Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W maju 1846 roku, porucznik Sebastyan Gérard, na czele oddziału z dwudziestu pięciu huzarów, przydanego za eskortę dworu oficerom sztabu, mającym zdejmować plany i wytykać trakt wojskowy, posłany został na rekonesans o ośm czy dziesięć mil od Oranu, w samą pustynię.
Porucznik Gérard, liczący lat około dwudziestu pięciu, wyglądał na bardzo dystyngowanego szlachcica, pomimo nizkiego pochodzenia, o czem nie omieszkamy później pomówić.
Wzrostu średniego, rysy miał niezwykłego wdzięku. W oczach jego czarnych, dużych, czytać było można inteligencyę, prawości męztwo; delikatna twarz, opalona teraz od słońca afrykańskiego, nabrała przez to prawdziwie męzkiej urody.
Długie i jedwabiste wąsy ciemne, ocieniały mu wargi, którym niejedna kobieta pozazdrościłaby żywej barwy.
Nosił szykownie powabny mundur huzarski, a odrazu poznać było troskliwość i dobieranie zgrabnych butów i obcisłych rękawiczek.
Miły w obejściu, mając przytem dobrze zaopatrzoną kieszeń, humor wesoły, porucznik Gérard był wielce poważany przez zwierzchników, lubiany przez kolegów i uwielbiany przez żołnierzy. A teraz, po krótkiem w ogólnych rzutach naszkicowaniu jednej z głównych osobistości w naszej historyi, opowiedzmy pokrótce okropną przygodę afrykańską, która ze względu na następstwa, posłużyć ma nam poniekąd za prolog.
Oddział huzarów nasłuchał się, że wokół gościńca, którym podążać miał, wałęsają się gromady niepodległych Arabów, nawykłych do rozboju i mordów, włóczących się, jak zgłodniałe szakale, dokoła posterunków przednich straży i luźnych szwadronów francuzkich.
Podli, jak w ogóle wszyscy tego rodzaju łotrzy, bez względu do jakiej narodowości należą, rabusie ci nie byli wcale groźni w dzień biały.
Dopóki świeciło słońce, napadać nie śmieli; dla wypraw swych czekali pomocy od ciemności, wiedząc, że sen może im wydać ofiary z łatwością, bez walki.
Oddział huzarów, dowodzony przez Sebastyana Gérarda, zbyt już oddalił się od Oranu, ażeby mógł co wieczór, stawać w jakiem miasteczku.
Prace oficerów sztabowych miały się przeciągnąć kilka dni, a może nawet kilka tygodni, trzeba więc było wyszukać miejsca dla założenia małego obozu, gdzie, na wypadek napaści nocnej, obrona byłaby możliwą.
Jak oficerowie tak i żołnierze z ochotą zmierzyliby się z nieprzyjacielem, ale myśl, że mogą być zaskoczeni znienacka i zdradziecko wymordowani, wcale im się nie uśmiechała.
Czterech huzarów wysłanych na zwiady przez porucznika, z tryumfem przyniosło wiadomość, że o wiorstę na prawo znajduje się pośród piasków ustronna oaza a w niej przy źródle dom jakiś otoczony palmowym gaikiem.
Wiadomość ta uradowała wszystkich.
Dom posłużyć mógł za fortecę, źródło gasiłoby pragnienie koni, a cień drzew będzie nieoszacowany w godzinach upału, kiedy słońce afrykańskie rzuca na bezgraniczne piaski promienie jakby z roztopionego ołowiu.
Natychmiast też porucznik Geérard skierował oddział swój w kierunku wskazanym przez wysłanych na zwiady huzarów.
Oaza wkrótce się wynurzyła przed oczyma żołnierzy. Położenie domu było niezaprzeczenie wyborne.
Napozór wydawał się on pustym. Żaden szmer z niego nie dolatywał. Brama była zamknięta.
Jeden z huzarów zeskoczył z konia i kolbą strzelby uderzył we drzwi po kilkakroć.
Nie było odpowiedzi.
Wtedy porucznik żydowi algierskiemu, który towarzyszył oddziałowi jako tłomacz, kazał zawołać głośno po arabsku, że dowódzca francuzki użyje siły, jeżeli mu dobrowolnie nie otworzą.
Tłomacz ulegle wykonał ten rozkaz. Zaledwie skończył mówić, brama rozwarła się nagle.
Na progu ukazało się młode dziewczę.
Wbrew obyczajowi wschodniemu, twarz dziewczyny była odsłonięta. Z błyszczących oczu jej błyskał gniew, ledwie hamowany.
Trudno wymarzyć istotę oryginalniej piękną, urody dzikszej i zarazem bardziej malowniczej.
Był to typ czysty i zupełny starożytnej rasy arabskiej,
Szczupła i wysmukła, jak młoda palma, giętka jak liana leśna, w plecach mimo to była barczysta; twarz podłużno owalna, miała delikatną cerę o żywej barwie florenckiego bronzu.
W ogromnych oczach iskrzyły się ponure źrenice, a usta szkarłatne były jak kwiat kaktusu, a w tej chwili przy gniewnem wykrzywieniu odsłaniały zęby jak u młodego wilka.
Cekiny złote upinały jej długie i gęste włosy czarno-niebieskiego połysku. Drobne nóżki, na wpół nagie w pantofelkach i ręce obnażone, budziły podziw niepospolitą delikatnością.
Młoda Arabka liczyła zapewne najwyżej piętnaście lat.
Z dumą utkwiła wzrok do tłumacza i tonem obrażonej królowy zapytała go, czego chcą ci cudzoziemcy od niej i od jej ojca i zkąd ta pogróżka wdarcia się przemocą do ich domu?
Porucznik, gdy mu przetłomaczono te pytania, kazał odpowiedzieć, że oddział francuzki żądał gościnności, ale oficerowie i żołnierze uszanują dom i jego mieszkańców, i że gospodarz otrzyma zapłatę, jaką sam oznaczy,
W chwili, gdy dziewczę miało dać na to odpowiedź, nowa osobistość ukazała się, jakby zwabiona słowami tłomacza.
Był to wysoki starzec, zda się stuletni, wychudły jak szkielet, zgarbiony od wieku, z twarzą pomarszczoną jak pergamin i małemi, szaremi, okrągłemi oczyma, dziko świecącemi się i przypominającemi zupełnie ślepie u drapieżnego ptaka.
Okryty długim białym burnusem wełnianym, mocno zabrudzonym, starzec ten wyglądał złowrogo.
Wyglądał na jakiegoś złowróżbnego proroka.
Ręce wywiędłe i drżące oparł na ramieniu dziewczyny i odezwał się głosem powolnym, gardlanym.
— Co on mówi? — spytał porucznik tłomacza.
— Składa nam swe powitanie — odrzekł tenże.
Kiedy starzec mówił, uśmiech złośliwy rozchylał usta młodej arabki i znowu odsłonił zęby jej, bielsze od słoniowej kości.
Porucznik zauważył ten uśmiech, ale nie zastanowił się nad nim, ani się też nim nie zaniepokoił.
Może kiedyś zrozumieć miał jego złowrogie znaczenie,
Tymczasem huzarzy pozsiadali z koni i zaprowadzili je do szopy, stojącej obok domu.
Porucznik Gérard i dwaj oficerowie ze sztabu przestąpili próg i oprowadzani przez młode dziewczę, zwiedzili wnętrze domu.
Na dole znajdowały się dwa pokoje nierównych rozmiarów. Taki sam rozkład zastano na pierwszem piętrze, na które wchodziło się po drabinie, po odsunięciu klapy w suficie. Druga drabina i druga klapa prowadziły na dach, tworzący taras, urządzony po europejsku przez jakiegoś wychodźca, który cały ten dom postawił, a potem porzucił czy sprzedał.
Nigdzie ani śladu mebli nie było, tylko w małym pokoiku na dole leżały maty i stała stara kanapka z postrzępioną materyą, wreszcie kilka naczyń kuchennych, wyglądających bardzo pierwotnie.
— Dziewczyna oznajmiła oficerom za pośrednictwem tłomacza, że pokój ten zatrzymuje dla siebie i ojca, a reszta domu jest do ich rozporządzenia.
Porucznik umieścił huzarów swych w wielkiej izbie na dole, a sam wraz z kolegami rozgospodarował się jak mógł na piewszem piętrze. Posłania ułożono po obozowemu, bo w wycieczkach takich trudno wymagać jakiejbądź wygody.
Oficerowie sztabowi rozpoczęli swe trudy zaraz nazajutrz zrana i zajęci byli niemi aż do samej nocy. Porucznik towarzyszył im przy oglądaniu gruntu, a za eskortę mieli kilku huzarów. Inni żołnierze pilnowali tymczasem w domu koni i zapasów żywności.
Stary Arab, według raportu szyldwacha, przez cały czas siedział przykucnięty na wałach, nieruchomy jak fakir, ssąc bursztynowy cybuch długiej fajki.
Cały zatopiony w myślach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na hałaśliwe zachowywanie się żołnierzy francuzkich w jego siedzibie.
Przeciwnie młoda dziewczyna, coraz szczelniej zasłonięta całemi godzinami nie była w domu. Widziano, jak znikała za piaszczystemi zaspami pustyni w jednym, to w drugim kierunku, jakby wiodła jakieś tajemnicze schadzki na wszystkie strony.
Dwa czy trzy razy kiedy powróciła do domu, ciekawi żołnierze podglądali ją przez szpary w ścianie. Przystępowała zwolna do ojca, który wtedy podnosił ogorzałą twarz kościstą i świecące się oczy. Nie mówili do siebie ani słowa, tylko dawali sobie jakieś znaki szczególne, nad któremi oczywiście nikt głowy nie łamał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.