by do tego stopnia pociągało zmysł maluczkich, jak ten długi szereg nieruchomych żołdaków, ustawiony pod ścianą galerii. Wzrok ich nęciły hełmy błyszczące, srogie, dumne twarze i miecze krótkie, tkwiące w bogato ozdobnych pochwach.
Podczas wzajemnej z sobą zabawy i uganiania myślały ciągle tylko o żołnierzach. Jakkolwiek trzymały się od nich z daleka, pragnęły mimo to zbliżyć się, aby zobaczyć czy są żywi, czy istotnie mogliby się poruszyć.
Zabawa i ochota festynu rosła z każdą chwilą, a żołnierze stali jeszcze zawsze nieruchomo. Zdawało się dzieciom nie do pojęcia, żeby ludzie mogli stać tak blisko winogron i wszystkich przysmaków i żeby nie wyciągnęli ręki po nie.
Wreszcie jeden z chłopaczków nie mógł już dłużej opanować swej ciekawości. Zbliżył się trwożliwie, gotów do szybkiej ucieczki, ku jednemu z uzbrojonych, a że żołnierz trwał nieruchomy, posuwał się coraz bliżej. Wreszcie znalazł się tuz przy nim i dotknął jego sandała i nagolenników.
Nagle, jak gdyby to było przestępstwo niesłychane zerwali się wszyscy ci żelaźni ludzie z miejsc. Z nieopisaną wściekłością rzucili się na dzieci, chwytając je. Niektórzy, podniósłszy je wysoko w górę jak proce, rzucali ponad lampiony i wieńce z galerii na dół, gdzie padały strzaskane na płyty marmuru. Niektórzy dobywali miecza i przebijali nim serca dzieci, inni znowu roztrzaskiwali głowy ich o ściany, zanim je rzucili w nocą mroczny dziedziniec.
W pierwszej chwili po tym wypadku panowała śmiertelna cisza. Drobne ciałka leciały jeszcze w powietrze, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Ale nagle ocknęły się nieszczęsne do zrozumienia tego, co zaszło i z przeraźliwym krzykiem rozpaczy rzuciły się na morderców.
Na galerii znajdowały się jeszcze dzieci, nie pochwytane przy pierwszym napadzie. Żołdacy upędzali się za nimi, a matki, rzucając się przed zbirami na kolana, chwytały rękami ostrza mieczów, aby śmiertelne cięcia odwrócić. Kilka kobiet, których dzieci już były zabite, czepiały się żołdaków, chwytały ich gardła i pragnęły pomścić swoje maleństwa, dławiąc ich morderców.
W dzikim tym zamieszaniu, podczas gdy straszne krzyki rozlegały się po pałacu, gdzie najokrutniejszych mordów dokonywano, żołdak, który zwykł był pełnić straż przy bramie miejskiej, stał nieruchomy na najwyższym stopniu schodów, wiodących z galerii na dół. Nie brał on udziału w walce i mordowaniu; podnosił tylko miecz i zastępował drogę kobietom, którym udało się dopaść swych dzieci, usiłującym ujść przez schody. Sam pozór jego, gdy stał tam posępny i nieubłagany, był tak strasznym, że uciekające kobiety raczej się rzucały z balkonu w dół, albo wracały w wir mordu, niż żeby się naraziły na umykanie mimo niego.
Istotnie, dobrze Woltigiusz uczynił, przeznaczając mi to stanowisko, myślał żołdak. Młody jaki, nierozważny wojak byłby opuścił to miejsce, aby się rzucić w tłum. Gdyby się był ruszył stąd, byłoby z tuzin dzieci uciekło.
Podczas gdy to myślał, padł wzrok jego na młodziutką kobietę. Porwawszy swe dziecko w ramiona, pędem leciała ku niemu. Żaden z legionistów, mimo których pomykała, nie mógł jej drogi zagrodzić, gdyż byli w zażartej walce z innymi kobietami, tym sposobem dostała się aż na drugi koniec galerii.
— Patrzcie-no, ta gotowa myśleć, że już umknie szczęśliwie! — pomyślał żołdak. — Ani ona ani dziecko nie ranione. Gdyby mnie tu nie było...
Kobieta pędziła tak szybko jak w locie, czasu więc nie miał zobaczyć twarzy jej, ani dziecka. Wyciągnął miecz przeciw nim, wraz z dzieckiem rzuciła się na ostrze. Zdawało się, że padnie wraz z dzieckiem przeszyta na ziemię.
Tymczasem równocześnie usłyszał żołnierz gniewne brzęczenie nad głową i zaraz potem, uczuł ból szalony w oku. Ból był tak ostry i udręczający, że go oszołomił i ogłuszył, miecz wypadł mu z ręki.
Sięgnął ręką do oka, schwytał pszczołę i pojął dopiero, że to, co taki ból straszny spowodowało, było tylko drobnym żądłem zwierzątka. Z błyskawiczną szybkością schylił się po miecz, w nadziei, że nie będzie jeszcze za późno zatrzymać uciekających.
Ale pszczółka bardzo dobrze się znalazła. W chwili, w której żołdaka oślepiła, udało się młodej matce umknąć na schody, i pomimo, że pogonił za nią, nie mógł jej już dopędzić. Znikła i w całym pałacu nikt jej nie mógł odszukać.

Następnego ranka stał żołdak z kilku towarzyszami przy bramie miejskiej na straży. Było jeszcze wcześnie, właśnie tylko co bramę otworzono. Ale zdawało się, że nikt na to otwarcie nie czekał tego ranka, nie szły jak zwykle gromady robotników z miasta. Wszyscy mieszkańcy Betleemu tak byli zdrętwiali przerażeniem, rzezią tej nocy, że nikt nie miał odwagi wychodzić z domu.
— Na miecz mój — rzekł żołnierz, poglądając w dół w uliczkę wiodącą ku bramie — zdaje mi się, że Woltigiusz nierozsądne powziął postanowienie. Lepiej byłoby bramy zostawić zamknięte i przeszukać wszystkie domy, ażby się znalazło chłopca, który potrafił uciec z festynu; Woltigiusz liczy na to, że rodzice będą się starali uprowadzić go stąd, skoro się dowiedzą, że bramy stoją otworem. Ma on nadzieję, że ja właśnie potrafię ich tu w bramie przychwycić. Obawiam się jednak, że to nierozsądne obliczenie. Jakże łatwo może im się udać ukryć dziecko!
I rozważał czy będą próbowali przewieźć je w koszu, w jakim na osłach przewożą jarzyny, a może w ogromnym dzbanie oliwy, albo w worze zboża, karawaną.
Gdy tak stał, wyczekując, czy nie będą usiłowali wywieść go w pole, ujrzał mężczyznę i kobietę, którzy uliczką szybko zbliżali się do bramy. Szli przyspieszonym krokiem, rzucając trwożliwe spojrzenia poza siebie, jakby uciekali przed niebezpieczeństwem jakim. Mężczyzna trzymał w ręku topór silnie ujęty, jakby z postanowieniem utorowania sobie drogi, choćby przemocą, gdyby mu kto przeszkadzał.
Ale żołdak nie zważał tyle na mężczyznę ile na kobietę. Zauważył, że była tego samego wzrostu co młoda matka, która mu wczoraj umknęła, widział, że wierzchnią szatę miała zarzuconą na głowę. Może ją tak wdziała, aby pod nią ukryć dziecko na ramieniu.
Im bardziej się zbliżali, tym wyraźniej widział żołdak pod szatą, zarysy dziecka które kobieta niosła na ręku. Pewny jestem, że to ona, co mi wczoraj uszła, myślał. Wprawdzie nie mogłem zauważyć jej twarzy, ale postać wysoką poznaję. I teraz idzie sobie i nawet nie stara się ukryć dziecięcia. Istotnie nie mógłbym był liczyć na tak szczęśliwy przypadek.
Mężczyzna z kobietą odbywali dalej swą szybką wędrówkę ku bramie. Nie spodziewali się widocznie, aby ich tu kto zatrzymał, wzdrygnęli się przestraszeni, gdy żołdak pochylił przed nimi swą włócznię i drogę im zagrodził.
— Dlaczego bronisz nam wyjścia na pole do roboty? — zapytał mężczyzna.
— Możesz iść — rzekł żołnierz — ja muszę tylko zobaczyć, co to twoja niewiasta chowa pod szatą?
— Co w tym jest do widzenia? — odparł mężczyzna. — To chleb i wino, całodzienny nasz posiłek.
— Może i prawdę mówisz, — rzekł żołnierz — ale jeżeli tak jest, to czemuż mi dobrowolnie nie pokaże tego, co niesie?
— Nie chcę, abyś to widział — rzekł mężczyzna — i radzę ci przepuść nas.
Mówiąc to podniósł topór, ale kobieta położyła mu rękę na ramieniu.
— Nie wdawaj się w spory! — prosiła. — Spróbuję z nim inaczej. Pokażę mu co niosę i jestem pewna, że żadnej krzywdy temu nie uczyni.
Z uśmiechem pełnym godności i zaufania zwróciła się do żołnierza i uchyliła rąbek odzienia.
W tej chwili rzucił się żołnierz wstecz i przymknął oczy jak oślepiony blaskiem. To, co kobieta kryła pod swą szatą, zajaśniało mu w oczy tak oślepiającą białością, że wcale z początku nie wiedział na co patrzy.
— Zdawało mi się, żeś miała dziecko na ręku — rzekł żołnierz.
— Widzisz co niosę — odrzekła.
Wreszcie przypatrzył się żołnierz, że to, co tak błyszczało i jaśniało, było snopkiem białych lilii, takich jak tam opodal rosły na polu. Tylko blask ich był świetniejszy, jaskrawszy, zaledwie znieść mógł ich widok.
Wetknął rękę między kwiaty. Nie mógł się zbyć podejrzenia, że to było dziecko, które kobieta niosła, ale dotykał tylko gładkich płatków kwiecia.
Zawiódł się gorzko i w złości chętnie był by oboje tych ludzi uwięził, ale nie mógł podać ku temu żadnego powodu.
Kobieta, widząc jego zmieszanie, spytała:
—- Czy nie chcesz nas puścić?
Żołdak, milcząc, cofnął lancę, którą trzymał przed otworem bramy i ustąpił w bok.
Kobieta zakryła znowu kwiaty swym odzieniem, a równocześnie patrzyła z uśmiechem uwielbienia na to, co niosła na ręku.
— Wiedziałam, że nie uczynisz krzywdy, skoro je tylko zobaczysz — powiedziała do żołdaka.
Poczem oddalili się śpiesznie, a żołnierz poglądał za nimi tak długo, jak jeno dojrzeć ich zdołał.
A podczas, gdy ich tak ścigał wyrokiem, wydało mu się wyraźnym, że ona przecie niesie dziecko, a nie więź lilii, prawdziwe, żywe dziecko.
Jeszcze poglądał za obojgiem wędrowców, gdy usłyszał głośne wołanie od strony ulicy. To Woltigiusz z kilkoma ludźmi nadbiegali:
— Zatrzymaj ich! — wołali. — Zamknij bramę Nie daj im umknąć!
A przybywszy do żołdaka, opowiadali, że znaleziono już ślad tego chłopca, który im uszedł. Byli w mieszkaniu jego, ale i stamtąd im uciekł. Widzieli pomykających z nim rodziców. Ojciec silny, siwobrody mężczyzna, matka słuszna kobieta, kryła dziecko w fałdach szat swoich.
W tej samej chwili, kiedy Woltigiusz to opowiadał, wjeżdżał Beduin na dobrym koniu w bramę. Nie mówiąc słowu, rzucił się żołdak ku jeźdźcy. Zerwał go gwałtem z konia i rzucił nim o ziemię. Jednym skokiem już sam siedział na rumaku i pędził drogą w pole.

W kilka dni potem jechał żołdak przez straszną puszczę górską, która się ciągnie przez południową część Judei. Ścigał on jeszcze troje zbiegów betleemskich i był zrozpaczony, że bezowocne te łowy dotychczas nie miały się ku końcowi.
— Zaprawdę, ma to pozór, jak gdyby ci ludzie mieli dar zapadania się pod ziemię — mruknął. — Ileż to razy zbliżyłem się do nich w tych dniach tak, że mogłem rzutem lancy dosięgnąć dziecka, a jednak mi umknęli! Zaczynam wierzyć, że ich nigdy nie dogonię.
Był zniechęcony jak ktoś, co odczuwać zaczyna, że walczy przeciw czemuś nadprzyrodzonemu. Zapytywał sam siebie, czy to podobna, aby bogowie tych ludzi przed nim ochraniali.
— Cały mój trud daremny. Lepiej wrócę zanim z głodu i pragnienia zginę w tej pustyni! — powtarzał sobie raz po raz.
Ale zaraz chwytał go strach na myśl o tym, co go spotka, jeżeli z niczym powróci. Wszakże dwukrotnie już wypuścił z rąk to dziecko. Nie było prawdopodobnym, aby mu Herod i Woltigiusz przebaczyli coś podobnego.
— Skoro Herod, póki jedno z betleemskich dzieci dysze jeszcze, żyć ma zawsze w obawie — mówił do siebie żołdak, — najprawdopodobniej ulży swoim mękom tym, że każe mnie ukrzyżować.
Była to skwarna godzina południa i cierpiał okrutnie tak, że jadąc przez nagą skalistą okolicę, drogą wiodącą przez kręty wąwóz, gdzie ani drgnęło powietrze, koń i jeździec padali ze znużenia.
Od kilku, godzin zatracił żołdak ślad uciekających, i bardziej niż kiedy odczuwał, że go odwaga opuszcza.
— Trzeba tego zaniechać — myślał. — Istotnie, nie wierzę, aby warto było ścigać ich dalej. Wszakże tak czy siak zginąć muszę w tej strasznej pustyni.
Kiedy tak sobie rozmyślał, zobaczył w ścianie skalnej tuż przy drodze sklepiony otwór jaskini.
Zaraz skierował konia do wnijścia groty.
— Chwilę spocznę w chłodzie jaskini — pomyślał. — Może potem z oświeżoną siłą potrafię podjąć ściganie.
Właśnie, gdy chciał wejść do wnętrza, zastanowiło go coś osobliwego. Po obu stronach wnijścia rosły dwie piękne lilie. Stały wysoko wyprostowane, okryte kwiatami. Wydawały odurzający zapach miodowy, a mnóstwo pszczół roiło się nad nimi.
Był to widok tak rzadki w pustyni, że i żołdak uczynił coś dziwnego. Złamał dużą łodygę i zabrał biały kwiat z sobą do jaskini.
Grota nie była ani głęboka ani ciemna, skoro wszedł pod jej sklepienie, zobaczył zaraz, że spoczywa tam już troje wędrowców. Mężczyzna, kobieta i dziecko leżeli na ziemi w śnie głębokim pogrążeni.
Nigdy jeszcze nie doświadczył żołdak, aby mu serce tak biło jak na ten widok. Wszakże to właśnie ci troje, za którymi tak długo się upędzał. Poznał ich natychmiast. A tu zastał ich śpiących, bezbronnych, miał ich w swojej mocy.
Wyrwał miecz z pochwy aż świsnął i pochylił się nad uśpionym chłopięciem.
Zanim żgnął, zatrzymał się chwilę, aby mu zajrzyć w twarz. Teraz, kiedy był pewny swego, sprawiało mu okrutną rozkosz oglądnąć swą ofiarę.
Kiedy dziecko zobaczył, ucieszył się, jeżeli można, jeszcze więcej, gdyż poznał chłopaczka, którego widywał przy bramie bawiącego się pszczołami i liliami.
— Zaprawdę, — myślał — tego się mogłem przedtem domyślić. Dlatego to czułem zawsze nienawiść do tego dziecka. On jest przepowiedzianym książęciem pokoju!
Opuścił nieco miecz i dumał:
— Jeżeli głowę tego dziecka złożę przed Herodem, uczyni mię dowódcą swej przybocznej straży.
I podczas gdy coraz bliżej koniec miecza do dziecka przysuwał, myślał z uciechą:
— Tym razem już mi nic przeszkodzić nie może, nic go z mojej władzy nie wyrwie!
Ale żołdak miał jeszcze lilię w ręku, zerwaną u wnijścia do groty, a gdy tak myślał, wyleciała z kielicha pszczoła, która w nim była ukryta i brzęcząc, latała w koło jego głowy.
Żołdak wzdrygnął się. Przypomniał sobie zaraz pszczoły, które chłopczyk ratował i wpadło mu na myśl, że to pszczoła pomogła dziecku ujść z festynu Heroda.
Myśl ta wprawiła go w zdumienie. Ujął miecz, zatrzymał się i nadsłuchiwał pszczoły.
W tej chwili nie słyszał już jej brzęku. Ale stojąc tak bez ruchu, wdychał słodką woń lilii, — trzymał ją dotąd w ręce.
Wtedy musiał przypomnieć sobie jak to chłopię lilie ratowało a zarazem wspomniał, że to więź liliowa zasłoniła dziecko przed jego wzrokiem, aby mogło się przemknąć przez bramę.
Coraz bardziej się zamyślał i miecz cofał ku sobie.
— Pszczoły i lilie odwdzięczyły mu się za dobrodziejstwa — szepnął do siebie.
Wspomniał, że i jemu samemu dobrodziejstwo maleńki wyświadczył, i głęboki rumieniec okrył jego twarz.
— Czyż rzymski legionista mógłby mordem odpłacić za przysługę! — szepnął.
Przebył krótką walkę z sobą samym. Przemknął mu przez głowę Herod i własne zadowolenie z tego, gdyby był księcia pokoju zgładził ze świata.
— Nie przystoi mi jednak zabijać stworzenia, które mi życie uratowało — rzekł w końcu.
Pochylił się i położył miecz obok dziecka, aby zbiedzy zbudziwszy się, mogli poznać, jakie ich niebezpieczeństwo ominęło.
Wtedy ujrzał, że dziecko się budzi. Leżało, wpatrując się w niego pięknymi oczyma, błyszczącymi jak gwiazdy.
I żołdak ugiął kolano przed dzieckiem.
— Panie, ty jesteś potężnym, — rzekł — tyś zwycięzcą. Tyś jest, którego bogowie miłują. Tyś jest, który po wężach i padalcach stąpać możesz!
Ucałował stopy dziecka i szybko wyszedł z groty, podczas gdy chłopię, leżąc, patrzyło za nim szeroko rozwartymi, wiedzącymi oczyma.


Zobacz też edytuj


 
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Wanda Młodnicka.