Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Kiedy Sebastyan Gérard odzyskał przytomność, leżał na wygodnem łóżku w szpitalu w Oranie, troskliwie pielęgnowany i po upływie stosunkowo krótkiego czasu podniósł się, bo rany w głowie, jak wiadomo, są albo śmiertelne, albo prędko wyleczalne. Ocalenie jego zda się cudowne, było przecie jak najprostszą w świecie rzeczą.
Huzarom, kiedy już zginąć mieli, poduszeni dymem i płomieniami, udało się nareszcie oderwać klapę która ich więziła.
Obrona stała się możliwą, bo chociaż arabowie byli znacznie liczniejsi, jednakże „wściekłość francuzka“ zastępowała liczbę.
Dokonali zwycięzkiej wycieczki.
Dużo napastników trupem usłało ziemię. Inni rozpierzchli się spłoszeni, jak szakale pustyni.
Porucznik po przyjściu do siebie dowiedział się różnych szczegółów, które podczas wypadków tej nocy aż nazbyt dramatycznej, wydawały mu się ciemnymi i prawie niezrozumiałymi.
Stary arab, popchnięty ku zdradzie przez podwójny fanatyzm rasy i religii, przyjął francuzów do swej siedziby z tą myślą, że ich co do jednego poświęci nienawiści dzikiej,
Beduini z sąsiednich pokoleń przybyli na wezwanie jego córki. W przeddzień odjazdu francuzów, korzystając z nieobecności oficerów, drzemki żołnierzy i niedbalstwa straży, ani myślących o niebezpieczeństwie, kilku arabów zakradło się do domku i schowali się jedni na tarasie, inni w izbie starca i zawczasu pozabijali klapy w sufitach.
Napad dokonany miał być w nocy, kiedy się huzarzy pośpią. Tymczasem wysłani na zwiady arabowie zdołali na sposób dusicieli indyjskich podpełznąć wśród ciemności do placówek, zadusić ich i przywiązać natychmiast do pni palm tak, że stojąc, wydawali się żywymi.
Wszystko przewidziane było i uskutecznione z wszelką przezornością, tak, iż francuzi mieli być wymordowani bez oporu, albo uwędzeni jak lisy w norze.
Tylko niespodziewane, opatrznościowe przebudzenie się porucznika, przeszkodziło ziścić się zupełnie tym piekielnym planom. Sebastyan, zaalarmowawszy żołnierzy, ocalił oddział. Czyn jego nie pozostał bez nagrody...
Zamianowano go kapitanem i kawalerem legii honorowej, poczem dano mu urlop, ażeby na czas przyjścia do zdrowia, pozostał we Francyi, u ojca swego w departmaencie Doubs, w wiosce Hantmont, położonej na wyniosłości, u stóp której wypływa Cusancin.
Rzeczka ta zimna i przezroczysta wymyka się z pośród skał granitowych malowniczej postaci, na skraju doliny Cusance, przebiega na przestrzeni dwóch mil trzy wsie Cusance, Guillon i Pont-les-Montin i po krótkiej tej podróży wpada do Doubs.
Cusance osada, a raczej wieś, jak gniazdko w kępie traw, kryje się wśród wysokich pagórków, zarośniętych lasem. O istnieniu jej wiedzą tylko przyjeżdżający do kąpieli, do stacyi klimatycznej Guillon, którzy zazwyczaj oglądają źródła Cusancin, jako miejscową osobliwość.
W epoce, kiedy się zaczyna opowiadanie nasze, zamek Cusance należał do starego szlachcica, jenerała hrabiego de Franoy, który mieszkał w nim z córką jedynaczką.
Co prawda, nie był to właściwie zamek, ale dwór wiejski, jednopiętrowy, pokryty licznemi dachówkami, jak zwykle domy na prowincyi.
Przylegał doń obszerny, wybornie utrzymany ogród z pięknemi kwiatami i stuletniemi drzewy; wzdłuż którego szemrały wody rzeczki Cusancin.
Wesoło wyglądał ten zameczek, jak ujmująca akwarela angielska, zwłaszcza gdy promienie słoneczne padały na biały front domu, na zieleń drzew i wabiły ku sobie miriady brzęczących muszek i motyli, uwijających się wśród bogactwa barw przeróżnego kwiecia.
Jenerał Filip de Franoy, w chwili gdy go przedstawiamy czytelnikom, liczy siedmdziesiąt pięć lat; mógłby był wprawdzie postarać się o wspanialszą dla siebie siedzibę, bo miał przynajmniej sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, ale upodobał sobie ten dom, w którym na świat przyszedł, a zresztą przy prostocie wymagań, po co mu było myśleć o zmianie siedziby na starość.
Obecność i przywiązanie Berty, córki jego jedynaczki, wystarczały mu do szczęścia zupełnie.
A co do przyjemności, miał przecie trzy rosłe konie angielskie w stajni swej i dobrze zaopatrzoną piwnicę w stare wina burgundzkie i jurajskie.
Hrabia de Franoy, ostatni potomek męzki prastarego rodu, był to teraz wysoki szczupły starzec o butnej minie, postawie śmiałej, rycerskiej i temperamencie gorącym,
Twarz mocno czerwoną kończyły białe włosy, bardzo gęste, po wojskowemu krótko ostrzyżone. Wąs sumiasty, srebrzący się również jak włosy, rażącą stanowił sprzeczność z czarnemi, krzaciastemi brwiami, oczyma tak żywemi i tak świecącemi się, jakby u młodzieńca. Wyraz twarzy tchnął jednocześnie wyniosłością arystokratyczną, dobrocią i niezwykłą popędliwością.
Ożeniwszy się w pięćdziesiątym piątym roku życia z młodą panienką, bogatą i z dobrej rodziny, która go przełożyła po nad tłum młodych konkurentów, hrabia w pięć lat po ślubie został ojcem a w dwa lata po urodzeniu się Berty, stracił swą żonę.
Ta strata pogrążyła go w rozpacz łatwą do pojęcia, trudną do opisania. Nie chciał ani słuchać czczych pocieszań, nie mogących nic poradzić na prawdziwą boleść, i myślano z początku, że niebawem podąży do grobu, za swą ukochaną nieboszczką,
Jednakże przemógł się.
Powoli, w sposób prawie niedostrzegalny, Berta coraz bardziej rosnąc, przywiązała starca do życia. W miarę, jak rozwijało się dziecko, p. de Franoy odnajdywał w jego ślicznej twarzyczce uroczą twarz hrabiny. Po całych godzinach przypatrywał się, jak się krzewiło to maleństwo, wzruszony w milczeniu, i tu uśmiech mimowiedny przychodził mu na usta, tu duże łzy bez jego wiedzy płynęły mu z oczu i staczały się na zawiesiste wąsy.
Od czasu owdowienia p. de Franoy, otrzymawszy dymisyę na własne żądanie, nie opuszczał wcale zamku Cusance i Berta ani na jeden dzień nie była samą, bez ojca.
Przypuszczać ztąd nie należy, ażeby jej wykształcenie było zaniedbane. Przez sześć lat Berta miała przy sobie guwernantkę angielską osobę bardzo inteligentną i wykształconą, która dokończała edukacyi, rozpoczętej przez nauczycieli, dojeżdżających codzień z Baume-les-Dames,
Na nieszczęście miss Jenny Faneitte, zmuszoną się czuła dla braku zdrowia rozstać się z młodą panienką, kiedy ta właśnie doszła piętnastego roku życia.
Pierwszem następstwem tego rozstania, było pozostawienie pannie de Franoy zbyt wielkiej swobody.
Pozostawiona sama sobie, nie potrzebując przed nikim tłumaczyć się z czasu, Berta: nie omieszkała trochę zaniedbać zwykłych nauk, rysunków, muzyki i t. p., a natomiast oddała się namiętnie czytaniu. Pochłonęła wszystkie książki z biblioteki zamkowej, złożone przeważnie z romansów. Pośpieszamy dodać, że romanse te, dobierane przez matkę jej, były nawskroś moralne.
Czytanie ich nie mogło zepsuć młodego dziewczęcia, ani skalać niewinności jej duszy, wywarło jednak swój wpływ nieodzowny, uczyniło Bertę marzycielską i nadmiernie rozegzaltowaną.
Zgoła nie znając świata, wyobrażała go sobie takim, jakim go jej przedstawiały ulubione książki. Realizm jeszcze nie zyskał prawa w literaturze, do której należały stare powieści z biblioteki zamkowej i autorowie ich w fantazyi swej stwarzali świat, wcale niepodobny do rzeczywistego.
Berta zachowała anielską niewinność dziecka i dziewicy, w sercu jej tliła miłość tylko dla ojca, a przecie wyobraźnia jej roiła tysiące przygód romantycznych, nieraz iście namiętnych, których ona była bohaterką naiwną.
Czy takie usposobienie moralne z góry nie zapowiadało fatalnych następstw?
Wszak dziewczę tak rozegzaltowane z konieczności musiało się zadurzyć w pierwszym napotkanym młodym człowieku, ujmującej powierzchowności, nadać mu w swej wyobraźni niezliczone przymioty i niepospolite zasługi, stanowiące ideał doskonałości bohatera w romansach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.