Legendy Chrystusowe/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Legendy Chrystusowe
Wydawca Polska Y.M.C.A.
Data wyd. 1946
Druk O.G.I.
Miejsce wyd. Rzym
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Kristuslegender
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SELMA LAGERLÖF
LEGENDY
CHRYSTUSOWE




RZYM1946
PRZEKŁAD WANDY MŁODNICKIEJ

PRINTED IN ITALY

O. G. I. — VIA CESENA 14 — TELEFONO 767166 — ROMA




NOC BOŻEGO NARODZENIA

W piątym roku mego życia miałam wielkie zmartwienie.
Nie wiem nawet, czy od tego czasu doznałam kiedy większego.
Było to, kiedy moja babcia umarła. Dotąd siadywała codzień w kącie sofy w swoim pokoju i opowiadała bajki.
Nie pamiętam jej inaczej jak siedzącej tak i opowiadającej, od rana do wieczora, a my dzieci siedzieliśmy wokoło niej i słuchali. Cudne to było życie. Nie było dzieci, którym by się tak dobrze działo jak nam.
Mało ja pamiętam mojej babci. Wiem, że miała piękne, kredowo białe włosy, że chodziła bardzo pochylona i że zawsze robiła pończochę.
Przypominam sobie także, że, kiedy skończyła jaką bajkę, miała zwyczaj kłaść rękę na mojej głowie i mawiać wtedy:
— A to wszystko tak jest prawdą, jak to, że ja ciebie widzę, a ty mnie.
Pamiętam także, że umiała śpiewać piękne pieśni, ale nie śpiewała codzień. Jedna z tych pieśni była o rycerzu i wodnicy a zwrotki jej kończyły się słowami: „Wicher tak zimny, wicher tak zimny, od morza dmie z oddali”.
Potem przypominam sobie jeszcze modlitewkę, której mnie nauczyła i jeden wiersz psalmu.
Z wszystkich bajek jakie mi opowiadała, mam tylko blade, niejasne wspomnienie. Tylko jedną pamiętam tak dobrze, że mogłabym ją powtórzyć. Jest to krótka opowieść o Narodzeniu Chrystusa.
Widzicie, to jest wszystko, co jeszcze wiem o mojej babci, oprócz tego co najlepiej pamiętam, mianowicie wielką boleść, kiedy odeszła na zawsze.
Przypominam sobie ranek, gdy sofa opustoszała i kiedy niepodobna było pojąć, w jaki sposób wszystkie godziny dnia nareszcie miną. To pamiętam. Tego nie zapomnę nigdy.
A i to pamiętam, że nas dzieci zaprowadzono, abyśmy rękę zmarłej ucałowali. Baliśmy się trochę, ale ktoś nam powiedział, że po raz ostatni możemy babci podziękować za wszystkie uciechy, jakie nam sprawiała.
A także wiem, jak bajki i pieśni z domu odjechały, w długiej, czarnej trumnie i nigdy nie wróciły więcej.
Wiem także, że coś z życia zniknęło. Tak jakby się drzwi zawarły od całego pięknego świata czarów, w który przedtem dane nam było swobodnie wchodzić i wychodzić.
Teraz nie było nikogo, kto by umiał te drzwi otwierać.
Przypominam sobie także, żeśmy powoli nawykali do zabaw lalkami i zabawkami i do życia jak inne dzieci, i mogło się zdawać, że nam babci nie brakło i że nie wspominamy jej wcale.
Jednak dziś jeszcze, po latach czterdziestu, kiedy gromadzę legendy o Chrystusie, słyszane na Dalekim Wschodzie, powraca do mnie drobna opowieść o narodzeniu Jezusa, którą babcia opowiadała i nabieram ochoty powtórzyć ją raz jeszcze i dołączyć do zbioru.

Był to wieczór wigilijny, wszyscy pojechali do kościoła, wyjąwszy mnie i babci. Zdaje mi się, że byłyśmy same na cały dom. Nie mogłyśmy pojechać, bo jedna była za mała a druga za stara. Zaś obydwom nam smutno było, żeśmy na pasterce być nie mogły, posłuchać kolęd i napatrzyć się świateł przy szopce.
Ale kiedyśmy tak siedziały w naszej samotności, zaczęła babcia opowiadać.
— Był raz człowiek, — rzekła, — który wyszedł w ciemną noc, aby ogania pożyczyć. Chodził od domu do domu i pukał do drzwi.
— Ludzie dobrzy, poratujcie mnie! — wołał — oto żona moja porodziła właśnie dzieciątko, muszę ogień rozniecić, aby ją i maleństwo ogrzać trochę.
Ale noc była późna, wszyscy ludzie spali, nikt mu nie odpowiedział.
Człowiek szedł i szedł. Nareszcie w oddali ujrzał błysk ognia. Skierował się w tę stronę i zobaczył, że to ognisko płonęło na polu. Mnóstwo owiec białych leżało naokoło ognia i spało, a stary pasterz czuwał nad trzodą.
Kiedy człowiek chcący ognia pożyczyć, podszedł bliżej do owiec, zobaczył, że u stóp pasterza leżały trzy duże psy śpiące także. Wszystkie trzy zerwały się poczuwszy obcego, rozwarły szeroko swe paszcze, jakby chciały zaszczekać, ale głosu słychać nie było. Człowiek widział jak się sierść na ich grzbietach jeży, jak ich ostre zęby połyskują biało przy świetle ogniska i jak się rzuciły ku niemu. Jeden chwycił go za nogę, drugi za ramię, a trzeci za gardło. Ale szczęki i zęby, którymi szarpać chciały, były bezsilne i człowiek nie odniósł żadnej rany.
Chciał tedy iść dalej po to, czego potrzebował. Ale owce leżały wokoło, tak ciasno zbite przy sobie, grzbiet przy grzbiecie, że nie mógł postąpić. Wtedy wszedł na grzbiety zwierząt i przeszedł po nich do ognia, a żadna owca nie zbudziła się ani drgnęła.
Tyle opowiedziała babcia bez przeszkody, ale teraz musiałam jej przerwać.
— Dlaczego nie zbudziły się, babciu! — spytałam.
— Za chwilę się dowiesz, — odrzekła i opowiadała dalej:
— Kiedy już człowiek doszedł do ogniska, spojrzał pasterz na niego. Pasterz ten, był to stary, ponury człowiek, porywczy i twardy dla wszystkich; ujrzawszy obcego, który się zbliżał, ujął swój długi okuty kij, jaki zwykle miał w ręku, pasąc owce i rzucił nim w przybysza. Kij leciał świszcząc prosto w niego, ale zanim go ugodził, uchylił się w bok i pomknął mimo, daleko na pole.
Tu przerwałam babci znowu.
— Babciu, dlaczego kij nie chciał uderzyć tego człowieka?
Ale babcia ani myślała mi odpowiadać, tylko dalej ciągnęła opowieść.
— Wtedy przystąpił człowiek do pasterza i przemówił do niego:
„Przyjacielu, poratuj mnie, użycz mi trochę ognia. Niewiasta moja powiła właśnie dzieciątko, muszę ogień rozniecić, aby ją i dziecko ogrzać”.
Pasterz już miał odmówić, ale kiedy się zastanowił, że psy nie uszkodziły tego człowieka, że owce się przed nim nie rozbiegły, a kij powalić go nie chciał, zaląkł się nieco i nie śmiał mu wzbronić tego o co prosił.
„Weź sobie, ile ci trzeba” rzekł do przybysza.
Ale ogień już się dopalał. Nie było w nim polan ani gałęzi, tylko wielki stos zarzewia, a człowiek nie miał z sobą ani rydla ani wiadra, czym by mógł jarzące węgle przenieść.
Widząc to powtórzył pasterz: „bierz ile ci trzeba”, bo rad był z tego, że obcy nie potrafi zabrać ognia z sobą. Ale człowiek pochylił się, wybrał rękami węgle z popiołu i włożył je w połę płaszcza. A one ani parzyły rąk jego, kiedy je nabierał, ani paliły odzieży. Poniósł je, jakby to były orzechy lub jabłka.
Tui opowiadającej nowe przerwało pytanie:
— Babciu, czemu węgle nie parzyły tego człowieka?
— Dowiesz się o tym, odparła babcia i opowiadała dalej:
— Pastuch, zły i ponury, człowiek, widząc to wszystko, zaczął się dziwić:
„Co to może być za noc, że psy nie gryzą, owce się nie płoszą, kij nie uderza, a ogień nie pali! Zawrócił tedy obcego i zapytał:
„Co to za noc? I skądże wszystkie rzeczy okazują ci miłosierdzie?”.
— Wtedy odpowiedział człowiek: „Jeżeli sam nie przejrzysz, powiedzieć ci nie mogę”. I chciał pospieszyć w swoją stronę, aby ogrzać żonę i dziecko.
Wtedy pomyślał pasterz, że nie powinien tracić z oczu tego człowieka, zanim by się dowiedział, co to wszystko znaczy. Wstał więc, poszedł za nim, aż zaszedł tam, gdzie obcy był w domu.
Tu zauważył, że ten człowiek nie miał nawet chaty na mieszkanie, że jego żona i dziecko nocowały w jaskini skalnej, gdzie nie było nic, tylko nagie, zimne ściany kamienia.
Nagle przyszło na myśl pasterzowi, że to biedne, niewinne dzieciątko zamarznąć może w jaskini i pomimo, że był bardzo twardym i srogim, żal go zdjął i postanowił poratować to dziecko.
Zdjął tłomoczek z ramienia, wyjął z niego białą, miękką skórkę jagnięcia i dał ją obcemu człowiekowi, aby dziecko otulił.
W tej samej chwili, kiedy uczynił miłosierdzie, otwarły mu się oczy i ujrzał czego pierwej nie widział i usłyszał czego pierwej usłyszeć nie mógł.
Zobaczył wkoło siebie zbity krąg aniołków srebrno-skrzydłych. Każdy z nich miał lutnię w ręku, wszyscy zaśpiewali w głos o tym, że się narodził Zbawiciel co świat z grzechu odkupi.
Wtedy zrozumiał, dlaczego wszystko stworzenie takie rade tej nocy, że nikomu krzywdy uczynić nie może.
Nie tylko blisko siebie widział pasterz anioły, były wszędzie. Siedziały w grocie i na górze, unosiły się pod niebiosa, przeciągały wielkim orszakiem przez drogę, a mijając grotę, zatrzymywały się, aby spojrzeć na dziecię.
Radość i uciecha, śpiew i granie rozlegały się naokół, a wszystko to widział pasterz tej ciemnej nocy, w której przedtem niczego dopatrzyć nie mógł. I taka radość go zdjęła z tego, że mu się oczy rozwarły, iż padł na kolana i dziękował Bogu.
To powiedziawszy babcia westchnęła i rzekła:
— Wszystko co pasterz zobaczył, możemy i my widzieć, bo aniołowie w każdą noc Bożego Narodzenia unoszą się na niebie, trzeba tylko abyśmy przejrzeli!
A potem położyła babcia dłoń na mojej głowie i dodała:

— To sobie zapamiętaj, bo to taka prawda, jak, że oto patrzę na ciebie a ty na mnie. Nie zależy to od świeczek i lamp, ani od księżyca i słońca. Najważniejsze jest, abyśmy sami oczy mieli godne oglądania wspaniałości Bożej.


WIZJA CESARZA

Działo się to w czasie, kiedy August był cesarzem w Rzymie, a Herod królem w Jerozolimie.
Wtedy to zdarzyło się, że bardzo ważna, święta noc zeszła na ziemię, najciemniejsza noc, jaką kiedy widziano; można było sądzić, że świat cały zatoczył się w piwnicę. Niemożliwym było odróżnić wody od lądu i na najbardziej swojskich drogach łatwo było zabłądzić. A to z tej prostej przyczyny, że światła z nieba zabrakło. Wszystkie gwiazdy zostały w domu, a księżyc miły odwróconą miał twarz.
Równie głębokim jak ciemność, było milczenie i cisza. Rzeki zatrzymały się w biegu, powietrze nie drgnęło, a nawet liść osiki zaniechał drżenia. Kto by był poszedł wzdłuż wybrzeża, byłby doświadczył, że fale nie biły o brzeg, a kto by był poszedł przez puszczę, temu by piasek pod stopami nie zgrzytał. Wszystko skamieniało w ruchu, aby ciszy nocy świętej nie przerywać. Trawa nie śmiała rosnąć, ani rosa padać, a kwiaty nie miały odwagi wydzielać swych woni.
Nocy tej, zwierzęta drapieżne zaniechały łowów, węże nie kąsały, psy nie szczekały. A co jeszcze było wspanialszym, to, że żadna rzecz martwa nie byłaby kaziła świętości tej nocy tym, żeby służyła do jakiego złego uczynku. Wytrych nie byłby otworzył żadnego zamku, a nóż nie byłby zdolny do przelania krwi.
Tej właśnie nocy wyszła gromadka ludzi z cesarskich komnat na Palatynie i skierowała przez Forum na Kapitol. Dnia tego właśnie przedłożyli senatorowie cesarzom pytanie, czy miałby co przeciw temu, ażeby mu na świętym wzgórzu Rzymu wzniesiono świątynię. Ale August nie dał od razu swego przyzwolenia. Nie wiedział, czyby się to bogom podobało, ażeby posiadał świątynię tuż obok ich świątyni i odpowiedział, że pragnie pierwej złożyć ofiarę nocną swemu bóstwu opiekuńczemu, aby wolę bogów w tej mierze wybadać. On to wiedziony przez kilku poufnych, dążył właśnie składać tę ofiarę.
Augusta niesiono w lektyce, gdyż był stary i trudno mu było wnijść na wysokie schody Kapitolu. Sam trzymał klatkę z gołębiami, które chciał ofiarować.
Nikt z kapłanów, żołnierzy, ani panów z rady nie towarzyszył mu, tylko najbliżsi jego przyjaciele. Słudzy z pochodniami szli naprzód, aby torować drogę przez ciemności nocy, a za nim szli niewolni, niosący trójnóg ołtarzowy, węgle, noże, święty ogień i wszystko inne, co do ofiary było potrzebne.
Po drodze rozmawiał cesarz wesoło z swoimi poufnymi, dlatego to nikt nie zauważył ciszy niewymuszonej i milczenia tej nocy. Dopiero kiedy wyszli na najwyższą część Kapitolu, na pusty plac, wybrany do budowy nowej świątyni, spostrzegli, że coś niezwykłego się zapowiada.
Nie mogła to być noc jak inne, gdyż w górze, na brzegu skał, ujrzeli najprzedziwniejsze jasne zjawisko.
Zrazu sądzili, że to świeci tak stary, spróchniały pień oliwny, dalej myśleli, że prastary posąg ze świątyni Jowisza wyszedł na skały. Wreszcie uznali, że nie może to być nikt inny, jeno stara Sybilla
Czegoś tak starego, opalonego wichrem a olbrzymiego nie widzieli nigdy. Zgrzybiała ta niewiasta straszną była, wszyscy byliby chętnie do domu uciekli.
— Ona to jest — szeptali do siebie — która tyle ma lat, ile jest ziarnek piasku na jej ojczystym wybrzeżu. Dlaczego właśnie tej nocy wyszła ze swej nory? Co wróży cesarzowi i państwu, ona, która swe proroctwa pisze na liściach drzew, pewna, że wiatr przeniesie jej słowa każdemu, do kogo są wysłane.
Tak byli przerażeni, że gdyby się Sybilla była poruszyła, popadaliby byli na kolana i czołem dotknęli ziemi. Ale siedziała bez ruchu, jak nieżywa. Skulona na krawędzi skały, ocieniając oczy ręką, wpatrywała się czyhająco w ciemną dal. Siedziała tam, jak gdyby po to wyszła na górę, aby lepiej widzieć coś, co się działo w wielkim oddaleniu. Więc mogła widzieć coś, w taką noc?!
W tej chwili zauważył cesarz i jego cały poczet, jak głęboką była ciemność. Nikt z nich na szerokość dłoni nie widział przed sobą. A jaka cisza, jakie milczenie! Nie mogli nawet dosłyszeć stłumionego szumu Tybru. Powietrze było duszne, dławiło ich, zimny pot oblewał im czoła, a ręce mieli podrętwiałe i bezsilne. Każdy czuł, że coś strasznego nadchodzi.
Ale nikt nie chciał przyznać, że się boi, wszyscy mówili cesarzowi, że to dobry znak: cała natura powstrzymuje oddech, aby powitać nowego boga.
Wzywali Augusta, aby się zajął ofiarą, gdyż Sybilla prawdopodobnie po to wyszła z jaskini, aby się pokłonić duchowi opiekuńczemu cesarza.
Ale Sybilla tak była zajęta wizją jakąś, że ani wiedziała o tym, iż August przybył na Kapitol. Duchem przeniesiona była w daleką krainę i zdało jej się, że wędruje przez wielką równinę. W ciemności potykała się nieustannie o coś, co jej się wydawało pagórkami ziemi. Schyliła się aby pomacać. Nie, to nie była ziemia, to owce. Szła pomiędzy dużymi stadami śpiących owiec.
Teraz dostrzegła ognisko pasterzy. Płonęło śród pola, a ona po omacku zbliżała się ku nim. Pasterze leżeli wkoło ognia i spali, a koło nich leżały długie, kończate kije, którymi zwykli byli bronić trzody przed dzikimi zwierzętami. Lecz te małe zwierzęta z iskrzącymi oczyma i kiściastymi ogonami, czyż to nie szakale! A pasterze nie rzucają w nich kijami, psy śpią, owce się nie płoszą, a dzikie zwierzęta układają się obok ludzi na spoczynek.
Wszystko to widziała Sybilla, nie widząc za to nic z tego, co się działo tuż za nią na wzgórzu. Nie wiedziała wcale, że tam ustawiono ołtarz, rozżarzono węgle, nasypano kadzideł i że cesarz wyjął gołębia z klatki, aby go ofiarować. Jednak ręce jego tak były zdrętwiałe, że nie mogły ptaka utrzymać. Jednym uderzeniem skrzydeł gołąb się uwolnił i wnikł w górę w nocną ciemność.
Skoro się to wydarzyło, spojrzeli dworzanie nieufnie w stronę Sybilli. Sądzili oni, że wypadek ten spowodowała wieszczka, świecąca jak próchno wśród nocy.
Czyż mogli wiedzieć, że Sybilla czuła się ciągle jeszcze obecną przy ognisku pasterzy i że nadsłuchiwała jedynego słabego głosu, co drżący przenikał martwą ciszę nocną? Słyszała go długo przedtem, zanim zauważyła, że nie z ziemi idzie, tylko z obłoków. Nareszcie podniosła głowę i ujrzała jasne, lśniące postacie, migające w ciemności. Były to grupy małych aniołków, śpiewających słodko, które jakby szukając latały nad równiną, to tu, to tam.
Podczas gdy Sybilla przysłuchiwała się śpiewom anielskim, zabierał się cesarz właśnie do nowej ofiary. Mył ręce, oczyścił ołtarz i kazał sobie podać drugiego gołębia. Pomimo jednak, że teraz wszystkich sił dobył, aby gołębia utrzymać, wyślizgnął się gładki tułów ptaka z jego ręki i ptak wzniósł się w nieprzenikniony obszar nocy.
Cesarza zdjęła groza. Rzucił się przed pustym ołtarzem na kolana i w modlitwie do swego geniusza błagał go o odwrócenie nieszczęścia, które ta noc zda się przepowiadać.
I tego wszystkiego Sybilla nie słyszała. Całą duszą nadsłuchiwała śpiewu aniołów, który coraz rozgłośniej się rozlegał. Wreszcie stał się tak potężnym, że zbudził pasterzy. Podparli się na łokciach i patrzyli na korowody jasne srebrzystych postaci, jak w długich falujących szeregach, niby ptaki wędrowne, unosiły się w górnych ciemnościach. Niektóre miały lutnie i skrzypeczki w ręku, inne znowu cytry i arfy, a śpiew ich był radosny, jak śmiech dziecięcy i swobodny, jak świergot skowronka. Słysząc to, pasterze zebrali się, aby pójść do górskiego miasteczka skąd pochodzili i opowiedzieć o cudzie.
Szli wąską, krętą ścieżką, a stara Sybilla szła za nimi. Naraz szczyt góry zajaśniał. Duża jasna gwiazda zabłysła nad nim, a całe miasteczko na górze migotało jak srebrne w świetle tej gwiazdy. Wszystkie szukające chóry aniołów pospieszyły tam z nawoływaniem radosnym, a pasterze przyspieszyli kroku tak, że biegli prawie. Doszedłszy do miasteczka, zobaczyli, że aniołowie zgromadzili się nad niską stajenką w pobliżu bramy miejskiej. Była to nędzna szopka ze słomianym dachem, a tylną ścianą w skale. Nad nią stała gwiazda, tam to gromadziły się coraz liczniejsze zastępy aniołów. Niektóre osiadały na strzesze, inne spuszczały się na skałę za szopką, inne znowu, bijąc skrzydłami, przelatywały ponad nią. Wysoko w górę biła w powietrze jasność promienna.
W tej chwili, kiedy gwiazda zajaśniała nad górskim miasteczkiem, zbudziła się cała przyroda a i mężowie będący na szczycie Kapitolu, także to zauważyć musieli, poczuli świeży błogi powiew z przestrzeni, słodkie zapachy popłynęły wkoło nich, drzewa zaszemrały. Tyber począł szumieć, gwiazdy zabłysły, a naraz i księżyc ukazał się wysoko na niebie i oświecił świat. Z obłoków zaś spuściły się dwa gołębie i usiadły cesarzowi na ramionach.
Po tym cudzie wyprostował się August, dumną radością przejęty, a jego przyjaciele i niewolnicy padli na kolana.
— Ave Caesar! — wołali. — Twój geniusz opiekuńczy ci odpowiedział. Jesteś bogiem, który na szczycie Kapitolu ma być uwielbiany!
A hołd ten, który mężowie w uniesieniu składali cesarzowi, był tak rozgłośnym, że i stara Sybilla go usłyszała, krzyk ten przerwał jej widzenie. Podniosła się z krawędzi skały, na której siedziała i już bez światłości żadnej zeszła między ludzi. Była teraz jakby chmura czarna co wyszła z przepaści, aby się spuścić na wzgórze. Straszna wprost, w swojej starości. Zmierzwione włosy wisiały w skąpych kudłach wkoło jej głowy, stawy jej członków były zgrubiałe, opalona skóra powlekała ciało jak korą drzewną, zmarszczka przy zmarszczce.
Mimo to, potężna i groźna, szła do cesarza, nagłym ruchem ujęła go za przegub ręki, a drugą wskazała daleki Wschód.
— Patrz! zawołała rozkazująca, a cesarz podniósł oczy i patrzył. Przestrzeń zniknęła przed jego wzrokiem i przenieśli się oboje na Wschód daleki. Zobaczył ubogą stajenkę pod skalistą ścianą, gdzie w otwartych drzwiach kilku pasterzy klęczało. W szopce ujrzał młodą matkę, klęczącą przed dzieciątkiem, które leżało w żłobie na sianie.
Wielki kościsty palec Sybilli wskazał to ubogie dziecko.
— Ave Caesar! — zawołała Sybilla z szyderczym śmiechem. — Ten ci jest Bóg, który na szczycie Kapitolu będzie miał ołtarze!
Cesarz cofnął się wstecz od niej, jak od obłąkanej. Ale Sybillę porwał przemożny duch proroczy. Jej mętne oczy rozgorzały, jej ramiona wyciągnęły się ku niebu, jej głos spotężniał tak, że zdawał się nie z niej wychodzić; miał dźwięk i siłę taką, że mógł na cały świat być słyszanym. A to co głosiła, zadała się w górze z gwiazd wyczytywać.
— Jako Boga uwielbią na Kapitolu Chrystusa, co świat odnowi, albo Antychrysta, ale nie ludzi znikomych!
To powiedziawszy przeszła pomiędzy zdrętwiałymi z lęku mężami, zeszła z pochyłości wzgórza i znikła.

Nazajutrz zaś wydał August ludowi ostry zakaz stawiania mu świątyni na Kapitolu. Natomiast wzniósł tam świątynię nowonarodzonemu Bogu i nazwał ją ”Ołtarz nieba” Ara Coeli.


STUDNIA TRZECH MĘDRCÓW

W starożytnej krainie judejskiej panowała Susza z wpadłymi oczyma, nieubłagana kroczyła po zżółkłej trawie i uschniętych ostach.
Było to w lecie. Słońce paliło nagie grzbiety gór, a najlżejszy wietrzyk wzbijał gęste tumany wapiennego kurzu z białoszarej roli, trzody na dolinach stały, tłocząc się nad wyschłymi potokami.
Susza chodziła badając zapasy wody. Poszła do sadzawek Salomona i zauważyła z westchnieniem, że ich skaliste brzegi okalają znaczną jeszcze jej ilość. Potem udała się do sławnej studni Dawida koło Betleemu ale i tam zastała zapas. W końcu skierowała się leniwym krokiem na gościniec szeroki, wiodący z Betleem do Jerozolimy.
Będąc prawie w pół drogi, ujrzała studnię Trzech Mędrców, która leży przy gościńcu, i zauważyła natychmiast, jako bliską jest już wyschnięcia. Susza usiadła na cembrynie, którą stanowi duży kamień wydrążony i zajrzała w głąb. Błyszczące zwierciadło wody, zwykle widoczne tuż blisko otworu, opadło głęboko, a bagniste trzęsawisko zmąciło je i zanieczyściło od spodu.
Kiedy brunatne spalone oblicze Suszy odbiło się w mętnym zwierciadle studni, wydała woda plusk przestrachu.
— Chciałabym wiedzieć, kiedy już tobie wreszcie koniec przyjdzie, — rzekła Susza, — nie zdołasz tam w dole znaleźć dopływu, który by twoje życie podtrzymał. A o deszczu nie może być mowy, dzięki Bogu, przed upływem dwu, albo trzech miesięcy.
— Bądź spokojna, westchnęła studnia. — Nic mi nie pomoże. Tu by potrzeba co najmniej jakiego rajskiego źródła.
— W takim razie nie opuszczę cię, aż się wszystko skończy, — rzekła Susza. Widziała ona, że stara studnia dogorywa i chciała mieć przyjemność patrzenia na to, jak kropla po kropli zamiera.
Zadowolona usiadła sobie na brzegu cembryny i radowała się słysząc, jak studnia wzdycha z głębi. A i to ją cieszyło, że widziała zbliżających się spragnionych wędrowców, jak spuszczali wiadro, aby je wyciągnąć z odrobiną błotnistej wody.
Tak minął cały dzień, a kiedy ciemność nastała, zajrzała Susza znowu na dno studni. Już tylko odrobina wody połyskiwała na dole.
— Zostanę tu całą noc, — zawołała, — nie spiesz się tylko. Jeżeli tyle jasności zostanie abym zaglądnąć mogła w ciebie, to napewno życie zakończysz.
Susza skuliła się na krawędzi studni, podczas gdy noc gorąca, okrutniejsza i bardziej męcząca niż dzień, zapadała nad Judeą. Psy i szakale wyły bez ustanku, spragnione krowy i osły odpowiadały im z dusznych stajen. A jeżeli wiatr powiał, to nie chłodzący, przeciwnie, parny był i duszny, jak ziejący oddech jakiego olbrzymiego, śpiącego potwora.
Gwiazdy jednak świeciły ślicznym połyskiem a cieniutki księżyc na nowiu rzucał swe miłe zielonawo-błękitne światło na szare pagórki. W świetle tym ujrzała Susza zbliżającą się ku wzgórzu karawanę; szła w stronę studni Trzech Mędrców.
Susza siedziała patrząc na długi orszak i radowała się chytrze, rozważając ile to pragnienia wędruje znowu do studni a kropli wody nie znajdzie, aby je ugasić. Tyle ludzi szło i bydła, że choćby studnia pełną była, toby ją byli wypili. Nagle zdało jej się, że tę karawanę jakąś osobliwą, jakby duchy jakie sunęły po nocy. Wszystkie wielbłądy ukazały się zrazu na wzgórzu, które się odcinało na tle horyzontu, można było sądzić, że zstępują wprost z nieba. W świetle księżyca wydawały się większe, niż zwykłe wielbłądy, i nadto łatwo kroczyły objuczone ogromnymi tobołami.
A jednak nie mogła uwierzyć, iż nie są rzeczywiste, wszakże widziała je najwyraźniej. Mogła nawet rozróżnić, że trzy pierwsze to dromadery o szarej połyskującej sierści i to, że były bogato okulbaczone, w czaprakach z frendzlami i że niosły dostojnych, dorodnych jeźdźców.
Cały orszak zatrzymał się przy studni, dromadery po trzykrotnym ostrym załamaniu kolan ułożyły się na ziemi, a jeźdźcy zsiedli. Wielbłądy juczne, których coraz to więcej się gromadziło, zdawały się tworzyć nieprzejrzany skłębiony tłum długich szyj, garbów i wysoko sterczących tłomoków.
Trzech dostojnych jeźdźców zbliżyło się natychmiast do Suszy witając ją tym, że dłoń kładli na czoła i piersi. Widziała, że ubrani byli w olśniewająco białe szaty i ogromne turbany, u których nad czołem błyszczała gwiazda tak jasna, jakby prosto z nieba zdjęta.
— Przybywamy z dalekiej krainy, — rzekł jeden z wędrowców, — i prosimy abyś nam powiedziała, czy to istotnie jest studnia Trzech Mędrców?
— Dziś jeszcze nazywa się studnią, — odparła Susza, — ale jutro już nią nie będzie. Dzisiejszej nocy wyschnie.
— To naturalne, skoro ty tu jesteś, — rzekł przybysz. — Jednak czyż nie jest to jedna z tych świętych krynic, które nigdy nie giną? Trzej Mędrcy są w raju.
Trzej przybysze spojrzeli po sobie.
— A czy znasz ty istotnie dzieje tej starej studni? — spytali.
— Ja znam dzieje wszystkich studzien, rzek, strumieni i źródeł, — rzekła dumnie Susza.
— Zróbże nam przyjemność i opowiedz nam dzieje tej studni, — prosili wędrowcy. A usiadłszy wokoło tępicielki wszystkiego co wzrasta, słuchali.
Susza chrząknęła, poprawiła się na cembrynie, jak mówca na trybunie, poczem zaczęła opowiadać.
— W mieście Gabes w Medii, które leży tuż u brzegu pustyni, a które mi dlatego często miłym bywało schroniskiem, żyli przed laty trzej ludzie sławni z swej mądrości. Byli oni bardzo ubodzy, co tym osobliwszym było, że w Gabes ceniono mądrość wysoko i hojnie ją opłacano.
Nie mogło się jednak tym ludziom lepiej powodzić, jako że jeden, był zgrzybiały od starości, drugi trędowaty a trzeci murzyn z grubymi wargami. Ludzie uważali, że pierwszy za stary, aby ich mógł czego nauczyć, przed drugim uciekali bojąc się zarazy, a trzeciego nauk nie chcieli słuchać dlatego, ponieważ im się zdawało, iż z Etiopii nic nigdy mądrego nie wyszło.
— Trzej mędrcy połączyli się jednak w swym nieszczęściu. We dnie żebrali wspólnie pod bramą świątyni a noce spędzali śpiąc razem na dachu. Mogli sobie przynajmniej życie uprzyjemniać w ten sposób, że społem rozmyślali nad wszystkim osobliwym, co o rzeczach i ludziach wiedzieli.
— Pewnej nocy, gdy tak jeden obok drugiego spali na dachu, obrosłym gęsto czerwonym, odurzającym makiem, zbudził się najstarszy z nich i rozejrzawszy się wokoło zbudził towarzyszy.
— „Błogosławionym niech będzie nasze ubóstwo, które nas zmusza spać na wolnym powietrzu” — rzekł do nich. — „Budźcie się i wznieście wzrok wasz ku niebu!”
— A była to noc — rzekła Susza nieco łagodniejszym głosem — noc, której nie zapomniał nikt, kto ją widział. Przestwór był tak jasny, że niebo, które zawsze robi wrażenie sklepienia, stało się bezdennie przejrzyste i falami napełnione jak morze. Światło falowało w górze, a gwiazdy zdawały się płynąć w rozmaitych oddaleniach, jedne w głębi świetlanych fal, inne znowu na powierzchni.
— Zaś w najdalszej wysokości ujrzeli trzej mężowie punkt ciemny. Ciemność ta przebiegła przestrzeń jak piłka i zbliżała się coraz bardziej, a gdy się tak zbliżała, zaczęła się rozjaśniać, rozjaśniać tak jak róże — niech Bóg je wszystkie spali — kiedy się z pączka rozwijają. Światło rosło, powłoka ciemności odpadała powoli, a jasność wykwitła w cztery promieniejące płatki. Wreszcie, kiedy się o tyle zbliżyła, jak najbliższa nam z gwiazd, zatrzymała się. Wtedy ciemność ustąpiła zupełnie a listek po listku rozgorzał w piękne różowe światło, aż równy gwiazdom promieniał na niebie.
Skoro to biedni mężowie zauważyli, objawiła im mądrość ich, że w tej godzinie urodził się na ziemi król potężny, taki, którego władza wyżej sięgnie, niż władza Cyrusa albo Aleksandra. Wtedy rzekli do siebie:
— „Pójdźmy do rodziców nowonarodzonego i opowiedzmy im cośmy widzieli. Może nas nagrodzą kiesą ciężkich syklów, albo złotym naramiennikiem”.
Ujęli długie swe kije wędrowne i wyruszyli w drogę. Szli przez miasto precz za bramę, tu zawahali się chwilę, gdyż rozlegała się przed nimi wielka pustynia, której ludzie nienawidzą. Wtedy zobaczyli, że nowa gwiazda rzuca wąską smugę światła na piasek i pełni ufności poszli za gwiazdą, jak za drogowskazem. Przez całą noc szli przez wielkie pola piasku a idąc rozmawiali o nowonarodzonym królu; sądzili, że go zastaną w kolebce ze złota, igrającego drogimi kamieniami. Skracali sobie godziny wędrówki układając, jak to staną przed ojcem jego, królem i przed jego matką, królową i jak im powiedzą, że znaki na niebie przepowiadają ich synowi władzę i moc, piękność i powodzenie większe niż chwała Salomona.
Pysznili się tym, że Bóg ich wybrał, aby oglądali gwiazdę. Mówili do siebie, że rodzice nowonarodzonego nie mogą ich mniej wynagrodzić jak dwudziestu kiesami złota, a może im nawet tyle dadzą, że nigdy więcej nie zaznają już męki ubóstwa.
— Czyhałam wtedy jak lew na pustyni, — ciągnęła Susza dalej, — aby się rzucić z całą katuszą pragnienia na tych wędrowców; a jednak uszli mi, przez całą noc wiodła ich gwiazda, a rano, kiedy świt na niebie zeszedł i inne gwiazdy pogasły, ta jedna świeciła ustawicznie, aż ich zawiodła do oazy, gdzie znaleźli źródło i daktylowe drzewa.
— Tam spoczywali dzień cały, aż dopiero gdy noc zapadła, widząc jak promień światła znowu drogę na piasku znaczył, wybrali się w dalszą drogę.
— Po ludzku sądząc — ciągnęła Susza dalej, — była to bardzo piękna wędrówka. Gwiazda ich wiodła, tak, że nie odczuwali głodu ani pragnienia. Wiodła ich mimo kolczastych ostów, omijała sypki, lotny piasek, chroniła ich od jaskrawego słońca i od palących wichrów pustyni. Ciągle powtarzali mędrcy do siebie: „Bóg nas strzeże i błogosławi naszej drodze. Jesteśmy jego wysłannikami”.
— Ale powoli nabierałam przecie władzy nad nimi, — opowiadała Susza dalej — i po kilku dniach serca tych wędrowców były zamienione w pustynię, tak oschłą jak ta, przez którą wędrowali. Napełniła je pycha bezowocna i trawiąca zachłanność.
— „Jesteśmy wysłannikami Boga” — powtarzali mędrcy, — „a ojciec nowonarodzonego nie nagrodzi nas zbytnio, jeżeli nam da karawanę obładowaną złotem”.
— Wreszcie zawiodła ich gwiazda przez sławną rzekę Jordan w górę na Judejskie wyżyny. Aż pewnej nocy zatrzymała się nad miasteczkiem Betleem, które z pomiędzy zielonych oliwnych drzew na skalistym wzgórzu widniało.
— Trzej Mędrcowie rozglądali się za zamkami, warownymi wieżami i murami, słowem za tym wszystkim, co do stolicy królewskiej należy, jednak nic z tego nie znaleźli. Co gorsza gwiazda nie zawiodła ich nawet do miasteczka, tylko zatrzymała się nad jaskinią przy drodze. Łagodny promień wnikał przez otwór i ukazał trzem wędrowcom dziecię, które matka śpiewem na kolanach usypiała.
— Pomimo, że widzieli jak światło, niby korona, otoczyło głowę dziecięcia, mędrcy zostali przed grotą. Nie weszli do środka, aby dziecku sławę i królowanie przepowiedzieć.
— Odwrócili się nie zdradzając swej obecności, umknęli przed dzieckiem i zawrócili się na powrót ku wzgórzom.
— „Czyżbyśmy się do żebraków wybrali, tak ubogich i nędznych, jak my sami?” — mówili. — „Czyżby nas pan Bóg tu zawiódł, — abyśmy żarty stroili i dziecku pasterza wróżyli królewskie świętości? To dziecko do niczego więcej nie doprowadzi, jak że w tej oto dolinie owce pasać będzie”.
Susza przerwała i upewniająco kiwała głową do swoich słuchaczy. Czyż nie mam racji? zdawała się mówić. Wiele jest rzeczy oschlej szych niż piasek pustyni. Ale nic nie ma oschlejszego nad serca ludzkie.
Trzej Mędrcy nie uszli daleko, kiedy wpadło im na myśl, że się zbłąkać musieli, że zmylili drogę — mówiła Susza dalej, — i podnieśli wzrok szukając gwiazdy przewodniej, aby ich na dobrą drogę skierowała. Ale gwiazda, za którą tu przyszli od Wschodu, znikła na niebie.
Trzej wędrowcy zlękli się gwałtownie, twarze ich miały wyraz głębokiego żalu.
— To co teraz nastąpiło, — podjęła opowiadająca na nowo, — jest, sądząc wedle ludzkiego widzenia rzeczy, pocieszającym może. Prawdą jest, że trzej mężowie nie widząc już gwiazdy, zaraz pojęli, że zgrzeszyli przeciw Bogu. I stało się z nimi, to, — mówiła Susza z dreszczem odrazy — co się dzieje w jesieni z rolą podczas pory deszczowej. Zadrżeli jak ziemia od grzmotów i piorunów, istota ich zmiękła, a pokora jak trawa zaczęła wschodzić w ich umysłach.
— Trzy dni i trzy noce błądzili po okolicy, aby odszukać dziecko, któremu mieli hołd złożyć. Ale gwiazda się nie ukazała, błąkali się i oddalali coraz bardziej i w coraz większy smutek opadali i zwątpienie.
Trzeciej nocy zatrzymali się przy tej studni, aby się napić. Wtedy przebaczył im Pan Bóg, a gdy się nad studnią pochylili ujrzeli w wodzie zwierciedlącą się gwiazdę, która ich ze Wschodu przywiodła.
Zaraz też ujrzeli ją na sklepieniu niebios, a światło jej zaprowadziło ich z powrotem do Betleem, do szopki, tam padli na kolana przed dzieciątkiem i rzekli:
— Przynosimy ci czary pełne kadzidła i miry, będziesz największym królem, z tych co kiedykolwiek żyli od stworzenia świata, aż do końca jego. — Wtedy położyło dziecię rączkę na ich pochylone głowy i — o dziwo! Dało im ono większe dary, niżby zdołał dać król jaki. Starzec stał się młodzieńcem, trędowaty ozdrowiał, a murzyn stał się pięknym i białym. Powiadają, że taka wspaniałość biła od nich, iż wróciwszy do ojczyzny, obrani zostali królami, każdy w swoim państwie.
Susza zatrzymała się w opowiadaniu, a trzej wędrowcy sławili jej wymowę:
— Dobrze opowiadałaś — rzekli. — Jednak to dziwne, że Trzej Mędrcy nie ratują swej studni, w której im gwiazda zabłysła. Czyżby zapomnieli tego dobrodziejstwa?
— Czyż nie powinna ta studnia trwać zawsze, — rzekł drugi wędrowiec — i przypominać ludziom, że szczęście co znika na wyżynie pychy, można odnaleźć w głębinach pokory?
— Czyżby zmarli, gorszymi byli od żyjących? — rzekł trzeci. — Czyż zbawieni nie mogą odczuwać wdzięczności?

Ale gdy tak mówili, zerwała się Susza z krzykiem. Poznała przybyszów, wiedziała już kto byli wędrowcy. Uciekła jak szalona, aby nie patrzyć na to, jak trzej mędrcy zwołali sługi swoje i jak przywiedli wielbłądy obładowane bukłakami wody i jak wodą przyniesioną z raju zasilali biedną, wysychającą studnię.


DZIECIĄTKO BETLEEMSKIE.

Przed miejską bramą w Betleem stał żołnierz na warcie. W szyszaku i hełmie, krótki miecz miał u boku i długą włócznię w ręku. Cały dzień stał nieruchomo prawie, tak, że można było mniemać, iż jest z żelaza. Mieszkańcy miasta wchodzili i wychodzili przez bramę, żebracy układali się w cieniu sklepienia na ziemi, przekupnie owoców i wina rozstawiali swe kosze i naczynia obok żołnierza, ale on nie zadał sobie nawet tyle trudu, aby głowę zwrócić i popatrzyć na nich.
Wszakże na to i spojrzeć nie warto, — zdawał się mówić. — Handlarze dzbanów oliwą, albo wy, co z worami wina wleczecie się z daleka, cóż ja dbam o was! Pokażcie mi zastępy wojenne zbrojno ciągnące na wroga! Pokażcie mi skotłowanie ciał w utarczce, w chwili gdy konnica spada na szeregi piechoty! Pokażcie mi walecznych, którzy lecą pierwsi z drabinami, aby wnijść na mury oblężonego miasta! To widok, którym wzrok pokrzepić można! Wojna! Spragniony jestem tego, abym ujrzał orły rzymskie połyskujące w powietrzu. Spragniony jestem huku trąb miedzianych, błysku broni i czerwonej bluzgającej krwi!...
Wprost przed miejską bramą rozciągało się przepyszne pole, całe porosłe liliami. Żołdak stał tam codzień i miał to pole przed oczyma, ale ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, aby podziwiać niewysłowioną piękność tych kwiatów. Zauważył niekiedy, że przechodnie stawali, aby się nacieszyć kwiatami, ale nie pojmował jak można zatrzymywać się w drodze, aby oglądnąć coś tak marnego. Nie wiedzą ci ludzie, co ładne — myślał sobie.
A kiedy tak myślał, nie widział już zieleni pól, ani oliwnych wzgórzy wokoło Betleem, tylko marzył o żarze upalnej pustyni Libii, w słońce bogatej. Widział legion żołnierzy długim, prostym szeregiem idący po żółtym piasku. Nigdzie schroniska przed promieniami słońca, nigdzie krzepiącego źródła, znikąd dopatrzeć granicy pustyni, ani celu wędrówki. Widział jak żołnierze, zmożeni głodem i pragnieniem, chwiejnym krokiem postępowali dalej. Widział jak padali, jeden po drugim, tknięci upałem gorącego słońca. Ale mimo to poczet posuwał się ustawicznie dalej, bez wahania, bez myśli, że byłoby możliwym opuścić dowódcę i wrócić.
Tam, patrzcie oto, to jest piękne! myślał żołdak. Poznajcie co jest wartym spojrzenia walecznego męża!
Podczas gdy żołdak dzień w dzień na tym samym miejscu wartę odbywał, najlepszą miał sposobność przypatrywania się pięknym dzieciom, igrającym wkoło niego. Ale z dziećmi jak z kwiatami. Nie pojmował, żeby warto było im się przypatrywać. Co w tym, aby się radować? myślał, widząc jak ludzie się uśmiechali, patrząc na igrające dzieci. To szczególne, że się ktoś może radować z niczego.
Pewnego dnia, kiedy żołnierz jak zwykle stał na swoim posterunku przed miejską bramą, ujrzał małego, może trzyletniego chłopczyka, idącego na łąkę, dla zabawy.
Było to ubogie dziecko, odziane w skórkę jagnięcą i zabawiające się samo jedno. Żołnierz stał i bezwiednie patrzył na małego przybysza. Pierwsze, co w nim zastanawiało, było to, że biegał tak lekko po polu, iż zdawał się unosić na źdźbłach traw. Ale gdy następnie zaczął wzrokiem ścigać jego igraszki, zdumiał się jeszcze bardziej.
— Na mój miecz, — rzekł wreszcie, — to dziecko nie zabawia się jak inne, co to może być, czym się ono tak raduje? —
Dziecko bawiło się o parę kroków od żołdaka, łatwo więc mógł jego czynności zauważyć. Widział jak pszczoła siedziała na brzegu kwiatu, tak obładowana pyłem kwietnym, że zaledwie mogła skrzydłami poruszyć do lotu, a dziecko wyciągnęło raczkę i ujęło ją. Zauważył, na wielkie swoje zdziwienie, że pszczoła nie usiłowała uciekać, ani cięła żądłem. Mały trzymając ją bezpiecznie w paluszkach, pobiegł do szczeliny w murze miejskim, gdzie rój pszczół zamieszkał i posadził tam zwierzątko. Uratowawszy tak jedną pszczołę, pospieszył zaraz aby drugą ratować. Przez cały dzień widział żołnierz, jak zbierał pszczoły i odnosił do ula.
To dziecko bawi się doprawdy niedorzeczniej, niż ktokolwiek, kogo do dziś dnia widziałem, myślał żołdak. Co mogło mu wpaść do głowy, że usiłuje oto pomagać pszczołom, które sobie i bez niego mogą dać radę, a jego w dodatku pokłuć żądłami. Co za człowiek z niego urośnie, jeśli się wychowa?
Mały, dzień w dzień przychodził i bawił się na łące, a żołdak wciąż dziwował się jego zabawom.
To szczególne, myślał sobie, całe trzy lata stoję przy tej bramie na straży, a nigdy nie widziałem tu niczego, coby moje myśli tak zajęło, jak to dziecko.
Żołdak jednak wcale nie miał pociechy z tego dziecka. Przeciwnie, mały przywodził mu na pamięć straszną przepowiednię starego judejskiego proroka. Przepowiedział on mianowicie, że kiedyś czas pokoju zejdzie na ziemię. Przez przeciąg lat tysiąca nikt krwi nie przeleje, wojny żadnej nie będzie, a ludzie miłować się będą jak bracia. Kiedy żołdak pomyślał sobie, że coś tak okropnego ziścić by się mogło, wtedy dreszcz przebiegał jego ciało i silniej ściskał włócznię w ręce, jakby szukając oparcia.
Im dłużej przypatrywał się małemu i jego zabawom, tym częściej musiał myśleć o panowaniu tysiącletniego pokoju. Co prawda, nie było obawy, żeby się już zaczęło.
Jednego dnia, kiedy się mały między kwiatami na pięknym polu zabawiał, lunęła ulewa z obłoków. Chłopczyk zauważywszy, że duże i ciężkie krople uderzają w delikatne kwiaty lilii, zdał się być zatroskany o swoje piękne przyjaciółki. Pospieszył do najwyższych, najpiękniejszych między nimi i przeginał sztywne łodygi kwiatów aż do ziemi, tak, że deszcz bił w nasadę kielichów. Skoro jedną łodygę przegiął, spieszył do drugiej i przeginał ją tak samo, zwracając otwory kielichów ku ziemi i tak dalej i dalej, aż wszystkie kwiaty na łące zabezpieczone były od gwałtownej ulewy.
Żołdak musiał się uśmiechnąć, widząc usiłowania chłopięcia.
— Obawiam się mówił do siebie — że lilie nie będą mu wdzięczne zato, naturalnie, wszystkie łodygi połamane, nie można przecie sztywnych łodyg tak przeginać.
Ale kiedy ulewa wreszcie ustała, ujrzał żołdak jak chłopię pospieszyło do lilii, aby je podnosić. I na niewymowne zdumienie swoje widział, że dziecko bez najmniejszego trudu prostowało pogięte łodygi. Ani jedna nie była złamana albo uszkodzona. Chłopczyk biegał od kwiatu do kwiatu, a wszystkie uratowane lilie jaśniały znowu w pełnym blasku na polu.
Żołdaka porwał dziwny gniew. Patrzcie no, co to za dziecko! myślał sobie. Nikt by nie uwierzył, że można robić coś tak niedorzecznego. Co za mąż wyrośnie kiedyś z tego, który dziś widoku lilii zniszczonej nie może znieść? Co by się z nim działo, gdyby musiał pójść na wojnę? Co by począł, gdyby mu dano rozkaz podpalenia domu, pełnego kobiet i dzieci, albo zatopienia okrętu, który z załogą płynie na falach?
Znowu przyszła mu na myśl stara przepowiednia i zaczął się obawiać, że czas jej spełnienia nadchodzi. Bo skoro dziecko takie już istnieje, to może i straszny ten okres bliski. Pokój panuje na całym świecie, może już wcale wojny nie będzie. Może już odtąd będą ludzie tacy, jak to dziecko. Będą się wzdrygać przed skrzywdzeniem wzajemnym, a nawet może nie będą mieć serca niszczyć pszczół albo kwiatów. Nie będzie już bohaterskich czynów.
Nie będzie już zwycięstw wspaniałych i żaden potężny zwycięzca nie wstąpi na Kapitol. Nie będzie już niczego na świecie, czego by waleczny mąż mógł pożądać.
I żołdak, który zawsze jeszcze spodziewał się dożyć nowych wojen, aby się walecznością wsławić i zbogacić, był tak gniewny na małego trzylatka, że podniósł nań groźnie lancę, kiedy przebiegał mimo.
Nazajutrz zaniechał chłopczyk pszczół i lilii, zajęty czymś, co się żołdakowi wydało jeszcze bardziej niezdałym i niewdzięcznym.
Dzień był strasznie upalny a promienie słońca, padające na hełm i zbroję żołnierza rozpaliły je w ten sposób, iż tkwił niby w odzieży z ognia. Przechodnie widzieli jak bardzo cierpiał. Oczy krwią podbiegłe wychodziły mu z głowy, a skóra na ustach popękała, żołdak jednak zahartowany w piasku afrykańskich pustyń, mniemał, że to drobnostka, i ani mu przez myśl nie przeszło posterunku opuścić. Przeciwnie, lubował się tym, że pokaże przechodniom jak jest silny i wytrwały i że nie potrzebuje chronić się przed słońcem.
Kiedy tak stał i, żywcem się niemal dawał opiekać, chłopczyk, który zwykle bawił się na polu, raptem przybiegł do niego. Wiedział on dobrze, że legionista nie należy do jego przyjaciół i wystrzegał się wchodzić w obręb jego włóczni, teraz jednak podszedł bliziutko do niego, przyjrzał się mu, a potem szybko odbiegł. Wkrótce powrócił, trzymając dłonie złożone w kształt miseczki, a w nich parę kropel wody.
— Cóż to przyszło do głowy temu malcowi, by pobiec i przynieść mi wody? — pomyślał — Musi być naprawdę nierozumny! Czyż legionista, rzymski nie jest w stanie znieść trochę upału? Co zmusza tego malca do niesienia pomocy tym, którzy jej nie potrzebują? Wcale nie chcę jego współczucia. Oby nie było na świecie takich jak on i jemu podobnych.
Malec przybliżał się ostrożnie; mocno zaciskając paluszki i wpatrując się w krople wody z całą uwagą, by nie uronić ich po drodze nie widział pogardliwego spojrzenia rycerza. Gęste, błyszczące pukle włosów, opadłe mu na czoło w czasie biegu i osłaniające oczy odrzucił ruchem głowy do tyłu i zaczął wpatrywać się w żołdaka. Nie wystraszyła go nawet nieprzystępna i ostra twarz legionisty, zbliżył się jeszcze bardziej i z niebiańskim uśmiechem zapraszał do picia.
Ale ów nadal wzdragał się przyjąć pomoc od małego, do którego czuł niechęć. Nie pochylił głowy, pozostał, z wzrokiem nieruchomym, wyprostowany i surowy, nie dając poznać, że zrozumiał, czego dziecko chciało od niego.
Chłopczyk nie mógł uwierzyć, że można odmówić takiej przysługi. Z uśmiechem pełnym zaufania, uniósł się na paluszkach nóg i wyprostował ręce, by łatwiej było żołdakowi wypić wodę.
Lecz i ta propozycja wydała się mu obrazą, chwycił włócznię by przebić malca.
W tym momencie żar słońca uderzył w niego z taką siłą że się zachwiał. Przed oczyma zaczęły mu krążyć ogniki, a mózg zdawał się rozsadzać czaszkę. Przerażony, że słońce go zwalczy, jeśli nie znajdzie natychmiast pomocy uniósł malca i wyssał wodę z jego rąk.
Było to zaledwie parę kropel, ale wystarczyło by w żyłach rozeszło się uczucie błogości. Hełm i zbroja nie paliły go więcej i nie ciążyły mu; zaschnięte wargi, znów stały się wilgotne i ogień zniknął sprzed oczu.
Zanim żołdak zdał sobie sprawę z wszystkiego co zaszło, dziecko było już na ziemi i pobiegło na łąkę. — Takiej wody nie piłem nigdy — rzekł do siebie — To jakiś napój cudowny! Powinienem być mu wdzięczny. — Ale było mu nieprzyjemnym usłuchać tej pierwszej myśli. Czyż to nie jest tylko dziecko, które nie wie poco to zrobiło? Dla niego to tylko jedna z zabaw. Może sądzi, że pszczoły i lilie są również wdzięczne?... Nie powinien się przejmować taką drobnostką. Nikt przecież nie wie, że chłopiec dał mu pomoc.
Ogarnęła go znowu głucha niechęć do dziecka. I gdy w bramie miasta ukazał się dowódca oddziałów rzymskich w Betleem — widzisz — pomyślał sobie odrazu — na jakie niebezpieczeństwo się naraziłeś przez kaprys tego malca. Gdyby Woltigiusz przyszedł o minutę wcześniej, znalazłby mnie z dzieckiem na ramionach.
Dowódca podszedł wprost do niego.
— Chodźmy — parę kroków dalej, rzekł — by nikt nas nie usłyszał. — Ma mu bowiem powierzyć tajemnicę.
— Wiadomo ci jest, — rzekł dowódca — że król Herod kilkakrotnie usiłował pochwycić dziecko jedno, które się tu w Betleem ma chować. Wróżbici i kapłani przepowiedzieli mu, że to dziecko tron jego zajmie, a oprócz tego wróżyli, że ten nowy król założy państwo tysiącletniego pokoju. Pojmujesz więc, że Herod pragnie uczynić go nieszkodliwym.
— Naturalnie, że pojmuję, — rzekł żołdak skwapliwie — ależ to nie przedstawia najmniejszych trudności.
— W każdym razie bardzo by to było łatwym, — rzekł dowódca — gdyby król tylko wiedział, które to dziecko.
Czoło żołdaka zasępiło się mocno.
— A to szkoda, że wróżbici nie mogą mu tego oznaczyć.
— Teraz jednak wymyślił Herod podstęp, którym, jak sądzi, potrafi uczynić nieszkodliwym młodego księcia pokoju — ciągnął dowódca dalej. — Każdemu, co mu w tym dopomoże, wyznacza hojną nagrodę.
— Co Woltigiusz rozkaże, będzie spełnione i bez nagrody żadnej — odparł żołnierz.
— Dobrze mówisz! — rzekł dowódca. — Posłuchaj jeno planów Herodowych! Chce on obchodzić rocznicę urodzin najmłodszego syna swego ucztą, na którą sprosi wszystkie dzieci od dwu do trzech lat razem z matkami. I podczas tej uczty...
Tu przerwał ze śmiechem na widok wstrętu, jaki się pojawił na obliczu żołnierza.
— Przyjacielu, nie myśl jeno, — mówił dowódca — że nas tam Herod jako niańki zatrudni. Zbliż-no ucho, to ci opowiem jego zamiary.
Długo szeptał dowódca z żołnierzem, a kiedy mu wszystko dokładnie opowiedział, dodał jeszcze:
— Nie potrzebuję ci mówić, że w tej sprawie wymagane najściślejsze milczenie, inaczej wszystko może się nie udać.
— Ty wiesz, Woltigiuszu, że można polegać na mnie — rzekł żołnierz.
Gdy się dowódca oddalił, a żołnierz stał znowu na swym posterunku, obejrzał się za dzieckiem. Bawiło się wśród kwiatów, a żołnierz pomyślał w duchu, że tak lekko i powabnie czyni tylko motyl.
Nagle zaczął się wojownik śmiać głośno.
— Aha! prawda, — rzekł — wszak nie będzie mi to dziecko dłużej cierniem w oku. Owego wieczora i ono zaproszone zostanie na ucztę do króla.
Żołnierz wytrwał na stanowisku aż do chwili, kiedy czas było zamknąć bramy miasta na noc. Gdy tego dokonał, przeszedł przez wąskie, ciemne uliczki do wspaniałego pałacu, który król Herod w Betleem posiadał.
W środku tej potężnej budowy był duży kamieniem brukowany dziedziniec, otoczony zabudowaniami. W trzy piętra jedno nad drugim otaczały je otwarte krużganki. Na najwyższej z tych galerii, jak król postanowił, miała się odbyć uczta dla dzieci betleemskich. Galeria ta, również na wyraźny rozkaz królewski, miała być przeistoczona na wspaniały wykwintny wirydarz. Sufit kryły gałęzie pnącego się winogradu, którego dorodne grona zwisały w dół, pod ścianami i kolumnami ustawiono małe drzewka granatu i pomarańczy, całe okryte gęsto owocami. Podłogę wysłano płatkami róż tak grubo, że leżały miękkie jak kobierzec, a wzdłuż balustrady, na gzymsach, stołach, na niskich łożach do spoczynku, wszędzie rozpięte widniały girlandy z białych lśniących lilii.
W tym przybytku kwiatów szemrały tu i ówdzie duże marmurowe baseny, w których złoto i srebrno połyskujące rybki igrały w przejrzystej wodzie. Na drzewach siedziało pstre ptactwo z dalekich krajów, a w klatce stroszył się stary kruk, gadający nieustannie.
Na rozpoczęcie festynu wchodziły matki z dziećmi do galerii. Dzieci ubierano na wstępie do pałacu w białe szatki z purpurowym obszyciem i wkładano im wieńce różane na ciemne loczki. Kobiety wchodziły okazale w czerwonych i błękitnych szatach z białymi welonami, które z wysokiej stożkowatej fryzury, przetykanej złotymi monetami i łańcuchami, opadały ku dołowi. Niektóre niosły swe dzieci, siedzące wysoko na barkach, inne prowadziły synków za rękę, a inne znowu, których dzieci nieśmiałe były i trwożliwe, niosły je na ramieniu.
Kobiety pousiadały w galerii na ziemi. Skoro usiadły, przybiegali niewolnicy i ustawiali przed nimi niskie stoliki z wyborowym jadłem i napojami, tak jak na uczcie królewskiej być powinno.
I wszystkie te szczęśliwe matki zaczęły jeść i pić, nie zbywając ujmującej godności, jaka stanowi największą ozdobę betleemskich niewiast.
Wzdłuż ścian galerii, zakryte prawie girlandami kwiatów i owocowymi drzewkami, stały dwa rzędy żołnierzy w pełnej zbroi. Stali nieruchomo, jak gdyby ich nic nie obchodziło, co wokoło się dzieje. Kobiety nie mogły się powstrzymać, aby od czasu do czasu nie spojrzeć ze zdziwieniem na ten zbrojny zastęp.
— Po co oni tutaj? — szeptały do siebie. — Czyż Herod sądzi, że nie umiemy się zachować? Czy sądzi, że potrzeba takiego mnóstwa uzbrojonych żołdaków, aby nas utrzymać w karności?
Inne szeptały wzajem, że tak u króla być powinno. Że zawsze, gdy Herod uczty daje w swoim domu, pełny jest pałac wojowników. Aby gości uczcić stoją legioniści koło nich na straży.
Z początku festynu były małe dzieci zastraszone i nieufne i cicho tuliły się do matek. Ale wkrótce rozruszały się i zaczęły brać wszystkie te śliczności w posiadanie, którymi je Herod częstował.
Była to wprost zaczarowana kraina, jaką król stworzył dla swych małych gości. Przebiegając galerię znajdowały ule, których miód wolno było rabować bez obawy, aby im choćby jedna pszczoła przeszkodziła. Spotykały drzewka, uprzejmie chylące ku nim owocami obciążone gałęzie. W kącie czekali kuglarze, którzy im w mgnieniu oka w cudowny sposób napełniali kieszenie cackami, a w drugim końcu stał pogromca zwierząt, pokazujący kilka tygrysów tak obłaskawionych, że mogły jeździć na ich grzbietach.
Jednak w całym tym raju z jego rozkoszami wszystkimi nie było niczego, co by do tego stopnia pociągało zmysł maluczkich, jak ten długi szereg nieruchomych żołdaków, ustawiony pod ścianą galerii. Wzrok ich nęciły hełmy błyszczące, srogie, dumne twarze i miecze krótkie, tkwiące w bogato ozdobnych pochwach.
Podczas wzajemnej z sobą zabawy i uganiania myślały ciągle tylko o żołnierzach. Jakkolwiek trzymały się od nich z daleka, pragnęły mimo to zbliżyć się, aby zobaczyć czy są żywi, czy istotnie mogliby się poruszyć.
Zabawa i ochota festynu rosła z każdą chwilą, a żołnierze stali jeszcze zawsze nieruchomo. Zdawało się dzieciom nie do pojęcia, żeby ludzie mogli stać tak blisko winogron i wszystkich przysmaków i żeby nie wyciągnęli ręki po nie.
Wreszcie jeden z chłopaczków nie mógł już dłużej opanować swej ciekawości. Zbliżył się trwożliwie, gotów do szybkiej ucieczki, ku jednemu z uzbrojonych, a że żołnierz trwał nieruchomy, posuwał się coraz bliżej. Wreszcie znalazł się tuz przy nim i dotknął jego sandała i nagolenników.
Nagle, jak gdyby to było przestępstwo niesłychane zerwali się wszyscy ci żelaźni ludzie z miejsc. Z nieopisaną wściekłością rzucili się na dzieci, chwytając je. Niektórzy, podniósłszy je wysoko w górę jak proce, rzucali ponad lampiony i wieńce z galerii na dół, gdzie padały strzaskane na płyty marmuru. Niektórzy dobywali miecza i przebijali nim serca dzieci, inni znowu roztrzaskiwali głowy ich o ściany, zanim je rzucili w nocą mroczny dziedziniec.
W pierwszej chwili po tym wypadku panowała śmiertelna cisza. Drobne ciałka leciały jeszcze w powietrze, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Ale nagle ocknęły się nieszczęsne do zrozumienia tego, co zaszło i z przeraźliwym krzykiem rozpaczy rzuciły się na morderców.
Na galerii znajdowały się jeszcze dzieci, nie pochwytane przy pierwszym napadzie. Żołdacy upędzali się za nimi, a matki, rzucając się przed zbirami na kolana, chwytały rękami ostrza mieczów, aby śmiertelne cięcia odwrócić. Kilka kobiet, których dzieci już były zabite, czepiały się żołdaków, chwytały ich gardła i pragnęły pomścić swoje maleństwa, dławiąc ich morderców.
W dzikim tym zamieszaniu, podczas gdy straszne krzyki rozlegały się po pałacu, gdzie najokrutniejszych mordów dokonywano, żołdak, który zwykł był pełnić straż przy bramie miejskiej, stał nieruchomy na najwyższym stopniu schodów, wiodących z galerii na dół. Nie brał on udziału w walce i mordowaniu; podnosił tylko miecz i zastępował drogę kobietom, którym udało się dopaść swych dzieci, usiłującym ujść przez schody. Sam pozór jego, gdy stał tam posępny i nieubłagany, był tak strasznym, że uciekające kobiety raczej się rzucały z balkonu w dół, albo wracały w wir mordu, niż żeby się naraziły na umykanie mimo niego.
Istotnie, dobrze Woltigiusz uczynił, przeznaczając mi to stanowisko, myślał żołdak. Młody jaki, nierozważny wojak byłby opuścił to miejsce, aby się rzucić w tłum. Gdyby się był ruszył stąd, byłoby z tuzin dzieci uciekło.
Podczas gdy to myślał, padł wzrok jego na młodziutką kobietę. Porwawszy swe dziecko w ramiona, pędem leciała ku niemu. Żaden z legionistów, mimo których pomykała, nie mógł jej drogi zagrodzić, gdyż byli w zażartej walce z innymi kobietami, tym sposobem dostała się aż na drugi koniec galerii.
— Patrzcie-no, ta gotowa myśleć, że już umknie szczęśliwie! — pomyślał żołdak. — Ani ona ani dziecko nie ranione. Gdyby mnie tu nie było...
Kobieta pędziła tak szybko jak w locie, czasu więc nie miał zobaczyć twarzy jej, ani dziecka. Wyciągnął miecz przeciw nim, wraz z dzieckiem rzuciła się na ostrze. Zdawało się, że padnie wraz z dzieckiem przeszyta na ziemię.
Tymczasem równocześnie usłyszał żołnierz gniewne brzęczenie nad głową i zaraz potem, uczuł ból szalony w oku. Ból był tak ostry i udręczający, że go oszołomił i ogłuszył, miecz wypadł mu z ręki.
Sięgnął ręką do oka, schwytał pszczołę i pojął dopiero, że to, co taki ból straszny spowodowało, było tylko drobnym żądłem zwierzątka. Z błyskawiczną szybkością schylił się po miecz, w nadziei, że nie będzie jeszcze za późno zatrzymać uciekających.
Ale pszczółka bardzo dobrze się znalazła. W chwili, w której żołdaka oślepiła, udało się młodej matce umknąć na schody, i pomimo, że pogonił za nią, nie mógł jej już dopędzić. Znikła i w całym pałacu nikt jej nie mógł odszukać.

Następnego ranka stał żołdak z kilku towarzyszami przy bramie miejskiej na straży. Było jeszcze wcześnie, właśnie tylko co bramę otworzono. Ale zdawało się, że nikt na to otwarcie nie czekał tego ranka, nie szły jak zwykle gromady robotników z miasta. Wszyscy mieszkańcy Betleemu tak byli zdrętwiali przerażeniem, rzezią tej nocy, że nikt nie miał odwagi wychodzić z domu.
— Na miecz mój — rzekł żołnierz, poglądając w dół w uliczkę wiodącą ku bramie — zdaje mi się, że Woltigiusz nierozsądne powziął postanowienie. Lepiej byłoby bramy zostawić zamknięte i przeszukać wszystkie domy, ażby się znalazło chłopca, który potrafił uciec z festynu; Woltigiusz liczy na to, że rodzice będą się starali uprowadzić go stąd, skoro się dowiedzą, że bramy stoją otworem. Ma on nadzieję, że ja właśnie potrafię ich tu w bramie przychwycić. Obawiam się jednak, że to nierozsądne obliczenie. Jakże łatwo może im się udać ukryć dziecko!
I rozważał czy będą próbowali przewieźć je w koszu, w jakim na osłach przewożą jarzyny, a może w ogromnym dzbanie oliwy, albo w worze zboża, karawaną.
Gdy tak stał, wyczekując, czy nie będą usiłowali wywieść go w pole, ujrzał mężczyznę i kobietę, którzy uliczką szybko zbliżali się do bramy. Szli przyspieszonym krokiem, rzucając trwożliwe spojrzenia poza siebie, jakby uciekali przed niebezpieczeństwem jakim. Mężczyzna trzymał w ręku topór silnie ujęty, jakby z postanowieniem utorowania sobie drogi, choćby przemocą, gdyby mu kto przeszkadzał.
Ale żołdak nie zważał tyle na mężczyznę ile na kobietę. Zauważył, że była tego samego wzrostu co młoda matka, która mu wczoraj umknęła, widział, że wierzchnią szatę miała zarzuconą na głowę. Może ją tak wdziała, aby pod nią ukryć dziecko na ramieniu.
Im bardziej się zbliżali, tym wyraźniej widział żołdak pod szatą, zarysy dziecka które kobieta niosła na ręku. Pewny jestem, że to ona, co mi wczoraj uszła, myślał. Wprawdzie nie mogłem zauważyć jej twarzy, ale postać wysoką poznaję. I teraz idzie sobie i nawet nie stara się ukryć dziecięcia. Istotnie nie mógłbym był liczyć na tak szczęśliwy przypadek.
Mężczyzna z kobietą odbywali dalej swą szybką wędrówkę ku bramie. Nie spodziewali się widocznie, aby ich tu kto zatrzymał, wzdrygnęli się przestraszeni, gdy żołdak pochylił przed nimi swą włócznię i drogę im zagrodził.
— Dlaczego bronisz nam wyjścia na pole do roboty? — zapytał mężczyzna.
— Możesz iść — rzekł żołnierz — ja muszę tylko zobaczyć, co to twoja niewiasta chowa pod szatą?
— Co w tym jest do widzenia? — odparł mężczyzna. — To chleb i wino, całodzienny nasz posiłek.
— Może i prawdę mówisz, — rzekł żołnierz — ale jeżeli tak jest, to czemuż mi dobrowolnie nie pokaże tego, co niesie?
— Nie chcę, abyś to widział — rzekł mężczyzna — i radzę ci przepuść nas.
Mówiąc to podniósł topór, ale kobieta położyła mu rękę na ramieniu.
— Nie wdawaj się w spory! — prosiła. — Spróbuję z nim inaczej. Pokażę mu co niosę i jestem pewna, że żadnej krzywdy temu nie uczyni.
Z uśmiechem pełnym godności i zaufania zwróciła się do żołnierza i uchyliła rąbek odzienia.
W tej chwili rzucił się żołnierz wstecz i przymknął oczy jak oślepiony blaskiem. To, co kobieta kryła pod swą szatą, zajaśniało mu w oczy tak oślepiającą białością, że wcale z początku nie wiedział na co patrzy.
— Zdawało mi się, żeś miała dziecko na ręku — rzekł żołnierz.
— Widzisz co niosę — odrzekła.
Wreszcie przypatrzył się żołnierz, że to, co tak błyszczało i jaśniało, było snopkiem białych lilii, takich jak tam opodal rosły na polu. Tylko blask ich był świetniejszy, jaskrawszy, zaledwie znieść mógł ich widok.
Wetknął rękę między kwiaty. Nie mógł się zbyć podejrzenia, że to było dziecko, które kobieta niosła, ale dotykał tylko gładkich płatków kwiecia.
Zawiódł się gorzko i w złości chętnie był by oboje tych ludzi uwięził, ale nie mógł podać ku temu żadnego powodu.
Kobieta, widząc jego zmieszanie, spytała:
—- Czy nie chcesz nas puścić?
Żołdak, milcząc, cofnął lancę, którą trzymał przed otworem bramy i ustąpił w bok.
Kobieta zakryła znowu kwiaty swym odzieniem, a równocześnie patrzyła z uśmiechem uwielbienia na to, co niosła na ręku.
— Wiedziałam, że nie uczynisz krzywdy, skoro je tylko zobaczysz — powiedziała do żołdaka.
Poczem oddalili się śpiesznie, a żołnierz poglądał za nimi tak długo, jak jeno dojrzeć ich zdołał.
A podczas, gdy ich tak ścigał wyrokiem, wydało mu się wyraźnym, że ona przecie niesie dziecko, a nie więź lilii, prawdziwe, żywe dziecko.
Jeszcze poglądał za obojgiem wędrowców, gdy usłyszał głośne wołanie od strony ulicy. To Woltigiusz z kilkoma ludźmi nadbiegali:
— Zatrzymaj ich! — wołali. — Zamknij bramę Nie daj im umknąć!
A przybywszy do żołdaka, opowiadali, że znaleziono już ślad tego chłopca, który im uszedł. Byli w mieszkaniu jego, ale i stamtąd im uciekł. Widzieli pomykających z nim rodziców. Ojciec silny, siwobrody mężczyzna, matka słuszna kobieta, kryła dziecko w fałdach szat swoich.
W tej samej chwili, kiedy Woltigiusz to opowiadał, wjeżdżał Beduin na dobrym koniu w bramę. Nie mówiąc słowu, rzucił się żołdak ku jeźdźcy. Zerwał go gwałtem z konia i rzucił nim o ziemię. Jednym skokiem już sam siedział na rumaku i pędził drogą w pole.

W kilka dni potem jechał żołdak przez straszną puszczę górską, która się ciągnie przez południową część Judei. Ścigał on jeszcze troje zbiegów betleemskich i był zrozpaczony, że bezowocne te łowy dotychczas nie miały się ku końcowi.
— Zaprawdę, ma to pozór, jak gdyby ci ludzie mieli dar zapadania się pod ziemię — mruknął. — Ileż to razy zbliżyłem się do nich w tych dniach tak, że mogłem rzutem lancy dosięgnąć dziecka, a jednak mi umknęli! Zaczynam wierzyć, że ich nigdy nie dogonię.
Był zniechęcony jak ktoś, co odczuwać zaczyna, że walczy przeciw czemuś nadprzyrodzonemu. Zapytywał sam siebie, czy to podobna, aby bogowie tych ludzi przed nim ochraniali.
— Cały mój trud daremny. Lepiej wrócę zanim z głodu i pragnienia zginę w tej pustyni! — powtarzał sobie raz po raz.
Ale zaraz chwytał go strach na myśl o tym, co go spotka, jeżeli z niczym powróci. Wszakże dwukrotnie już wypuścił z rąk to dziecko. Nie było prawdopodobnym, aby mu Herod i Woltigiusz przebaczyli coś podobnego.
— Skoro Herod, póki jedno z betleemskich dzieci dysze jeszcze, żyć ma zawsze w obawie — mówił do siebie żołdak, — najprawdopodobniej ulży swoim mękom tym, że każe mnie ukrzyżować.
Była to skwarna godzina południa i cierpiał okrutnie tak, że jadąc przez nagą skalistą okolicę, drogą wiodącą przez kręty wąwóz, gdzie ani drgnęło powietrze, koń i jeździec padali ze znużenia.
Od kilku, godzin zatracił żołdak ślad uciekających, i bardziej niż kiedy odczuwał, że go odwaga opuszcza.
— Trzeba tego zaniechać — myślał. — Istotnie, nie wierzę, aby warto było ścigać ich dalej. Wszakże tak czy siak zginąć muszę w tej strasznej pustyni.
Kiedy tak sobie rozmyślał, zobaczył w ścianie skalnej tuż przy drodze sklepiony otwór jaskini.
Zaraz skierował konia do wnijścia groty.
— Chwilę spocznę w chłodzie jaskini — pomyślał. — Może potem z oświeżoną siłą potrafię podjąć ściganie.
Właśnie, gdy chciał wejść do wnętrza, zastanowiło go coś osobliwego. Po obu stronach wnijścia rosły dwie piękne lilie. Stały wysoko wyprostowane, okryte kwiatami. Wydawały odurzający zapach miodowy, a mnóstwo pszczół roiło się nad nimi.
Był to widok tak rzadki w pustyni, że i żołdak uczynił coś dziwnego. Złamał dużą łodygę i zabrał biały kwiat z sobą do jaskini.
Grota nie była ani głęboka ani ciemna, skoro wszedł pod jej sklepienie, zobaczył zaraz, że spoczywa tam już troje wędrowców. Mężczyzna, kobieta i dziecko leżeli na ziemi w śnie głębokim pogrążeni.
Nigdy jeszcze nie doświadczył żołdak, aby mu serce tak biło jak na ten widok. Wszakże to właśnie ci troje, za którymi tak długo się upędzał. Poznał ich natychmiast. A tu zastał ich śpiących, bezbronnych, miał ich w swojej mocy.
Wyrwał miecz z pochwy aż świsnął i pochylił się nad uśpionym chłopięciem.
Zanim żgnął, zatrzymał się chwilę, aby mu zajrzyć w twarz. Teraz, kiedy był pewny swego, sprawiało mu okrutną rozkosz oglądnąć swą ofiarę.
Kiedy dziecko zobaczył, ucieszył się, jeżeli można, jeszcze więcej, gdyż poznał chłopaczka, którego widywał przy bramie bawiącego się pszczołami i liliami.
— Zaprawdę, — myślał — tego się mogłem przedtem domyślić. Dlatego to czułem zawsze nienawiść do tego dziecka. On jest przepowiedzianym książęciem pokoju!
Opuścił nieco miecz i dumał:
— Jeżeli głowę tego dziecka złożę przed Herodem, uczyni mię dowódcą swej przybocznej straży.
I podczas gdy coraz bliżej koniec miecza do dziecka przysuwał, myślał z uciechą:
— Tym razem już mi nic przeszkodzić nie może, nic go z mojej władzy nie wyrwie!
Ale żołdak miał jeszcze lilię w ręku, zerwaną u wnijścia do groty, a gdy tak myślał, wyleciała z kielicha pszczoła, która w nim była ukryta i brzęcząc, latała w koło jego głowy.
Żołdak wzdrygnął się. Przypomniał sobie zaraz pszczoły, które chłopczyk ratował i wpadło mu na myśl, że to pszczoła pomogła dziecku ujść z festynu Heroda.
Myśl ta wprawiła go w zdumienie. Ujął miecz, zatrzymał się i nadsłuchiwał pszczoły.
W tej chwili nie słyszał już jej brzęku. Ale stojąc tak bez ruchu, wdychał słodką woń lilii, — trzymał ją dotąd w ręce.
Wtedy musiał przypomnieć sobie jak to chłopię lilie ratowało a zarazem wspomniał, że to więź liliowa zasłoniła dziecko przed jego wzrokiem, aby mogło się przemknąć przez bramę.
Coraz bardziej się zamyślał i miecz cofał ku sobie.
— Pszczoły i lilie odwdzięczyły mu się za dobrodziejstwa — szepnął do siebie.
Wspomniał, że i jemu samemu dobrodziejstwo maleńki wyświadczył, i głęboki rumieniec okrył jego twarz.
— Czyż rzymski legionista mógłby mordem odpłacić za przysługę! — szepnął.
Przebył krótką walkę z sobą samym. Przemknął mu przez głowę Herod i własne zadowolenie z tego, gdyby był księcia pokoju zgładził ze świata.
— Nie przystoi mi jednak zabijać stworzenia, które mi życie uratowało — rzekł w końcu.
Pochylił się i położył miecz obok dziecka, aby zbiedzy zbudziwszy się, mogli poznać, jakie ich niebezpieczeństwo ominęło.
Wtedy ujrzał, że dziecko się budzi. Leżało, wpatrując się w niego pięknymi oczyma, błyszczącymi jak gwiazdy.
I żołdak ugiął kolano przed dzieckiem.
— Panie, ty jesteś potężnym, — rzekł — tyś zwycięzcą. Tyś jest, którego bogowie miłują. Tyś jest, który po wężach i padalcach stąpać możesz!

Ucałował stopy dziecka i szybko wyszedł z groty, podczas gdy chłopię, leżąc, patrzyło za nim szeroko rozwartymi, wiedzącymi oczyma.


UCIECZKA DO EGIPTU

Daleko na jednej z pustyń Wschodu rosła przed wielu, wielu laty palma niesłychanie stara i niesłychanie wysoka. Ktokolwiek przez pustynię wędrował, musiał stanąć i podziwiać ją, gdyż była o wiele wyższą niż inne palmy! Zwykle mawiano o niej, że pewno przerośnie obeliski i piramidy.
Kiedy wielka palma stała tak sobie w samotności, patrząc w dal pustyni, ujrzała jednego dnia coś takiego, co sprawiło, że potężną koroną liści potrząsała ze zdziwienia na smukłym swym pniu. Tam od brzegu pustyni szło dwoje samotnych wędrowców. Byli jeszcze w oddaleniu takim, w jakim wielbłądy mają pozór mrówek, jednak w każdym razie byli to ludzie. Ludzie obcy w pustyni, gdyż palma znała mieszkańców puszczy — mężczyzna i kobieta, bez przewodnika, bez zwierząt jucznych, bez namiotu i bukłaków na wodę.
— Zaiste, — rzekła palma do siebie — ci ludzie przyszli tu, aby zamrzeć.
Palma rozglądnęła się wokół.
— Dziwno mi, że lwy się jeszcze nie stawiły, — mówiła dalej — nie widzę żadnego w ruchu. A i zbójców nie widzę na puszczy. Przyjdą pewnie jeszcze.
— Siedmioraka śmierć ich czeka — mówiła palma dalej.
— Lwy ich pożrą, węże zatrują, pragnienie ich zmoże, piasek zasypie, rozbójnicy ich zabiją, słońce ich spali i strach zniszczy ich do szczętu.
I usiłowała myśleć o czymś innym. Los tych ludzi napełnił ją żałością.
Na całym obszarze jednak, który palma oglądnąć mogła, nie znajdowała niczego, czego by od tysiąca lat nie była znała i oglądała na puszczy. Nic nie mogło przykuć jej uwagi. Musiała znowu zwrócić myśl do obojga podróżnych.
— W taki upał i w taki wiatr! — rzekła, wspominając tych najcięższych wrogów żywota — cóż to niesie ta kobieta na ręku? Zdaje mi się, że ci nierozsądni ludzie dziecko małe mają z sobą.
Palma, która, jak zwykle starzy, daleko widziała, nie myliła się. Kobieta niosła dziecko, śpiące z głową opartą na jej ramieniu.
— Dziecko nieodziane nawet dostatecznie. — zauważyła palma. — Matka zarzuciła swoją szatę na nie i tak je osłoniła. Musiała je w popłochu porwać z posłania, uciec z nim. Teraz rozumiem wszystko: Ci ludzie to zbiegi.
— Ale mimo to ludzie nierozsądni mówiła palma dalej.
— Jeżeli ich jaki anioł nie strzeże, to powinni raczej poddać się wrogowi, niż uciekać w pustynię.
Wyobrażam sobie, jak się to stało. Mąż stał przy pracy, dziecko spało w kołysce, niewiasta wyszła po wodę. Zaledwie dwa kroki uszła, od drzwi, ujrzała nieprzyjaciół pędzących ku nim. Wpadła na powrót do chaty, porwała dziecko na ręce, krzyknęła na męża, aby szedł za nią i umknęła. Potem dniami całymi byli na wędrówce, bez chwili spoczynku. Tak, tak musiało to być, ale pomimo to powtarzam: jeżeli anioł ich nie strzeże...
— Tak są wylękli, że nie czują znużenia ani innych cierpień, ale ja widzę, jak pragnienie z oczu im świeci. Znam wyraz twarzy spragnionego człowieka.
I myśląc o pragnieniu poczuła palma kurczowe drganie, przebiegające jej wyniosły pień, niezliczone końce jej długich liści zwijały się, jakby trzymane nad ogniem.
— Gdybym była człowiekiem, rzekła nigdybym się nie odważyła iść przez pustynię. Bardzo odważny ten, kto tu przybywa, nie mając korzeni sięgających w głąb do źródeł, które nigdy nie wysychają.
— Tu niebezpiecznie nawet dla palmy. Nawet dla takiej palmy, jak ja.
— Gdybym mogła im radzić, powiedziałabym: wracajcie.
— Wrogi ich nie mogą być tak okrutne, jak pustynia. Może im się zdaje, że to łatwo żyć w pustyni. A ja wiem, jak to czasem trudno utrzymać się przy życiu. Pamiętam jeszcze z młodości, jak wicher całą górę piasku zwiał na mnie. Bliska byłam zduszenia. Gdybym mogła umierać, byłaby to moja ostatnia godzina.
I dalej głośno myślała palma, jak to bywa zwyczajem pustelników.
— Dziwnie melodyjny szum przebiega mą koronę — rzekła. — Końce mych liści drgają. Sama nie wiem, co mnie na widok tych ubogich wędrowców przenika. Ale ta smutna niewiasta tak jest piękna. Ona mi nasuwa wspomnienie o najszczególniejszym zdarzeniu mego życia.
I podczas gdy liście ciągle grały szemrzącą melodię, rozmyślała palma jak to niegdyś w dawnych czasach, gościło tu w pustyni dwoje świetnych postaci. Była to królowa Saba, a z nią mędrzec, król Salomon. Królowa wracała do swej krainy, król odprowadzał ją część drogi, tu się żegnali. — Na pamiątkę tej chwili, — rzekła królowa — kładę w ziemię pestkę daktylową i chcę, aby z niej palma urosła, która trwać będzie tak długo, póki w judejskiej ziemi nie powstanie król większy od Salomona. — A mówiąc to włożyła ziarno w ziemię, którą łzy jej zrosiły.
— Czemuż dziś właśnie przypominam sobie to wszystko? — pytała palma sama siebie. — Czyżby ta niewiasta tak była piękną, że mi przypomina najwspanialszą z koronowanych kobiet, ją, na której życzenie urosłam i trwałam do dnia dzisiejszego?
— Coraz silniej szumią moje liście, — rzekła palma — a granie to smutne, jak żałobny śpiew. Szumią, jakby wróżyły, że wkrótce ktoś umrzeć musi. Dobrze wiedzieć, że to nie mnie się tyczy, gdyż ja umrzeć nie mogę.
Palma przypuszczała, że szum żałobny jej liści wróży śmierć samotnym wędrowcom. Zapewne i oni sami sądzili, że ostatnia ich godzina się zbliża. Widocznym to było po wyrazie ich twarzy, gdy mijali jeden z szkieletów wielbłądzich, które drogę znaczyły. Widocznym to było po wzroku ich, jakim poglądali w górę za przelatującymi sępami. Nie mogło inaczej być. Koniec się zbliżał.
Ujrzawszy palmę i oazę, przyśpieszyli kroku, aby poszukać wody. Kiedy jednak doszli, z rozpaczą padli na ziemię, gdyż źródło było wyschnięte. Znużona niewiasta położyła dziecko i usiadła płacząc nad brzegiem źródła. Mężczyzna rzucił się obok niej i bił gwałtownie pięścią w suchą ziemię. Palma słyszała jak oboje mówili o tym, że muszą umierać. Dowiedziała się także z ich rozmowy, że król Herod wszystkie dzieci od dwu do trzech lat wymordować kazał z obawy, iż oczekiwany wielki król żydowski, może się pośród nich znajdować.
— Coraz potężniej szumią moje liście. — myślała palma. — Biednym tym wędrowcom ostatnia bije godzina.
Słyszała jeszcze, że oboje obawiali się wilków. Mąż mówił, iż lepiej było zostać i walczyć z żołdactwem, niżeli uciekać. Lżejszą śmierć by mieli.
— Bóg nas wspomoże, — rzekła niewiasta.
— Jesteśmy opuszczeni między dzikimi zwierzętami i wężami, — rzekł człowiek — nie mamy jadła ni napoju. Jakże nas Bóg wspomoże?
Rozdarł w rozpaczy szaty swe i twarz przycisnął do ziemi. Wszelaką stracił nadzieję, jako człowiek z raną śmiertelną w sercu.
Niewiasta siedziała, obejmując kolana rękoma. Wzrok jej wyrażał bezgraniczny smutek.
Palma czuła, że szum żałosny jej liści się wzmaga. Kobieta musiała dosłyszeć go także, gdyż podniosła oczy ku koronie drzewa. A zarazem mimowolnie podniosła w górę ramiona.
— O! daktyle, daktyle! — zawołała.
W głosie tak wielkie wyrażało się pragnienie że stara palma rada była zmaleć do miary jałowica, żeby daktyle tak łatwo można było zrywać, jak głóg dzikiej róży.
Wiedziała, że z korony jej zwisają pęki owoców, ale jakżeby ludzie mogli się dostać na tak zawrotną wysokość!
Mężczyzna widział już jak wysoko, niemożliwie do osiągnięcia, daktyle wisiały. Nie podniósł nawet głowy. Prosił jeno kobiety, aby nie domagała się rzeczy niemożliwej.
Dziecko jednak oddane sobie dreptało wokoło, zabawiając się źdźbłem i trawą usłyszało co matka mówiła.
Mały nie mógł sobie wyobrazić, że matka jego mogłaby nie dostać czegoś, czego sobie życzyła. Skoro tylko wspomniano o daktylach, zaczął pilnie oglądać drzewo. Dumał i rozmyślał jakby tych daktyli dostać. Czółko jego zmarszczyło się prawie pod jasnymi kędziorami. Wreszcie uśmiech przemknął mu przez twarzyczkę. Znalazł sposób. Poszedł do palmy zaczął ją głaskać malutką rączką i rzekł słodkim dziecięcym głosem:
— Palmo, pochyl się! Palmo, pochyl się!
Ale cóż to się działo? Co to takiego? Liście zaszumiały jak gdyby orkan je przeszył, a ogromny pień drzewa dreszcz po dreszczu przebiegał. Palma uczuła, że dziecko władzę ma nad nią. Nie mogła mu się oprzeć.
I pochyliła się wyniosła kolumna przed dzieckiem jak się ludzie przed książętami schylają. Ogromnym łukiem gięła się ku ziemi, tak nisko, że olbrzymia korona drżących liści zamiotła piasek pustyni.
Dziecko nie zdawało się ani zdziwione ani zalękłe, z krzykiem radości zbliżyło się i obrywało grono po gronie z korony palmowej.
Gdy już sporo narwało, a drzewo zawsze jeszcze korna leżało na ziemi, zbliżyło się znowu głaszcząc je i rzekło przemiłym głosem:
— Podnieś się palmo, podnieś się palmo!
I drzewo podniosło się ciche i posłuszne na swoim giętkim pniu, podczas gdy liście grały, niby harfy.
— Teraz rozumiem komu grają śmiertelną melodię — rzekła stara palma do siebie, gdy znowu stała wyprostowana. — Nie tym ludziom one grają.
Mężczyzna zaś i kobieta klęczeli, wielbiąc Pana.
— Ujrzałeś trwogę naszą i odjąłeś ją od nas. Ty mocarz, który pień palmy gnie jak trzcinę chwiejącą. Jeśli moc twoja z nami, przed jakimże wrogiem drżeć możemy?
Kiedy następna karawana ciągnęła przez pustynię, ujrzeli podróżni, że korona dużej palmy uschła.
— Jakże to być może — rzekł jeden z wędrowców — wszakże ta palma miała trwać tak długo, póki się nie doczeka króla, większego od Salomona.

— Może się go już doczekała — odparł drugi z podróżników.


W NAZARECIE.

Razu jednego, w tym czasie kiedy Jezus miał dopiero lat pięć, siedział na progu warsztatu swego ojca w Nazarecie i z bryłki miękkiej gliny, którą dostał od garncarza z przeciwka, urabiał gliniane kukułki. Był uszczęśliwiony jak nigdy przedtem, gdyż wszystkie dzieci z sąsiedztwa uprzedziły Jezusa, że garncarz to nieużyty człowiek, który nie da się wzruszyć ani uprzejmymi spojrzeniami, ani słodkimi jak miód przymówkami, nigdy więc nie odważył się prosić go o cokolwiek. Sam nie wiedział, jak się to stało, dość, że Jezus, stojąc raz na progu sąsiada, przyglądał się pracy jego około naczyń, garncarz odgadując jakoby ciche pożądanie we wzroku dziecka, wyszedł ze swego warsztatu i sam dał mu tyle gliny, że wystarczyłoby na duży dzban do wina.
Na schodku przed domem tuż obok, siedział Judasz, brzydki rudy chłopak, z twarzą pełną sińców, w sukniach potarganych w nieustannych bójkach z ulicznikami. W tej chwili siedział cicho, nie drażnił nikogo, nie targał się z nikim, jeno obrabiał także kawałek gliny, równie jak Jezus. Gliny tej nie dostał od garncarza; nie śmiałby był pokazać mu się na oczy, sąsiad bowiem obwiniał go, że rzucał kamieniami w jego kruchy towar i byłby go kijem przepędził; Jezus podzielił się z nim swoim zapasem.
Obaj chłopcy, wykończywszy swoje kukułki, poustawiali je przed sobą w półkole. Wyglądały one tak, jak po wszystkie czasy wyglądają kukułki z gliny, miały dużą czerwoną bryłę zamiast nóg, aby stać mogły, krótkie ogonki, żadnej szyi i ledwo widoczne skrzydła.
Bądź co bądź wkrótce pokazała się różnica w robocie małych towarzyszy. Judasza ptaszki tak były koszlawe, że się ciągle przewracały i jakkolwiek wysilał swe sztywne drobne palce, nie mógł przecie utworzyć nimi zgrabnych kształtów. Spozierał niekiedy ukradkiem na Jezusa, aby podpatrzyć jak on to robi, że jego ptaszki gładkie są, jak liście dębu w lasach góry Tabor.
Z każdą, nowo ulepioną ptaszyną stawał się Jezus szczęśliwszym. Jeden wydawał mu się piękniejszym od drugiego, i poglądał na nie z dumą i miłością. Miały mu być towarzyszami igraszek, jego małym rodzeństwem, miały spać w jego łóżeczku, rozmawiać z nim, śpiewać mu piosenki, kiedy go matka samym w domu zostawiła. Nigdy nie czuł się tak bogatym, nigdy już nie będzie się czuł samotnym albo opuszczonym.
Stary nosiwoda przeszedł mimo, zgięty pod ciężarem swego bukłaka, a zaraz po nim nadjechał przekupień warzywa, który się kiwał, siedząc na ośle między dużymi, próżnymi koszami z wikliny. Nosiwoda położył rękę na jasnej kędzierzawej główce Jezusa i zapytał go o ptaszki, a Jezus powiedział, że mają imiona i że umieją śpiewać. Wszystkie jego ptaszki przyleciały do niego z obcych krajów i opowiadały mu różne rzeczy tylko im i jemu wiadome. A Jezus mówił w taki sposób, że tak nosiwoda jak handlarz jarzyn na długą chwilę zapomnieli o swych zajęciach, przysłuchując się dziecku.
Kiedy się już zwracali aby odejść, wskazał Jezus Judasza mówiąc:
— Patrzcie, i on ładne ptaszki robi!
Wtedy zatrzymał handlarz jarzyn dobrodusznie swego osła przy Judaszu i zapytał, czy i jego ptaszki mają nazwy i czy umieją śpiewać. Ale Judasz nie odpowiedział, milczał uparcie i oczu nie podniósł od swego zajęcia; gniewnie kopnął handlarz jego ptaszka z podstawki i pojechał dalej.
Tak minęło popołudnie a słońce schyliło się tak nisko, że promień jego mógł wejść w niską bramę miejską, która strojna w orła rzymskiego wznosiła się na końcu ulicy. Światło słoneczne, padające na schyłku dnia, było zupełnie różowe, jakby z krwią zmięszane, nadawało też tę barwę wszystkiemu, co napotkało, płynąc przez wąską uliczkę. Barwiło naczynie garncarza, równie jak deskę, zgrzytającą pod piłą cieśli i chustę białą, okalającą oblicze Marii.
Jednak najpiękniej połyskiwał blask słońca w małych kałużkach, jakie się zgromadziły pomiędzy dużymi chropowatymi płytami bruku ulicznego. I nagle wyciągnął Jezus rękę do najbliższej kałuży. Wpadło mu na myśl, żeby pomalować szare ptaszki połyskującym światłem słońca, które nadaje tak piękny kolor wszystkiemu wokoło, wodzie i ścianom domów.
A słońce rade dało się chwytać, jak farba z palety i gdy Jezus muskał nim swe gliniane ptaszki, zostawało na nich i okrywało je niby diamentowym blaskiem.
Judasz, który od czasu do czasu rzucał okiem na Jezusa, aby zobaczyć czy nowe i czy ładniejsze ptaszki urabia od niego, wydał okrzyk zachwytu, widząc, że Jezus maluje swoje kukułki gliniane słońcem, nabieranym z ulicznych kałużek. Więc Judasz zanurzył także rękę w połyskującej wodzie i chciał blask słońca pochwycić.
Ale słońce nie dało mu się ująć. Wyślizgiwało się między palcami i jakkolwiek usiłował chwytać szybko, umknęło mu zawsze i nie potrafił zebrać ani odrobiny pozłoty dla swych biednych ptaszków.
— Czekaj, Judaszu, — rzekł Jezus — przyjdę i pomaluję ci ptaszki.
— Nie potrzebuję, rzekł Judasz — ani mi się ich dotknij. Są zupełnie dobre takie, jakie są.
Wstał z chmurnym czołem i zaciśniętymi ustami. Szeroką stopą zdeptał swoje ptaszki jedne po drugich tak, że się zmieniły w spłaszczone gomółki.
Zniszczywszy swoje ptaszki, poszedł do Jezusa; ów siedział, głaszcząc swoje, które połyskiwały jak klejnoty.
Chwilę przypatrywał się im Judasz w milczeniu, potem uniósł nogę i zdeptał jednego.
Kiedy stopę cofnął i ujrzał ptaszka zgniecionego, doznał takiej radości, że się śmiać zaczął i zbliżył się ponownie, aby zdeptać drugiego.
— Judaszu! — zawołał Jezus — co ty robisz? Czyż nie wiesz, że one żyją i umieją śpiewać?
Ale Judasz roześmiał się i zdeptał jeszcze jednego. Jezus obejrzał się za pomocą, Judasz był duży, Jezus nie miał siły powstrzymać go. Oglądał się za matką. Była niedaleko, ale zanim by nadeszła, już by mu Judasz wszystkie ptaszki poniszczył. Łzy stanęły w oczach Jezusa. Judasz zdeptał już cztery, zostawały tylko trzy ptaszki.
Miał do nich urazę, że tak nieruchomo stały i dały się deptać, nie umykając przed niebezpieczeństwem. Klasnął więc w dłonie, aby je zbudzić i zawołał:
— Lećcie! umykajcie!
A ptaszki zaczęły bić skrzydełkami i trwożliwym lotem wzniosły się na brzeg dachu, gdzie już były bezpieczne.
Kiedy Judasz zobaczył, że ptaszki na słowo Jezusa ruszają skrzydłami i podlatują, zaczął płakać. Wydzierał sobie włosy, jak to widywał u starych, gdy byli w wielkim strachu lub zgryzocie i rzucił się do nóg Jezusa.
Leżał tedy i tarzał się w prochu jak pies, całował stopy Jezusowe i prosił, żeby i jego tak zdeptał stopą jak on przedtem deptał ptaszki.
Judasz lubił Jezusa, podziwiał go, ubóstwiał i nienawidził zarazem.
Ale Maria, która cały czas poglądała na zabawę dzieci, wstała, podniosła Judasza, wzięła go na kolana i pocieszała!
— Biedne dziecko! — mówiła do niego. — Ty ani wiesz, że chciałeś dokonać czegoś, czego nikt nie potrafi. Nie porywaj się na to nigdy więcej, jeżeli nie chcesz być najnieszczęśliwszym z ludzi!

Co by się z nami stało, gdybyśmy chcieli w zawody z tym iść, który słońcem maluje i martwej glinie daje tchnienie życia?


W ŚWIĄTYNI

Było raz dwoje ubogich ludzi z synkiem. Chodzili oni po wielkiej świątyni w Jerozolimie. Synek był ślicznym dzieckiem. Włosy spadały mu w miękkich kędziorach, a jak gwiazdy błyszczały oczy jego.
Syn nie był dotąd w świątyni aż dorósł wieku, kiedy mógł zrozumieć, na co patrzył; a teraz oprowadzali go rodzice i pokazywali mu wszystkie wspaniałości. Były tam długie rzędy kolumn, złocone ołtarze, mężowie świętobliwi, nauczający swych uczniów, był także arcykapłan w napierśniku z drogich kamieni, zasłony z Babilonu tkane w złociste róże, były duże bramy miedziane, tak ciężkie, że, aby je poruszyć w zawiasach, trzeba było wysiłku trzydziestu ludzi.
Ale dwunastoletni chłopiec nie wiele się tym wszystkiem zajmował. Matka opowiadała mu, że to co mu teraz pokazują jest największą osobliwością świata. Powiedziała mu, że długi czas minie zanim coś podobnego będzie mógł znowu oglądać, gdyż w małym miasteczku Nazarecie, gdzie mieszkali, nic nie było do widzenia tylko szare uliczki.
Upomnienia jej nie na wiele się zdały. Chłopak byłby najchętniej umknął ze wspaniałej świątyni, aby się bawić w szarej uliczce Nazaretu.
Dziwnym jednak było, że im obojętniejszym okazywał się chłopiec, tym bardziej zadowoleni i radośni wydawali się rodzice. Ponad jego głową mrugali do siebie z porozumieniem i ukontentowaniem.
Wreszcie miał chłopiec pozór tak znużonego i wyczerpanego, że matce żal się zrobiło.
— Za daleko szliśmy z tobą, — rzekła — chodź spoczniesz chwilkę.
Usiadła pod kolumną i powiedziała mu, aby się położył na posadzce i głowę oparł na jej kolanach. Posłuchał i natychmiast zasnął.
Zaledwie usnął, rzekła kobieta do męża:
— Niczego bardziej nie obawiałam się jak chwili, kiedy on wnijdzie do świątyni Jerozolimskiej. Zdawało mi się, że skoro ujrzy ten dom Boży, zechce na zawsze tu pozostać.
— I ja obawiałem się tej pielgrzymki — rzekł mężczyzna.
— W czasie, gdy się urodził, wiele było znaków, odnoszących się do tego, że on, będzie wielkim władcą. Cóż by mu jednak innego mogła przynieść godność króla, niż troski i niebezpieczeństwa? Zawsze powtarzałem, że tak dla niego jak i dla nas najlepszym byłoby, żeby nigdy niczym innym nie chciał zostać, jak cieślą w Nazarecie.
— Od jego piątego roku, — rzekła matka zadumana ustały cuda koło niego. A on sam nie przypomina sobie nic z tego, co się działo w jego najwcześniejszym dzieciństwie. Jest on teraz zupełnie dzieckiem między innym dziećmi. Niech się wola Boża przede wszystkim pełni, ale zaczynam mieć prawie nadzieję, że Pan w łasce swojej kogo innego przeznaczył na te wielkie godności, a mnie syna zostawi.
— Co do mnie, — odparł mężczyzna, — to pewny jestem, że wszystko dobrze będzie, jeżeli tylko on nie dowie się o znakach i cudach, jakie się działy w pierwszych latach jego życia.
— Nigdy z nim nie mówię o tych dziwnych rzeczach, — odparła kobieta. Mimo to obawiam się, że bez mojej przyczyny może zajść coś takiego, co mu da poznać, kim jest. Przede wszystkim obawiałam się, prowadzić go do tej świątyni.
— Możesz być spokojna, niebezpieczeństwo minęło, — rzekł mężczyzna. — Wkrótce będziemy go mieli z powrotem w Nazarecie.
— Bałam się uczonych w piśmie z tej świątyni, — dodała matka. — Bałam się wróżbitów, którzy tu oto siedzą na swych matach. Zdawało mi się, że gdy stanie przed nimi, oni pochylą się przed nim i powitają go jako króla żydowskiego. To szczególne, że nie zauważyli jego cudowności. Wszakże nigdy takiego dziecka nikt nie widział.
Chwilę siedziała milcząc i przypatrywała się dziecku.
— Nie pojmuję togo, — rzekła. — Mnie się zdawało, że skoro ujrzy tych sędziów, którzy tu w świątyni spory ludu rozstrzygają, tych nauczycieli, mówiących do uczniów i kapłanów, odprawiających służbę Bożą, ocknie się i zawoła: Oto aby tu żyć między tymi sędziami, uczonymi i kapłanami, przyszedłem na świat.
— Cóż by to było za szczęście, — wtrącił mężczyzna, —— być zamkniętym w tych kolumnadach? Lepiej dla niego, że może swobodnie przebiegać pola i wzgórza koło Nazaretu.
Matka westchnęła z cicha.
— Taki jest u nas w domu szczęśliwy, rzekła.
Tak jest zadowolony, gdy może towarzyszyć trzodom owiec na ich samotnych wędrówkach, albo gdy wyjdzie w pole i przygląda się pracy rolników! Nie sądzę, że działamy na jego szkodę usiłując zatrzymać go z sobą.
— Oszczędzamy mu tylko cierpień największych, — rzekł mężczyzna.
Rozmawiali tak póki się dziecko nie zbudziło ze snu.
— A no, widzisz, rzekła matka odpocząłeś sobie. Teraz wstawaj, wieczór zapada i trzeba wracać na nocleg.
Kiedy się zbierali do odwrotu, znajdowali się w najodleglejszej części gmachu.
Po chwili minęli stare sklepienie, które utrzymało się jeszcze z czasów, gdy tu pierwszą świątynię budowano, tam leżała pod ścianą stara, ogromnie długa trąba, ciężka jak słup, do ust przyłożywszy możnaby w nią dąć. Leżała tam pogięta i odrapana z wierzchu a wewnątrz pełna kurzu i pajęczyny, otoczona wstęgą napisu z starożytnych zgłosek. Od tysiąca lat pewno nikt nie próbował tonu z niej wydobyć.
Kiedy chłopię ujrzało tę trąbę ogromną, stanęło zdziwione.
— Co to takiego? spytał.
— To jest duża trąba, zwana głosem książęcia światów, — rzekła matka. — Nią to zwoływał Mojżesz lud izraelski, kiedy jeszcze był rozproszony w pustyni. Od jego czasów, nie zdołał nikt głosu z niej wydobyć. Kto jednak tego dokona, temu będą poddane wszystkie narody ziemi.
Uśmiechnęła się mówiąc to, co miała za bajkę dawną, ale chłopiec zatrzymał się przy wielkiej trąbie tak długo, że go musiała odwołać. Z wszystkiego co widział w świątyni ta trąba była pierwszym, co mu się podobało. Chętnie byłby pozostał, aby dłużej i dokładniej ją obejrzeć.
Nie długo potem wyszli w duży, obszerny dziedziniec świątyni. W skalistym gruncie ziała tu przepaść głęboka i szeroka tak, jak z pradawnych czasów została. Rozpadliny tej nie kazał król Salomon zasypać podczas budowy świątyni, nie przerzucił mostu ponad nią, ani otoczył głębi szeroką kratą. Zamiast tego przeciągnął nad czeluścią, kilka łokci długą, klingę stalową ostrzem do góry. Po nieskończenie długich, latach, i zmianach, klinga leżała jeszcze nad przepaścią. Zjedzona już prawie rdzą, słabo przytwierdzona na końcach, drżała i chwiała się, jeżeli kto ciężkim krokiem szedł przez dziedziniec.
Gdy matka prowadziła chłopca na około przepaści, zapytał ją:
— Co to za most?
— Król Salomon go urządził, — odparła matka — nazywamy go mostem do raju. Jeżeli nad przepaścią przejść potrafisz po tym drżącym moście, którego ostrze tak cienkie jak promień słoneczny, to możesz być pewnym, że pójdziesz prosto do raju.
Uśmiechnęła się śpiesząc dalej, ale chłopiec zatrzymał się, dumając nad wąskim, drżącym brzeszczotem, aż go matka odwołała.
Poszedł, ale westchnął z żalem, że mu wcześniej tych rzeczy nie pokazała, byłby miał czas przypatrzyć się im dokładnie.
Szli teraz nie zatrzymując się, aż do wielkiego portyku u wnijścia gdzie pięć rzędów kolumn się wznosiło. W kącie stały dwie kolumny z czarnego marmuru na wspólnej podstawie zsunięte tak blisko siebie, że zaledwo można było źdźbło słomy pomiędzy nie wetknąć. Stały wyniosłe i majestatyczne, a wokoło bogato ozdobnych nagłówków wychylał się rząd dziwnie rzezanych głów zwierzęcych. Nie było jednak cala jednego na tych pięknych słupach, który by nie był porysowany i poszczerbiony, były zniszczone jak nic innego w świątyni. Nawet posadzka była w koło nich wytarta i nieco wgłębiona od licznych kroków.
Znowu zatrzymał chłopiec matkę i spytał:
— Co to za kolumny?
— To są słupy, które nasz ojciec Abraham przywiózł do Palestyny z dalekiej Chaldei. Nazwał je furtą sprawiedliwości. Kto pomiędzy nimi przejdzie, ten jest sprawiedliwym przed Bogiem i nigdy nie zgrzeszył.
Chłopiec zatrzymał się i zdziwionymi oczyma oglądał słupy.
— Przecież nie zechcesz próbować przecisnąć się pomiędzy nie? — rzekła matka z uśmiechem. — Patrz, kamień wydeptali ci wszyscy, którzy usiłowali przejść przez tę szparę, ale wierz mi, nikomu się nie udało. Chodźże. Słyszę grzmot miedzianych bram, trzydzieści ramion prężąc się, w ruch je wprawiają.
Chłopiec przez całą noc leżał w namiocie nie zmrużywszy oczu, ciągle widział przed sobą bramę sprawiedliwości, most do raju i głos książęcia światów. O tak cudownych rzeczach nie słyszał nigdy przedtem i nie mógł sobie ich wybić z pamięci.
Następnego dnia doświadczył tego samego. O niczym innym myśleć nie mógł. A onego ranka mieli już wracać do domu. Rodziców wiele zajęcia czekało, trzeba było zwinąć namiot, wyładować go na wielbłąda i spakować wszystko. Nie zamierzali wracać samotnie, jeno w licznej gromadzie krewnych i sąsiadów, a ponieważ wiele ludzi wybierało się razem, pakowanie szło bardzo powoli.
Mały nie pomagał przy robocie, siedział milczący śród zgiełku i pośpiechu i rozmyślał nad trzema cudownymi rzeczami.
Nagle wpadło mu na myśl, że ma czas pójść do świątyni i jeszcze raz je zobaczyć. Mnóstwo rzeczy było niezapakowanych. Będzie mógł wrócić nim wyruszą w drogę.
Pomknął, nie mówiąc nikomu dokąd idzie. Nie zdawało mu się to potrzebnym. Wszakże miał wrócić niebawem.
Nie długo zaszedł do świątyni, wszedł w kolumnadę i zatrzymał się przed czarnymi dwojakami.
Skoro ujrzał kolumny, błysnęły mu oczy radością. Usiadł na podłodze i patrzył ku nim w górę.
Kiedy pomyślał kto by się między tymi kolumnami przesunął, usprawiedliwionym byłby i bez grzechu przed Bogiem, i zdawało mu się, iż nigdy nic cudowniejszego nie widział.
Rozważał jakby to było wspaniale, wnijść między te słupy, stały jednak tak blisko siebie, że niepodobna było choćby tylko spróbować. Siedział tedy nieruchomo z godzinę może przed kolumnami, ale nie wiedział wcale jak długo. Zdawało mu się, że zaledwie chwil parę pogląda na nie.
Zdarzyło się jednak, że we wspaniałej kolumnadzie, gdzie chłopczyk się zabawił, zgromadziła się wysoka rada sędziów, aby w sporach narodu pośredniczyć. Cały portal pełen był ludu. Ci ze skargą o naruszenie granic, ci o owce porwane ze stada a znaczone potem fałszywie, inni znowu domagający się zwrotu pieniędzy od swych dłużników.
Między innymi nadszedł bogacz, strojny w powłóczyste purpurowe szaty i przywiódł przed sędziów ubogą wdowę; miała mu być dłużną kilka syklów srebra. Biedna kobieta zawodziła głośno wołając, że bogacz niesłusznie ją oskarża, gdyż dług spłaciła. Teraz zmusza ją do powtórnej spłaty, a jeżeli sąd uzna ją winną, wtedy oddać mu będzie musiała córki swoje jako niewolnice, gdyż nie jest w stanie zapłacić.
Najwyższy sędzia zwrócił się tedy do bogacza i zapytał:
— Czy możesz przysiąc na to, że ci ta kobieta jeszcze pieniędzy nie oddała?
Wtedy odrzekł bogacz:
— Panie, wszak jestem zamożnym człowiekiem. Czyżbym się trudził, żądać od biednej wdowy pieniędzy, gdybym nie miał prawa do tego? Przysięgam ci, że tak jak nikt nie przeszedł przez bramę sprawiedliwości, tak ona długu nie oddała.
Sędziowie słysząc to, uwierzyli jego słowom i wdali wyrok, aby wdowa córki swe oddała mu w niewolę.
Ale chłopczyk siedząc opodal, słyszał to wszystko. Pomyślał sobie w duchu: Jakżeby to dobrze było, gdyby się kto przez tę bramę przecisnąć potrafił! Bogacz nie mówił prawdy. Tak mi żal tej starej niewiasty, która córki swe musi oddać w niewolę.
Skoczył na podstawę bliźnich kolumn i zajrzał przez szparę.
— Ach! gdybyż to nie było zupełnie niemożliwym! — pomyślał.
Tak był zmartwiony dolą staruszki, że nie myślał w tej chwili nad tym, jako trzeba być sprawiedliwym i bez grzechu, aby tędy przejść. Dla tej ubogiej tylko, chciał tego dokazać.
Wparł ramię w zagłębienie między kolumnami, jakby torując sobie drogę.
W tej chwili wszyscy zgromadzeni spojrzeli ku bramie sprawiedliwości. Sklepienia zagrzmiały bowiem, kolumny zgrzytnęły rozsuwając się w prawo i w lewo, o tyle właśnie, że szczupłe ciało chłopca prześlizgnąć się zdołało.
Wtedy nastało wielkie zamieszanie i zdumienie w tłumie.
W pierwszej chwili nikt nie wiedział co mówić. Ludzie stali wokoło osłupiali, gapiąc się na małego chłopca, który uczynił tak wielki cud. Pierwszy, który się opamiętał był najstarszy sędzia. Zawołał, aby pojmano bogatego kupca i aby go przywiedziono przed ławę sędziowską. Poczem skazał go, aby całe swe mienie oddał ubogiej wdowie, za to, że krzywoprzysięgał w świątyni Bożej.
Gdy tego dopełnił, zapytał sędzia o chłopca, przed którym się brama sprawiedliwości rozwarła, ale gdy się ludzie za nim obejrzeli, zniknął. W tej samej chwili kiedy się słupy rozsunęły, ocknął się jak ze snu i przypomniał sobie rodziców i zbieranie do powrotu. Muszę pospieszyć, myślał, aby rodzice na mnie nie czekali.
Nie miał jednak świadomości, że całą godzinę zabawił przed czarnymi kolumnami, sądząc, że zaledwie parę minut tam spędził, i dlatego był pewnym, że zanim opuści świątynie ma czas rzucić jeszcze okiem na most rajski.
Lekkim krokiem pomknął przez gromady ludzi i zaszedł do mostu położonego w zupełnie innej części ogromnego gmachu.
Ujrzawszy wyostrzony brzeszczot, co się nad przepaścią prężył, przypomniał sobie, że człowiek, który by ten most przeszedł, na pewno poszedłby do raju a wtedy zdawało mu się, iż to jest najosobliwsza rzecz, jaką kiedy oglądał. Usiadł na krawędzi przepaści i wpatrywał się w stalowe ostrze.
Siedział tak i rozważał, jakby to miło było, dostać się do raju i jakby chętnie ten most przekroczył. Ale zarazem miał poczucie, że tego próbować niepodobna.
Trwał tak ze dwie godziny i rozmyślał, nie wiedząc wcale, że tyle czasu mija. Siedział rozpamiętując o raju.
Na dziedzińcu koło przepaści stał duży ołtarz ofiarny, kapłani w białych szatach chodzili naokoło niego podsycając ogień na ołtarzu i przyjmując ofiary. Było w dziedzińcu wiele osób ofiarujących i tłum, który się tylko służbie Bożej przypatrywał.
Przyszedł tam także ubogi starzec, niósł jagnię, małe i bardzo chude a w dodatku ukąszone przez psa, tak, że duża rana widniała.
Starzec zbliżył się z tym jagnięciem do kapłanów i prosił aby je mógł złożyć na ofiarę, ale odmówili mu. Powiedzieli, że tak nędznej ofiary nie można składać Panu. Stary błagał, żeby przez miłosierdzie przyjęli to jagnię, gdyż syn mu śmiertelnie zachorzał a on nic innego nie posiada, co by za jego wyzdrowienie mógł Bogu ofiarować.
— Przyjmijcie moją ofiarę, — błagał — inaczej modlitwa moja nie wejdzie przed oblicze Pana i syn mój umrze.
— Wierzaj, że mi żal ciebie, — rzekł kapłan, — ale zakon wzbrania nam kłaść zwierzęta zranione na ofiarę. Jest tak niemożliwym wysłuchać twojej prośby, jak niemożliwym jest, aby kto przeszedł ten oto, most do raju.
Chłopczyk siedział tak blisko, że wszystko słyszał.
— Jaka szkoda przecie, że nikt tego mostu przejść nie zdoła. Możnaby starcowi uratować syna, jeżeliby jagnię ofiarowano, — myślał w duchu.
Staruszek odszedł zasmucony z dziedzińca, ale chłopiec wstał, przystąpił do drżącego mostu i postawił nogę na ostrzu.
Wcale nie myślał o raju dla siebie. Całym pragnieniem jego było, dopomóc ubogiemu.
Cofnął jednak stopę gdyż zastanowił się: to niemożliwe. Most jest stary, zupełnie zardzewiały, nie uniósłby mię nawet.
Ale raz jeszcze wyobraził sobie biedaka, którego syn leży w śmiertelnej chorobie i znowu postawił nogę na ostrzu klingi.
Wtedy spostrzegł, że przestała drżeć i pod stopą odczuwał pewną podstawę. A kiedy krok uczynił, poczuł, że powietrze wkoło unosi go, tak, że nie mógłby upaść. Niosło go, jakgdyby był ptakiem, co skrzydła ma rozwarte.
Stal jednak wydała pod jego stopami drżący, czysty ton, a ktoś z tych co stali na dziedzińcu, oglądnął się słysząc ten głos. Krzyknął, a teraz obejrzeli się wszyscy i ujrzeli małego chłopca idącego po stalowym ostrzu.
Zadziwienie i przerażenie obecnych było ogólne. Pierwsi opamiętali się kapłani. Natychmiast posłali po biedaka, a kiedy powrócił powiedzieli do niego:
— Pan Bóg uczynił cud, aby nam pokazać, że przyjmie twoją ofiarę. Dawaj twoje jagnię, ofiarujemy je!
Kiedy tego dokonano, pytali o małego chłopca, który przeszedł nad przepaścią. Ale gdy się za nim obejrzano, już go nie było.
Właśnie, skoro przeszedł most rajski, przypomniał sobie rodziców i powrót domu.
Nie miał świadomości, że ranek i południe minęły, pomyślał tylko:
— Teraz trzeba się śpieszyć z powrotem, aby na mnie nie czekano. Muszę tylko przedtem zajrzeć jeszcze do trąby.
I przemknął się między ciżbą lekką stopą ku mrocznemu sklepieniu, gdzie trąba miedziana leżała pod murem.
Kiedy patrząc na nią uprzytomnił sobie, że kto by z niej ton wydobył, temu by ludy całego świata były poddane, uczuł pewność, iż nic równie osobliwego nie oglądał jeszcze, usiadł więc i przypatrywał się pilnie.
Rozważał, jakby to było wspaniale, wszystkich ludzi całego świata sobie zniewolić; jakże gorąco pragnął zatrąbić w starą trąbę. Widział jednak, że to jest niepodobnieństwem i nie ważył się nawet próbować.
Siedział tak kilka godzin nieświadomy, że czas mijał. Rozmyślał tylko o tym, jakie się uczucie mieć może, zebrawszy wszystkie ludy ziemi pod swoje panowanie.
Zdarzyło się, że w tym chłodnym sklepieniu siedział uczony kapłan, i pouczał uczniów swoich. Teraz zwrócił się do jednego z tych co u stóp jego siedzieli, i nazwał go szalbierzem. Duch mu zdradził, mówił dalej, świątobliwy kapłan, że on nie jest izraelitą tylko obcym. Pytał go tedy, dlaczego pod przybranym imieniem wkręcił się między uczniów jego.
Wtedy obcy młodzieniec powstał i rzekł, jako wędrował przez puszcze i morza dalekie, aby zaczerpnąć prawdziwej mądrości i naukę o Bogu jedynym głoszoną, posłyszeć.
— Dusza moja usychała z tęsknoty, — mówił do świętobliwego męża, — ale wiedziałem, że mnie nie pouczysz, jeżeli się nie opowiem Hebrajczykiem. Skłamałem, aby zbyć się mojej tęsknoty. Błagam cię zostaw mnie przy sobie.
Ale mąż świątobliwy powstał i podniósł ramiona ku niebu.
— Nie zostaniesz ty przy mnie tak, jak nie powstanie nikt co by zatrąbił na miedzianej trąbie, którą zwiemy głosem książęcia światów. Nie wolno ci nawet stąpić w próg świątyni, bo jesteś poganinem. Śpiesz i uchodź, inaczej tamci uczniowie rzucą się na ciebie i rozedrą cię na sztuki; obecność twoja plugawi świątynię.
Ale młodzieniec nie ruszył się z miejsca i rzekł:
— Nie pójdę nigdzie, gdzie dusza moja nie znajdzie pokarmu. Wolę raczej zginąć u twoich stóp.
Zaledwie padły te słowu porwali się uczniowie świątobliwego męża, aby natręta wypędzić. Ponieważ opierał się jednak, rzucili nim o ziemię, chcąc go zabić.
Chłopiec siedział tak blisko, że wszystko mógł dokładnie widzieć i słyszeć. Wydało mu się, że kapłan jest człowiekiem bardzo twardego serca i westchnął:
— Ach, gdybym mógł zadąć w tę cudowną trąbę, uratowałoby to biedaka.
Powstał i dotknął ręką trąby. Zapragnął dobyć z niej tonu nie dlatego, że nadawało to władzę nad całym światem, chciał jeno poratować kogoś, czyje życie było zagrożone.
Objął więc trąbę drobnymi rączkami i usiłował ją podnieść.
W tej samej chwili uczuł, że olbrzymi słup sam do ust jego się podaje. I lekki oddech dziecka sprawił, że trąba wydała głos potężny, grzmiący, który napełnił całą olbrzymią przestrzeń świątyni.
Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu i poznali, że to ów mały chłopiec dobył z trąby głosu, od którego w świątyni wszystkie sklepienia i kolumny zadrżały.
Uczniowie zawistni, chcący zabić obcego młodzieńca cofnęli się, a świątobliwy nauczyciel rzekł do niego:

Pan cud uczynił i dał znak, że chce, abyś został wtajemniczony w zakon Jego. Pójdź, usiądź na powrót u moich stóp!

Dzień się miał ku schyłkowi, a mężczyzna i kobieta przyspieszonym krokiem zdążali ku Jerozolimie. Zdawali się zaniepokojeni i wylękli i każdego po drodze pytali, czy nie widział małego chłopczyka. Zgubił się nam! — mówili. Sądziliśmy, że poszedł z krewnymi i sąsiadami, tymczasem nikt go z nich nie widział.
Ludzie idący z Jerozolimy odpowiadali im:
— Nie, waszego chłopca nie spotkaliśmy, natomiast w świątyni pokazano nam najcudowniejsze dziecko w świecie. Piękne jak anioł z nieba, a wyobraźcie sobie, przeszło przez bramę sprawiedliwości! Byliby opowiadali o tym zdarzeniu szeroko i długo, ale zatroskani rodzice nie mieli czasu słuchać.
Uszedłszy kawał drogi, spotkali znowu gromadę ludzi i wypytywali ich.
Jednak wracający pielgrzymi opowiadali tylko o cudownym dziecku, które wygląda jakby z nieba zstąpiło. Dziecko to przeszło po rajskim moście.
Byliby chętnie szczegółowo rozprawiali o tym, rodzice jednak nie mieli czasu słuchać, tylko spieszyli do miasta.
Szli ulicami to w górę, to w dół, ale dziecka nie było. Przyszli wreszcie pod świątynię.
Przechodząc tamtędy kobieta rzekła: skoro tu już jesteśmy, trzeba wstąpić, zobaczymy to dziecko o którym mówią, że z nieba zstąpiło! Weszli i pytali, gdzieby to dziecko widzieć można.
— Idźcie tam, gdzie mędrcy siedzą z uczniami. Między nimi jest to dziecko. Uczeni zabrali je między siebie, wypytują chłopię, ono wzajem ich pyta, a wszyscy zdumiewają się nad nim. W dziedzińcu zaś czeka tłum zbity, pragnąc ujrzeć bodaj cień tego, który dobył głosu książęcia światów swoimi ustami.
Mężczyzna i kobieta z trudem utorowali sobie drogę w natłoku i ujrzeli, że dziecko siedzące śród mędrców i uczonych — to syn ich.
Kobieta poznawszy go, zaczęła płakać. Chłopiec zasłyszał płacz i odczuł, że to matka. Wstał natychmiast, przyszedł do niej, a matka i ojciec wzięli go za ręce i wyszli ze świątyni.
Gdy matka nie przestawała płakać, spytało dziecko:
— Czemu płaczesz? wszakże przyszedłem natychmiast, skorom twój głos usłyszał!
— Jakże ja nie mam płakać! — odrzekła — zdawało mi się, żeś dla mnie stracony.
Wyszli z miasta, noc zapadła a matka ciągle płakała.
— Czemu płaczesz? — rzekło dziecko. Nie wiedziałem, że dzień cały minął. Zdawało mi się, że jeszcze ranek i zaraz przyszedłem, skorom tylko głos twój posłyszał.
— Jakże nie mam płakać! — rzekła matka. Wszakże cały dzień daremnie cię szukałam w trwodze, żeś mi już przepadł.
Szli całą noc, a matka wciąż płakała. O świcie spytało dziecko:
— Czemu płaczesz? Nie szukałem własnej chwały, Bóg jeno dopuścił, abym tych cudów dokonał; chciał wspomóc przeze mnie biednych ludzi. Na głos twój wróciłem przecie zaraz do ciebie.

— Synu — rzekła matka — płaczę, gdyż mimo to straconyś ty dla mnie na zawsze. Nigdy już do mnie należeć nie będziesz. Odtąd celem życia twego będzie pragnienie sprawiedliwości, celem dążeń niebo, a miłość twoja obejmie wszystkich ludzi biednych, cierpiących i pokrzywdzonych, cały świat boleści!


CHUSTA ŚWIĘTEJ WERONIKI.
I.

W jednym z ostatnich lat panowania cesarza Tyberiusza zdarzyło się, że ubogi robotnik z winnic osiadł z żoną w opuszczonej chacie, wysoko w górach sabińskich. Byli tu obcy i żyli w największej samotności, nie przyjmując nigdy nikogo w gościnę. Aż jednego ranka gdy wincerz drzwi otworzył ujrzał, na swe wielkie zdziwienie, że na progu siedziała skulona stara kobieta. Była otulona w szary płaszcz i miała pozór bardzo ubogiej, gdy jednak powstała i zbliżyła się ku niemu, wydała mu się tak wspaniała, że mimo woli przyszły mu na myśl podania o boginiach, które w postaci starych kobiet ludzi nawiedzają.
— Przyjacielu, — rzekła niewiasta do robotnika, — nie dziw się, że noc dzisiejszą przespałam na twoim progu. To chata moich rodziców i tu się urodziłam przed dziewięćdziesięciu prawie laty. Sądziłam, że ją zastanę opuszczoną. Nie wiedziałam, że ją ludzie na nowo wzięli w posiadanie.
— Nie dziwię się wcale, żeś myślała zastać tę chatę, leżącą tak wysoko między niedostępnymi skałami, pustą i opuszczoną — rzekł robotnik. — Ale my oboje z żoną jesteśmy biedni przybysze z dalekich krajów, nie mogliśmy znaleźć innego schroniska. A, tobie, co tu przybywasz po długiej wędrówce podjętej w tak późnymi wieku, może jest pożądańszym, że zastajesz tu ludzi, niż wilki sabińskich gór. Musisz być znużona i głodna, znajdziesz u nas legowisko na spoczynek, czarkę koziego mleka i chleb, jeżeli ci to wystarczy.
Stara uśmiechnęła się z lekka, ale uśmiech był tak przelotny, że nie mógł zatrzeć wyrazu ciężkiego strapienia, jaki trwał na jej obliczu. — Całą młodość przeżyłam w tych górach, — rzekła. — Nie zapomniałam jeszcze jak to się wilka z chaty wypędza.
W istocie wyglądała taka mocna i dzielna, że wincerz wcale nie wątpił, iż mimo późnego wieku, ma jeszcze siły dosyć, aby podjąć walkę z leśnym zwierzem.
Powtórzył jednak zaproszenie i stara weszła do izby. Usiadła do posiłku z ubogimi ludźmi i jadła bez wahania. Jednak, pomimo, że zdawała się bardzo zadowolona, jedząc chleb razowy rozmoczony w mleku, to przecież goszczący ją rozmyślali nad tym, skąd może pochodzić ta stara kobieta? Poznać było bowiem łatwo, iż częściej musiała spożywać bażanty ze srebrnych półmisków, niż chleb razowy i mleko z glinianej czarki.
Niekiedy rozglądała się, jakby szukając wspomnień po chacie. Uboga izba o wytępionych gliną ścianach, z klepiskiem ubitym zamiast podłogi, nie o wiele mogła się zmienić. Pokazała gospodarstwu zarysy psów i jeleni, które niegdyś ojciec jej kreślił na ścianie, aby swym malcom sprawić uciechę. Wysoko u pułapu dopatrzyła na półce czerep glinianego naczynia — ongi sama w nie kozy doiła.
Mimo to małżeństwo myślało w duchu: może być, że tu urodzona, później jednak musiała się w życiu czym innym zajmować, niż dojeniem kóz i wyrabianiem masła lub sera.
Zauważyli również, że myślami często odbiegała w dal, każdym zaś razem, gdy się ocknęła z zadumy, wzdychała jak w ciężkim strapieniu.
Wreszcie wstała od posiłku, a dziękując za gościnność, zwróciła się ku wyjściu.
W tej chwili żal jakiś ogarnął serce robotnika, wydała mu się tak godną współczucia w swej samotnej starości, że powiedział do niej:
— Jeśli się nie mylę, to zdążając tu wczoraj nie mieliście zamiaru tak rychło opuścić tej chaty. Może istotnie jesteście tak ubogą, jak to sądzić można z pozoru i pewnie zamierzaliście przebyć tu resztę życia. Teraz odchodzicie dlatego, że chata przez nas zajęta. — Kobieta nie przeczyła.
— Powiem ci jeno, — rzekła — że chata od tylu lat opuszczona może być równie twoją, tak moją własnością. Nie mam prawa usuwać cię stąd.
— Jednak twoja to ojcowizna, — rzekł wincerz — z pewnością masz do niej więcej praw, niż ja. Zresztą myśmy młodzi, a tyś wiekowa. Zostań, my zaś odejdziemy.
Staruszka słuchając tej mowy, miała pozór nadzwyczaj zdziwionej. Zwróciwszy się na progu patrzyła w mężczyznę, jakby słów jego nie rozumiejąc.
Poczem ozwała się młoda kobieta :
— Jeżelibym śmiała słowo jakie wtrącić w tej sprawie, — rzekła do męża, — to prosiłabym cię, abyś zapytał, czy ta staruszka nie chciałaby nas uważać za swoje dzieci i zostać z nami, a my byśmy ją pielęgnować mogli. Jakżeby to było, gdybyśmy odeszli zostawiając ją w samotności. Straszny to los zostać opuszczoną w pustyni! Tak jakbyśmy ją na śmierć głodową skazali.
Staruszka zbliżyła się do obojga, wpatrując się w nich badawczo.
— Dlaczego przemawiacie do mnie słowami litości! — spytała. — Dlaczego czynicie miłosierdzie! Wszakże jesteście mi obcy.
— Dlatego, żeśmy doświadczyli miłosierdzia, — odrzekła młoda kobieta.


II.

Staruszka ostała zatem w chacie i zaprzyjaźniła się z młodą parą. Mimo to nie zdradziła się nigdy skąd przybyła i kim jest, oni zaś czuli, że na pytania odpowiadałaby niechętnie.
Jednego wieczora, po skończonej pracy, gdy wszystko troje spożywali wieczerzę na dużym głazie u progu, spostrzegli niemłodego człowieka, idącego ścieżką od dołu.
Człowiek słuszny, silnie zbudowany, z barami szerokimi jak u zapaśnika z zawodu, patrzył przed siebie posępnie i ostro. Czoło sklepiało się nad oczyma głęboko osadzonymi, a usta wyrażały gorzką pogardę. Szedł wyprostowany miarowym krokiem.
Ubrany był skromnie. Robotnik patrząc na niego pomyślał: to pewno legionista; otrzymał uwolnienie od służby i wraca w rodzinne strony.
Gdy przyszedł w pobliże chaty, zatrzymał się jakby z wahaniem. Robotnik wiedząc, że ścieżka zaraz powyżej chaty się kończy, zawołał do niego:
— Człowieku, zbłądziłeś chyba, kierując do naszej siedziby! Nikt tędy nie chodzi, chyba by miał sprawę do kogo z nas, mieszkających tutaj.
Podczas tych słów przybysz się zbliżył.
Masz słuszność, — rzekł, — musiałem zmylić drogę a teraz nie wiem kędy się zwrócić. Będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli mi tu pozwolisz odpocząć, a potem wskażesz drogę do wsi.
To mówiąc siadł na jednym z kamieni, leżących przed chatą. Młoda kobieta spytała czy nie chciałby się posilić, z uśmiechem odmówił zaproszenia. Natomiast okazał się bardzo skorym do rozmowy. Podczas gdy tamci spożywali jadło wypytywał o ich sposób życia, o pracę a oni odpowiadali swobodnie i wesoło.
Nagle zwrócił się wincerz do wędrowca i wzajem zaczął go wypytywać:
— Żyjemy w takim odosobnieniu, — rzekł — od roku nie miałem sposobności rozmawiać z nikim, oprócz pasterzy i robotników w winnicach. Pewno powracasz z jakiego obozu i mógłbyś nam opowiedzieć nieco o Rzymie i o cesarzu?
Zaledwie to wymówił, zauważył, że mu staruszka daje znak ostrzegający, aby się miał na baczności w rozmowie.
Przybysz jednak odparł uprzejmie: Widzę, że masz mię za legionistę, istotnie nie mylisz się, jakkolwiek dawno już ukończyłem służbę. Za panowania Tyberiusza nie dużo było roboty dla nas wojaków.
— Raz jednak okazał się wielkim wodzem. Szczęśliwe to były czasy jego! Teraz nad niczym nie przemyśliwa, tylko jak się ustrzec od sprzysiężonych, a w Rzymie o niczym nie mówią, jeno o tym, jak przeszłego tygodnia, za cień podejrzenia, kazał cesarz pojmać i ściąć senatora Tycjusza.
— Biedny cesarz! nie wie co robi, — zawołała młoda kobieta. Załamując ręce, kiwała głową z współczuciem i zdziwieniem.
— Masz słuszność, — rzekł przybysz, podczas gdy mars ponury zasępił jego oblicze. Tyberiusz wie, że wszyscy go nienawidzą i to go doprowadza do szaleństwa.
— Ależ co ty mówisz? — rzekła kobieta — za cobyśmy go mieli nienawidzieć? Żal nam tylko, że nie jest już tak szlachetnym cesarzem, jak z początku swego panowania.
— Mylisz się, — rzekł obcy. — Wszyscy pogardzają Tyberiuszem i nienawidzą go. Dlaczego by tego czynić nie mieli? Wszakże jest on okrutnym, tyranem bez miłosierdzia, a w Rzymie przypuszczają, że będzie w przyszłości jeszcze sroższym niż dotąd.
— Czyż zdarzyło się coś, co go jeszcze wścieklejszym uczyniło potworem niż był dotąd? — zapytał mąż.
Gdy to wymówił, spotrzegła żona, że staruszka ponownie dała mu znak ostrzegający, tak jednak nieznacznie, iż go nie zauważył.
Przybysz odpowiedział uprzejmie, równocześnie jednak osobliwszy uśmiech przebiegł mu usta.
— Słyszałeś może, iż Tyberiusz miał dotąd przy sobie zaufaną istotę, której przyjaźni wierzył, gdyż zawsze mu prawdę mówiła. Wszyscy inni dworacy pochlebstwem polują na złoto. Wysławiają oni zarówno jego ohydne i podstępne czyny, jak dobre i bohaterskie. Była jednak przy nim jedna wierna dusza, nie obawiająca się nigdy powiedzieć prawdy cesarzowi, a tą osobą odważniejszą od senatorów i dowódców wojsk, była stara jego mamka Faustyna.
— Słyszałem o niej, rzekł robotnik mówiono, że w wielkich była łaskach u cesarza.
— O tak, Tyberiusz umiał ocenić jej wierność i poświęcenie. Obchodził się z tą ubogą wieśniaczką z gór sabińkich, jak z drugą matką. W Rzymie pomieścił ją w swoim pałacu na Palatynie, aby została blisko niego. Żadna z dostojnych matron rzymskich nie doznawała większych zaszczytów. W lektyce noszono ją przez ulice miasta, a szaty nosiła królewskie. Skoro się cesarz przesiedlił na Kapreę, zabrał ją z sobą i zaraz kazał zakupić dla niej wspaniałą willę pełną niewolników i kosztownych sprzętów.
— Świetne miała życie; zauważył robotnik, rozmawiając dalej z przybyszem, podczas gdy żona jego ze zdumieniem patrzyła w staruszkę.
Od czasu gdy obcy przyszedł, nie przemówiła ani słowa. Twarz jej straciła łagodny i uprzejmy wyraz. Odsunęła misę daleko od siebie i siedziała wyprostowana, oparta o odrzwia, patrząc swoim skamieniałym obliczem wprost przed siebie.
— Cesarza życzeniem było, żeby używała szczęśliwego żywota, — mówił przybysz. Ale mimo tylu dobrodziejstw i ona go już opuściła.
Staruszka drgnęła na te słowa, a młoda jakby uciszając ból położyła dłoń na jej ramieniu. Poczem słodkim, łagodnym głosem powiedziała:
— Nie mogę uwierzyć, żeby stara Faustyna tak była szczęśliwą u dworu, jak opowiadasz. Pewna jestem, że ją Tyberiusz miłował jak matkę. Rozumiem jak dumną była jego szlachetną miłością, ale pojmuję zarazem jaką zgryzotą musiało ją przejmować, iż na starość popadł w podejrzliwość i okrucieństwo. Godzien musiała go upominać i przestrzegać. Strasznym było dla niej to ciągłe nadaremne błaganie. Wreszcie nie mogąc, znieść widoku jak coraz niżej i niżej upadał...
Przybysz na te słowa pochylił się naprzód ciekawie. Ale młoda kobieta nie podniosła oczu. Miała wzrok spuszczony i mówiła z cicha i pokornie.
— Może i masz słuszność w tym, co mówisz o Faustynie — odparł. — Faustyna w istocie nie była szczęśliwą u dworu. Ale przecie to dziwne, że opuściła cesarza w tak późnej starości, przetrwawszy całe życie przy nim.
— Co ty powiadasz! — wpadł mężczyzna. Czyżby Faustyna opuściła cesarza ukradkiem?
— Nikt nie wiedział, kiedy opuściła Kapreę, — rzekł obcy.
— Odeszła tak uboga, jak przybyła nic ze skarbów swoich nie zabrawszy.
— I cesarz nie wie, dokąd się udała? — spytała kobieta.
— Nie, nikt tego nie wie, domyślają się tylko, że obrała schronisko w swoich górach rodzimych.
— Czy cesarz i tego nie wie z jakiej przyczyny odeszła — spytała młoda niewiasta.
— Nie, pojęcia o tym nie ma, nie mógł przypuścić, żeby go porzuciła, za raz w uniesieniu rzucone przypuszczenie, jakoby i ona równie jak inni, trwała przy nim jedynie po to, aby zagarniać bogactwa i złoto. Znała ufność cesarza w poświęcenie jej i wierność. Czekał na powrót jej. Wszakże ona jedyna wiedziała jak dalece jest samotny.
— Nie znam jej, — rzekła młoda kobieta — a jednak rozumiem dlaczego opuściła cesarza. Wychowana w prostocie i bogobojności, na schyłku żywota zatęskniła do tych cnót. Ponieważ ją obraził czuła się uprawnioną pomyśleć o sobie. Na jej miejscu postąpiłabym tak samo, odeszłabym, aby duszy mojej dać zakosztować swobody w prawdzie i sprawiedliwości zanim ten świat opuści.
Przybysz zwrócił na młodą kobietę swój wzrok zasępiony.
— Nie zważasz na to, że cesarz okrutniejszy teraz będzie niż przedtem. Nikogo nie ma, kto by go śmiał przejednywać, skoro go podejrzliwość i pogarda ludzi ogarnie. Pomyśl jeno na całym święcie niema nikogo, kim by nie pogardzał.
Na te rozpaczliwe słowa drgnęła stara i zwróciła oczy ku mówiącemu, podczas gdy młoda mówiła stanowczo:
— Tyberiusz może być przekonany, że Faustyna wróci, skoro on tego zażąda. Przedtem jednak musi być pewną, że stare jej oczy nie będą zmuszone patrzeć na zbrodnie i ohydy.
Na te stówa wszyscy powstali. Przybysz nie odrzekł nic, tylko wzrok jego zdawał się pytać staruszki: Czy to i twoje ostatnie słowo? Ale wargi jej tak drżały, że słowu trudno było przejść przez nie. Młoda ją wyręczyła mówiąc:
— Jeżeli cesarz miłował swoją starą sługę, to niech jej dozwoli spocząć na schyłku żywota.
Przybysz wahał się jeszcze, gdy nagle rozjaśniło się jego oblicze: Moi przyjaciele — zawołał — cokolwiek by można Tyberiuszowi zarzucić, to zawsze zostanie on mistrzem w zrzekaniu się. Jedno tylko jeszcze nadmienię: gdyby przypadkiem Faustyna zaszła, do tej chaty, przyjmijcie ja dobrze. Łaska cesarka zapewniona każdemu, kto ją wspomoże. Otulił się płaszczem i odszedł drogą, którą przybył.

III.

Po tych odwiedzinach ani robotnik ani żona jego nie wspominali staruszce o cesarzu. Między sobą tylko wyrażali podziwienie, iż w tak późnym wieku zdołała zdobyć się na porzucenie bogactw i władzy, do jakich przywykła. Domyślali się czy nie wróci do Tyberiusza; będąc do niego tak przywiązaną odeszła w nadziei, iż go tym przywiedzie do opamiętania.
— Człowiek w wieku cesarza nie schodzi już z obranej drogi, — rzekł wincerz. Kto mu odejmie pogardę dla ludzi, kto go pouczy miłości bliźnich? I kto w ogóle może zbliżyć się do niego?
— Ty wiesz, że istnieje ktoś co by tego dokazał, — rzekła kobieta. Nieraz rozmyślam nad tym, co by to było, gdyby ci dwaj spotkali się na święcie. Jednak skryte są sądy boże przed naszymi oczyma!
Staruszka nie żałowała wygód swego minionego życia. Po niejakim czasie przybyło małżeństwu dziecko, a ona pielęgnując je, zdawała się tak zadowoloną, jakby o wszystkich troskach zapomniała.
Co pół roku wdziewała swój szary płaszcz i schodziła do Rzymu. Nie odwiedzała tam nikogo, szła prosto na Forum. Na wspaniałym placu zatrzymała się przed małą świątynią; w dziedzińcu brukowanym marmurowymi płytami stał ołtarz, nad nim Fortuna, bogini szczęścia, niżej zaś posąg Tyberiusza. Na około dziedzińca były mieszkania kapłanów, zapasy paliwa i stajnie bydła ofiarnego.
Wędrówka staruszki nie wiodła nigdy dalej, jak do tej świątyni. Tu składano ofiary na szczęście Tyberiusza. Skoro zastała tam pełno świeżych wieńców, ogień płonący i tłumy wielbiące cesarza, oraz kapłanów, którzy półgłosem odmawiali swe hymny, zadowolona wracała w swoje góry.
Tym sposobem, nie pytając żywej duszy, mogła się zawsze dowiedzieć, czy cesarz żyw i czy wielu ma jeszcze przyjaciół.
Kiedy po raz trzeci podjęła swą pielgrzymkę, czekała ją rzecz niespodziana. Zastała świątynię zaniedbaną i pustą. Ogień nie płonął, nikogo z wielbicieli nie stało. Kilka uschłych wieńców, jako jedyne ślady dawnej świetności, zwieszało się z ołtarza. Z kapłanów nikogo, a posąg cesarza pozbawiony straży, uszkodzony był i obrzucony błotem.
Staruszka zwróciła się do pierwszego lepszego przechodnia:
— Co to ma znaczyć, — spytała — czy Tyberiusz umarł? Czy mamy nowego cesarza?
— Nie, — odparł rzymianin — Tyberiusz panuje jeszcze, tylko przestaliśmy się modlić za niego, nasze modlitwy już mu nie pomogą.
— Przyjacielu, — rzekła stara — mieszkam w górach, daleko, nic nie wiem co się na świecie dzieje. Powiedz mi, proszę, co za nieszczęście spotkało cesarza?
— Najstraszniejsze jakie wogóle istnieje, — odparł rzymianin. — Popadł w chorobę, nieznaną dotąd w Italii a częstą na Wschodzie. Odkąd zaraza tknęła Tyberiusza twarz jego zmieniła się do niepoznania, głos stał się chropawym, a palce u rąk i nóg odpadają mu. Nie ma lekarstwa na tę chorobę. Powiadają, że za parę tygodni umrzeć musi, gdyby jednak nie umarł, to trzeba go usunąć od władzy, gdyż nędzarz, taką chorobą złożony nie może sprawować rządów. Pojmujesz, że to koniec jego. Nic nie pomoże błagać za nim bogów. A nawet nie warto, — dodał z uśmiechem. Wszak nikt się już po nim niczego nie spodziewa, ani trupa obawiać się potrzebuje. Po co udawać modlitwy?
Skłonił się i odszedł, a stara została jak ogłuszona. Pierwszy raz w życiu ugięła się i miała pozór jakby ją starość zmogła. Stała pochylona, drżąca, a ręce niepewne szukały oparcia w powietrzu.
Chciała odejść, a nie mogła ruszyć się z miejsca, powoli wlokła nogi utykając co chwila. Daremnie oglądała się za kijem do podpory.
Wysiłkiem woli udało jej się po dłuższej chwili przemóc osłabienie. Wyprostowała się i usiłowała przejść pewnym krokiem ludne ulice miasta.

IV.

W tydzień później szła Faustyna skalistym wybrzeżem wyspy Kaprei. Dzień był srodze upalny, a straszne poczucie bezsilnej starości opanowało ją znowu, podczas gdy zwolna mijając kręte ścieżki i schody kute w skale, dążyła do willi Tyberiusza.
Uczucie to spotęgowało się jeszcze, gdy zauważyła jak bardzo zmienione wszystko, od czasu jej nieobecności.
Dawniej ciągły ruch panował na tych drogach. Roiło się od senatorów niesionych przez olbrzymich Libijczyków, od posłów z prowincji otoczonych tłumem niewolników, od petentów i dostojników, spraszanych na festyny cesarskie.
Teraz pusto tu było zupełnie. Choroba cesarza trwała zaledwie parę miesięcy, a już ze szczelin stopni marmurowych bujały chwasty. Szlachetne krzewy w ozdobnych wazach poschnięte, a zuchwałe szkodniki załamały nawet w kilku miejscach marmurową balustradę.
Najosobliwsze wrażenie robił jednak brak ludzi. Odliczywszy, że wstęp na wyspę był obcym wzbroniony, gdzie się podziały niezliczone zastępy żołnierzy i niewolnych, tancerek i muzykantów, straży i ogrodników, stanowiących służbę dworu cesarskiego?
Dopiero gdy wyszła na najwyższą terasę, ujrzała kilku starych niewolników siedzących na schodach. Gdy ją ujrzeli, powstali i skłonili się nisko.
— Bądź pozdrowiona Faustyno! — rzekł jeden. — Któryż z bogów sprowadza cię do nas?
— Co to znaczy, Milo, dlaczego tu tak pusto? — spytała. — Powiedziano mi przecie, że cesarz bawi na Kaprei!
— Rozpędził całą służbę, — rzekł niewolnik — ma podejrzenie, że ktoś z nich podał mu w winie truciznę, przyczynę jego choroby. Byłby mnie i Tytusa także przepędził, gdybyśmy się rozkazowi nie byli oparli, wiesz przecie, że całe życie wiernie służyliśmy cesarzowi i matce jego.
— Nie pytam o służbę jeno, — rzekła Faustyna. — Gdzie senatorowie i dowódcy wojsk? Gdzie zausznicy cesarza i pochlebcy?
— Tyberiusz nie chce się już ukazywać obcym, — rzekł niewolnik. Senator Lucjusz i dowódca straży przybocznej, przychodzą codzień po rozkazy. Nikomu innemu zbliżyć się nie wolno.
Faustyna weszła do willi, niewolnik szedł przed nią.
— Co powiadają lekarze o chorobie cesarza? — spytała.
— Nikt nie zna tej choroby. Nie wiedzą nawet czy zabija szybko czy powoli. Jedno tylko pewne, że Tyberiusz umrzeć musi, jeżeli dalej będzie się uchylał od pokarmów z obawy, że zatrute. A zresztą, nikt nie wytrzyma czuwania dzień i noc w strachu przed mordercami.
Jeżeli ci będzie ufał jak dawniej, to może zdołasz nakłonić go do snu i jadła. Mogłabyś mu tym dni życia przedłużyć.
Niewolnik wiódł Faustynę przez obszerne dziedzińce i korytarze na terasę, gdzie Tyberiusz zwykł był przebywać najczęściej, patrząc na wspaniały widok na zatokę i pyszny Wesuwiusz.
Wszedłszy na terasę ujrzała Faustyna leżącą na ziemi skuloną postać o potwornej twarzy i pozorze zwierzęcym. Ręce i nogi w bandażach, z pomiędzy opasek widne były jednak półzżarte chorobą palce rąk i nóg. Odzież tego człowieka pełna była kurzu i brudu, widoczne było, że nie mogąc chodzić, pełzać musiał na czworakach po terasie.
Teraz leżał z zamkniętymi oczyma, w najdalszym kącie terasy i nie poruszył się wcale. gdy Faustyna nadeszła.
— Nie pojmuję Milo, — szepnęła do niewolnika — jak mogliście kogoś podobnego wpuścić do domu. Usuńcie go stąd co żywo! — Ujrzała jednak, że niewolnik przed tym nędzarzem pochylił się aż do ziemi i zawołał:
— Cesarzu! nareszcie przychodzę z dobrą nowiną! — poczem zwrócił się ku Faustynie. Nagle stanął jak wryty, nie mogąc słowa przemówić.
Nie miał już przed sobą wspaniałej matrony, o tak silnej postawie, że ją starość czyniła podobną Sybilli. Bezwład starczy ogarnął ją i niewolnik ujrzał pochyloną babuleńkę z wygasłym wzrokiem i trzęsącymi rękoma, które chwytały powietrze.
Zapewne, Faustyna słyszała o tym, jak strasznie cesarz zmieniony, ani chwili jednak nie przestała wyobrażać go sobie silnym mężczyzną jakim był, gdy go ostatni raz widziała. Mówiono także, iż choroba ta latami niszczy człowieka. Tu wystąpiła gwałtownie, po kilku miesiącach cesarz był nie do poznania.
Chwiejnym krokiem zbliżyła się do chorego. Mówić nie mogła, stała milcząc i płakała.
— Przyszłaś wreszcie Faustyno! — rzekł, nie otwierając oczu. Zdawało mi się, żeś nadeszła i płaczesz nade mną. Nie śmiem spojrzeć z obawy, że to może urojenie tylko...
Wtedy usiadła staruszka przy nim. Ułożyła głowę jego na swoich kolanach a Tyberiusz leżał bez ruchu oczu nie otworzywszy. Uczucie błogiego uspokojenia ogarnęło go i po chwili zapadł w sen kojący.

V.

W kilka tygodni potem wysłano jednego z niewolników cesarskich w góry sabińskie do samotnej chaty. Wieczór zapadał a wincerz z żoną stali we drzwiach, patrząc na zachód słońca. Niewolnik zbliżył się do nich, poczem wyjął zza pasa ciężką sakiew i złożył ją w dłoń mężczyzny.
— Przysyła ci to Faustyna, której uczyniłeś miłosierdzie, — rzekł niewolnik. — Każe ci powiedzieć, żebyś sobie kupił własną winnicę i zbudował chatę, nie tak jednak wysoko, jak to orle gniazdo.
Więc żyje Faustyna! — zawołał mężczyzna — a my szukaliśmy jej po przepaściach i trzęsawiskach i gdy nie wracała, pewny byłem, iż znalazła śmierć w tych obmierzłych górach.
— Co do mnie, nie przypuszczałam, aby umarła. Czyż nie mówiłam, że musiała pójść do cesarza.
— Istotnie, — przyznał mężczyzna i cieszę się, że miałaś słuszność, nie tylko dlatego, że nas Faustyna obdarzyła, ale także ze względu na cesarza.
Niewolnik zwrócił się zaraz do odejścia, aby przed nocą w zamieszkaną zajść okolicę, małżeństwo jednak nie puściło posła.
— Musisz zabawić u nas do rana — mówili — opowiedz nam o losach Faustyny, jak to było, gdy się spotkała z cesarzem, czy zadowolona teraz u dworu?
Niewolnik dał się nakłonić. Wszedł z nimi do chaty i przy wieczerzy opowiadał o powrocie Faustyny i o chorobie cesarza.
Gdy skończył mógł zauważyć, że robotnik i żona jego siedzieli bez ruchu z oczyma spuszczonymi, jakby kryjąc wielkie jakieś wzruszenie.
Wreszcie mężczyzna podniósł głowę i powiedział do żony:
— Czy nie poznajesz w tym zrządzenia Bożego?
— Zaiste, — rzekła żona — przez morza i dalekie lądy skierował nas Bóg do tej chaty, a tu znowu sprowadził Faustynę.
Na te słowa zwrócił się robotnik do posłańca.
— Przyjacielu, — rzekł do niego — przekażę ci wiadomość dla Faustyny. Bacz, abyś słowo w słowo powtórzył: Wdzięczny ci przyjaciel, wincerz z gór sabińskich powiada. Znasz żonę moją, czy nie widziałaś jej w krasie urody i pełni zdrowia? A jednak dotknięta była tą samą straszną chorobą, jaka pożera Tyberiusza.
— Gdyby ci Faustyna nie chciała dać wiary, — mówił wicerz dalej — powiedz, że pochodzimy z Palestyny, gdzie choroba ta często się pojawia. Prawo tamtejsze skazuje trędowatych na wygnanie z miast i wsi. Mieszkać im wolno jedynie w puszczy, w grobowcach i jaskiniach skalnych, tam też szukają schroniska. Powiedz Faustynie, że żona moja jest dzieckiem trądem dotkniętych rodziców, urodzonym w jaskini. W dzieciństwie zdrowa, dorastając w dziewicę dostała trądu.
Gdy wincerz skończył, posłaniec pochylił głowę z uprzejmym uśmiechem.
— Jakże Faustyna mogłaby uwierzyć temu, jeżeli znała twoją żonę jedynie zdrową i kwitnącą a wiadomym jest, iż na te chorobę ludzie nie znają lekarstwa.
— Najlepiejby było, gdyby uwierzyła, — rzekł wincerz. — Mogę jednak nazwać świadków. Niech pośle, do Nazaretu w Galilei. Byle kto poświadczy prawdzie słów moich.
— Może żonę twoją uleczył cud jakiego Boga?
— Prawdę rzekłeś, — odparł robotnik. Pewnego dnia na puszczy doszła trędowatych wieść: Prorok wielki powstał w Nazarecie galilejskim! Pełen mocy ducha Bożego leczy wasze choroby, kładąc chorym rękę na czoło... Jednak chorzy w swej nędzy nie uwierzyli wieści.
— Nikt nam pomóc nie może — mówili — od czasu starych proroków nikt ani jednego z nas nie uleczył.
Znalazła się jednak między nimi dziewica, która uwierzyła. Odeszła od gromady, szukając drogi do Nazaretu, gdzie prorok przebywał.
Jednego dnia idąc równiną ujrzała z dala słusznego człowieka o bladej twarzy, ciemne fale włosów spadały mu na ramiona a oczy błyszczały jak gwiazdy i pociągały ku sobie. Zanim się zrównali, zawołała jednak jak przykazywało prawo; — Nieczystam, nie zbliżaj się, powiedz mi jeno, gdzie mogę znaleźć proroka z Nazaretu!
Mężczyzna szedł ku niej, nie zatrzymując się wcale, a gdy był tuż przed nią zapytał:
— Czego żądasz od proroka z Nazaretu!
— Szukam go, aby położył dłoń na moim czole i uleczył mnie.
Wtedy mężczyzna położył rękę na jej czole, lecz ona rzekła smutno:
— Co mi to pomoże, iż ty dłoń mi kładziesz na czole, jeśli nie jesteś prorokiem?!... Uśmiechnął się na to i rzekł:
— Idź w miasto i ukaż się kapłanom.
— Żartuje z mojej wiary w uzdrowienie, — pomyślała dziewczyna. Nie dowiem się od niego o proroku i poszła dalej. Zaraz potem ujrzała łowcę na koniu, który jechał w pole. Gdy się już przybliżył na odległość głosu, zawołała: Nieczystam, nie zbliżaj się do mnie, powiedz mi tylko, gdzie mogę spotkać proroka z Nazaretu?
— Czego chcesz od proroka? — spytał myśliwy jadąc zwolna ku niej.
— Pragnę, aby mi rękę położył na czole, abym ozdrowiała.
Myśliwy nadjeżdżał coraz bliżej.
— Z jakiej niemocy czekasz uzdrowienia? nie trzeba tobie lekarza.
— Jakto? czyż nie widzisz, żem nieczysta, — rzekła dziewczyna — pochodzę z rodziców trędowatych i urodziłam się w skalnej jaskini! Mężczyzna mimo tych słów nie wstrzymywał konia, gdyż urocza była jak świeżo rozwity kwiat.
— Tyś najpiękniejszą dziewicą w Judei! — zawołał z uniesieniem.
— Nie karm mię i ty szyderstwem, — odrzekła. — Wiem, że twarz moja stoczona, a głos jak wycie dzikiego zwierza w pustyni.
On jednak zajrzał jej w oczy głęboko i rzekł do niej:
— Głos twój jak szmer strumyka na wiosnę, kiedy dzwoni po żwirze, a twarz twoja gładka, jak jedwabna chusta.
Równocześnie przyjechał tak blisko, że mogła się przyjrzeć sobie w błyszczących okuciach jego siodła.
— Spójrz jeno! — powiedział, a ona ujrzała twarz gładką jak skrzydło motyle.
— Kto to? — zawołała zdumiona.
— Tyś jest, — rzekł myśliwy.
— A głos mój czy nie rzężę? Czy nie zgrzyta jak wóz po kamienistej drodze?
— O! nie, brzmi on jak najsłodsze tony arf, — powiedział jeździec.
Odwróciła się i wskazując w dal, spytała:
— Kto jest ten człowiek, co niknie właśnie na skraju doliny?
— To prorok z Nazaretu, pytałaś przedtem o niego.
— O! święty, mocy Bożej szafarzu! — zawołała dziewczyna — Tyś to uzdrowił mnie.
Jeździec zabrał ją na konia i pojechał do miasta przedstawić ją przełożonym i kapłanom. Opowiedział jak ją spotkał. Wypytywali dokładnie o wszystko, ale usłyszawszy, że dziewczyna jest dzieckiem rodziców trędowatych, urodzona w pustyni nie chcieli uwierzyć w jej uzdrowienie.
— Wracaj skądeś przyszła, — orzekli. Skoro byłaś trędowatą, będziesz chorą do końca życia i nie wolno ci zbliżać się do mieszkań ludzkich, abyś innych nie zarażała.
— Czuję, że jestem zdrową, — rzekła do nich — odkąd prorok z Nazaretu dłoń swoją położył mi na czole.
Usłyszawszy to, zawołali z gniewem:
— Kimże on jest, żeby nieczyste czynił czystymi? Wszystko to sprawy czarta. Wracaj na puszczę, abyś na nas nieszczęścia nie sprowadziła.
Nie chcieli jej uznać za uzdrowioną, zabronili wstępu do miasta i ogłosili, że każdy co by jej dał schronienie będzie uznany trędowatym.
Skoro kapłani wydali ten wyrok, rzekła dziewczyna do myśliwego:
Dokąd się zwrócę? Czy mam iść z powrotem do chorych?
Wtedy mężczyzna podniósł ją znowu na siodło i powiedział:
— Nie wrócisz do jaskini na puszczy, pojedziemy oboje daleko za morze do kraju, gdzie nie ma osobnych praw dla chorych i zdrowych. I takim sposobem...
W tej chwili powstał niewolnik i rzekł: Nie mów nic więcej. Chodź i odprowadź mię kawał drogi, znasz ją dobrze, a ja radbym nie czekając ranka wyruszyć, aby co rychlej zdać sprawę cesarzowi i Faustynie o tym co im przekazujesz.
Kiedy wincerz odprowadziwszy niewolnika wrócił do chaty zastał żonę czuwającą jeszcze.
— Nie mogę spać — rzekła — ciągle myślę nad tym, czy się ci dwaj spotkają. On, miłujący wszystkich ludzi, z tym, który wszystkich nienawidzi. Zdaje mi się jakby to spotkanie świat w posadach poruszyć miało.

VI.

Faustyna udała, się do odległej Palestyny w podróż ku Jerozolimie. Nie dopuściła, aby kto inny zajął się wyszukaniem proroka i sprowadzeniem go do cesarza.
— Zaiste, to, czego od tego obcego człowieka czekamy — mówiła — nie da się wymusić groźbą ani darami. Może jednak zlituje się nad nami, jeśli mu kto do nóg upadnie i opowie jakie męki cesarz przebywa. A któż inny potrafi goręcej wstawić się za Tyberiuszem, od tej, która z nim cierpi zarówno?
Nadzieja możliwego uratowania cesarza odmłodziła staruszkę. Bez utrudzenia przebyła długą podróż morską do Joppy a w drodze do Jerozolimy nie korzystała z lektyki, jeno jechała konno. Znosiła trudy podróży tak łatwo, jak panowie rzymscy, żołnierze i niewolnicy jej orszaku.
Podróż z Joppy do Jerozolimy napełniała serce Faustyny zachwytem i nadzieją. Była to wiosna a dolina Saronu, którą pierwszego dnia podróży przejeżdżali, niby najwspanialszy kobierzec róż, słała się przed nimi. Również i następnego dnia, gdy już wniknęli w góry Judei, towarzyszył im ów kwietny przepych. Wszystkie wzgórza, między którymi wiła się droga, okryte były sadami w pełnym rozkwicie.
Gdy wzrok podróżnych znużył się widokiem różowych kwiatów moreli i brzoskwiń, mogli go krzepić zielenią winogradu; tryskał tak bujnie z ciemnych prętów, że prawie widzieć można było jego szybki rozwój.
Nie tylko kwiaty i zieleń uprzyjemniały im podróż. Największy urok jej stanowiły tłumy ludzi, ciągnące dnia tego do Jerozolimy. Z wszystkich drożyn i ścieżek, z samotnych wzgórz i z najdalszych zakątków dolin gromadzili się wędrowcy. Doszedłszy gościńca łączyły się mniejsze gromady w wielkie rzesze i z radosnym zgiełkiem szły dalej.
Wokoło starca, jadącego na chybocącym się wielbłądzie, nadążali jego synowie i córki, zięciowie, synowe i mnóstwo wnuków. Była to tak liczna rodzina, że tworzyła jakby mała armię. Jakąś matkę staruszkę, niezdolną iść, nieśli synowie na ramionach a ona dumnie spoglądała na tłumy rozstępujące się z uszanowaniem.
Zaprawdę ranek ten najsmutniejszego mógł był pokrzepić otuchą. Niebo przesłaniały dobroczynne lekkie mgły, chroniąc nieco od palącego żaru słońca podróżnych, a pod tym podniebnym welonem zapachy kwitnących drzew i młodego listowia nie ulatniały się tak szybko, jak zwykle, jeno trwały nad drogą i łąkami.
Piękny ten dzień, podobny do zmierzchu, przyćmionym światłem swoim i powietrzem bez ruchu, zdawał się udzielać coś ze swej istoty, podążającym do celu tłumom; szły pogodne ale w namaszczeniu jakimś. Ściszonym głosem śpiewali ludzie hymny pradawne, albo przygrywali na osobliwszych starożytnych instrumentach, wydających tony podobne do brzęczenia komarów, lub ćwierkania świerszczy.
Faustyna jadąc w gromadzie, nadążała z ochotą. Popędzała wierzchowca, podczas rozmowy z młodym rzymianinem jadącym obok niej.
— Śniło mi się dziś, że mię Tyberiusz naglił, aby nie mitrężyć czasu w podróży, jakby mu wielce zależało na tym, żebyśmy koniecznie dziś w Jerozolimie stanęli. Widocznie bogowie dają mi wskazówkę, abym się śpieszyła...
Gdy to mówiła, wyjechali właśnie na przełęcz długiego pasma gór; mimo woli wstrzymała Faustyna konia. Przed nią roztaczała się głęboka ogromna kotlina, otoczona pięknymi wzgórzami, z ciemnej jej głębi wznosiła się olbrzymia skała, a na szczycie jej widać było miasto Jerozolimę.
Ciasne górskie miasto, murami i basztami swymi połyskujące z dala, jak korona na płaskowzgórzu skalistym, było dziś tysiąckroć powiększone. Wszystkie wzgórza wokoło okryte były pstrymi namiotami i tłumami ludzi.
Faustyna domyśliła się, że cała ludność kraju zebrała się dziś w Jerozolimie na jakieś wielkie święto. Ci, co dalej mieszkali przybyli wcześniej i porozbijali namioty. Mieszkający w pobliżu miasta nadciągali jeszcze.
Z wszystkich zielonych pagórków widać było rzesze jak napływały, niby strumień nieprzerwany białych szat, śpiewów i świątecznej uciechy.
Staruszka wpatrywała się w ten przypływ tłumów i w długie szeregi namiotów, wreszcie rzekła do swego młodego towarzysza.
— Wydaje mi się, mój Sulpicjuszu, jakby cały lud tej krainy dążył dziś ku Jerozolimie.
— I słusznie, gdyż tak jest w istocie, — odpowiedział rzymianin, który głównie dlatego towarzyszył Faustynie, ponieważ lat kilka przebył w Judei. Oni obchodzą teraz wielkie święto wiosenne i wszystko co żyje — młodzi i starzy odbywają pielgrzymkę do Jerozolimy.
Faustyna zamyśliła się chwilę.
— Przyjemnie mi — rzekła — że przybywamy do celu właśnie w dniu wielkiego święta. Nie może to mieć innego znaczenia, tylko że bogowie sprzyjają naszej wyprawie. Sądzę także, iż prorok Nazarejski musi obecnie tu bawić, biorąc również udział w obchodzie świątecznym.
— W istocie, masz słuszność Faustyno, — rzekł rzymianin. — Prawdopodobnie jest on w Jerozolimie. To byłoby rzeczywiście zrządzeniem bogów. Jakkolwiek jesteś silną i wytrwałą, to przecie złożyłoby się szczęśliwie, gdybyś nie potrzebowała odbywać długiej, uciążliwej podróży aż do Galilei!
Zaraz podjechał do kilku wędrowców, którzy ich właśnie mijali i spytał czy prorok z Nazaretu znajdować się może w Jerozolimie.
— Co roku o tym czasie widywaliśmy go tam, — odpowiedział jeden z podróżnych — z pewnością musiał i tego roku przybyć, gdyż to pobożny i sprawiedliwy człowiek.
Kobieta jakaś wyciągnęła rękę i wskazała wzgórze leżące na wschód od miasta. Widzisz ot tam zbocze porosłe oliwkami? — rzekła — tam zwykle galilejczycy rozbijają swoje namioty, tam też możesz zasięgnąć najpewniejszej wiadomości o tym, którego szukasz.
Jechali dalej krętą drogą, aż w dolinę, poczem jęli się wspinać na górę Syjon, na której szczycie leżało miasto.
Stromą drogę obrzeżały tu z obu stron niskie mury, a na nich leżało lub siedziało mnóstwo żebraków i kalek, wzywających miłosierdzia podróżnych.
Podczas, gdy zwolna postępowali w górę, zbliżyła się jedna z żydowskich kobiet do Faustyny. Patrz — rzekła, wskazując jej żebraka, siedzącego na murze — to jest galilejczyk. Przypominam sobie, żem go widziała między uczniami proroka. On będzie ci mógł powiedzieć, gdzie się znajduje ten, którego szukasz.
Faustyna z Sulpicjuszem podjechali do wskazanego im żebraka. Był to biedny stary człowiek z szpakowatą brodą. Twarz miał ogorzałą od upału słońca i ręce spracowane. Nie domagał się jałmużny, tylko tak był pogrążony w smutnej zadumie, że nawet oczu nie podniósł na przejeżdżających.
Nie zauważył też gdy Sulpicjusz przemówił do niego. Musiano wołać nań kilkakrotnie.
— Przyjacielu, mówiono nam, żeś rodem z Galilei. Powiedz mi, proszę, gdzie mogę zastać proroka z Nazaretu?
Galilejczyk drgnął gwałtownie i zmieszany obejrzał się wokoło. Gdy jednak pojął czego chcą od niego, wpadł w złość i przerażenie. — Czego ty chcesz ode mnie? — zakrzyknął. Czemu mię pytasz o tego człowieka? Ja nic o nim nie wiem. Nic pochodzę wcale z Galilei!
Żydowska kobieta wpadła teraz w rozmowę.
— Jakże? wszak widywałam cię z nim? Nie bój się tylko i powiedz tej oto znakomitej niewieście, która jest przyjaciółką cesarza, gdzieby mogła proroka odszukać.
Ale zawzięty uczeń wpadł w gniew coraz większy.
— Czy wszyscy ludzie powariowali dziś? — wołał. Czy ich szatan opętał, że jeden po drugim przychodzi wypytywać mię o tego człowieka? Dlaczego nikt wierzyć nie chce, skoro powtarzam, że proroka nie znałem wcale. Nie jestem z jego okolic i nigdy na oczy go nie widziałem.
Gwałtowność słów jego zwróciła ogólną uwagę i kilku żebraków, siedzących obok niego na murze, zaczęło mu także przeczyć.
— Ależ naturalnie, należałeś do jego uczni! — wołali. — Wszyscy wiemy, żeś z nim razem przyszedł z Galilei.
Wtedy ów człowiek podniósł ramiona ku niebu i zaczął krzyczeć.
— Jużem dziś w Jerozolimie nie mógł przez niego wytrzymać, a teraz nie dają mi i tu między żebrakami spokoju. Czemu nie wierzycie, gdy mówię, żem go nigdy nie widział?
Faustyna, ruszając ramionami, odwróciła się od niego.
— Jedźmy dalej, — rzekła. — To jakiś wariat, od niego się niczego nie dowiemy.
Jechali dalej, stromym zboczem w górę. Faustynę dzieliły już tylko dwa kroki od bramy miejskiej, gdy żydowska kobieta, która jej chciała przedtem w odszukaniu proroka dopomóc, zawołała głośno: baczność! Faustyna ściągnęła cugle i ujrzała tuż przed kopytami konia, leżącego na drodze człowieka. Cudem było, że leżąc tak w największym tłoku, w kurzu gościńca, nie był dotąd przez zwierzęta i ludzi na śmierć stratowany.
Człowiek leżał na wznak, a jego wygasły, martwy wzrok skierowany był w górę. Nie drgnął wcale, kiedy wielbłądy ciężkie swe nogi stawiały tuż koło niego. Był ubogo ubrany, a oprócz tego zwalany kurzem i błotem. Piasek okrywał odzież jego i włosy tak, że można było myśleć, iż umyślnie starał się, aby przejechano po nim.
— Co to jest? — Dlaczego ten człowiek tu leży? — spytała Faustyna.
W tej chwili leżący zaczął wołać do tłumu:
— Przez miłosierdzie, bracia i siostry, kierujcie wasze konie i zwierzęta juczne przeze mnie! Nie omijajcie mnie! Zdeptajcie mnie w proch! Wydałem zdradą krew niewinną. Deptajcie mnie w proch!
Sulpicjusz ujął cugle Faustyny i skierował w bok jej konia.
— To grzesznik co chce pokutę czynić, — rzekł do niej. — Nie zatrzymuj się nad nim. To takie dziwne obyczaje, którym nie trzeba przeszkadzać.
Człowiek nie przestawał wołać: Deptajcie moje serce nogami! Niech wielbłądy zgruchocą mi piersi a osły kopytami oczy mi wygniotą!
Ale Faustyna, nie mogąc pominąć nieszczęsnego, zapragnęła namówić go, aby powstał.
Żydowska kobieta, która przedtem przysłużyć się jej chciała, przecisnęła się i teraz do niej.
— Ten człowiek był także jednym z uczni proroka, — rzekła. — Czy życzysz sobie, abym jego o mistrza spytała?
Faustina skinęła głową, a kobieta pochyliła się nad leżącym.
— Coście wy galilejczycy zrobili dziś z waszym prorokiem? — spytała. — Spotykam was rozproszonych po całej drodze, a jego nigdzie niema?
Na to podniósł się człowiek z prochu gościńca na kolana.
— Co za szatan podał ci, żebyś mnie o niego pytała? — zakrzyknął rozpaczliwie. — Wszakże widzisz, że się tarzam w prochu, pragnąc, aby mnie zadeptano. Czy ci tego nie dosyć? Trzeba ci jeszcze pytać mnie, co z nim począłem?
— Nie rozumiem co mi zarzucasz! — rzekła kobieta. — Chciałam się tylko dowiedzieć, gdzie jest twój przyjaciel.
Kiedy powtórzyła pytanie, zerwał się człowiek z ziemi i wtłoczył oba wskazujące palce w uszy swe.
— Biada ci, że mi nie dasz skonać w spokoju, — krzyknął.
Przepchał się gwałtownie przez tłum zbity przed bramą i poleciał rycząc z rozpaczy, podczas gdy łachmany jego szat powiewały wkoło niego, jak ciemne skrzydła.
— Zdaje mi się, żeśmy się dostali do krainy obłąkańców, — rzekła Faustyna, patrząc jak ten człowiek umykał. Widok uczniów proroka zmartwił ją mocno. Czyż ktoś, kto takich szaleńców miewa pośród uczniów swoich, mógłby cesarzowi pomóc?
Żydowska kobieta także była zasępiona. Z wielką powagą powiedziała do Faustyny:
— Pospieszaj władczyni odszukać tego, którego pragniesz znaleźć. Obawiam się, że musiało mu się coś złego wydarzyć, skoro uczniowie jego odchodzą od zmysłów i nie znoszą, gdy pytać o niego.
Faustyna ze swoim pocztem minęła nareszcie sklepienie bramy i wjechała w wąskie, ciemne uliczki, kędy się roiło od ciżby. Zdawało się niemożliwym przedostać przez miasto. Co chwila musiano się zatrzymywać. Daremnie usiłowali niewolnicy i żołnierze utorować drogę. Ludzie nie ustawali tłoczyć się zbitą niewstrzymaną falą.
— Zaprawdę, — rzekła Faustyna do Sulpicjusza — ulice Rzymu są cichym parkiem w porównaniu do ulic tutejszych.
Sulpicjusz poznał niebawem, że czekają ich trudności prawie nie do zwyciężenia.
— W tych natłoczonych uliczkach łatwiej by może iść, niż jechać konno, — rzekł on. — Jeżeli nie jesteś nadto znużoną, radziłbym ci przejść pieszo do pałacu namiestnika. Prawda, że to daleko, ale konno nie dostaniemy się tam wcześniej jak przed północą.
Faustyna przystała chętnie. Zsiadła z konia i zostawiła go pod opieką niewolnika. Po czym pieszo zaczęli Rzymianie wędrówkę przez miasto.
Szło im o wiele lepiej. Niebawem dotarli do środka miasta, a Sulpicjusz pokazywał właśnie Faustynie dosyć szeroką ulicę, w którą niebawem skierować się mieli.
— Patrz Faustyno, — rzekł — skoro przejdziemy tę ulicę będziemy już blisko celu. Wiedzie ona wprost do naszego zajazdu.
Właśnie jednak kiedy mieli skręcić w tę stronę, napotkali największą z przeszkód.
Zdarzyło się, że w tej samej chwili, gdy Faustyna dotarła do drogi wiodącej od pałacu namiestnika do bramy sprawiedliwości, sięgającą aż po Golgotę, prowadzono właśnie jeńca, skazanego na ukrzyżowanie.
Wyprzedzała go dzika czereda młokosów, którzy pierwsi chcieli widzieć wykonanie wyroku. Pędem szalonym rwali przez ulicę, z uniesieniem wyciągając w górę ramiona, wyjąc z radości, na myśl, że zobaczą coś, czego codziennie widzieć nie można.
Za nim szły zastępy ludzi w powłóczystych szatach zdający się należeć do najpierwszych, najznakomitszych w mieście. Za nimi dążyły niewiasty, a wiele z nich miało zapłakane twarze.
Gromada ubogich i kalek wlokła się za nimi krzycząc przeraźliwie i biadając:
— O! Boże! — wołali — ratuj go! Zeszlij mu pomoc w ostatecznym ucisku! Spuść aniołów twoich a ratuj go!
Dalej jechało kilku rzymskich żołnierzy na rosłych rumakach. Czuwali, aby się nikt do skazańca nie zbliżył, albo nie usiłował uwolnić go.
Tuż za nimi tłoczyły się pachołki katowskie wlokące ofiarę na miejsce tracenia. Włożyli mu na ramię duży krzyż, skazany nie miał jednak siły unieść go. Przygniatał go tak, że cała wątła postać była aż do ziemi ugięta. Głowa zwisała a włosy zakrywały twarz doszczętnie.
Faustyna stała u wylotu pobocznej uliczki i patrzyła na ciężką mękę skazanego. Ze zdziwieniem zauważyła na nim płaszcz szkarłatny i koronę cierniową na głowie.
— Kim jest ten człowiek? — spytała.
— Chciał być cesarzem, — odpowiedział ktoś stojący w pobliżu.
— W takim razie zginie dla sprawy niegodnej pożądania, — rzekła staruszka smętnie.
Skazany, gnąc się pod ciężarem krzyża, coraz wolniej postępował naprzód. Pachołki obwiązawszy go powrozem zaczęli ciągnąć, nagląc do pośpiechu.
Skoro jednak szarpnęli za powróz, skazany padł na ziemię i legł pod krzyżem.
Powstało wielkie zamieszanie. Rzymscy żołnierze z wysiłkiem powstrzymywali nawałę ludu. Dobyli mieczów na kobiety, które się docisnęły, aby dźwigać upadłego. Pachołcy szarpaniem i biciem usiłowali zmusić go do powstania, gdy jednak mimo to nie mógł się wydobyć spod ciężaru krzyża, pochwyciło kilku z nich ów potężny ciężar, aby go odchylić.
Wtedy uniósł nieco głowy i Faustyna mogła zobaczyć oblicze. Na licach ciemniały pręgi uderzeń, a ze skroni cierniem poranionych, ściekały strużki potu i krwi.
Włosy zlepione i splątane zwisały. Usta miał zaciśnięte, ale drżące wargi zdawały się wstrzymywać krzyk.
Oczy łzawe patrzyły jak wygasłe z wyczerpania i udręki.
Nagle ujrzała staruszka nad głową tego półżywego skazańca coś jakby zjawienie. Ukazała się jej blada twarz z cudnym majestatycznym wzrokiem i tak słodkim wyrazem, że żal ją porwał okrutny nad niedolą i poniżeniem tego obcego człowieka.
— Ach, biedaku! jakże się z tobą obchodzą?! — zawołała, wychodząc naprzeciw niemu, podczas gdy oczy jej napełniły się łzami. Zapomniała zupełnie o własnych troskach i boleściach, patrząc na mękę tego udręczonego człowieka, i wraz z innymi niewiastami zapragnęła pospieszyć mu z pomocą i wydrzeć go siepakom.
Skazany zauważył staruszkę podążającą do niego i leżąc prawie, posunął się ku niej, jakby szukał obrony przeciw prześladowcom.
Chwycił jej szatę. Przytulił się do niej jak dziecko do matki a ona poprzez łzy zalewające jej oczy uczuła błogą uciechę, że do niej właśnie się zbliżył i u niej szukał przystani. Objęła go za szyję i — jak matka przede wszystkim spieszy otrzeć łzy z oczu dziecka — tak ona zdjąwszy z głowy chustkę z cienkiego płótna otarła łzy i krew z jego twarzy.
W tej chwili oprawcy ułatwiwszy się już z krzyżem przyszli ciągnąć skazanego za sobą, zniecierpliwieni zwłoką, szarpali go z dzikim pośpiechem. Jeniec jęknął, ale gdy go uprowadzono z miejsca wytchnienia, nie stawiał żadnego oporu.
Faustyna zaś, chwyciła go, pragnąc zatrzymać, a gdy jej drżące, zgrzybiałe ręce okazały się bezsilnymi, gdy go porwano mimo jej wysiłku, serce jej pękało z żałości i jakby macierzyńską rozpaczą zdjęta, zaczęła wołać:
— Nie, nie zabierajcie go! Nie powinniście go dręczyć! Nie powinniście go zabijać!
Była wzburzona do głębi. Pragnęła podążyć za nim... Chciała się bić z siepakami i wydzierać im jeńca, ale przy pierwszym zaraz kroku już, zawrót ją ogarnął i zemdlała. Sulpicjusz zdążył chwycić ją w ramiona tak, że nie upadła na ziemię.
Zobaczył w ulicy mały, ciemny sklepik i tam ją zaniósł. Nie było tu stołka ani ławy, ale kupiec był miłosierny. Przywlókł matę i urządził staruszce legowisko na ziemi.
Nie była bezprzytomna, tylko tak mocny zawrót ją chwycił, że nie była w stanie utrzymać się na nogach, musiała leżeć.
— Długą podróż odbyła, a gwar i ścisk w mieście wyczerpały do reszty jej siły, — tłumaczył Sulpicjusz kupcowi.
— Przy tym jest bardzo wiekowa, a nie ma takiego siłacza, którego by w końcu starość nie zmogła.
— Dzisiejszy dzień jest i dla młodszych ciężkim, — rzekł kupiec. Powietrze za duszne do oddychania. Nie dziwiłbym się, gdyby wielką burzę przyniosło.
Sulpicjusz pochylił się nad staruszką. Zasnęła i oddychając spokojnie, po znużeniu i wzruszeniach spała.
Podszedł do drzwi sklepiku i patrzył na przechodzące tłumy, czekając aż się staruszka obudzi.


VII.

Namiestnik rzymski w Jerozolimie miał młodą żonę. W nocy poprzedzającej dzień, którego Faustyna przybyła do miasta, leżała owa młoda niewiasta w głębokim śnie pogrążona.
Śniło jej się, że stała na dachu swego domu i patrzyła na dół w obszerny, piękny dziedziniec, wyłożony marmurem wedle wschodniego obyczaju i ozdobiony szlachetnymi roślinami.
Na dziedzińcu jednak widziała zgromadzonych wszystkich chorych, ślepych i kulawych z całego świata. Widziała zadżumionych z ciałem opuchniętym od guzów, trędowatych z zżartymi twarzami, porażonych, którzy nie mogli się poruszyć, tylko bezradnie leżeli na ziemi. Nędza wijąca się w męce i boleści.
Wszyscy tłoczyli się do wejścia, a ci co byli na przedzie, stukali, głośnymi uderzeniami do drzwi pałacowych.
Wreszcie ujrzała, że jeden z niewolników otwarł podwoje, wyszedł na próg i słyszała jak ich pytał, czego by chcieli.
Odpowiedzieli mu: Szukamy wielkiego proroka, którego Bóg zesłał na ziemię. Gdzie jest Prorok Nazarejski, król wszelkiej boleści? Gdzie jest ten, co nas może zbawić od wszystkich męczarni?
Na to odpowiedział niewolnik z pychą i obojętnością, jak to zwykle czyni służba pałacowa, kiedy ubogich przybyszów od progu odprawia:
— Na nic się zda wasze szukanie! Piłat kazał zabić wielkiego proroka.
Wtedy podnieśli wszyscy ci chorzy i nędzarze taki jęk, rozległ się taki lament i zgrzytanie zębów, że śniąc nie mogła dłużej znieść tego.
Współczucie rozdzierało jej serce, łzy zalewały twarz i zbudziła się.
Po chwili zasnęła na nowo i znowu śniło się jej, że stoi na dachu swego domu i patrzy w dziedziniec tak duży jak plac targowy.
I oto dziedziniec pełny był ludzi obłąkanych, szalonych i przez złe duchy opętanych. Widziała nagich i takich, co się kryli w długie swe włosy, jedni powkładali sobie na głowy korony słomiane mieniąc się królami, inni pełzali po ziemi niby zwierzęta, inni znowu płakali ustawicznie z ciężkiej jakiejś udręki, której nie umieli nazwać. Byli i tacy, którzy dźwigali ciężkie kamienie sądząc, że to złoto i tacy, którzy sądzili, że demony przez ich usta przemawiają.
Widziała jak wszyscy ci ludzie tłoczyli się do bramy pałacu, a będący na przodzie kołatali i stukali do bram, domagając się wejścia.
Wreszcie otwarły się, wrzeciądze, niewolnik stanął na progu, pytając:
— Czego żądacie?
Wtedy wszyscy razem zaczęli wołać:
— Gdzie jest wielki Prorok Nazareński, którego Bóg zesłał, a który nam zwróci dusze nasze i rozumy stracone?!
I usłyszała znowu jak niewolnik odparł im obojętnie:
— Na nic się nie zda szukać go. Piłat go zabił.
Skoro to słowo padło, wszyscy obłąkani poczęli się z krzykiem strasznym, podobnym do ryku dzikich zwierząt targać w rozpaczy okrutnej, drzeć i kaleczyć wzajemnie, aż krew spływała z ich ran po bruku.
Widząc to śpiąca łamać jęła ręce i błagać głośno tak, że własny jęk ją obudził.
Zasnęła jednak powtórnie i znowu znalazła się we śnie na dachu swojego domu. Wokoło niej siedziały niewolnice grając na cymbałach i lutniach, migdałowe drzewa sypały na nie swe białe płatki, a kwiecie róż pnących woniało.
Gdy tak siedziała, doleciał jej uszu głos, który mówił:
— Pójdź do balustrady otaczającej dach twój i spojrzyj w dziedziniec!
Przez sen jednak wzbraniała się uczynić i rzekła:
— Nie chcę już patrzeć na tych, co się tam nocy dzisiejszej tłoczą!
W tej chwili ozwał się na podwórcu brzęk łańcuchów, kucie młotami i kołotanie jakby drzewem o drzewo. Niewolnice urwały śpiew, poniechały grania garnąc się spiesznie kn poręczy dachu, aby zobaczyć co się tam dzieje na dole. Wtedy i ona niezdolna ociągać się dłużej, poszła i spojrzała w dziedziniec.
Pełny był nieszczęsnych więźniów całego świata. Widziała ludzi leżących, dobytych widocznie z lochów podziemnych i ciężkie łańcuchy na nich. Widziała pracowników z głębokich kopalń, wlokących ciężkie swe młoty. Widziała wioślarzy wojennych statków, obciążonych żelaznymi wiosły... I takich, którzy skazani na ukrzyżowanie wlekli swoje własne krzyże... I skazanych na ścięcie, dźwigających topory ciężkie. Widziała zaprzedanych w niewolę w dalekie obce kraje i oczy ich, gorejące tęsknotą ku ojczyźnie. Widziała wszystkich nieszczęsnych niewolników, zmuszanych do pracy zwierząt jucznych, których plecy ociekały krwią pod razami biczów siekących...
Wszyscy ci nieszczęśnicy wołali jednym głosem:
— Otwórz, otwórz!
Wtedy wyszedł niewolnik strzegący wnijścia i zapytał:
— Czego żądacie?
A oni odpowiedzieli:
Szukamy wielkiego Proroka Nazareńskiego, co zstąpił na ziemię po to, żeby więźniom zwrócić swobodę, a niewolnikom wolność darować.
Sługa, odrzekł im znużonym, obojętnym głosem:
— Nie masz go. Od Piłata zabit jest.
A gdy to słowo padło podniósł się taki wybuch przekleństw i szyderstwa, że ziemia i niebo zadrżało. Ona sama zdrętwiała przez sen z przerażenia, dreszcz nią wstrząsnął i zbudziła się.
Ockniona usiadła na łożu mówiąc do siebie: ”Nie będę dłużej spała, wolę już czuwać raczej przez noc całą, niźli patrzeń na tę okropność!”.
Jednak, tej samej chwili, senność zmogła powtórnie, opadła na posłanie i zasnęła.
Znajdowała się znowu na domowym swoim dachu, a synek jej bujał wokoło uganiając za piłką.
Wtedy usłyszała głos jakiś mówiący:
— Pójdź do balustrady i spójrz na tych co siedzą, w dziedzińcu czekając...
Ale śpiąca rzekła we śnie do siebie:
— Nie pójdę. Zaprawdę nadto już nędzy widziałam tej nocy. Nie zniosę więcej podobnego widoku.
W tej chwili padła piłka za balustradę i chłopak spinał się za nią. Przerażona podbiegła, i chwyciła dziecko.
Równocześnie jednak rzuciła wzrokiem w dół i znowu ujrzała dziedziniec przepełniony ludźmi.
A byli tam zgromadzeni wszyscy wojownicy ziemi, pokaleczeni z odrąbanymi członkami i wielkimi, otwartymi ranami, z których krew strumieniem ciekąc zalewała cały dziedziniec.
Oprócz nich garnęli się tu z całego świata ci wszyscy, którzy potracili ukochanych na polach bitew. Sieroty, opuszczone niewiasty i starcy, wołający w głos synów poległych.
Tłoczyli się u drzwi a strażnik znów wyszedł i zapytał:
— Czego szukacie w tym domu? A oni wołali:
— Szukamy Proroka z Nazaretu, którego zakon wojen i zwad zabrania, a pokój zasię wieści po ziemi. Szukamy tego co włócznie zamieni na kosy, a na noże winobrańcze miecze.
Wtedy odparł zniecierpliwiony sługa:
— Nie męczcie mnie dłużej, nachodząc tu. Tylekroć mówiłem już, że nie ma tu Proroka. Piłat zabił go.
To mówiąc zatrzasnął z hukiem bramę, a śniąca rozmyślać jęła nad niedolą rzesz tych nieprzeliczonych.
— Nie chcę słyszeć ich jęków! — zawołała, cofając się od balustrady. W tej chwili przytomniejąc otwarła oczy szeroko, poznawszy, jako w przerażeniu, przez sen skoczyła wprost z łoża bosymi stopami na zimne kamienie posadzki.
I znowu usiłowała nie zasnąć więcej tej nocy i znowu sen ją zmorzył.
Ponownie znalazła się na dachu pałacu. Stała obok męża swego i opowiadała mu o strasznych snach, które ją tej nocy dręczyły, a on szydził z niej. I znowu posłyszała głos mówiący:
— Idź i spojrzyj na ciżbę w twoim dziedzińcu.
Wtedy pomyślała:
— Nie chcę! Dosyć nieszczęścia widziałam już tej nocy... Równocześnie usłyszała łoskot trzech uderzeń w bramę. Mąż jej poszedł do kamiennej poręczy zajrzeć, kto tak natarczywie wnijść żąda do jego domu. Zaledwie się jednak pochylił patrząc, skinął na żonę, żeby przyszła również.
Spojrzała w dziedziniec przepełniony jezdnymi i końmi, niewolnicy zdejmowali juki z osłów i wielbłądów. Widocznie znakomity gość jakiś przybył.
We drzwiach wchodowych stał słuszny niemłody człowiek z twarzą ponurą i zasępioną.
— Czy znasz tego człowieka! — spytał namiestnik żony.
— Tyberiusz przybył do Jerozolimy! Nikt inny nie może być.
— I mnie się tak wydaje, — odparł mąż, kładąc jednocześnie palec na ustach, na znak żeby milczała a słuchała tego co mówią na dole.
Widzieli jak odźwierny wyszedł i pytał przybyłego.
— Kogo tu szukasz!
A podróżny odpowiedział:
— Szukam wielkiego Proroka Nazareńskiego, który obdarzon jest od Boga mocą czynienia cudów. Cesarz Tyberiusz wzywa go, aby zdjął zeń brzemię straszliwej choroby, przeciw której lekarze środka nie znają.
A gdy usłyszał te słowa, pochylił się niewolnik kornie i rzekł:
— Panie daruj ale niestety życzenie twoje nie może być spełnionym.
Wtedy zwrócił się cesarz do niewolników swoich czekających na dziedzińcu dając im rozkaz jakowyś.
Podbiegli spiesznie. Jedni z rękoma pełnemi klejnotów, inni dzierżąc czary pełne pereł a inni jeszcze dźwigali wory złotych pieniędzy.
Cesarz zwrócił się do odźwiernego i rzekł:
— Wszystko to oddam mu, jeżeli tylko Tyberiusza uzdrowi! Wystarczy mu na zbogacenie wszystkich ubogich świata!
Ale odźwierny skłonił się jeszcze niżej niż przedtem i rzekł.
— Panie, nie zwróć gniewu twego na sługę, ale życzeniu twemu nie może się stać zadość!
Wtedy cesarz skinął znowu na swoich niewolników. Kilku z nich podbiegło niosąc szatę bogato haftowaną, z napierśnikiem błyszczącym od kamieni.
Rzekł tedy cesarz do odźwiernego:
— Patrz, to co mu daję, jest oznaką władzy nad Judeą. Niech rządzi swym ludem jako najwyższy sędzia, tylko pierwej niech Tyberiusza uleczy!
Sługa schylił się jeszcze niżej, do ziemi niemal i rzekł:
— Panie nie jest w mojej mocy dopomóc ci!
Zaczem skinął cesarz raz jeszcze i niewolnicy podali szybko złotą obręcz na głowę i płaszcz purpurowy.
— Spójrz, — rzekł cesarz — taką jest wola władcy Romy: ślubuje on uczynić go swym dziedzicem i dać mu panowanie nad światem całym! Będzie miał władzę rządzić wedle praw swojego Boga. Niech tylko rękę podniesie i uleczy mnie!
Wtedy padł sługa do nóg cesarza i rzekł z żałosną skargą w głosie.
— Panie, nie jest w mocy, usłuchać cię. Ten, którego szukasz, nie żyje już. Piłat go zabił.

VIII.

Był już pełny, jasny dzień kiedy się młoda kobieta zbudziła. Służebne niewolnice stały wokoło, aby jej pomóc przy stroju.
Podczas wkładania szat milcząca była bardzo, wreszcie zapytała niewolnicy, która jej włosy czesała, czy pan już wstał. Dowiedziała się, jako został wezwany do przesłuchania jakiegoś zbrodniarza.
— Bardzo bym rada z nim pomówić — rzekła młoda kobieta.
— Władczyni — rzekła służebna — nie będzie to możliwym podczas przesłuchania. Ale damy ci znać, skoro badanie się skończy.
Umilkła tedy, pozwalając kłaść na siebie szaty, po czym spytała:
— Czy nie słyszał kto z was co też Iudzie mówią o Proroku z Nazaretu?
— Prorok z Nazaretu jest żydowskim cudotwórcą, — odrzekła zaraz jedna ze służebnych.
— To dziwne Władczyni, że dziś właśnie pytasz o niego, — zauważyła druga. Jego to właśnie przywiedli tu Żydzi do pałacu, aby go Piłat osądził.
Żona namiestnika poprosiła, aby natychmiast poszła która, dowiedzieć się o co go oskarżają. Jedna z niewolnic odeszła. Wróciwszy, rzekła:
— Obwiniają go o to, że chce być królem tego kraju i wzywają Piłata, aby go kazał ukrzyżować, poszła która dowiedzieć się o co go oskarżają się niepomiernie i rzekła:
— Muszę rozmówić się z moim mężem, inaczej stać się tu dziś gotowe wielkie nieszczęście.
Kiedy jej niewolnice po raz wtóry przedłożyły, że to niemożliwe, zaczęła drżeć i płakać. Wzruszyło to jedną z nich i powiedziała:
— Jeżelibyś chciała, pani nasza, przesłać pismo jakie do namiestnika, to ja spróbuję doręczyć je.
Chwyciła natychmiast rylec i napisała nim na woskowej tabliczce słów kilka, które oddano Piłatowi.
Przez caluteńki dzień jednak nie mogła się z nim widzieć sam na sam. Skoro bowiem odesłał Żydów, aby skazanego wiedli na miejsce stracenia, była już pora obiadu, na który Piłat zaprosił był właśnie kilku Rzymian bawiących podówczas w Jerozolimie, a mianowicie dowódcę wojsk, nauczyciela krasomówstwa i jeszcze kilku innych.
Uczta wcale niewesoło wypadła, gdyż żona namiestnika przez czas cały milcząca była i przygnębiona, żadnego nie biorąc udziału w rozmowie.
Na zapytania gości, czy nie chora, odpowiedział Piłat śmiejąc się o liście jaki mu rano przysłała. Żartował z niej, że mogła przypuścić, iżby rzymski namiestnik dał się w sądach swoich snami babskimi kierować.
Odpowiedziała mu cicho i smutno.
— Zaprawdę, nie sny to były, przestroga bogów. Powinieneś był przynajmniej o jeden dzień powstrzymać wykonanie wyroku!
Wszyscy widzieli, że była dotknięta istotnie. Nie dała się niczym pocieszyć, jakkolwiek goście usiłowali zajmującą rozmową rozproszyć czcze jej urojenia.
Po chwili któryś z gości podniósł głowę i rzekł:
— Cóż to jest? Czyżbyśmy tak długo przy stole siedzieli, że dzień ma się już ku zmierzchowi?
Wszyscy spojrzeli wokoło i zauważyli, że istotnie mrok lekki zapada nad całą okolicą. Wszystkich zastanowił widok dziwnej zmiany i szybkość z jaką cała pstra gra kolorów, którą tworzą rzeczy i stworzenia w naturze, gasła nagle tak, że wszystko naraz przybrało pozór jednostajnej szarzyzny.
Zarówno z innymi przedmiotami straciły barwę ich własne twarze. Wyglądamy jak umarli! — rzekł młody krasomówca, wstrząsając się. — Wszakże policzki nasze są szare, a usta czarne!
Podczas gdy ciemność coraz gęstsza zapadała nad ziemią, wzmagało się także przerażenie młodej kobiety.
— Ach, przyjacielu! — zawołała wreszcie — czyż nie uznajesz, że cię bogowie przestrzec chcieli! Gniewają się za to, żeś skazał na śmierć świętego człowieka, na którym snać żadnej winy nie było! Choćby go już do krzyża przybito, może żyje jeszcze?! Każ go zdjąć z krzyża! Własnymi rękami będę opatrywała jego rany! Pozwól go jeno odratować!
Ale Piłat odpowiedział śmiejąc się:
— Możesz mieć słuszność w tym, że bogowie dają znaki na niebie. Ale nie gasiliby oni słońca dlatego, że jakiś tam żydowski odszczepieniec skazany został na ukrzyżowanie. Prędzej możemy się spodziewać ważnych wypadków, dotyczących całego państwa. Któż może wiedzieć, jak długo wiekowy Tyberiusz...
Nie dokończył zdania, ponieważ ciemność zapadła tak głęboka, że nie mógł dopatrzeć już kielicha z winem, stojącego przed nim na stole. Przerwał więc i rozkazał niewolnikom co prędzej wnieść świeczniki i pochodnie.
Gdy się o tyle rozjaśniło wreszcie, że mógł znowu rozróżnić twarze swoich gości, zauważył u zebranych pewne widoczne rozstrojenie.
— A no, udało ci się, — rzekł niechętnie do żony — zepsułaś twymi mrzonkami całą wesołość uczty. Skoro jednak nie jesteś już w stanie myśleć dziś o czym innym, opowiedz nam bodaj sen twój. Usłyszawszy go, spróbujemy wyłożyć jego znaczenie!
Młoda kobieta chętnie na to przystała. I gdy tak obrazy snu swego, jeden po drugim opowiadała obecnym, goście poważnieli coraz bardziej. Poniechali kielichów a czoła ich zasępiły się. Jedyny, który wciąż jeszcze śmiał się i wszystko błędnym przewidzeniem mienił, był Piłat.
Gdy się opowiadanie skończyło, rzekł młody mówca:
— Zaiste, w tym jest coś więcej niż sen, gdyż nie widziałem dziś wprawdzie cesarza, natomiast spotkałem tu jego starą mamkę i przyjaciółkę Faustynę, wjeżdżającą do miasta. Dziwi mię tylko, że się dotąd nie ukazała w pałacu u namiestnika!
— Istotnie chodzą pogłoski, że cesarz nawiedzony jest okropną chorobą, — zauważył dowódca wojsk. I mam wrażenie, że sen twojej żony, może być istotnie doniosłą przestrogą bogów.
— Nic by w tym nie było niemożliwego, gdyby Tyberiusz naprawdę wysłał posła do Judei, aby do swego łoża sprowadzić cudotwórcę, — przyznał młody retor.
Dowódca zwrócił się z wielką powagą do Piłata i rzekł:
— Jeżeli istotnie cesarz miał zamiar sprowadzenia tego Proroka do siebie, byłoby lepiej dla ciebie i dla nas, żeby poselstwo zastało go przy życiu.
Piłat odpowiedział na pół gniewnie:
— To chyba ta ciemność podsuwa wam na myśl takie dzieciństwa? Można by mniemać, żeście się wszyscy zmienili naraz w tłómaczy snów i proroków.
Przywódca obstawał jednak przy swoim naleganiu:
— Może przecie byłoby jeszcze możliwym uratować życie tego człowieka? Gdybyś tak wysłał szybkiego gońca?
— Na pośmiewisko ludzkie chcecie mnie narazić! — obruszył się namiestnik. — Powiedzcież sami w co by się obrócił porządek i jakie by to było prawo w tym kraju, gdyby się dowiedziano, że ja namiestnik, uwolniłem zbrodniarza dlatego tylko, ponieważ żonie coś się strasznego przyśniło?
— Wszakże to nie sen, tylko prawda, że na własne oczy widziałem tu w Jerozolimie Faustynę — rzekł młody retor.
— Sam biorę odpowiedzialność przed cesarzem za swoje czynności — rzekł Piłat. Zrozumie on łatwo chyba, że ten marzyciel, który bez oporu żadnego dał się znieważać moim pachołkom, nie byłby w stanie pomóc mu w czymkolwiek...
Ledwie to wymówił, dom się zatrząsł, grzmot gwałtowny dał się słyszeć, ziemia zadrżała a przerażający huk walących się budowli i kolumn zgłuszył słowa ludzkie.
Zaledwie nieco ucichło wezwał Piłat jednego z niewolników do siebie.
— Pędź na miejsce stracenia — rzekł do niego — i rozkaż w moim imieniu, aby Proroka Nazareńskiego zdjęto co żywo z krzyża!
Niewolnik pomknął duchem, a biesiadnicy wyszli z sali jadalnej do perystylu, aby w razie powtórnego trzęsienia ziemi pod gołym niebem się znaleźć. Nikt nie śmiał przemówić słowa, wszyscy milcząc czekali powrotu posła..
Wrócił rychło i stanął przed namiestnikiem.
— Czy zastałeś go przy życiu? — zapytał Piłat.
— Nie, panie, skonał już, a w tej chwili, kiedy ducha oddawał zatrzęsła się ziemia i niebo otwarło...
Zaledwie to wymówił, usłyszano głośne uderzenia do bramy wchodowej. Wszyscy drgnęli jakby na nowo ziemia się pod nimi zatrzęsła.
Zaraz potem wszedł niewolnik, oznajmiając:
— Szlachetna Faustyna i Sulpicjusz krewny cesarza! Przybywają z prośbą, abyś im dopomógł odnaleźć Proroka z Nazaretu!
Pomruk cichy przebiegł przez perystyl i lekkie kroki dały się słyszeć. A gdy się namiestnik obejrzał za siebie, ujrzał, że jego przyjaciele cofają się od niego, jak od kogoś, kogo właśnie nieszczęście ma spotkać.

IX.

Faustyna wylądowała na Kaprei i udała się do cesarza. Opowiadając mu o swoich przygodach, omijała wzrokiem jego oblicze; podczas jej nieobecności bowiem, choroba tak straszne poczyniła spustoszenia, że Faustyna pomyślała w duchu:
— Gdyby bogowie mieli miłosierdzie, raczej mnie by śmierć zesłali zanim zmuszoną będę powiedzieć temu nieszczęsnemu, nawiedzonemu człowiekowi, że już nie ma dla niego ratunku!
Opowiedziała mu, że cudotwórca został w sam dzień przyjazdu jej do Jerozolimy ukrzyżowany, że choć gorąco pragnęła ocalić go, zginął, a na wspomnienie, że tego dokonać nie zdołała, zaczęła płakać. Tyberiusz rzekł jednak obojętnie:
— Więc ty istotnie trapisz się tym? Ach! Faustyno, spędziwszy całe długie życie w Rzymie jeszcześ nie straciła wiary w cudotwórców! zabobony dzieciństwa z gór sabińskich tkwią w tobie widać dotąd...
Ze słów tych wyrozumiała staruszka, iż Tyberiusz nie spodziewał się wcale pomocy od Nazareńskiego Proroka.
— Dlaczego tedy wyprawiłeś mię w tak dalekie kraje, jeżeli całą tę podróż uważałeś z góry już za bezcelową?
— Jesteś jedynym przyjacielem moim — rzekł cesarz. — Nie miałem powodu odmówić twojej prośbie, dopokąd jeszcze w mocy mojej spełniać twe życzenia...
Ale staruszka nie dała mu się przekonać, trwając w podejrzeniu, że zadrwił z niej świadomie.
— O! tu wyłazi znowu twoja dawna chytrość! — zawołała popędliwie. — A tego ścierpieć w tobie nie mogę!
— Nie trzeba było do mnie powracać — rzekł cesarz. — Było zostać w swoich górach...
Przez chwilę zdawać się mogło, że ci, którzy tak często bywali w zwadzie ze sobą pokłócą się teraz na nowo. Draża staruszki jednak rozwiała się natychmiast. Minęły już te czasy, kiedy Faustyna na serio spierała się z cesarzem. Zniżając głos, nie chciała dać bowiem za wygraną, mówiła:
— Ten człowiek był prawdziwym prorokiem. Widziałam go, a kiedy wzrok jego oczu padł na mnie, poczułam, że to Bóg... Byłam jak szalona, gdy go na śmierć wiedli, a ja temu przeszkodzić mogłam.
— Bardzo rad jestem, żeś temu nie przeszkodziła — rzekł Tyberiusz. — Zbrodniarz to był, winien obrazy majestatu i podżegacz ludu...
Faustyna wpadła znowu w pasję niemal.
— Mówiłam z wieloma przyjaciółmi jego w Jerozolimie i wiem, że nie był wcale winien tych zbrodni, o które go pomawiano.
— Choćby tych właśnie zbrodni nie spełnił nawet, to nie racja jeszcze, aby dlatego miał być więcej wart od innych — rzekł cesarz znużonym głosem. — Nie ma takiego człowieka, który by w swoim życiu nie zasłużył tysiąc razy na karę śmierci!
Słowa te zniewoliły Faustynę do czynu, z którym aż do tej chwili ociągała się jeszcze.
— A ja ci przecie dam dowód jego mocy! — rzekła z przekonaniem. — Wspomniałam ci już przedtem, żem mu chustą moją twarz obtarła. Ta sama, którą oto mam w ręku. Może zechcesz bodaj raz okiem na nią rzucić?...
Rozłożyła chustę przed cesarzem a on ujrzał na niej istotnie cień zarysów ludzkiej twarzy.
Głos staruszki drżał ze wzruszenia kiedy mówiła dalej:
— Ten człowiek uczuł, że go miłuję i miał moc zostawienia mi swego wizerunku. Oczy moje zalewają się łzami, kiedy nań patrzę...
Cesarz nachylony wpatrywał się w obraz odbity w krwi, łzach i czarnych cieniach boleści. Powoli występowało przed nim oblicze to, jak żywe. Rozróżniał krople krwi na czole, kolce cierniowej korony, włosy przesiąkłe i usta drżące w męczarni.
Coraz niżej pochylał się cesarz nad wizerunkiem i coraz wyraźniej występowała twarz cudowna. Z mglistych zarysów zajaśniały nagle oczy, jakby żyjące, wzniosłość cierpienia objawiła się w nich w takiej czystości, jakiej cesarz nigdy przedtem nie oglądał.
Wsparty na łożu pochłaniał ten obraz oczyma.
— Czy to człowiek? — pytał z cicha. — Czy to mógł być człowiek? Potem legł i milcząc wpatrywał się w obraz. Łzy zaczęły spływać po jego policzkach.
— Jakże mi żal, że ciebie już nie ma na ziemi, ty Nieznany! — szeptał do siebie.
— Faustyno! — zawołał wreszcie — jak mogłaś dopuścić do jego śmierci? — On byłby mnie uleczył!
I znowu pogrążył się w zapamiętanie, wpatrzony w obraz.
— Człowieku, — rzekł po chwili — skoro ty nie możesz mnie już uleczyć, ja cię jeszcze pomścić mogę! Srodze zacięży ręka moja nad tymi, którzy cię zgładzili!...
Znowu milczał czas długi, po czym osunął się ziemię i padł przed wizerunkiem cudownym na kolana.
— Oto człowiek! — mówił — jakiego nie miałem nadziei spotkać już nigdy, a wskazując na siebie, rzekł — i ja i wszyscy inni jesteśmy jako potwory lub zwierzęta dzikie, a ty, tyś jest człowiekiem!
Pochylił głowę tak nisko, że dotknął nią ziemi.
— Zmiłuj się nade mną, ty Nieznany! — zawołał a łzy jego zwilżyły kamienie.
— Gdybyś żył, samo spojrzenie na ciebie byłoby mnie uzdrowiło!
Biedna Faustyna przelękła się wzruszenia cesarza i rozpaczy. Wyrzucała sobie, że pokazała mu obraz i strapiona tym, ujęła chustę, aby ją sprzed oczu Tyberiusza usunąć.
Wtedy podniósł głowę. I o dziwo! Twarz jego była taka jak przed chorobą, bez śladu cierpień i blizn: jakby źródło tej niemocy tkwiło w sercu jego nienawiścią i pogardą zatrutym, uzdrowiony był z chwilą, gdy uczuł współczucie i uwielbienie.

Nazajutrz wysłał Tyberiusz trzech posłów. Pierwszy udał się do Rzymu z nakazem, aby senat zarządził ścisłe śledztwo nad sposobem, w jaki namiestnik spełnia swój urząd w Palestynie, zaś gdyby się okazało, że lud uciska i skazuje na śmierć niewinnych, ma być karany.
Drugi posłaniec, skierował kroki pospieszne ku górom sabińskim, aby podziękować samotnemu małżeństwu za radę, udzieloną cesarzowi i opowiedzieć im o wszystkim. Spłakali się wysłuchawszy opowieści, a mężczyzna rzekł:
— Przez życie całe nie zbędę żalu o to, że się oni rozminęli ze sobą. Żona jednak powiedziała. — Pan Bóg Wszechmocny wiedział już co czyni...

Trzeci poseł pojechał do Palestyny i sprowadził stamtąd kilku uczni Jezusa na Kapreę, a ci poczęli tam głosić ewangelię, której ukrzyżowany nauczał. Stara Faustyna choć na łożu śmierci już leżąca, zdążyła jednak stać się wyznawczynią wielkiego Proroka. Otrzymała na chrzcie świętym imię Weroniki, tłumaczące znaczeniem swoim łaskę, jakiej dostąpiła, iż danym jej było przekazać ludziom wizerunek Zbawiciela swego.


PLISZKA CZERWONOGARDŁA

Było to kiedy Pan Bóg stwarzał świat, a więc nie tylko niebo i ziemię, ale wszystkie zwierzęta, ludzi i rośliny — wtedy właśnie kiedy im wszystkim imiona nadawał.
Wiele zostało podań z onego czasu i gdyby je wszystkie znać, może wytłómaczyć by się dało na świecie wszystko, czego nam dotąd jeszcze pojąć nie podobna.
Zdarzyło się tedy pewnego dnia, że gdy Pan Bóg siedząc w raju malował ptaszki, farb mu zabrakło w garnuszkach i gdyby Stwórca wszystkich swych pendzli nie był wytarł po kolei o jego piórka, pstry szczygieł byłby pozostał szary do dziś.
Wtedy to także urosły osłu długie jego uszy a to mianowicie za karę, że imienia swego zapamiętać nie mógł, skoro bowiem tylko parę kroków uszedł pasąc się po rajskiej łące, trzy razy wracał z zapytaniem o imię swoje do Stwórcy. Wreszcie Pan Bóg zniecierpliwiony trochę ujął go za oba słuchy i rzekł:
— Imię twoje jest osioł, osioł, osioł! — i powtarzając tak kilkakrotnie naciągał mu uszy, aby lepiej słyszeć i zapamiętać mógł co się do niego mówi.
Tego samego dnia zdarzyła się przykrość pszczole. Skoro tylko stworzoną została, poczęła skrzętnie zbierać miód a zwierzęta i ludzie poznawszy jak on słodko pachnie garnęli się doń, chcąc go kosztować. Pszczoła jednak nikomu nie dała się przybliżyć odpędzając wszystkich jadowitym żądłem.
Pan Bóg zauważywszy to, wezwał pszczołę do siebie, aby ją skarcić. Udzieliłem ci daru zbierania miodu, który jest najsłodszym z rzeczy stworzonych — rzekł Pan — tym samym jednak nie dałem ci wcale prawa, abyś była srogą względem bliźnich twoich. Pamiętaj, że odtąd skoro tylko ukłujesz kogoś co pragnie miodu skosztować, sama zginąć musisz!
Tak to, tak; wtedy także konik polny oślepł, a mrówka straciła skrzydła; wogóle wiele dziwnych rzeczy działo się tego dnia.
Pan nasz siedział wspaniały, a łagodny i stwarzał przez dzień cały i budził do życia, a nad wieczorem przyszło mu na myśl stworzyć małego szarego ptaszka.
— Pamiętaj, nazywasz się pliszka czerwonogardła! — rzekł Pan do ptaszka. Gotowego już posadził go na dłoni i puścił w lot.
Gdy jednak ptaszek pobujał chwilę i obejrzał sobie piękną ziemię, na której miał żyć odtąd, przyszła mu ochota oglądnięcia samego siebie. Ujrzał wtedy, że zupełnie jest szary, a gardło jego szare tak samo jak i cała osoba. Pliszka obracała się i kręciła, przeglądając się w wodzie, nie mogła odkryć jednak ani jednego czerwonego piórka.
Wróciła tedy do Pana Boga.
Pan Bóg dobry i łagodny siedział na tronie, a z rąk mu ulatywały motyle krążące około głowy, gołębie gruchały mu na ramionach, a z ziemi wokoło niego wykwitały róże, lilie i amaranty.
Serduszko ptaka pukało gwałtownie ze strachu, ale zakreślając lekkie łuki przylatywał przecie coraz bliżej i bliżej do Wszechmocnego, aż wreszcie usiadł mu na ręce.
— Czego ty chcesz! — zapytał Pan Bóg.
— Chcę tylko spytać o coś, — rzekł ptaszek.
— Cóż chcesz wiedzieć? — zapytał Pan Bóg.
— Dlaczego mam się nazywać pliszka czerwonogardła, skoro od dzioba do ogona jestem cała szara? Dlaczego mam imię czerwonogardła, kiedy nie posiadam ani jednego czerwonego piórka?
I mała ptaszyna pozierając błagalnie swymi czarnymi oczkami schyliła główkę. Na około widziała bażanty, całe czerwone przyprószone złotym połyskiem, papugi w bogatych purpurowych kołnierzach, koguty o grzebieniach koralowych, nie mówiąc już o motylach, złotych rybkach i różach...
Naturalnie — pomyślała sobie — jak mało potrzeba, jednej kropelki farby na piersi, a byłaby pięknym ptaszkiem o nazwie odpowiedniej upierzeniu.
— Dlaczego mam się nazywać czerwonogardła, skoro jestem szara? spytała ponownie pliszka, łudząc się, że Pan Bóg odpowie:
— Ach maleństwo, istotnie zapomniałem pomalować czerwono twoje piórka na piersi, zaczekaj jeno chwileczkę, zaraz to poprawię.
Ale Pan Bóg uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Nazwałem cię tak i tak nazywać się będziesz, a sama musisz się postarać, abyś na czerwone piórka zasłużyła.
To mówiąc podniósł Pan Bóg rękę i puścił pliszkę w świat.
Pliszka bardzo zadumana latała po raju. Co by mógł taki ptaszek wykonać, aby na czerwone piórka zasłużył?
Umyśliła jedynie. zbudować swe gniazdko w krzaku głogu. Uwiła je śród kolców w gęstym cierniowym zaroślu. Zdawała się oczekiwać, aby choć płatek różany przywarł do jej szyi i udzielił jej barwy czerwonej.

❋ ❋ ❋

Nieskończone mnóstwo lat minęło od dnia najradośniejszego na ziemi. Od tego czasu tak człowiek, jak i zwierzę wszelkie raj i rozproszyli się po świecie. Ludzie poznali uprawę ziemi, jęli podróżować po morzu, sporządzać sobie odzienie i ozdoby, a nawet od dawna już nauczyli się budować wielkie świątynie i potężne miasta jak Teby, Rzym i Jerozolimę.
Wtedy nastał dzień, który w historii ziemi miał zostać niezapomnianym. Rankiem dnia tego siedziała pliszka na nagim wzgórzu, koło Jerozolimy i śpiewała swoim młodym, które leżały w gniazdku zbudowanym śród niskiego cierniowego krzewu.
Pliszka opowiadała dzieciom o cudownym dniu stworzenia i o nadawaniu nazw, jak każda pliszka opowiada swoim młodym, zacząwszy od owej pierwszej, która słyszała słowa Boskie gdy z Bożej ręki wynikła.
— No i widzicie, — skończyła smutno — tyle lat minęło już od pierwszego dnia stworzenia, tyle róż przekwitło, tyle piskląt wylęgło się z jaj, że nikt by ich zliczyć nie zdołał a pliszka czerwonogardła jest zawsze jeszcze małym szarym ptaszkiem, jeszcze nie udało się jej zasłużyć na czerwone piórka na szyję.
Młode szeroko rozwarły dzioby i pytały, czy też ich przodkowie nie próbowali dokonać kiedy jakiego wspaniałego czynu, aby na tę bezcenną czerwoną ozdobę zasłużyć mogli?
— Wszyscy robiliśmy cośmy mogli, — rzekła pliszka — ale nikomu się nie udało. Pierwsza pliszka spotkała drugiego ptaszka, który zupełnie do niej był podobny i tak gwałtownie go pokochała, że uczuła jak jej pierś goreje. Ach, pomyślała sobie, teraz już rozumiem: Pan Bóg chce, abym pokochała tak gorąco, żeby moje piórka na piersi zabarwiły się od tego żaru czerwono! Ale i jej się nie udało, równie jak i wam się nie uda!
Młode ćwierkały żałośnie, już w gniazdku, zaczynały smucić się, że czerwony kolor nie będzie zdobił ich gardziołków.
Liczyłyśmy na nasz śpiew — mówiła matka przeciągłym tonem. Już pierwsza pliszka śpiewała tak, że pierś wzbierała uniesieniem i ośmieliła się marzyć na nowo. Ach, myślała sobie, to zapał śpiewacki, który mieści się w mej duszy, zabarwi pewno pierś moją purpurą! Ale zawiodła się, tak, jak się wszystkie po niej zawiodły, jak i wy się zawiedziecie.
Znowu dał się słyszeć żałosny pisk z półnagich szyjek piskląt.
— Miejmy nadzieję w naszej waleczności i odwadze! — rzekła matka. Już pierwsza pliszka walczyła odważnie z innymi ptakami, a pierś jej pełna była wojowniczego zapału. Ach, pomyślała sobie, pierś moja zabarwi się ochotą walki co mi w piersi goreje. Ale to było daremne, jak i wszyscy po niej walczyli daremnie i jak wy walczyć będziecie na próżno!
Malutkie ptaszęta ćwierkały odważnie, że przecie chcą próbować pokuszenia się o nagrodę upragnioną, stara jednak powiedziała smutno, że to niemożliwe. Czegóż mogły się spodziewać, skoro tylu znakomitych przodków nie osiągnęło celu? Co mogły więcej uczynić jak kochać i śpiewać? Co mogły?...
Ptaszek przerwał wśród zdania, gdyż z bramy jerozolimskiej nadchodził tłum ludzi, a cały zastęp pędził właśnie ku wzgórzu, gdzie pliszka miała gniazdo.
Jechali jeźdźcy na pysznych rumakach, za nim szli wojownicy z długimi włóczniami, katowskie pachołki z gwoździami i młotami, dalej uroczyście kroczący kapłani i sędziowie, płaczące niewiasty, a przed nimi wszystkimi mnóstwo dzikiego, pędzącego pospólstwa, ohydny wyjący tłum zbirów.
Drobny szary ptaszek siedział drżąc na brzegu gniazdka. Obawiał się, że każdej chwili krzaczek głogu zostanie zdeptany a młode zabite. Uważajcie — wołał do bezbronnych piskląt — siedźcie cicho w zbitej gromadce! Koń idzie właśnie ponad nami.
A teraz nadchodzi wojak w sandałach żelazem okutych! A tu cała dzika hurma się wali!
Raptem umilkła i zaniechała przestróg. Prawie że zapomniała o własnym niebezpieczeństwie.
Zeskoczyła na gniazdko i szybko rozpostarła skrzydła nad młodymi.
— Nie, to nadto okropne — rzekła. — Nic chcę abyście patrzyli na coś podobnego, trzech złoczyńców mają krzyżować!
I zalękła rozszerzała skrzydełka, aby małe niczego dojrzeć nie mogły. Słyszały tylko grzmiący łoskot młotów, żałosne jęki ofiar i dzikie okrzyki pospólstwa.
Pliszka patrzyła na wszystko rozszerzonymi z przerażenia oczyma. Nie mogła wzroku oderwać od tych trzech nieszczęśliwych.
— Jacy ludzie okrutni — rzekła pliszka po chwili. — Nie dosyć im, że tych biedaków poprzybijali do krzyża, nie, musieli jeszcze jednemu z nich włożyć cierniową koronę na głowę.
— Widzę, że ciernie zraniły mu czoło i że krew ścieka — mówiła dalej. — A człowiek ten jest tak piękny i pogląda tak łagodnymi oczyma, że każdy go musi miłować. Zdaje mi się, że strzała przebija mi serce, kiedy patrzę na jego cierpienia.
Pliszka doznawała coraz żywszego współczucia wobec cierniami ukoronowanego. Gdybym była bratem orłem — pomyślała — to bym powyrywała gwoździe z rąk jego, a silnymi szponami rozpędziłabym wszystkich tych ludzi, którzy go dręczą!
Widziała jak krople krwi padały na czoło ukrzyżowanego i nie mogła usiedzieć już dłużej na gnieździe.
— Chociaż tak jestem drobna i bezsilna, muszę uczynić coś dla tego udręczonego biedaka — myślała, opuściwszy gniazdo, okrążając dalekim, nieśmiałym lotem, przybitego do krzyża.
Obleciała kilka razy w koło, nie śmiejąc się zbliżyć, bo pliszka, to ptaszek płochliwy wielce i brak mu odwagi wobec ludzi. Powoli jednak nabrała otuchy, przyleciała tuż i wyciągnęła dzióbkiem cierń jeden, który się był wpiął w skroń ukrzyżowanego.
A podczas, gdy to uczyniła padła kropla krwi z rany na jej gardziołko. Rozszerzała się szybko i zabarwiła drobne, delikatne pierze na piersi.
Skoro pliszka z powrotem przyszła do gniazda, zawołały młode:
— Twoja pierś czerwona, twoje piórka czerwieńsze od róży!
— To tylko kropla krwi z czoła ukrzyżowanego biedaka — rzekła pliszka. Spłuczę ją skoro się skąpię w strumyku!
Ale jakkolwiek ptaszyna myła się i pluskała, czerwona barwa nie znikła z jej szyjki a i małym skoro dorosły znamię purpurowe jaśniało na piersi, jakie wogóle wszystkie pliszki czerwonogardłe zdobi, aż do dnia dzisiejszego.



PAN JEZUS I ŚWIĘTY PIOTR

Było to onego czasu, kiedy Pan nasz, wraz z Świętym Piotrem, po długoletniej a ciężkiej wędrówce ziemskiej, nacierpiawszy się niemało, przyszli do nieba z powrotem.
Można sobie wyobrazić, co to dla Świętego Piotra za radość była. Co innego bowiem siedzieć na rajskim wzgórzu i patrzeć na świat cały, niż wędrować jako żebrak od drzwi do drzwi. Inaczej przechadzać się w rajskich ogrodach, niż włóczyć po ziemi, nie wiedząc gdzie się w noc burzliwą głowę złoży, w niepewności czy nie wypadnie dalej w zimno i ciemność podążać.
Pomyślcie tylko, co to za uciecha przybyć nareszcie do celu po takiej podróży. Nie mógł on mieć pewności, że wszystko tak szczęśliwie się zakończy. Zawsze popadał w niepokój i zwątpienie. Nigdy nie mógł pojąć nieborak, na co tak ciężki żywot wlec musieli, skoro Pan Jezus był panem świata.
Teraz śmiał się z tego, wspominając, ile zmartwień obaj przebyli i jak małym się musieli zadawalać.
Razu jednego, kiedy im było tak źle, iż myślał już, że nie wytrzyma, zabrał go Pan Jezus i szedł z nim pod górę, nie mówiąc wcale, co by tam mieli do czynienia.
Wyszli za miasto położone u stóp góry, minęli zamki leżące powyżej, wyszli ponad zagrody chłopskie i szałasy pasterskie, zostawiając za sobą ostatnie schronisko skalne drwali.
Zaszli nareszcie tam, gdzie góra była naga, bez drzew i roślinności, a gdzie pustelnik zbudował sobie chatkę, aby w potrzebie mógł poratować wędrownych.
Potem szli przez pola śnieżne, gdzie śpią bobaki, a wreszcie dotarli do dzikich spiętrzonych lodowców, gdzie koziorożec zaledwie dostać się może.
Tam na górze znalazł Pan Jezus ptaszka małego z czerwoną piersią który zmarzły leżał na lodzie. Podniósł gila i schował w zanadrze. I Święty Piotr przypomniał sobie jak to go wówczas zdjęła ciekawość, czy też ten ptaszek będzie stanowił ich obiad.
Szli przez długą przestrzeń śliskich lodowców, a Świętemu Piotrowi zdawało się, że nigdy nie był bliższym śmierci, gdyż śmiertelnie zimny wicher dął i śmiertelnie ciemna mgła ich otuliła, daleko wokół nie było żywego stworzenia, a przecie nie zaszli wyżej jak do połowy góry zaledwie. Wtedy poprosił Święty Piotr, aby mógł wrócić.
— Jeszcze nie — rzekł Pan Jezus — ukażę ci coś takiego, co ci doda odwagi znosić wszelakie trudy i zmęczenie!
Szli tak dalej przez mgłę i zimno aż doszli do niezmiernie wysokiego muru, tamującego dalszą drogę.
— Ten mur opasuje całą górę — rzekł Pan Jezus — w żadnym miejscu nie można go przebyć i nikt nie może zobaczyć, co się poza nim znajduje, gdyż tu zaczyna się raj, a na całym zboczu góry mieszkają zbawieni umarli.
Wobec tych słów nie mógł Święty Piotr zapanować nad sobą i oblicze jego przybrało wielce niedowierzającą minę.
— Tam nie ma ciemności ani zimna, jakie tutaj panują — mówił Pan Jezus dalej — tam trwa lato ciągłe i zieleń, jasny blask słońca i gwiazd. Ale Piotr nie mógł uwierzyć temu i milczał.
Wtedy wyjął Pan Jezus z zanadrza ptaszka, którego przedtem podjął na lodowcu, przegiął się i przerzucił go ponad mur, tak, że ptaszyna wpadła do raju.
Zaraz potem usłyszał Święty Piotr radosny, ucieszny gwizd gila i zadziwił się bardzo.
Zwrócił się do Pana Jezusa i rzekł:
— Wracajmy na ziemię i cierpmy ile trzeba, gdyż widzę, że prawdę mówiłeś, jest miejsce, gdzie życie śmierć zwycięża!
Zeszli tedy na ziemię i zaczęli na nowo swoją żmudną wędrówkę.
Odtąd, przez długie lata Święty Piotr nie oglądał raju, chodził tylko i tęsknił do tej krainy za murem... Aż teraz oto był już tam, nie potrzebował tęsknić, mógł całymi dniami, pełnymi rękoma czerpać radość z nieustannie bijących źródeł.
Święty Piotr zaledwie od czternastu dni był w niebie, kiedy zdarzyło się, że do Pana Jezusa siedzącego w swoim krześle, przyszedł anioł, skłonił się przed nim siedem razy i oznajmił, że jakieś wielkie nieszczęście spotkać musiało świętego Piotra, nie chce bowiem jeść ani pić a oczy ma zaczerwienione, jakby od paru dni już nie spał...
Usłyszawszy to Pan Jezus powstał zaraz i poszedł do Świętego Piotra.
Znalazł go daleko na najodleglejszym krańcu raju, leżał na ziemi, jak gdyby nadto osłabiony, aby mógł powstać, szatę miał rozdartą i głowę posypaną popiołem.
Widząc go w takim smutku, usiadł Pan Jezus koło niego i przemawiał doń tak, jak zwykł był czynić wówczas, kiedy razem podczas ziemskiej wędrówki przebywali utrapienia przeróżne.
— Co cię przejmuje takim żalem? — pytał Pan Jezus.
Żałość zmogła jednak Świętego Piotra tak, że niezdolny był odpowiedzieć.
— Cóż cię tak zasmuca? — spytał Pan Jezus powtórnie
Zamiast odpowiedzieć, zdjął Święty Piotr złotą glorię z nad swojej głowy i jakby chciał powiedzieć, że nie chce już udziału w jego chwale i wspaniałości, rzucił ją Panu Jezusowi przed stopy.
Ale Pan Jezus widząc, że Święty Piotr nadto jest zrozpaczony, aby wiedział co czyni, nie okazał mu gniewu żadnego.
— Musisz mi jednak powiedzieć co cię dręczy — powiedział równie łagodnie jak przedtem, z jeszcze większą słodyczą w głosie.
Nagle porwał się Święty Piotr, a Pan Jezus ujrzał, że był on nie tylko strapiony ale i zły.
— Chcę być zwolnionym ze służby u Ciebie — zawołał Święty — ani dnia dłużej nie chcę w niebie pozostać!
Pan Jezus jednak starał się ułagodzić go, co tak często na ziemi czynić musiał, ilekroć Piotra popędliwość uniosła.
— Zaprawdę, nie będę ci stawiał przeszkód, abyś odszedł — powiedział — pierwej jednak musisz mi powiedzieć co ci się tu nie podoba!
— Muszę Ci wyznać, że kiedyśmy na ziemskim padole nędzę wszelaką znosili, lepszą sobie nagrodę obiecywałem — rzekł Święty Piotr.
Pan Jezus widział, że gorycz zalewa serce Piotra, nie czuł więc gniewu ku niemu.
— Powtarzam ci, że możesz iść, gdzie chcesz — odparł — jeżeli mię tylko powiadomisz o przyczynie twojego smutku.
Wtedy nareszcie opowiedział Święty Piotr, dlaczego tak się czuł nieszczęśliwym.
— Miałem matkę staruszkę — rzekł on. — Przed paru dniami umarła.
— Wiem już co cię udręcza! — ozwał się Pan Jezus. — Cierpisz nad tym, że matka twoja do nieba nie przyszła.
— Tak jest! — rzekł Święty Piotr, a zarazem porwał go taki żal, że zaczął w głos szlochać i biadać.
— Zdawało mi się, żem zasłużył na to, aby i ona tu przyszła — wołał.
Skoro jednak Pan Jezus dowiedział się o przyczynie Piotrowego smutku, zasmucił się również. Matka Piotra nie była, bowiem tak cnotliwą, żeby się mogła dostać do nieba. O niczym innym nie myślała nigdy, jak tylko o gromadzeniu pieniędzy; ubogim zaś, którzy przyszli pod jej drzwi, nigdy nie dała ani grosza, ani kęsa chleba. Pan Jezus jednak wiedział dobrze, że Piotr nie winien skąpstwu swojej matki.
— Piotrze — zapytał — skąd możesz wiedzieć, że matka twoja czułaby się tu szczęśliwą?
— O! pytasz dlatego, bo mnie wysłuchać nie chcesz — zawołał Święty Piotr. — Któżby się w niebie szczęśliwym nie czuł?
— Kto się nie cieszy radością drugich, ten i tu nie może być szczęśliwym — rzekł Pani Jezus.
— W takim razie jest tu oprócz mojej matki dosyć takich, którzy tu być nie powinni — zauważył Święty Piotr, a Pan Jezus zrozumiał, że miał jego na myśli.
Głęboko się tedy zasmucił, gdyż widomym było, że Święty Piotr wielką zgryzotą swoją dotknięty, nie wiedział już co mówi. Czekał chwilę czy Święty nie okaże skruchy i sam nie uzna matki swej za niegodną nieba, ale Piotr nie chciał się opamiętać.
Wtedy przyzwał Pan Jezus anioła i rozkazał mu znijść do piekieł i przynieść stamtąd matkę Świętego Piotra.
— Dajże mi popatrzeć, jak ją będzie niósł! — powiedział Piotr. A Pan Jezus wziął go za rękę i wywiódł na brzeg skały, która stromą ścianą spadała w przepaść tak, że odrobinę tylko nachyliwszy się można było zajrzeć stąd prosto w piekło.
Święty Piotr spojrzał, ale nie mógł z początku dopatrzyć nic więcej, jak w ciemnej studni. Czarna czeluść jakby bezdenna ziała pod nim. Pierwszym, co niewyraźnie rozróżnił, były skrzydła anioła, który spuszczał się już w przepaść.
Widział jak bez obawy śpieszył w dół, nieco tylko rozszerzając skrzydła, aby nie spadać zbyt szybko.
Skoro tylko oczy swoje z ciemnością nieco oswoił zaczął powoli coraz więcej szczegółów rozróżniać. Zauważył najpierw, że raj leżał na stożkowatej górze, która miała z boku głęboką rozpadlinę a na dnie tej przepaści znajdowało się piekło.
Widział jak anioł opadał i opadał w dół, dna nie osiągając, głęboko. I wtedy przestraszył się, że to tak głęboko.
— Gdybyż już z matką powrócił! — westchnął. Zbawiciel spojrzał na Piotra wielkimi, smutnymi oczyma.
— Niema ciężaru, którego by mój anioł nie uniósł — wyrzekł jakby do siebie.
Droga w przepaść szła tak głęboko, że promień słońca nie mógł dna dosięgnąć, gęsty, nieprzenikniony mrok tam panował. Zdawało się jedynie, że anielski lot wniósł tam nieco światła i jasności z sobą, tak, że Święty Piotr mógł zobaczyć coś nie coś.
Ogromna czarna pustynia skalna, ostre, kolczate kamienie tworzyły jej ściany, między nimi błyszczały kałużki czarnej wody... Ani trawki, ani drzewa, ani żadnego znaku życia...
Wszystkich zjeżonych iglic skalnych czepiali się nieszczęśni zmarli. Zwisali z nich wdrapawszy się w nadziei, że się dobędą z przepaści, a widząc, że nigdzie wyjścia nie ma, zostawali w górze, tężejąc z przerażenia.
Święty Piotr widział kilku z nich, siedzących i leżących z ramionami wyciągniętymi w tęsknocie wieczystej ku górze; z oczyma wbitymi w jaśniejący otwór czeluści. Inni rękami zakrywali oczy, aby nie patrzeć na beznadziejną okropność otoczenia.
Wszyscy trwali w bezruchu. Niektórzy leżeli bezwładnie w kałużach, nie usiłując nawet powstać.
Straszną wprost była ta niezmierna ich liczba! Wydawało się, że cała przepaść kłębi się samymi ciałami ludzkimi i głowami.
Świętego Piotra nowa opanowała obawa.
— Zobaczysz, on jej nie znajdzie — ozwał się do Pana Jezusa.
Zbawiciel spojrzał na niego tym samym zasmuconym wzrokiem; wszakże wiedział, że Święty Piotr mógł ufać aniołowi!
Ale Piotr wciąż wątpił, utyskując, że anioł nie potrafi odrazu odszukać jego matki spomiędzy tłumu przeklętych. Widział rozpostarte skrzydła nad otchłanią, jak się ważyły, to tu, to tam.
Nagle jeden z potępieńców ujrzał anioła, zerwał się, wyciągnął ramiona i zawołał:
— Zabierz mię z sobą, zabierz mię z sobą!
Wtedy cały ten tłum zaroił się życiem. Wszystkie miliony milionów dusz piekło cierpiących, zerwały się w tej chwili, podniosły jęk wielki i wołały anioła, aby je zabrał do nieba.
Krzyk ten doleciał Pana Jezusa i Świętego Piotra, a serca ich drżały z bólu.
Anioł unosił się w powietrzu wysoko nad potępieńcami, ale podczas gdy się chwiał w tę to w ową stronę, szukając onej, po którą był zesłany, krążyli i oni wszyscy słaniając się w kierunku jego lotu, jak wichurą jakową rwani.
Nareszcie ujrzał anioł duszę, po którą przyszedł. Złożył skrzydła na plecach i jak strzała puścił się w dół. Święty Piotr krzyknął radośnie zobaczywszy, że obejmuje ramieniem jego matkę i podnosi ją w górę.
— Bądź, błogosławiony, który mi matkę powracasz! — zawołał.
A Pan Jezus położył rękę na ramieniu Piotra jakby przestrzegając, żeby się za wczesnej radości nie oddawał.
Święty Piotr jednak bliskim był płaczu z uciechy na myśl, że matka jego uratowana, nie pojmując, żeby ich mogło cokolwiek rozdzielić. Jeszcze bardziej uradował się, postrzegłszy, że kilkoro potępionych, mimo szybkiego lotu anioła, zdołało go dosięgnąć i poczepiali się szat tej, która miała być zbawioną, aby przez nią dostać się do nieba.
Święty Piotr mniemał, że zaszczyt wielki spotyka jego matkę, jeżeli za jej sprawą tylu nieszczęśliwych miejsce potępienia opuści.
Anioł nie przeszkadzał im również. Nie zdając się czuć ciężaru, wznosił się i tak lekko uderzał skrzydłami, jak gdyby ptaszka nieżywego unosił do nieba.
Wtedy ujrzał Święty Piotr, że matka jego zaczyna odrywać od siebie dłonie potępieńców, którzy się jej szat uczepili. Szarpała ich rękoma, borykała się z nimi zawzięcie, tak, że jeden po drugim spadali w otchłań piekielną.
Święty Piotr słyszał ich prośby błagalne a daremne, staruszkę bowiem oburzała widocznie myśl sama, że ktoś inny prócz niej mógłby jeszcze zostać zbawiony. Odrywała jednego po drugim, strącając ich w niedolę wieczystą. A gdy spadali wypełniła się cała czeluść odgłosem jęków i przekleństw.
Wtedy zawołał Święty błagając matkę aby okazała miłosierdzie, nie usłuchała go jednak.
I zauważył Święty Piotr, że anioł im, więcej mu ubywało ciężaru, dźwigał się coraz ciężej i wolniej, wtedy porwała Piotra taka trwoga, że nogi ugięły się pod nim i padł na kolana.
Wreszcie została tylko jedna jedyna dusza, która się jeszcze matki Piotrowej trzymała. Była to młoda niewiasta. Zawisła u jej szyji i do ucha szeptała zaklęcia i prośby, aby ją razem w błogą rajską krainę zabrała. Anioł uniósł się z swoim ciężarem tak wysoko, że Święty Piotr wyciągnął już ramiona ku matce. Zdawało mu się że kilka jeszcze poruszeń skrzydeł anielskich a staną u brzegu przepaści na górze.
Wtem nagle przestał anioł poruszać skrzydłami a oblicze jego ponure się stało jak noc.
Stara kobieta wyciągnąwszy wstecz ręce, chwyciła tamtą wiszącą u jej szyji i rwać poczęła i targać, aż póki ręce kurczowo ściśnięte nie rozplotły się i ciężar ostatni nie opadł.
A gdy ta nieszczęsna odpadła, osunął się i anioł o kilka sążni w dół, jak gdyby teraz dopiero skrzydłem poruszyć nie zdołał.
Głęboko zasmuconymi oczyma spojrzał na staruszkę, odwinął ramię, które ją trzymało i spadła nagle, jak gdyby teraz dopiero skoro sama została, ciężar jej stał się zbyt wielkim.
Tejże samej chwili za jednym uderzeniem skrzydeł powrócił anioł do raju.
Święty Piotr jednak leżał długo jeszcze nad przepaścią i szlochał; Pan Jezus stał przy nim milczący.
Święty Piotrze — wyrzekł nareszcie Pan — nigdy nie byłbym przypuścił, że w raju tak będziesz rozpaczał.
A wtedy stary sługa Pański podniósł głowę i rzekł:
— Co mi to za raj, gdzie mnie lament moich najdroższych dosięga, skąd na mękę bliźnich moich patrzę!
Oblicze Pana Jezusa sposępniało na te słowa w bólu głębokim.

— A czyż nie tego właśnie dla was pragnąłem, jak żeby was światłem wiecznej szczęśliwości otoczyć — mówił smutno Pan — nie rozumieszże jakom i dla ciebie zeszedł między ludzi i uczył ich, aby bliźnich swoich jak siebie samych kochali, jak długo tego pojąć nie potrafią, nie ma takiego miejsca ani w niebie ani na ziemi, gdzie by ich smutek i troska nie dosięgła.


O PŁOMYKU
I.

Przed wieloma, wieloma laty, gdy miasto Florencja od niedawna dopiero stało się republiką, mieszkał w nim człowiek pewien imieniem Raniero di Ranieri. Był on synem płatnerza, którego to rzemiosła również się wyuczył nie trudniąc się nim jednak zbyt chętnie.
Ow Raniero był wielce silnym mężczyzną, powiadano o nim, że zbroję ciężką nosił na sobie tak łatwo, jak inni koszule jedwabne. Młody jeszcze bardzo wiele już dziwów męstwa dokazał. Raz gdy się właśnie znajdował w domu, gdzie zboże na strych zsypywano, załamała się krokiew i całe wiązanie dachu groziło zawaleniem. Wszyscy uciekli tylko Raniero głowy nie stracił. Przeciwnie, wyciągnąwszy ramiona wparł je silnie pod zachwiane sprzęsło i trzymał tak, póki ludzie nie nadeszli i belkami nie podparli dachu.
Opowiadano także o nim jako o najwaleczniejszym mężu, jakiego kiedykolwiek Florencja wydała; nigdy mu bijatyki nie było zanadto. Ledwie tylko usłyszał kiedy hałas na ulicy, wypadał co żywo z pracowni, rad że może znowu jakaś bójka się kroi, w której można będzie wziąć udział. Skoro się tylko wyrwał od swojej roboty tłukł się z równym zapałem z hołotą jak i z rycerstwem w zbroję zakutym, rzucał się w ciżbę jak wariat nie licząc się wcale z przewagą wroga.
Nie były to najświetniejsze czasy Florencji, ludność miasta stanowili po większej części tkacze i sukiennicy nie pragnący niczego więcej prócz spokoju i pracy, roiło się niemniej od tęgich zuchów, brakło im jednak animuszu do walki, dbali tylko, aby w mieście ich rodzinnym większy ład panował niż gdziekolwiek. Raniero żalił się też niejednokrotnie, dlaczego nie było mu danym żyć w kraju, w którym by król jakiś waleczny, rządził otoczony orszakiem rycerskim, utrzymując, że nie ominęłyby go w podobnym kraju zaszczyty najwyższe i odznaki.
Raniero lubił głośne przechwałki, dręczył zwierzęta, srogo obchodził się z własną żoną, słowem trudno z nim było wyżyć. Gdyby nie blizny krzyżujące się wzdłuż i poprzek, szpecące jego twarz, uchodzić mógł nawet za wcale pięknego mężczyznę. Szybki w postanowieniach, działać zwykł bez namysłu, wspaniały był nieraz w rozmachu choć nazbyt gwałtowny.
Raniero miał za żonę Franciszkę, córkę Jakuba degli Uberti, człowieka wielkiego rozumu i poważania. Jakub niechętnie myślał o oddaniu córki zabijace jak Raniero i odwlekał z daniem przyzwolenia jak mógł najdłużej. Franciszka jednak oświadczywszy, że nigdy w życiu nikogo innego nie poślubi sprawiła, że ojciec ustąpił.
Skoro Jakub dał nareszcie przyzwolenie, rzekł do Raniera:
— Wiem z doświadczenia, że takim, jak ty łatwiej zdobyć miłość kobiety, niż ją w sobie dla niej zachować, dlatego chcę też żądać od ciebie, że gdy córka moja zechce odejść by do mnie powrócić, nie będziesz jej stawiał przeszkód żadnych. — Franczeska zapewniała, ojca, że nie ma żadnej racji do podobnych zobowiązań między nimi, kocha bowiem Raniera tak gorąco, że nic jej z nim rozłączyć nie zdoła. Raniero jednak przyrzekł natychmiast i dodał:
— Tego przecież możesz być pewnym Jakubie, że kobiety, która by mnie porzucić pragnęła, jednym palcem w domu nie przytrzymam.
Franczeska wyszła tedy za Raniera i wszystko zdawało się zapowiadać pomyślnie. Wreszcie po kilku tygodniach spokoju wpadło Ranierowi do głowy ćwiczyć się w strzelaniu do tarczy. Strzelał przez parę dni do deski zawieszonej na murze. Prędko bardzo doszedł do wielkiej zręczności a wreszcie każdym razem trafiać począł w środek. Osiągnąwszy tę sztukę zapragnął dokazać trudniejszej. Chwilę się śledząc za czymś odpowiednim, nic innego nie dopatrzył jednak, prócz przepiórki wiszącej w klatce nad drzwiami domu.
Ptaszek należał do Franczeski, która go bardzo lubiła, pomimo tego kazał Raniero parobkowi otworzyć klatkę i skoro tylko ptak na wolność wyfrunął, zabił go w locie. Chełpił się tym następnie jako dobrym strzałem przed każdym kogo spotkał na ulicy.
Skoro się Franczeska dowiedziała, że Raniero zabił jej ptaszka zbladła i spojrzała nań wielkimi oczyma, zdumiona, że mógł jej świadomie tak wielką żałość sprawić. Niemniej przebaczyła mu bezzwłocznie, kochająca jak przedtem.
I znowu jakiś czas był spokój.
Jakub, teść Raniera, był tkaczem. Posiadał wielki warsztat, gdzie warczała robota. Wtem ni stąd ni zowąd uwidziało się oczom Ranierowym, że w pracowni Jakuba mieszają len z kłakami i naturalnie rozpuścił po całym mieście uwłaczającą pogłoskę. Kółkiem doszła ona do uszu Jakuba, który co prędzej usiłował zarzut niesłuszny sprostować. Uprosił więc kilku szanownych tkaczów, aby zechcieli zbadać dobroć jego przędziwa i rzetelność tkaniny; ci orzekli zaś, że len w niej najlepszej jakości. W jednym tylko ładunku przeznaczonym na wywóz znaleźli nieznaczną przymieszkę kłaków.
Na to odrzekł Jakub, że i ta drobna domieszka znalazła się w płótnie bez jego wiedzy i woli, jedynie dzięki niesumienności któregoś z czeladników. Niemniej widział sam jak trudno mu tych ludzi przekonać, jak trudno, samemu za sobą świadcząc, prawdy dowieść. Od dawna rzetelność jego była przysłowiową w mieście, teraz zaś gryzł się ciężko swoją nadszarpnięta sławą.
Raniero natomiast rad, że mu się kawał udał, pysznił się zdemaskowaniem teścia bez względu nawet na obecność Franczeski. Żal ją zdjął wielki a zarazem zdumienie ogromne, jak wtedy kiedy to jej ptaka ustrzelił. I gdy tak nad tym rozważała, zdało jej się nagle, że widzi przed oczyma miłość swoją, jak gdyby duży błyszczący szmat złotogłowiu.
Wiedziała jak wielką była ta miłość, jak świetnym lśniła połyskiem, u brzega jednak brakło na rogu złotej tkaniny, czyniąc całość ani tak zupełną, ani tak wspaniałą jak przedtem.
Uszkodzenie jednak było tak nieznaczne, że Franczeska uspokajała się myślą:
— W każdym razie do końca życia mi jej starczy, zostało jeszcze tyle, że się zużyć nie może...
I znowu minął w spokoju czas jakiś, w którym oboje z Ranierem czuli się równie szczęśliwi jak w początkach swego pożycia.
Franczeska miała brata, któremu było na imię Tadeo, wrócił on był właśnie z podróży do Wenecji, gdzie dla spraw handlowych bawił i nakupił tam sobie świetnej jedwabnej i aksamitnej odziży. Po powrocie puszył się nią i chełpił, że zaś nie było wówczas w zwyczaju we Florencji stroić się tak kosztownie, wielu dworowało sobie cichaczem z Tadea.
Nocy pewnej znaleźli się oba z Ranierem w winiarni, Tadeo odziany był w płaszcz zielonej barwy podbity sobolami i kaftan fioletowy pod spodem. Ranierowi przyszedł koncept spoić go winem, a uczyniwszy to, zdjął z nieprzytomnego szwagra płaszcz kosztowny i odział nim stracha na wróble stojącego w grzędzie kapusty za oknem.
Skoro o tym doniesiono Franczesce uczuła gniew i żal głęboki do męża. Ujrzała równocześnie złotogłów swojej miłości malejący jej w oczach niemal, jak gdyby za sprawą męża strzęp po strzępie ubywał.
A potem jak zwykle nastał pomiędzy małżonkami okres względnego spokoju. Niemniej Franczeska nie czuła się już tak szczęśliwą jak przedtem żyjąc w nieustannej obawie, że Raniero znowu coś takiego wypłatać gotów, co by nowy uszczerbek jej miłości przyniosło.
Nie mogący nigdy długo w spokoju usiedzieć nie dał czekać żonie na sposobność. Chciał koniecznie ani z oczu ani z ust ludzkich nie schodzić, aby ani na chwilę nie ustawał podziw dla dzielności jego i szalonych wybryków.
Na szczycie tumu florenckiego, który wówczas — znacznie był mniejszy niż obecnie, wisiała wysoko na jednej z wieżyc tarcza wielka i ciężka; zawiesił ją tam ongiś własnoręcznie jeden z przodków Franczeski, że zaś słynęła z dawna jako najcięższa tarcza, którą kto kiedykolwiek unieść mógł z florentyńczyków, cały ród Ubertich dumny był owym podaniem i sławą owego przodka, który tej sztuki dokazał.
Aliści dnia pewnego drapie się Raniero ku tarczy, zawiesza ją sobie na plecach i przebywa szczęśliwie zawrotną drogę ku dołowi.
Skoro wieść o tym czynie doszła Franczeski, wyrzucać jęła po raz pierwszy mężowi wszystko to, czym tak boleśnie serce jej ranił, zaklinając go, aby poniechał nareszcie świadomych a niezasłużonych upokorzeń jej rodziny.
Raniero otrzymawszy naganę miast pochwał, których się spodziewał, wpadł w gniew okrutny. Zarzucił żonie obojętność na jego przewagi i czyny zdumiewające, wyrzucał jej względy wyłączne dla własnej rodziny.
— Myślę wręcz o czym innym — rzekła Franczeska — a tym jest miłość moja dla ciebie. Nie wiem w co się ona obróci, jeśli tak dłużej potrwa.
I od tej pory zamienili niejedno ostre słowo między sobą, zwłaszcza odkąd na jaw wyszło, że dla Raniera to właśnie największą uciechę stanowi, co najbardziej przykre Franczesce.
W pracowni Raniera zajęty był ułomny i kulawy czeladnik, nieborak ten kochał się w Franczesce nim jeszcze była zamężną, uwielbiał ją też i później. Raniero wiedząc o tym miał osobną przyjemność szydzić i dworować sobie z biedaka, wtedy zwłaszcza kiedy wszyscy około stołu obiadowego siedzieli. Raz wreszcie przebrała się cierpliwość ułomnego, który nie mogąc ścierpieć dłużej drwin w obecności Franczeski, rzucił się w końcu na Raniera chcąc go wyzwać na pięści. Raniero roześmiał się jeno szyderczo i jednym zamachem silnego ramienia odrzucił go na bok jak kota. Nieszczęsny przeżyć nie mogąc upokorzenia odszedł i powiesił się.
W tym czasie mijał właśnie rok od ślubu Raniera. Franczeska widziała wprawdzie jeszcze ciągle błyszczący złotogłów swojej miłości, ale ze wszech stron wisiały zeń strzępy i przeświecały dziury na wylot, tak, że zaledwie połowa zeń pozostała.
Truchlała widząc to i nagle przeszło jej przez myśl:
— Jeszcze jeden taki rok pożycia z Ranierem, a koniec przyjdzie mojemu kochaniu. Stanę się równie ubogą, jak otom dotąd bogata się czuła.
I wtedy powzięła zamiar opuścić dom mężowski, powrócić do ojca i jak dawniej przy nim zamieszkać. O! gdyby bodaj nie dożyć dnia takiego, w którym miłość dzisiejsza w nienawiść się przemieni!
Jakub degli Uberti zajęty właśnie w swoim warsztacie pracował otoczony czeladzią, gdy Franczeska nadeszła.
Ojciec poznał od razu, że zajść musiało to, czego od tak dawna się obawiał i odprawiwszy swoich ludzi od roboty kazał im uzbroić się i dom szczelnie pozamykać. Sam zaś udał się do Raniera.
— Córka moja wróciła dziś do mnie prosząc, aby nadal w domu moim pozostać mogła — rzekł Jakub, wchodząc do pracowni zięcia. — Ufam tedy danemu mi przed rokiem słowu, że do powrotu zmuszać jej nie będziesz.
Raniero nie biorąc widocznie całej sprawy zbyt poważnie, wyrzekł niedbale:
— I bez żadnych przyrzeczeń nawet, nie śniłoby mi się przytrzymywać w domu kobiety, która ze mną pozostać nie chce.
Wiedział jak bardzo kochała go Franczeska i myślał w duchu:
— Nim wieczór zejdzie będzie u mnie z powrotem!
Ani tego, ani następnego dnia nie pokazała się jednak. Trzeciego dnia wyruszył Raniero, ścigając bandę zbójecką niepokojącą już od dawna florentyńskich kupców wędrownych. Udało mu się schwytać opryszków i przywieść ich w pętach do miasta.
Przez dni kilka siedział cicho, póki nie nabrał przekonania, że wieść o jego rycerskim czynie po całem mieście się rozniosła. Wbrew jego nadziejom, nie przywiodło to Franczeski pod dach domowy.
Raniero byłby ją najchętniej siłą prawa i gwałtu do domu sprowadził, jedynie przyrzeczenie dane wstrzymywało go w zapędzie. Wreszcie nie mogąc wyżyć dłużej w tym samym miejscu, gdzie żyła kobieta gardząca nim tak otwarcie, wyjechał z Florencji.
Walczył zrazu jako żołnierz zaciężny, po krótkim czasie jednak stał już na czele własnego oddziału. Żył odtąd w ciągłej wojaczce i różnym panom służył. Jako dzielny zabijaka zdobywać sobie począł uznanie coraz większe i jak to sobie ongiś przepowiedział, zaliczono go w poczet mężów najdzielniejszych, pasował go sam cesarz na rycerza.
Zanim jeszcze opuścił Florencję ślubował Madonnie przed jednym z jej ołtarzy w tumie, najlepszą i najcenniejszą część ze swoich łupów zdobycznych. Jakoż widzieć można było przed tym wizerunkiem wiele kosztownych i hojnych darów Raniera.
Wiedział on, że echa jego powodzeń i czynów rycerskich głośne być muszą we Florencji i tylko zdumienie ogarniało go coraz większe dlaczego Franczeska pomimo to wszystko ani myśli powracać do niego.
Owymi czasy ogłoszono ze wszystkich kazalnic krucjatę celem zdobycia grobu Świętego. Raniero usłyszawszy o tym przeżegnał się, wziął krzyż i podążył z rycerstwem na Wschód daleki.
Uczynił to łudząc się nadzieją zdobycia tam dla siebie zamków i włości rozległych, w których by mógł panować, a wreszcie szukając sposobności dokonania czynów tak rozgłośnych, które by mu żonę i miłość jej wróciły.

II.

Gdy po dniu, w którym Jerozolima została zdobyta, noc zeszła nad obozem, radość ogromna zapanowała pod namiotami krzyżowców. Przy każdym niemal ognisku ucztowano i pito do woli a śmiechy rozgłośne i gwary rozlegały się szeroko naokół.
Raniero di Ranieri siedział przy winie wraz z drużyną rycerską i ochota panowała tutaj dziksza jeszcze, niż gdziekolwiek. Giermkom trudno było nadążyć z dopełnieniem puharów, bo nim który dolali po brzegi w lot znowu dnem pustym przeświecał.
Co prawda miał też Raniero powód słuszny do radości dostąpiwszy dnia tego najwyższych zaszczytów swego życia. O świcie, gdy ostatecznie dobywano miasta był on pierwszym obok Gotfrida do Bouillon, który się wdarł na mury, a wieczorem przed całym wojskiem sławiono wytrwałość jego i odwagę.
Skoro wreszcie mordy i rabunki ustały, oblekli krzyżowcy płaszcze pątnicze i z niezapalonymi świecami w ręku szli do grobu Chrystusa. Wówczas zwrócił się Gotfrid do rycerstwa i oświadczył, że pierwszym, który świecę swoją u płomieni Świętego Grobu zapali, będzie Raniero de Ranieri. Wyszczególnieniem tym zaznaczyć chciał Gotfrid, kogo za najdzielniejszego z całego rycerstwa uważa, dla Raniera zaś sposób w jaki się to działo, sprawił radość ogromną.
Gdy się teraz Raniero zabawiał nocą ze swoimi gośćmi, zbliżyli się do ochoczej gromady muzykanci wędrowni, a z nimi trefniś znany w całym obozie, słynny z figlów i pomysłów uciesznych. Weszli pod namiot Raniera, a błazen zapytał, czy wolno mu będzie ubawić ich wesołą jaką powiastką.
Raniero znał sławę dowcipnego trefnisia i przyrzekł nie przerywać mu opowieści.
— Zdarzyło się razu jednego — rozpoczął trefniś — że Pan Jezus wraz z Świętym Piotrem spędzili dzionek cały patrząc pilnie ku ziemi z najwyższego szczytu wieży niebieskiego dwora. Siła tam mieli do widzenia, bo patrzyli pilnie słowa ze sobą nie zamieniwszy. Pan Jezus, jak zwykle, spokojny, Święty Piotr natomiast to się ciskał w radości niezmiernej, klaszcząc i wymachując rękoma, to znów głowę ze wstrętem odwracał. Raz śmiał się i cieszył widocznie, raz płaczem wybuchał i lamentem. Wreszcie, gdy zmierzch zapadał i mrok rozpostarł się nad rajem zwrócił się Pan nasz do Świętego Piotra mówiąc, że rad pewno wielce i wesół.
— A czymże się tu radować? — wybuchnął gwałtownie Święty.
— No jakże — zagadnął łagodnie Pan Jezus — myślę że to, na coś się dziś napatrzył mogło ci chyba zadowolenie sprawić?
Ale Święty Piotr ani myślał się uspokoić.
— Przyznaję — odparł — że niejeden rok gryzła mnie myśl o Jerozolimie owładniętej przez pogan, ale po tym wszystkim co dziś się tam działo mniemam, że mogło równie dobrze po dawnemu zostać!
Raniero wiedział już do czego błazen zagrywa i że tu mowa o najświeższych wypadkach dnia. Ze zwiększoną uwagą zaczęli tedy wszyscy śledzić tok opowiadania.
— Skoro Święty Piotr wyrzekł te słowa — ciągnął trefniś, rzuciwszy chytre spojrzenie ku rycerzom — przegiął się przez krawędź wieży, wskazując palcem w dół. Patrzyli obaj z Panem Jezusem ku miastu leżącemu na skalnej samotnej wyżynie.
— Czy widzisz te stosy trupów? — tę krew spływającą po bruku, tych nagich nędzarzy w podziemiach więziennych? Słyszysz ich jęki? Czujesz woń dymu i zgliszczów?
Pan Jezus milczał jak gdyby się z odpowiedzią ociągał, a Święty podjął dalej swoje biadanie. Przyznał, że nieraz uczuwał gniew przeciw owemu miastu ale nigdy nie życzył mu tak srogiego spustoszenia. Wtedy wreszcie spróbował mu przedstawić Pan Jezus:
— Nie możesz przecie zaprzeczyć męstwa temu rycerstwu, ani dzielności z jaką ci bojownicy chrześcijańscy życie swoje narażali.
Głośne oklaski i okrzyki zadowolenia przerwały na na chwilę gawędę trefnisia. Po chwili rozpoczął znowu:
— Nie przerywajcie mi, proszę... Nie wiem sam gdzie przestałem... Aha! mam już, chciałem powiedzieć właśnie, że Święty Piotr otarł sobie oczy, które mu łzy zmąciły, przesłaniając przestrzeń daleką:
— Nigdy nie byłbym przypuścił, że takie z nich bestie dzikie — mówił — toż dzień cały od świtu zabijali tylko i łupili. Nie pojmuję wręcz, jak warto ci było krzyż cierpieć dla pozyskania takich jak oni wyznawców!
Rycerze połknęli gładko żarcik i śmiali się tylko z jego zuchwalstwa.
— Śmiałek jesteś mój chłopcze — rzekł Raniero — gadajże nareszcie o co ci chodzi!
— Wreszcie — mówił trefniś dalej — wyrzekł Pan Jezus słów kilka, z których Święty Piotr odgadł właściwą przyczynę jego radości. Pytał świętego Piotra, czy nie ćmi mu się tylko w oczach, czy też istotnie jeden z rycerzy ma obok siebie świecę płonącą!
Na te słowa drgnął Raniero. Teraz dopiero porwała go złość i wyciągnął rękę po ciężką konew, aby nią rzucić w twarz błazna, ale raz jeszcze powściągnął się, chcąc odczekać, czy zakończy opowieść pochlebnie, czy też niepochlebnie dla niego.
— Święty Piotr zobaczył teraz — odpowiedział trefniś — że namiot był cały oświetlony pochodniami, ale że istotnie oprócz tego jeden z rycerzy miał obok siebie świecę płonącą. Była to duża, gruba woskowa świeca, która mogła się palić całą dobę.
Rycerz nie mając lichtarza w któryby ją wetknął, obłożył ją mnóstwem kamieni, aby mogła stać.
Biesiadnicy wybuchnęli na te słowa śmiechem ogromnym. Wszyscy pokazywali sobie świecę, stojącą obok Raniera, taką samą, jaką trefniś opisywał. Raniero zaczerwienił się, gdyż była to świeca, którą u Świętego Grobu przed paru godzinami dopiero zapalił, i której jakoś żadną miarą zgasić nie miał ochoty.
— Skoro Święty Piotr świecę zobaczył — mówił trefniś — domyślił się zaraz, co to ucieszyło tak Pana Jezusa, ale zarazem uczuł dla niego pewne politowanie.
— Tak, tak — rzekł — to jest ten rycerz, który dziś rano razem z Gotfridem skoczył na mury, a wieczorem zapalał pierwszy świecę u Grobu Świętego.
— Tak, to on — rzekł Pan Jezus — i jak widzisz nie zgasił jej jeszcze.
Trefniś mówił teraz bardzo szybko, rzucając od czasu do czasu uważne spojrzenia na Raniera:
Święty Piotr zawsze jeszcze ubolewał nad Panem Jezusem.
— A czy wiesz, dlaczego on utrzymuje tę palącą świecę? zapytał. — Sądzisz zapewne, że on patrząc na nią rozmyśla nad męką i śmiercią twoją, tymczasem o niczym on innym nie myśli, jak jeno o zdobytej sławie i o tym, że go obok Gotfrida de Bouillon najwaleczniejszym z całego wojska uznano!
Na te słowa zaśmiali się biesiadnicy Raniera. On sam bardzo już zły przymuszał się tylko do śmiechu. Czuł, że wszyscy uznaliby śmiesznym, gdyby z dobrą miną nie zniósł żartu.
— Pau Jezus jednak zaprzeczył Piotrowi rzekł błazen. — Czyż nie uważasz jak troskliwie czuwa nad tą świecą! — zapytał. — Osłania ręką płomień, skoro tylko kto płótno namiotu podniesie, lękając się widocznie, żeby jej przeciąg nie zgasił.
Coraz głośniejsze śmiechy rozlegały się w namiocie, gdyż wszystko co trefniś mówił, było najszczerszą prawdą.
Raniero coraz mniej panował już nad sobą.
Zdawało mu się, że nie potrafi, znieść dłużej drwin ze świętego płomienia.
— Jednak Święty Piotr ciągle jeszcze nie dowierzał — mówił trefniś dalej. — Zapytał Pana Jezusa czy zna tego rycerza. Nie jest on z tych, co na msze chodzą, albo zużywają klęczniki kościelne — powiedział. Ale Pan Jezus nie dawał się odwieść od swego mniemania.
— Piotrze, Piotrze! — powiedział uroczyście. Spamiętaj sobie, że odtąd ten rycerz stanie się pobożniejszym od Gotfrida! Skądże zaczerpnąć ludziom łagodności i pobożności, jak nie z mojego grobu? Zobaczysz, że Raniero będzie wspomagał wdowy i więźniów w niedoli. Zobaczysz, że będzie czuwał nad chorymi i strapionymi, tak jak teraz czuwał nad płomykiem świecy poświęcanej.
Na te słowa wybuchnęła gromka salwa śmiechu naokół. Wydawały się one nieskończenie zabawne, wszystkim, którzy znali życie Raniera i jego wybryki. Ale jemu samemu wszystkie żarty i śmiechy były wprost nieznośne. Zerwał się chcąc ugodzić trefnisia, lecz równocześnie potrącił tak gwałtownie stół, który stanowiły drzwi jakieś, położone na skrzyżowanych dylach, że się zachwiał, a świeca upadła na ziemię. Teraz dopiero wydało się, jak bardzo zależało Ranierowi na tym, aby utrzymać ów płomyk, podniósł świecę i płomyk jej poprawił.
Gdy się jednak ze świecą uporał i napowrót ją prosto ustawił, trefniś już był umknął z namiotu. Wtedy Raniero ochłonąwszy powiedział sobie, że nie warto uganiać za błaznem po ciemnej nocy. Przyjdzie on jeszcze na moje ręce, pomyślał i usiadł na ławie spokojny.
Biesiadnicy naśmiawszy się dowoli, chcieli żart ciągnąć dalej i jeden z nich zwrócił się do Raniera ze słowami.
— Jedno jest pewnym Raniero, że tym razem nie złożysz florenckiej madonnie najdroższego, coś zdobył na wojnie!
Raniero zapytał dlaczego wątpi, że tym właśnie razem poniechać by miał tego, co zwykle dotąd czynił.
— Z tego prostego powodu — odpowiedział rycerz — ponieważ najdroższym co zdobyłeś obecnie, jest ten oto płomyk, który dane ci było zapalić u grobu Chrystusowego w obliczu całego rycerstwa. Płomyka przecie nie odeślesz do Florencji!
I znowu rycerze wybuchnęli śmiechem a Raniero uczuł, że gotów jest spełnić teraz szaleństwo, aby tylko naigrawaniom koniec położyć. Szybko powziął postanowienie i zawoławszy starego giermka do siebie, rzekł do niego:
— Gotuj się w daleką drogę, mój Janie. Jutro wybierzesz się z świętą, płonącą świecą do Florencji!
Giermek jednak odmówił wręcz wykonania tego rozkazu.
— Tego nie mogę się podjąć — mówił. — Jakże to możebne dojechać konno do Florencji z palącą świecą? Wszakże zgaśnie mi nim z obozu wyruszę!
Raniero pytał jednego z żołnierzy po drugim. Wszyscy mówili to samo nie przypuszczając nawet, aby rozkaz ten wydany był na serio.
Rzecz prosta, że wobec tego pomysłu biesiadnicy coraz głośniej śmiali się i kpili, widząc zwłaszcza, że nikt z całej załogi obozowej nie chce wykonać szalonego rozkazu Raniera.
Raniero zaś coraz bardziej był wzburzony. Stracił wreszcie cierpliwość i zawołał:
— A jednak płomyk ten będzie przewieziony do Florencji i skoro nikt się tego podjąć nie chce, sam to uczynię!
— Namyśl się, zanim coś podobnego podejmiesz! — rzekł jeden z rycerzy. — Księstwo tu porzucasz.
— Przysięgam wam, że ten płomień przewiozę do Florencji! — zawołał Raniero. — Sam wykonam to, czego nikt drugi podjąć się nie chciał.
Stary giermek wymawiał się:
— Panie, z tobą to inna sprawa. Ty możesz wziąć w drogę poczet liczny, a mnie chciałeś puścić samego!
Raniero był już jednak bez opamiętania, nie liczył się ze słowami i rzekł:
— Sam jeden pojadę!
Tym nareszcie osiągnął czego pragnął. Wszyscy śmiać się przestali. Siedzieli zastraszeni, wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem.

— Czemu się nie śmiejecie? — zapytał Raniero. — Dla walecznego męża, cała ta podróż nie waży więcej, jak zabawka dziecka.

III.

Nazajutrz rano, o świtaniu, wsiadł Raniero na koń. Był w pełnej zbroi ale zarzucił na nią gruby płaszcz pielgrzymski, aby żelazną odzież promienie słoneczne nie rozgrzewały zbytnio. Miał miecz u boku, topór i dobrego konia.
W ręku dzierżył świecę swoją płonącą, a przy siodle widniały przytroczone dwa duże, zapaśne pęki długich świec woskowych, aby płomyk z braku żywności nie zagasł.
Raniero jechał zwolna, przez gęste rzędy namiotów i dotąd szło mu dobrze. Było tak wcześnie, że mgły co się z dolin dokoła Jerozolimy podniosły, nie zdążyły jeszcze opaść i Raniero jechał w nie jak w białą noc.
Cały obóz leżał pogrążony we śnie, łatwo więc minął straże. Nikt nie wołał na niego, gdyż przez mgłę nie było go widać wcale, a na drodze kurz leżał na stopę wysoki i tłumił odgłos kopyt.
Wkrótce znalazł się Raniero za obozem i zwrócił na gościniec wiodący ku Jopie. Drogę miał teraz lepszą, ale dla płomyka musiał jechać wolno. Płonął on słabo we mgle, miał światło rude i drżące.
Nieustannie nadlatywały duże owady, które szeleszcząc skrzydłami leciały prosto w płomień. Raniero ciągle zajęty bronieniem go, trwał w dobrym humorze, mniemając jeszcze zawsze, że zadanie, którego się podjął, nie jest trudniejszym od zabawy dziecka.
Jednak koń idąc ciągle stępa, nużył się i zaczął kłusować. Zaraz też płomyk zadrżał na wietrze. Nic nie pomogło, że go Raniero płaszczem chciał osłaniać i ręką. Widział, że zgasnąć może zaraz.
Niełatwo Raniero porzucał swoje zamiary! Zatrzymał konia na chwilę i dumał. Zeskoczył wreszcie z siodła, aby spróbować, czy siedząc twarzą do końskiego ogona, nie ochroni sobą lepiej płomyka, od przeciągu i wiatru. Udało mu się wprawdzie utrzymać go w ten sposób palącym, ale zmiarkował, że podróż cała zapowiada się o wiele uciążliwiej niż z początku sądził.
Gdy góry otaczające Jerozolimę miał już poza sobą, opadła mgła. Jechał przez zupełną samotnię. Nie było tu ludzi, ani domów, ani drzew, ani roślin, same nagie wzgórza.
Tu opadli go zbóje. Zgraja obdartusów ciągnąca się w ślad za wojskiem, a żyjąca z rabunku i napaści. Czaili się oni za pagórkiem a Raniero siedząc wstecz, ujrzał ich wtedy dopiero, kiedy go już otoczyli, błyskając dobytymi mieczami.
Było ich około dwunastu, wyglądali nędznie i na zbiedzonych siedzieli szkapach. Raniero obliczył się, że wcale by mu nie było trudno utorować sobie drogę przez tę bandę i jechać dalej. Ale wiedział, że musiałby wtedy odrzucić świecę. A czuł, że po junackich przechwałkach jakie rzucał tej nocy, nie wypada tak łatwo zaniechać przedsięwzięcia.
Nie miał więc innego wyjścia jak rozpocząć układy z rabusiami. Powiedział im, że zważywszy jak dobrze jest uzbrojony i na jak dzielnym koniu jedzie, trudno by go zmogli, gdyby się chciał bronić. Ponieważ jednak ślubem jest związany, przeto obrony zaniechać musi, a oni bez walki zabrać sobie mogą co chcą, byleby mu świecy nie zgasili.
Rabusiów, którzy gotowali się już do ostrej przeprawy, bardzo ucieszyła propozycja Raniero wa i wzięli się bezzwłocznie do dzieła. Zabrali mu zbroję i konia, broń i pieniądze. Zostawili mu jedynie płaszcz i wiązanki świec. Dotrzymali też wiernie przyrzeczenia nie zgasiwszy mu świecy.
Jeden ze zbirów dosiadł rumaka Raniera, ale gdy go zażył i doświadczył przedniej dobroci wierzchowca, zdjęła go litość nagła nad rycerzem i zawołał:
— Widzisz, nie chcemy być bez miłosierdzia wobec chrześcijanina. Weź sobie mego konia w zamian i jedź!
Była to nędzna szkapa; poruszała się sztywnie jak zabawka drewniana.
Gdy rabusie zniknęli a on wsiadł na szkapę, rzekł do siebie:
— Zaiste płomyk ten zaczarował mnie chyba, jak żebrak szalony podróżuję dla niego po świecie. Czuł, że najrozsądniej byłoby wrócić, gdy przedsięwzięcie okazało się od razu niewykonalnym prawie, porwała go jednak tak gwałtowna chęć postawienia na swoim, że postanowił wytrwać.
Jechał więc dalej przez puste żółte wzgórza.
Po chwili, gdy mijał pasterza pasącego kozy, widząc że pasie je na gołej ziemi, spytał:
— Co to za kozy co się ziemią żywią?
Pasterz ten doznał może krzywdy od krzyżowców, musieli zabrać mu trzodę, bo ujrzawszy samotnego rycerza rzucił się na niego usiłując rozbić mu kijem świecę płonącą. Raniero ubezwładniony świecą wcale się nie bronił. Cofnął świecę ku sobie i ją tylko osłaniał. Pasterz machnął jeszcze kilka razy kosturem, po czym zaprzestał i wpatrzył się zdumiony. Spostrzegł, że płaszcz pielgrzyma zajął się od płomienia a on go nie gasi, strzegąc jedynie świecy zagrożonej.
Pasterz się zawstydził. Długo szedł potem za wędrowcem, a w miejscu, gdzie między przepaściami bardzo niebezpieczna ścieżka wiodła, poszedł i przeprowadził mu konia.
Raniero uśmiechnął się ubawiony myślą, że pasterz uważa go z pewnością za wielce świętobliwego człowieka, który jakąś pokutę w Ziemi Świętej odprawia.
Nad wieczorem spotykał już więcej ludzi po drodze.
Pogłoska o zdobyciu Jerozolimy rozeszła się nocą wzdłuż wybrzeży i mnóstwo narodu zebrało się natychmiast, aby tam co żywo podążyć. Byli między nimi pielgrzymi, którzy latami czekali na sposobność odwiedzenia Jerozolimy, były wojska posiłkowe nadążające, a przede wszystkim kupcy, śpieszący z wozami żywności.
Ledwie te tłumy zoczyły Raniera, jak wstecz obrócony jechał konno z płonącą świecą w ręku, ozwały się wołania:
— Wariat, wariat!
Najwięcej było Włochów pomiędzy ciżbą. I Raniero słyszał jak w rodzinnym jego języku wołali: pazzo, pazzo! co właśnie znaczy: szaleniec!.
On, który przez cały dzień tak dzielnie się hamował, czuł teraz, że te nawoływania drażnią go do żywego. W jednej chwili skoczył z siodła i zaczął nawołujących okładać silnymi pięściami. Ludzie poczuwszy ciężkie razy jego kułaków, pouciekali wszyscy, a on sam został na drodze.
Wtedy opamiętał się. Istotnie, słuszność mieli nazywając mnie wariatem — mówił do siebie, oglądając się za świecą, gdyż nie wiedział wcale, co się z nią stało.
Wreszcie spostrzegł, że się stoczyła do rowu. Płomyk zgasł, ale trawa sucha zajęła się obok i tliła. Wziął to za szczęśliwy znak, że zanim zgasła zapaliła trawę.
— Awantura mogła się smutno zakończyć — pomyślał, gdy po zapaleniu świecy dosiadał znowu konia. Wielce się czuł upokorzony i stracił niemal wiarę w pomyślność całej wyprawy.
Nad wieczorem przybył do Ramle, gdzie skierował się do zajazdu tam, kędy zwykle karawany zajeżdżały na noc. Był to ogromny kryty dziedziniec otoczony zasiekami na konie. Izb nie było wcale, ludzie sypiali obok zwierząt.
Zastał tam już tłumy podróżnych, gospodarz jednak wyszukał miejsce jeszcze i dla jego konia i pożywił ich obu.
Widząc, jak względnie się z nim obchodzą, pomyślał:
— Nabieram przekonania, że rabusie zrobili mi przysługę zabierając zbroję i wierzchowca. Łatwiej przedostanę się przez ten kraj, jeśli mię będą mieli za obłąkanego.
Uwiązawszy konia usiadł na okłocie słomy z świecą w ręku. Chciał czuwać całą noc.
Zaledwie jednak usiadł, zasnął. Okrutnie znużony wyciągnął się jak długi i spał aż do rana.
Gdy się ocknął nie było ani świecy ani płomyka. Szukał w słomie ale nigdzie znaleźć nie mógł.
— Ktoś mi ją zabrał i zgasił! — rzekł wtedy.
Zrazu starał się wmówić w siebie, że rad nawet z tego obrotu rzeczy i lepiej, że nie trzeba się męczyć dłużej niemożliwym przedsięwzięciem...
Równocześnie jednak uczuł wokoło siebie pustkę wielką i żałość, a gorące pragnienie dokonania zamiaru owładnęło nim z taką siłą jak nigdy jeszcze.
Wyprowadził konia, oczyścił go i osiodłał, skoro już miał wsiadać, właściciel gospody wyszedł z płonącą świecą i rzekł po frankońsku:
— Musiałem wczoraj zabrać ci świecę gdyś zasnął; oddaję ci ją.
Raniero nie zdradzając głównej swojej troski, rzekł spokojnie:
— Dobrze zrobiłeś, gasząc ją.
— Wcale jej nie gasiłem — odparł gospodarz, — Zdawało mi się, żeś właśnie dbał o to, aby nie zgasła. Obacz ile ubyło, a poznasz, że się bez przestanku przez całą noc paliła.
Raniero promieniał radością. Dziękując, odjechał w najlepszym humorze?

IV.

Wybierając się z Jerozolimy chciał obrać drogę z Joppy do Włoch morzem. Gdy go jednak rabusie obrali z pieniędzy zmuszony był zmienić zamiar i podróżować lądem.
Długa to była droga. Jechał na północ od Jopy wzdłuż syryjskiego wybrzeża. Potem zwrócił na wschód, wzdłuż półwyspu Małej Azji. Następnie skierował się znowu na północ, aż w górę do Konstantynopola. A stamtąd duży kawał drogi miał jeszcze do Florencji.
Cały ten czas żył Raniero z jałmużny. Najczęściej dzielili się z nim żywnością pielgrzymi, którzy teraz w licznych zastępach do Jerozolimy dążyli.
Chociaż najczęściej jechał samotny, nie odczuwał nudy ani jednostajności. Ciągle musiał czuwać nad chwiejnym płomykiem świecy, ani na chwilę nie mógł odwrócić od niego uwagi. Trzeba było tylko kropli deszczu, jednego silniejszego zadęcia wichru, a już byłoby po niej.
Jadąc tak samotnie kiedy cały umysł jego skupionym był w jednem pragnieniu, aby płomyk przy życiu zachować, przypomniał sobie Raniero, że coś podobnego sam spotkał już kiedyś. Widział raz kogoś, co czuwał nad czymś równie znikomym i wątłym jak płomyk świecy...
Zrazu majaczyło mu się jeno niewyraźnie, tak, że nie był pewny, czy to nie sen jaki co mu się plącze po głowie.
Ale gdy tak jechał samotnie przez różne kraje, nieustannie wracała mu myśl, że już raz coś podobnego widział w życiu.
— Jakbym przez całe życie na nic innego nie patrzył — mówił do siebie.
Pewnego wieczora wjeżdżał do jakiegoś miasta. Zmierzch zapadał a kobiety stojąc we drzwiach wyglądały powrotu mężów. Jedna z nich słuszna, smukła, z poważnymi oczyma przypomniała mu żonę.
W tej chwili uświadomiło mu się nagle, że to dla Franciszki właśnie miłość jej ku niemu była tym płomykiem świętym, który chronić usiłowała w nieustannej obawie, że mąż sam go zagasi. Zastanowiło go to porównanie, nie mógł jednak zaprzeczyć, że tak było istotnie. Po raz pierwszy pojął dlaczego Franciszka opuściła go, a i to zrozumiał, że nie wojenną sławą odzyskać ją może.

Podróż stawała się coraz uciążliwszą, głównie dlatego, że Raniero musiał się dla słot ustawicznie zatrzymywać. Siedział po zajazdach i czuwał nad świecą. Bardzo ciężkie to bywały dni.
Dnia jednego, gdy Raniero jechał przez góry Libanu, zerwała się burza. Znajdował się z dala od mieszkań ludzkich w pustyni; kołując nad przepaściami schronił się wreszcie w grób saraceński, który spostrzegł przy drodze. Było to małe kamienne sklepienie z daszkiem.
Zaledwie się skrył, nastała zamieć śnieżna i szalała przez dwie doby. W lodowatym zimnie omal nie zastygł na śmierć.
Raniero wiedział, że na dworze jest dosyć gałęzi i prętów, z których by łatwo ognisko rozniecić. Płomień świecy, którą niósł, był dlań jednak nadto święty, aby zapalić nim co innego niż świece na ołtarzu Panny Najświętszej.
Słota coraz to więcej biła o sklepienie grobu, wreszcie usłyszał grzmoty gwałtowne i pioruny.
Piorun uderzył w górę tuż przy grobowcu i zapalił drzewo. W ten sposób zyskał Raniero ogień, nie potrzebując nadużywać świętego swego płomienia.

Jechał właśnie przez pustą górzystą okolicę. Cylicji, gdy mu się ostatni szczątek świec zapasowych dopalał. Pęki świec zabranych z Jerozolimy zużyły się już dawno, mógł się jednak nowymi ratować, ponieważ wszędzie po drodze były gminy chrześcijańskie, gdzie sobie świeże zapasy upraszał.
Teraz jednak ostatni ogarek się wyczerpał, a Raniero był przekonany, że koniec już jego wędrówce.
Kiedy świeca dopaliła się tak, że go parzyła w palce, skoczył z konia nazbierał chrustu i suchej trawy i zapalił to resztką niedopałka. Nie wiele paliwa dało się jednak wyszukać na górze, ognisko musiało niebawem zagasnąć.
Kiedy Raniero siedział tak zasmucony, rozmyślając nad tym, jako święty płomień zamrzeć już musi, usłyszał od drogi śpiew. Procesja pątników ze świecami w ręku nadchodziła ścieżką. Szli do groty, gdzie jakiś święty mąż żył ongiś, a Raniero przyłączył się do nich. Między nimi znajdowała się podeszła niewiasta, której trudno było iść a Raniero wspierał ją wlókł prawie pod górę.
Gdy mu dziękowała, prosił ją, aby go obdarzyła swoją świecą. Uczyniła to a inni złożyli się, dając mu palące świece, które nieśli.
Pogasił je spiesznie, podążając w dół. Przy ostatnim dogasającym błysku ogniska zapalił świętym płomieniem nową uzyskaną świecę.

Razu jednego w południowej porze, gdy bardzo było gorąco, legł Raniero by zdrzemnąć się chwilę pod krzakami. Spał mocno, a świeca obłożona mocno kamieniami, paliła się obok niego.
Po chwili jednak deszcz zaczął padać i padał dosyć długo zanim się Raniero obudził. Kiedy się wreszcie ocknął, ziemia była w okół mokra, tak, iż prawie nie miał odwagi spojrzeć na świecę, z obawy, czy nie zgasła.
Świeca paliła się jednak jasno i spokojnie śród deszczu a Raniero widział, że dwa małe ptaszki latały nad płomieniem, trzepocząc skrzydłami, podając sobie dzióbki rozpościerały piórka szeroko, chroniąc niemi płomyk przed deszczem.
Raniero zdjął zaraz kaptur i zawiesił go nad płomykiem. Poczem wyciągnął dłoń do ptaszków, zdjęty ochotą popieszczenia ich. I o dziwo! Nie uciekły, dały się ująć.
Zdziwiony bardzo, że się go ptaszki nie boją, pomyślał: Wiedzą zapewne, że o niczym innym nie myślę jak jeno o ochronie tego, co najbardziej ochrony potrzebuje, dlatego nie boją się mnie widocznie.

Raniero znalazł się w okolicach Nicy. Tu spotkał kilku rycerzy z zachodnich krajów, którzy wiedli posiłkowy hufiec do Ziemi Świętej. W zastępie tym dążył tam również Robert Taillefer, rycerz wędrowny i trubadur.
Gdy Raniero nadjeżdżał ku nim w wytartym swoim płaszczu ze świecą w ręku, zaczęli żołnierze jak zwykle nawoływać:
— Wariat, wariat!
Ale Robert kazał im milczeć i sam przemówił do jeźdźca:
— Czy z daleka tak jedziesz? — zapytał.
— Z Jerozolimy jadę — odparł Raniero.
— Musiała ci świeca często gasnąć po drodze?
— Płomień mojej świecy ten sam, który z Jerozolimy wywiozłem — rzekł Raniero.
Wtedy Robert Taillefer powiedział do niego:
— Jestem również jednym z tych, którzy płomyk podobny przez życie niosą i pragnąłbym, aby płonął wiecznie. Może potrafisz powiedzieć, ty co tak daleką drogę przebyłeś szczęśliwie, co mam czynić, aby i mój nie zgasnął przedwcześnie?
— Przyjacielu, ciężkie to zadanie rzekł Raniero — choć rzecz tak marna na pozór! Odradzałbym ci tego. Takiemu płomykowi trzeba się oddać wyłącznie. Jeśli macie skłonność ku jakiej damie, trzeba się jej wyrzec, hulanki, napitki, tak samo... O niczym innym nie myśleć, niczym się nie zajmować tylko pieczą nad płomykiem. W podróży ani chwili wytchnienia.
Choćby z tysiącznych niebezpieczeństw wyjść cało, nigdy o płomyk taki spokojnym być nie można, nigdy czuć pewności, że następnej chwili nie zgaśnie. Na takie rzeczy trzeba być przygotowanym.
Ale Robert Taillefer rzekł: rzucił dumnie głową.
— Czegoś ty dokazał w imię twego płomyka, tego się i ja podjąć potrafię mojemu ku czci!

Raniero wrócił do Włoch. Jechał samotny górską drogą, kiedy zabiegła mu drogę kobieta jakaś prosząc o ogień ze świecy.
— Ognisko mi zgasło — mówiła — dzieci głodne. Pożycz mi ognia, żebym im mogła chleba upiec.
Wyciągnęła już rękę ale Raniero usunął ją nie chcąc pozwolić, aby świeca jego zanieciła jakikolwiek inny ogień prócz świateł u ołtarza Panny Najświętszej.
Wtedy powiedziała kobieta:
— Urzycz mi ognia, pielgrzymie, gdyż życie moich dzieci jest także płomykiem, który podtrzymać mam obowiązek!
Dla tych słów jedynie pozwolił jej wreszcie Raniero zapalić u swej świecy knot ubogiej lampki oliwnej.
Kilka godzin później wjeżdżał do wsi. Leżała wysoko na górze i ostre zimno tam panowało.
Młody wieśniak stał przy drodze, a widząc biednego człowieka który w lekkim wytartym, wiatrem podszytym płaszczu jechał mimo, szybko zdjął własną kurtę z ramion i rzucił ją na jeźdźca. Ale kurta padła wprost na świecę i zagasiła ją.
Wtedy przypomniał sobie Raniero kobietę, która ognia u niego pożyczyła, wrócił do niej i znowu zapalił swoją świecę przy świętym płomieniu.
Zanim odjechał, rzekł do niej:
— Powiadasz, że płomyk, który tobie powierzono w pieczę jest życiem twoich dzieci. Czy nie mogłabyś mi powiedzieć, jak się zowie ten oto płomień, który ja z tak daleka przynoszę?
— Gdzieś ty świecę swoją zapalił? — zapytała kobieta.
— U grobu Chrystusa.
— Wtedy nie może zwać się ów płomień inaczej, jak jeno dobrocią i miłością bliźniego — rzekła kobieta.
Raniero roześmiał się na tę odpowiedź. Wydał się sam sobie niezbyt osobliwym apostołem tych właśnie dwu cnót.

Wjeżdżając pomiędzy wzgórza poznał Raniero, że się już znajduje gdzieś blisko Florencji.
Przypomniał sobie, że niebawem przyjdzie mu się rozstać ze świecą. Rozmyślał o namiocie w Jerozolimie poniechanym a pełnym skarbów zdobycznych, wspomniał walecznych rycerzy w Palestynie i jakby się oni radowali, gdyby wróciwszy do wojennego rzemiosła na nowo prowadził ich do zwycięstw i chwały.
Zastanowił się nad tym dlaczego obrazy te nie uśmiechają mu się już wcale, a pragnienia jego inny zgoła przybierają kierunek.
Po raz pierwszy zauważył, że od dawna nie był już tym samym człowiekiem, który ze świecą płonącą wyruszył z Jerozolimy. Obawa o całość płomyka nauczyła go cenić przede wszystkim ludzi spokojnych i miłosiernych, wstrętu zaś nabrał do gwałtownych i szukających zwady.
Rad myślał o cichych, rozsądnych pracownikach w domach swoich i chodziło mu nawet po głowie, że sam zamieszkałby teraz chętnie w swej dawnej florenckiej pracowni i zająłby się znowu wyrabianiem zbroic kunsztownych.
— Zaprawdę ten płomyk przeistoczył mnie do gruntu — myślał w duchu — zrobił ze mnie zgoła innego człowieka.

V.

Na samą Wielkanoc zdążał Raniero do Florencji.
Zaledwie wjechał w bramę miasta, siedząc wstecz na koniu, nasunął kaptur na twarz a świecę trzymał w ręku płonącą, gdy wtem, żebrak jakiś zabiegł mu drogę, wołając zwykłe.
— Pazzo, pazzo!
Na krzyk ten wybiegł z za bramy ulicznik; za nim włóczęga, który cały dzień nic nie miał do czynienia, tylko leżał zagapiony w niebo, zerwał się na równe nogi. Obaj zaczęli wołać:
— Pazzo, pazzo!
Ponieważ trzech już krzyczało, dość więc czynili hałasu, aby zgromadzić wszystkich chłopaków z całej ulicy. Zbiegali się z wszystkich nor, zakątków, a ujrzawszy Raniera w wytartym płaszczu na nędznej szkapie, krzyczeli:
— Pazzo, pazzo!
Do tego jednak był już Raniero przyzwyczajony. Jechał spokojnie ulicą, nie zważając na krzykaczy.
Ci natomiast nie zadawalniali się wołaniem, jeden z nich podskoczył w górę, aby świecę pątnika zdmuchnąć.
Raniero podniósł ją, popędzając zarazem konia, aby ulicznikom umknąć.
Oni ścigali go jednak zajadle, wytężając wszystkie siły, aby płomyk chwiejący się zdmuchnąć.
Im więcej Raniero wysilał się, aby go ochronić, tym gwałtowniej nastawali nań tamci. Wyskakiwali jeden drugiemu na plecy, nadymali dmuchając policzki. Rzucali czapkami w świecę. Tylko dlatego, że było ich takie mnóstwo i że jeden drugiemu w drogę wchodził, nie udało się im złej psoty wykonać.
Na ulicy była wszędy uciecha. W oknach gromadzili się ludzie i śmiali się w głos. Nikt nie miał współczucia z obłąkanym, który bronił wątłego płomyka jak skarbu. Czas było do kościoła, gromadki ludzi szły na mszę. Stawali po drodze i śmiali się z dziwowiska.
Teraz podniósł się Raniero w siodle i stał w strzemionach, aby tylko świecę podnieść jak najwyżej. Wyglądał dziko. Kaptur mu opadł i widać było twarz bladą, wychudłą, jak twarz męczennika. Świecę wciąż podnosił w górę, jak tylko mógł najwyżej.
Cała ulica zaroiła się tłumem. I starsi zaczęli brać udział w zabawie. Kobiety powiewały chustkami, mężczyźni biretami. Wszyscy pracowali nad tym, aby świecę szaleńca zgasić.
Raniero przejeżdżał właśnie pod domem z balkonem. Na nim stała kobieta. Przechyliła się przez poręcz, porwała świecę i wbiegła z nią do pokoju.
Cały tłum wybuchnął grzmiącym śmiechem i uciechą, ale Raniero zachwiał się w siodle i padł na bruk.
Kiedy tak legł omdlały i potłuczony, opustoszała ulica odrazu.
Nikt się za biedakiem nie ujął. Tylko szkapa wierna stała nad nim.
Skoro tylko tłum się rozproszył wyszła z domu Franczeska Uberti z płonącą świecą w ręku; piękna jeszcze, wyraz miała łagodny a spojrzenie poważne i głębokie.
Nachyliła się nad Ranierem, był bezprzytomny ale z chwilą, gdy światło świecy padło na jego twarz, drgnął i oparł się na łokciu. Można sądzić, że to płomyk powrócił go do życia. Franczeska zaś rzekła:
— Oddaję ci twoją świecę. Uratowałam ją widząc jak jej bronisz przed zgaszeniem. Nie miałam innego sposobu dopomóc ci.
Raniero padając potłukł się mocno. Nie było nikogo kto by go dźwignął. Zaczął więc powoli sam się podnosić. Chcąc postąpić, zachwiał się i byłby znowu runął. Spróbował tedy dosiąść konia, Franczeska mu pomagała.
— Dokąd jedziesz? — spytała, gdy był już na siodle.
— Do tumu — odparł cicho.
— Odprowadzę cię, idę także na nabożeństwo. — Ujęła cugle i prowadziła mu konia.
Od pierwszego wejrzenia poznała Raniera. On jednak nie widział jej prawie, nie spojrzał kto to. Patrzył w płomyk świecy.
Po drodze nie mówili ze sobą ani słowa. Raniero wysilał się, aby ochronić płomyk w tych ostatnich już chwilach pielgrzymki. Ona milczała obawiając się potwierdzenia swych przeczuć. Odniósłszy od pierwszej chwili wrażenie, że Raniero wrócił obłąkanym, wolała nie mówić z nim wcale i zostawać dłużej w niepewności.
Po chwili usłyszał płacz obok siebie. Spojrzał i zobaczył, że to Franczeska idzie obok i płacze. Nie chciał jednak odwracać uwagi od płomyka i nie rzekł ani słowa.
Podjechał do drzwi zakrystji. Tu zsunął się z konia, nie patrząc na nią podziękował Franczesce za pomoc i wszedł do zakrystji do księży. Franczeska zaś weszła do kościoła.
Działo się to we Wielką Sobotę, wszystkie świece na znak żałoby stały na ołtarzach pogaszone, a Franczesce zdało się, że i w niej ostatnia nadzieja już zgasła.
W kościele święcono wielce uroczyście ceremonię dzisiejszą. Przed ołtarzem skupiło się mnóstwo księży. W stalach siedzieli liczni kanonicy i biskupi na ich czele.
Po chwili zauważyła Franczeska pewne poruszenie między duchowieństwem. Prawie wszyscy niezajęci przy obrzędzie wyszli do zakrystji. Wreszcie wyszedł i sam biskup.
Po nabożeństwie wyszedł kaznodzieja na ambonę i przemówił do ludu. Opowiadał jak to Raniero di Ranieri z Jerozolimy do Florencji niósł w ręku ogień święty, jak wiele w tej drodze zniósł i wycierpiał, nim przybył.
I wychwalał go nad miarę wszelką.
Ludzie siedzieli dziwując się, słuchali. Franczeska nigdy szczęśliwszą nie była w życiu.
— O Boże — wzdychała — wszak to więcej szczęścia niż znieść można. I obfite łzy spływały jej z oczu podczas gdy słów tych słuchała.
Ksiądz mówił długo i wymownie. A zakończył potężnym głosem:
— Zapewne może się niejednemu marną wydawać rzeczą, że niósł ktoś z Ziemi Świętej świecę płonącą. Ale zaprawdę powiadam wam: Módlcie się do Pana, aby raczył dać miastu naszemu wielu takich co by tak wiernie strzegli ognia Bożego; wtedy Florencja będzie potężną i praw...
Gdy kapłan skończył kazanie, otworzono drzwi główne kościoła a procesja zebrana na prędce weszła do tumu. Prałaci i mnisi, księża i laicy kroczyli środkową nawą przed ołtarz. W końcu szedł biskup a obok niego Raniero w tym samym obdartym płaszczu jakiego używał przez całą drogę.
Gdy jednak Raniero próg kościelny przekroczył, powstał wiekowy człowiek i zaszedł mu drogę. Był to Odo, ojciec czeladnika, który pracował w warsztacie jego i przezeń się ongiś obwiesił.
Gdy się ten człowiek zbliżył do biskupa i do Raniero skłonił się przed nim, po czym wyrzekł tak głośno, że wszyscy mogli go usłyszeć:
— Jest to wielka dla Florencji uroczystość, że Raniero doniósł święty ogień aż z Jerozolimy do nas. Tego nigdy przedtem nikt nie dokazał. Może niejeden powie, że to niemożliwe. Dlatego proszę, aby oznajmiono całemu zebranemu ludowi, jakich to świadków i jakie dowody ma na to Raniero, że to istotnie płomień zapalony w Jerozolimie!
Usłyszawszy to Raniero, rzekł:
— Bóg mi świadkiem! Innych nie mam. Odbyłem drogę sam jeden. A puszcze i dzikie ostępy nie przyjdą świadczyć za mną.
— Raniero jest rzetelnym człowiekiem — rzekł biskup — dajemy wiarę jego słowom.
— Raniero mógł sam przewidzieć, że wątpliwości powstaną — rzekł Odo — zapewne sam jeden nie jechał. Giermkowie jego mogliby poświadczyć.
Wtedy wyszła Franczeska z tłumu i podbiegła do Raniera.
— Na co świadków! — zawołała. — Wszystkie niewiasty florenckie przysięgną, że on prawdę mówi.
Wtedy uśmiechnął się Raniero, a twarz jego rozjaśniła się na chwilę. Zaraz jednak wzrok i myśli jego zwróciły się do płomyka świecy.
W kościele zrobił się zgiełk wielki. Jedni wołali, że nie dozwolą zapalić świec na ołtarzu, zanim da dowód prawdy. Do tych przyłączyli się dawni jego wrogowie.
Wtedy przemówił Jakub degli Uberti, biorąc jego stronę.
— Sądzę, że wszyscy tu wiemy, iż między mną a zięciem moim nie nadto wielka panowała przyjaźń — rzkł — teraz jednak tak ja, jak. i synowie moi ręczymy za niego. Wierzymy, że tej rzeczy dokonał istotnie i wiemy zarówno, że ten, który był zdolny wytrwać w takim przedsięwzięciu, musi być człowiekiem rozsądnym, rozważnym i szlachetnym jakiego miło do członków rodziny zaliczyć.
Jednak Odo i wielu innych postanowili nie dopuścić Raniera do pożądanego celu. Zbili się w zwartą gromadę i łatwo było poznać po ich minach, że nie ustąpią.
Raniero wiedział, iż w razie walki staraliby się przede wszystkim zagasić płomyk. Podniósł więc świecę jak mógł najwyżej.
Wyglądał śmiertelnie znużony i rozpacz miał w oczach. Poznać było można, że jakkolwiek gotów do walki, to jeno porażki niechybnej czeka. Na nic by się już zdało choćby nawet światło u ołtarza zapalił, skoro Odon budząc wątpliwości, zadał mu raz śmiertelny! Wszakże nieufność raz wzbudzona rośnie i rozszerza się nieustannie... Miał uczucie, że Odo zadeptał jego płomyk po wsze czasy.
Wtem, przez otwarte podwoje wleciał mały ptaszek. Leciał wprost ku świecy; Raniero nie cofnął jej dość szybko, ptaszek musnął ją skrzydłem i płomyk święty zgasł.
Raniero opuścił ręce, a łzy nabiegły mu do oczu. Jednak w pierwszej chwili odczuł jakby ulgę. Lepiej się stało, niż żeby go ludzie źli byli zadeptali.
Ptaszek zastraszony latał dalej po kościele, trzepotał się tu i ówdzie, jak zawsze ptaszki czynić zwykły, gdy wpadną w obszar zamknięty.
Wtem rozległo się po kościele rozgłośne wołanie:
— Ptaszek płonie! Święty ogień podpalił mu skrzydła!
Ptaszek świegotał zalękły. Podlatywał kilkakrotnie pod wysokie sklepienia chóru, jak płomyk skrzydlaty. Aż nagle spadł nieżywy na ołtarz Madonny.
W jednej chwili był już Raniero przy nim. Przemocą utorował sobie drogę przez kościół, nic go już nie mogło powstrzymać. I ogniem, który gorzał na lotkach ptaka zapalał u ołtarza Najświętszej Panny jedną świecę po drugiej.
Wtedy biskup podniósł pastorał i zawołał:
— Wola Boża. Bóg sam dał świadectwo za niego!

O Ranierze mamy jeszcze do nadmienienia tyle tylko, że odtąd wielkiego używał szczęścia i że do końca życia pozostał rozsądnym, dobrym i miłosiernym. Lud florencki zaś zwał go zawsze Pazzo di Raniero, na pamiątkę zelżywego przezwiska, które mu dawano i ono to zostało nadal honorowym jego przydomkiem. Baniero stał się później ojcem szlachetnego rodu, który przybrał nazwisko Pazzich i nosi je jeszcze do dziś.
We Florencji zaś podczas nabożeństwa w Wielką Sobotę w tumie puszczają do dziś dnia ptaszka nad procesją, czcząc tym obyczajem pamiątkę owego, który to ongiś płomień święty Florencji ocalił. Zapewne i w tym roku latała ptaszyna po tumie, jeśli w ostatnich czasach starego obyczaju nie zaniechano.
Wielu mniema, że wszyscy wielcy florentyńczycy, których sława uczyniła ich miasto najwspanialszym na ziemi, czerpali otuchę z przykładu Raniera, biorąc z niego wzór męstwa, wytrwałości i poświęcenia.
Napewno twierdzić tego jednak nie można, jak wogóle nikt ani zliczyć ani pojąć nie zdoła, wszystkich tych cudów jakie zdziałało to światło, które ongiś z Jerozolimy wybłysło.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Wanda Młodnicka.