Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Napomknęliśmy parę słów o wsi Hantmont, położonej o milę od siedziby jenerała, na wzgórzu, z ładnym gajem. Najznaczniejszą i pierwszą osobą w tej wiosce był mer, wieśniak sześćdziesięcioletni, który dorobił się majątku na handlu drzewem; ale pomimo fortuny, przynajmniej półmilionowej, i otaczającego go wielkiego szacunku, zawsze w okolicy nazywano go po prostu „ojcem Gérardem.“
Ojciec Gérard, obok pracowicie i uczciwie zrobionego pół miliona, umiał przecie czytać, pisać i rachować, w obyczajach jednak zachowywał całą pierwotną prostotę,
Jakim był na początku swych operacyi handlowych, takim na starość pozostał.
Oszczędny — żeby nie powiedzieć skąpy — jak w ogóle wszyscy wieśniacy, mieszkał w małym domku, a wszystkie tutaj jego ruchomości niewarte były może nawet dwustu talarów.
Jadł chleb razowy, słoninę, kartofle, kapustę i pił młode wino. Ubierał się zawsze w niebieską bluzę płócienną, czapkę bawełnianą w prążki i ciężkie sandały drewniane, wyłożone sianem i oklejone dla ozdoby skórą cielęcą.
Od święta tylko i na wielkie jakie uroczystości lub na podróż do miasta sąsiedniego, kładł na siebie surdut tabaczkowy, krótki w stanie, a długi za kolana i buty z podeszwami tak ponabijanemi gwoździami, jakby brama więzienna.
Ale na radach gminnych poczciwiec przewodniczył zawsze w bluzie płóciennej i bawełnianej czapie.
Miał jednak w sobie ojciec Gérard uczucie silniejsze od skąpstwa, potężniejsze od żądzy skupowania kawałków ziemi, — była to miłość ojcowska.
To, czego sobie odmawiał, szafował szczodrze dla Sebastyana, swego jedynaka. Skoro tylko chodzi o popchnięcie syna w świat, o zrobienie z niego „czegoś“, mer z Hantmont nie szczędził żadnych wydatków.
— Dziecko będzie miało na to — mawiał do siebie, a że mundur miał dla poczciwego wieśniaka nieprzezwyciężony powab, dodawał: — No, spodziewam się przecie, że się dobije honoru i sławy, i co najmniej zostanie jenerałem, jak pan hrabia de Franoy z zamku Cusance...
Rezultat tych nadziei był dotąd taki, że po ukończeniu nauk w kolegium w Bésancon, Sebastyan Gérard zdał świetnie egzamin i zajął miejsce pośród najlepszych uczniów szkoły wojskowej.
Posłany do Afryki w stopniu podporucznika pułku huzarów, przy pierwszej bitwie zasłużył sobie szlify porucznikowskie. Wiemy już, że niedługo czekał na rangę kapitana i na krzyż legii.
Portret Sebastyana Gérarda jużeśmy skreślili.
Natura miewa często kaprysy, których przy najlepszej chęci niepodobna wytłomaczyć.
Bo czemu naprzykład przypisać dystynkcyę w powierzchowności Sebastyana Gérarda, będącego synem bardzo mało okrzesanego wieśniaka i wieśniaczki, która za życia przedstawia skończony typ kobiety z gminu?
Może zręczniejsi od nas rozwiążą tę zagadkę.
My tymczasem uważamy za właściwe nadmienić, że odkąd Sebastyan wyszedł ze szkoły wojskowej, ojciec Gérard dawał mu hojnie pensyi miesięcznej półtora tysiąca franków. Dzięki tej szczodrej zapomodze, młodzieniec mógł żyć prawie na równej stopie z najbogatszymi oficerami w pułku.
Ojciec Gérard, uprzedzony na dni kilka listownie o przyjeździe syna, zrozumiał instynktownie, że młodemu oficerowi nie byłoby zbyt przyjemnie i przystojnie mieszkać wśród takich rupieci, jakiemi się on zadawalniał pomimo dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznego dochodu i tytułu mera.
Kazał więc zaprządz dwa wozy, służące zwykle do transportów drzewa i pojechał do Baume-les-Dames, gdzie wydał półtora tysiąca franków u tandeciarza na kupno starych mebli, dość przyzwoicie odnowionych.
Przywiezionemi rzeczami umeblowany został duży kwadratowy pokój, w którym świeżo wybielono ściany. Przy łóżku i przy oknie pozawieszano też firanki. Na kominku pomiędzy dwoma lichtarzami mosiężnemi, naśladującemi bronz, stanął zegar z czasów pierwszego cesarstwa i dwa bukiety kwiatów sztucznych pod kloszem, a ojciec Gérard zaś zatarł ręce, wyznając sobie nie bez trudności, że chociaż wszystko to bardzo drogo kosztuje, lecz trzebaby już być chyba bardzo wymagającym, aby nie podziwiać tej elegancyi tak zupełnej i tej dystynkcyi tak widocznej.
— Sebastyan będzie zadowolony! — pomyślał. — Drogie dziecko zaszczyt mi przynosi, co prawda!.. Kapitan i to z orderem! Dla ojca bardzo to pochlebne, ale też mu urządziłem mieszkanie, jakby jakiemu księciu!...
Sebastyan przyjechał i zachwycał się swym pokojem. Miał nawet tyle taktu, że udawał trochę zdziwionego tym przepychem, i mer czuł się zupełnie wynagrodzonym za poniesione wydatki w obec radości, żywo wyrażonej przez bohatera afrykańskiego, którego postawą rycerską nie mógł się nacieszyć, jak również twarzą ogorzałą, świetnym mundurem, a nadewszystko połyskującym krzyżem i czerwoną wstęgą zupełnie nową.
Młodemu oficerowi od czasu do czasu jeszcze dolegała rana. Podróż zmęczyła go. Przez kilka dni wcale nie wychodził. Ojciec nie opuszczał go ani na chwilę i od rana do wieczora kazał sobie opowiadać najmniejsze szczegóły z życia jego wojskowego, wypytywał go bezustannie o kraje dalekie, które poznał i o bitwy w których brał udział,
Po tygodniu takiego życia jednostajnego, przypominającego koszary, Sebastyan wypocząwszy i zupełnie zdrów, chciał się czemś zająć.
Dla oficerów kawaleryi jak wiadomo, tak samo jak dla sportsmenów, staje się potrzebą a zarazem i przyjemnością.
Kapitan przyprowadził sobie dwa konie: Dżalego i Beyroutha.
Zaczął więc to na Dżalim, to na Beyroucie odbywać długie przejażdżki wieczorem i zrana.
We dwa tygodnie niespełna, po przyjeździe do ojca, wracał właśnie o dziesiątej zrana z Baume-les-Dames, gdzie odwiedził podprefekta, swego kolegę ze szkół, i pędził galopem po cudnej drodze, wijącej się brzegiem Cusancon wśród dwóch pagórków leśnych i miał na sobie mundur oficera huzarów.
Wtem niedaleko od stacyi klimatycznej Guillen, zobaczył przed sobą o jakie sto pięćdziesiąt kroków starca wysokiej postawy, wybornie siedzącego na rosłym koniu, i za nim jadącego grooma w niebieskiej liberyi, spodniach skórzanych i palonych butach.
Jeźdzcy ci, zbliżali się zwolna.
W kilka sekund Sebastyan, przy galopie swego rumaka, zrównał się ze starym panem, mającym w ptęlicy swego guzika szeroką wstążeczkę orderową.
Młodzieniec skłonił się z uszanowaniem, zdejmując kepi i chciał już dalej pojechać, nie zwalniając biegu, gdy wtem starzec zatrzymał go tym wykrzyknikiem:
— Tam do licha, kapitanie, ładnego masz konia!
Sebastyan natychmiast zwolnił bieg Dżalego. Ukłonił się na nowo i odpowiedział:
— A przytem dzielne to zwierzę, mój jenerale,
— To kapitan mnie znasz? — spytał starzec z niejakiem zdziwieniem.
— Wiem, że mam zaszczyt mówić z jenerałem hrabią de Franoy..,
— Zbyt przecie młody jesteś, kapitanie, ażebyś mógł służyć podemną.
— To prawda, mój jenerale, ale dzieckiem jestem tych stron, gdzie wszyscy znają i szanują jedną z naszych znakomitości wojskowych...
— Powiadasz pan, że pochodzisz z tych stron?
— Tak, mój jenerale,
— To pozwól kapitanie, że cię zapytam o nazwisko?
— Jestem Sebastyan Gérard, syn mera z Hanmont...
— Zacnego człowieka... — podchwycił hrabia — i obrotnego, który umiał w uczciwy sposób dorobić się majątku, czego mu serdecznie winszuję i panu także.. A! to pan jesteś kapitanem Gérardem... jednym z naszych zuchów algierskich... wschodzącą chwałą, z której się szczycę dla mej starej prowincyi!..
— O! jenerale! — przerwał Sebastyan.
— Ależ pan nie jesteś znów mi tak obcym! — mówił dalej p. de Franoy. Pisały o panu dzienniki... Przy opowiadaniu o pańskich czynach walecznych nieraz mi zabiło serce... Daj mi rękę, kapitanie, rad jestem ją uścisnąć... Odkąd bawisz pan u ojca?
— Od dwóch tygodni, jenerale...
— A masz pan urlop do...
— Do czasu wyzdrowienia...
— No, na rekonwalescenta wcale pan mi nie wyglądasz...
— Rana już mi nie dolega.
— Rana, brawo!.. Lepsze to, niż jaka febra!.. Żołnierzowi nigdy nie żal przelać krwi za Francyę. Ale jeszcze zabawisz pan czas jakiś w Hantmont, spodziewam się?
— Z półczwarta miesiąca, jenerale.
— Doskonale... Liczę na to, że widywać się będziemy czasem, a nawet często, jeżeli moje siwe wąsy nie odstraszają pana... Byłem i ja takim jak pan... i pan będziesz takim, jak ja... naturalnie za pięćdziesiąt lat, a życzę panu, żebyś wtedy nosił te siedmdziesiąt pięć lat tak zuchowato, jak ja dzisiaj.
— I ja także bym sobie życzył, jenerale, chociaż nie bardzo sobie obiecuję — zawołał Sebastyan ze śmiechem. Pan zakasowałby niejednego młodego...
— Ho, ho!.. nie tak znowu we wszystkiem — odrzekł hrabia — ale to prawda, że przecie jeszczem coś wart... Kapitanie Gérardzie, proszę cię bardzo, a nawet zobowiązuję, ażebyś podczas pobytu w Hantmont, uważał mój dom jak swój..
— Jenerale...
— No, zgoda? przyjedziesz pan?
— Nie wiem, jak mam być panu jenerałowi wdzięcznym.
— Wdzięczność... to już do mnie należy — przerwał p. de Franoy. Zresztą nie lękaj się pan nudów tak bardzo... W starym zamczysku nie jestem sam... będziesz tam widział nietylko moją twarz... Zobaczysz pan Bertę, moją córkę... To dziecko jeszcze co prawda, ale jakie śliczne dziecko... To promień wiosennego słońca, co mnie rozgrzewa i odmładza... Pieszczotka, gra na fortepianie jak anioł, śpiewa jak słowik!.. Posłuchamy trochę jej muzyki... pan mi opowiesz swe bitwy w Afryce, a ja o swych kampaniach nie będę panu bajdurzył zbyt długo, słowo honoru... No, już postaram się, jak tylko będę mógł, żeby się panu godziny nie dłużyły w naszej prastarej siedzibie... Na obiad bądźże pan jutro łaskaw... O! bez żadnego „ale“, bez żadnej ceremonii... Jadamy skromnie, ale winko mam wcale niezłe... przekonasz się pan... znajdzie się butelczyna „Château-Châlous“ z roku 1801.. No, dawajże mi pan zaraz słowo, że będziesz...
— Ależ i owszem, jenerale.. przyjmuję zaproszenie z całego serca...
— Poczciwy z ciebie chłopiec, kochany kapitanie... Siadamy do stołu o szóstej, ale przyjedź wcześniej na wódkę...
— Będę punkt o piątej.
Tak rozmawiając starzec i młodzieniec, w ciągu kilku minut zaprzyjaźnieni jaknajserdeczniej, nadjechali do wioski Cusance.
Naprzeciw kościoła, na prawo, droga prowadziła do niezbyt pańskiej siedziby hrabiego Franoy.
Zatrzymano konie, a kiedy groom zsiadłszy otwierał sztachety, jenerał raz jeszcze podał rękę Sebastyanowi Gérard i rzekł:
— Więc do jutra.
Kapitan ujrzał zdaleka, jak mignęła w parku różowa sukienka i sploty jasnych włosów pod kapelusikiem słomianym, ale wdzięczne to zjawisko zniknęło natychmiast po za szpalerem krzewów i kwiatów, aż zaraz zamknęły się sztachety.
Sebastyan popędził konia i ruszył dalej ku Hantmont.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.