Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Cicho było zupełnie dokoła domu wśród pustyni.
Arabowie ani się pokazywali.
Tak działo się przez trzy tygodnie, aż wreszcie prace oficerów sztabowych zostały ukończone.
Dnia następnego huzarzy, bez wielkiej swej radości, wyruszyć mieli z powrotem do Oranu. Już tylko raz jeszcze przenocują w domu na pustkowiu.
Stary arab, jako wynagrodzenie, za niewielkie szkody zrządzone mu przez żołnierzy, otrzymał pokaźną summę, o jaką rzeczywiście nie miałby prawa się upominać. Wydawał się też bardzo zadowolonym. Twarz jego przybrała wyraz mniej posępny i dziki. Dziwną jakąś radość i jakby niewysłowiony tryumf czytać było można w wielkich czarnych oczach jego córki, wyzierających z po za otworów zasłony.
Nadeszła noc.
Noce afrykańskie są albo upalne, albo mroźne; pośredniej temperatury nie mają. Tym razem powietrze było jak ogień palące.
Niebo wyglądało jak ze spiżu, słońce skryło się za gęstą masą ciemnych chmur, bramowanych u dołu smugami krwawemi. Wśród głębokiej ciszy, zalegającej pustynie odzywało się tylko wstrętne wycie szakali.
Na straży o kilkadziesiąt kroków przed domem, na pagórku piaszczystym, stał huzar ze strzelbą w ręką. Oficerowie i żołnierze zabierali się do spania.
Porucznik Gérard rozciągnął się na kołdrze wojłokowej, służącej mu za materac, głowę oparł o siodło, zastępujące poduszkę i zaczął myśleć, nie bez przyjemności, że jutro o tej godzinie wypocznie sobie w prawdziwem łóżku.
Z zewnątrz doleciał nagle wesoły głos jakiegoś huzara, śpiewającego żołnierską piosnkę.
Sebastjan nadstawił ucho.
Huzar właśnie śpiewał:

„Poszedł żołnierz w obce strony,
Dostał kulą w bok,
Już nie widział narzeczonej
Śmierć biegła w skok,
Dzisiaj żyjesz na świecie
Jutro kula cię zmiecie
Hu ha!

Legniesz, bracie, w mogile,
Z niej wyrosną badyle,
Wiatr po tobie zapłacze,
Ej! zagrajcie trębacze
W trąbki wszystkie, do ucha
Hu ha!”

Sebastjan przysłuchiwał się tej wojennej melodyi, której rytm począł kołysać go do snu.
Żołnierz śpiewał dalej:

„Tyś nie baba, więc nie becz!
Smutki dalej od cię precz!

Kiedy żyjesz, dziarsko żyj!
Wino masz, to wino pij,
Wrogów masz, to wrogów bij!
Boć ty przecie kawał zucha,
Hu ha!

Głos ucichł.
Przy ostatnim wierszu. ostatniej zwrotki porucznik zasnął, ale sen miał przykry, pełen złowróźbnych widziadeł, wśród których ukazywała mu się bezustannie twarz młodej arabki, uderzająca dziwną pięknością i z dziwnym uśmiechem na szkarłatnych ustach.
Wtem około północy obudził się.
Czuł się zmęczonym, rozgorączkowanym, kroplisty pot zraszał mu czoło.
Nieraz nocy poprzednich, kiedy upał dokuczał w tej izbie, rozpalonej w ciągu dnia promieniami słonecznemi, porucznik spędzał godzinę lub dwie na tarasie domu, dla odetchnięcia powietrzem, które orzeźwiał wiatr od strony morza.
I tym razem nie chciał obudzić swych kolegów, których chrapanie głośne rozlegało się wśród zupełnej ciszy, wszedł na drabinę bez najmniejszego hałasu i spróbował podnieść klapę, otwierającą wejście na dach — ale napróżno!..
Deska oparła mu się po raz pierwszy, jakby przywalona jakimś ogromnym ciężarem.
Zdziwiony wielce, ale jeszcze nie nastraszony, zeszedł z drabiny i zbliżył się do wązkiego okienka, wychodzącego na pustynię.
Okno nie miało szyb tylko kraty, które się wcale nie otwierały.
Przez kraty te, Sebastyan spojrzał na pogrążony w ciemnościach krajobraz.
Nagle księżyc, wynurzywszy się z po za chmur, blademi promieniami oświetlił okolicę.
Porucznik machinalnie poszukał oczyma szyldwachów. Dwóch stało ich na straży, ze strzelbą w ręku, opartych o pnie palm. Cisza na zewnątrz panowała głęboka.
Sebastyan począł jednak rozglądać się po oazie i oto spostrzegł naraz coś tak osobliwego, tak zagadkowego, że aż oczy przetarł, chcąc się przekonać, czy nie śni...
Dokoła oazy, jak wiemy, rozciągał się zagajnik, krzaki przeróżne i palmy karłowate.
Zarośla te leżały od domu zaledwie w odległości strzału karabinowego i oddzielone były odeń wysoką trawą i kaktusowemi krzewami.
Sebastyanowi zdawało się, że jakieś niewyraźne postacie wysuwają się z zagajnika i pełzną wśród zasłaniających je chwastów. Postaci tych było dużo i skoro jedna znikała, zaraz ukazywała się inna. Rzekłbyś, jakiś korowód duchów.
A. wszystko to się działo w oczach szyldwachów, którzy zdawali się nic nie widzieć. Dziwaczność, fantastyczność tego zjawiska przykuła porucznika na miejscu. Nie mógł się ruszyć, osłupiał.
Chmura zakryła księżyc, z nim nastały ciemności. Sebastyan nic już nie był w stanie rozpoznać, a jednak nie przestawał patrzyć.
Za kilka sekund znów zaświecił księżyc. Pochód dziwacznych postaci nie ustawał, przybywało ich coraz więcej, a wśród tych zagadkowych widziadeł tu i owdzie migotały punkciki, jakby od połysków metalicznych.
Wtedy z szybkością elektryczną rozjaśniło się w umyśle porucznika. Przedstawiła mu się straszliwa prawda,
Dom otaczali araby, dziesięćkroć liczniejsi od francuzów! Ale jakim sposobem przedostali się do oaz. Dlaczego szyldwachy dotąd nie wszczęli alarmu? Umysł porucznika gubił się w domysłach.
Zresztą nie czas było zastanawiać się. Należało coś natychmiast postanowić i przedsiewziąć. Każda chwila była drogą.
Sebastyan Gérard obudził oficerów sztabowych, którzy z nim do spółki zajmowali ten pokój i w kilku słowach opowiedział im co się dzieje. Zerwali się żywo z posłania i porwali za pistolety.
W tejże chwili porucznik chciał zejść do izby na dole, ażeby rozbudzić huzarów...
Ale i klapa, prowadząca z pierwszego piętra na parter, również się oparła. Przybito ją czemś tak samo, jak klapę od tarasu.
— Złapano nas w sidła, jak wilki! — wykrzyknął Sebastyan z wściekłością. — Co czynić?... Jak ostrzedz naszych ludzi o napadzie?...
— No, chociażby jaknajmocniej spali, — odrzekł jeden z oficerów sztabowych, — huk strzału ich rozbudzi...
— Prawda... Zaraz spróbuje...
Porucznik po omacku wziął z kąta strzelbę myśliwską, wyborną broń, nabitą kulami stożkowemi, któremi szakali o trzysta kroków kładł na miejscu potem wrócił znów do wązkiego okienka i wypatrywał celu.
Oazę zaległa jaknajgłębsza cisza. Ruch cieniów ustał. Wszędzie zdawał się panować spokój. Porucznik na skraju zagajnika rozróżnił jednak jakąś postać nieruchomą i mniej ciemną od zarośli. Wytknął strzelbę po za kraty, oparł ją o ramię, celował długo, wystrzelił.
Na huk ten, zerwał się huragan krzyków dzikich, wycia, nie mającego w sobie nic ludzkiego.
Arabowie, pochowani za drzewami, zaczajeni w wysokiej trawie, wyskoczyli jak djabły w sztuce czarodziejskiej.
Sto strzałów zagrzmiało na raz i kule połamały kraty okna z którego dał ognia Sebastyan, a kilka z tych pocisków świsnęło mu nawet około głowy. Szczęśliwym trafem kule go ominęły.
W tejże chwili jakiś łoskot dał się słyszeć po nad trzema oficerami.
Klapa od tarasu gwałtownie podniosła się w górę, w otworze zabłysły lufy strzelb arabskich, huknęły strzały i jeden z kolegów Sebastyana zwalił się trupem tuż obok jego nóg.
Położenie okropne. Żadnego ratunku zda się nie było dla tych dwóch ludzi, wziętych między dwa ognie.
Huzarzy odłączeni od swego porucznika i także jak on uwięzieni, wydawali wściekłe okrzyki.
Słychać było jak kolbami walili we drzwi, które przecież wcale nie ustępowały.
— Najpierw przerwijmy ogień na tarasie! — wykrzyknął Sebastyan, i z rewolwerem w ręce skoczył pierwszy na drabinę, a za nim tuż oficer sztabu.
Proch z drugiej salwy osmalił im wąsy i ubranie ale nie zrządził im innego szwanku. Teraz czterech czy pięciu arabów zasadzonych na tarasie, nie miało już innej broni prócz jataganów. Wystrzelano ich jednego po drugim, jak wściekłych psów.
Po tym tryumfie, Sebastyan wraz ze swym kolegą powrócił do pokoju na pierwszem piętrze i znów począł strzelać z okna. Nie żałował nabojów, ale mało która z kul trafiła, gdyż oblegający schronili się już przed niemi pod mury domostwa.
Nagle kłęb gryzącego dymu przedarł się przez szczeliny podłogi.
Na dole wybuchnął pożar. Obu oficerom groziło uduszenie od dymu lub spalenie żywcem.
W tejże chwili stary arab i jego córka, uradowani z powodzenia szatańskich planów, wyszli z domu, ogarniętego płomieniami, i skierowali się ku laskowi.
Jakbądź podłą, ohydną była ich zdrada, Sebastyan nie miał odwagi wymierzyć sprawiedliwości przez zabicie kobiety.
Wziął na cel starca. Dym mu zasłaniał oczy, ręka mu drżała bezwątpienia. Padła młoda arabka...
Widok, jaki się przedstawił oczom porucznika był tak straszny, że Sebastyan, chociaż był blizki śmierci, od której zda się nic go już nie mogło wybawić, zapomniał o własnem niebezpieczeństwie.
Ojciec zatrzymał się przy swem dziecku skrwawionem, którem wstrząsały już ostatnie konwulsye konania.
Krzyk dziki, przeraźliwy, krzyk rozpaczy i przekleństwa wydarł mu się z ust. Rzucił się na kolana i bezsilnemi rękoma usiłował podnieść ciało, z którego uleciało już ostatnie tchnienie...
Nie czując siły dostatecznej, podniósł w górę krwią zbroczone ręce, i zwracając je ku domowi z wyrazem na twarzy niewysłowionej wściekłości i nienawiści, potrząsnął tą krwią ku niewidzialnemu zabójcy jakby mu tem przesyłał groźbę i przekleństwo...
I rzec możnaby, że te przekleństwo przyniosło porucznikowi nieszczęście, bo w tejże właśnie chwili kula ugodziła go w głowę i runął bez przytomności na płonącą podłogę, przez którą wydobywały się z kłębami dymu i iskry coraz bardziej wzmagającego się pożaru...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.