<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIII.[1]

ALPY AUSTRALIJSKIE.

Od strony południowo - wschodniej ogromna zapora przecinała drogę. Był to łańcuch Alp Australijskich, jakby rozległa fortyfikacja, której nierówne bastjony ciągną się na przestrzeni tysiąca pięciuset mil angielskich i wstrzymują obłoki na wysokości czterech tysięcy stóp.
Z zachmurzonego nieba mało spływało na ziemię ciepła, przedzierającego się przez gęstą tkaninę mgły. Temperatura była więc znośna, ale podróż bardzo trudna po gruncie coraz nierówniejszym. Tu i owdzie sterczały pagórki, porosłe zielonemi drzewkami gumowemi. Dalej wzgórza już bardziej wyniosłe tworzyły pierwsze wielkich Alp szczeble. Trzeba było jechać ciągle pod górę. Znać to już było po wysiłku wołów, których jarzma skrzypiały pod oporem ciężkiego wozu; woły sapały mocno i ciężko oddychały, a naprężone muskuły na ich nogach zdawały się pękać. Osie u wozu jęczały za każdem silniejszem stuknięciem, nieuniknionem ,pomimo całej zręczności Ayrtona. Damy dość wesoło, a przynajmniej cierpliwie, znosiły swe położenie.
John Mangles z dwoma majtkami jechał a jakie sto kroków naprzód, torując drogę i wyszukując najłatwiejszych do przebycia miejsc, bo wóz ciągle prawie przesuwać się musiał pomiędzy zdradliwemi skałami. Była ta jakby żegluga po kołyszących się gruntach.
Trudne to było a często i niebezpieczne. Nieraz Wilson siekierą musiał torować przejście przez gęste zarośla. Gliniasty i wilgotny grunt usuwał się z pod nóg. Drogę przedłużały liczne zakręty i kołowania, jakie musiano robić z powodu często napotykanych wysokich skał, głębokich wąwozów lub ukrytych trzęsawisk. To też dobrze, iż do wieczora zdołano posunąć się choć a pół stopnia naprzód. Rozłożono się obozem u podnóża Alp przy strumieniu Cobongra, na skrawku niewielkiej płaszczyzny, pokrytej krzakami, sięgającemi czterech stóp wysokości, które mile rozweselały oko jasno-różową barwą swych liści.
— Trudne będziemy mieli przejście — rzekł G1enarvan, spoglądając na łańcuch gór, których profil ginął już w ciemności wieczornej. — Alpy, oto nazwa, dająca niemało do myślenia.
— Trzeba im dać radę — odpowiedział Paganel. — Nie wyobrażaj sobie, kochany milordzie, że mamy przebyć całą Swajcarję. Australja ma swoje Grampiany, Pireneje, Alpy, góry Błękitne, jak Europa i Ameryka, ale to wszystko w minjaturze. Ta dowodzi tylko, że wyobraźnia geografów nie jest zbyt płodna, lub że język ich bardzo ubogi w nazwy.
— A więc te Alpy Australijskie? — pytała lady Helena.
— Są to góry kieszonkowe — odrzekł Paganel. — Ani będziemy wiedzieli, kiedy je przejdziemy.
— Mów tylko o sobie! — odezwał się major. — Pomiędzy nami jeden jest tylko człowiek tak roztargniony, że może przejść łańcuch gór, nie wiedząc prawie a tem.
— Roztargniony! — zawołał Paganel — ależ nie jestem już roztargniony. Owołuję się do świadectwa pań. Od chwili wstąpienia na ląd stały, czyż nie dotrzymałem obietnicy? Czyż choć raz byłem roztargniony? Czyż choć jedną popełniłem niedorzeczność?
— Ani jednej, panie Paganel — rzekła Marja Grant. - Jesteś teraz najdoskonalszym z ludzi.
— Zanadto doskonałym! — dodała z uśmiechem lady Helena.— Z twojemi roztargnieniami było ci bardzo do twarzy.
— A więc — rzekł Paganel - skoro już nie mam żadnej wady, to będę człowiekiem, jak wszyscy inni ludzie. Spodziewam się zatem, że lada chwila zbroję znowu coś takiego, z czego się naśmiejecie dowoli. Inaczej zdawałoby mi się, że mi czegoś brakuje.
Nazajutrz, to jest 9-go stycznia, pomimo najuroczystszych zapewnień geografa, orszak podróżny nie bez wielkiej trudności rozpoczął przejście Alp. Trzeba było iść naoślep i brnąć coraz dalej w ciasne i głębokie wąwozy, które wkońcu mogły doprowadzić do miejsca niemożliwego do przebycia.
Ayrton w niemałym już był kłopocie, gdy na szczęście, po godzinnym przeszło, utrudniającym pochodzie, na jednej ze ścieżek górskich ukazała się licha oberża.
— Doprawdy — zawołał Paganel — wątpię, aby właściciel tej karczmy robił majątek w podobnem miejscu! Naco się tu ona przydać może?
— Nato, aby nam dać objaśnienia o drodze — odpowiedział Glenarvan. — Wejdźmy!
Glenarvan w towarzystwie Ayrtona wszedł do oberży. Gospodarz w Bush - Inn (taka nazwa widniała na szyldzie) — był to człowiek ordynarny, z twarzą odrażającą, dowodzącą, że lubił gin, brandy i whisky, a w karczmie swojej zwykł był widywać samych tylko wędrownych hodowców bydła lub ludzi dozorujących stada.
Cierpko odpowiadał na zapytania, ale odpowiedzi jego wskazały dostatecznie Ayrtonowi kierunek drogi. Glenarvan kilku koronami[2] wynagrodził oberżyście przysługę i już miał wyjść z oberży, gdy nagle uwagę jego zwrócił afisz, przylepiony na murze.
Było to obwieszczenie policji kolonjalnej o wyłamaniu się i ucieczce złoczyńców z Perth, zapewniające sto funtów szterlingów wynagrodzenia temu, ktoby ujął i wydał dowódcę ich Ben Joyce'a.
— Prawdziwie — rzekł Glenarvan do kwatermistrza — wartoby powiesić tego nędznika.
— A lepiej jeszcze schwytać go! — odpowiedział Ayrton — sto funtów, to sumka znakomita! Nie dałbym tyle za niego.
— Co zaś do oberżysty — odparł Glenarvan — nie ufałbym mu nawet pomimo tego afisza.
— Ani ja — dorzucił Ayrton.
Glenarvan z kwatermistrzem powrócili do wozu. Skierowano się ku punktowi, w którym kończy się droga do Lucknow. Wiło się tam wąskie przejście, przecinające ukośnie łańcuch górski. Zaczęto się niem wdzierać wyżej.
Wejście było bardzo przykre. Nieraz musiały panie opuszczać wóz, a mężczyźni zsiadać z koni; trzeba było rękami obracać ciężkie koła i popychać wóz naprzód — zatrzymywać się dość często na spadkach niebezpiecznych, wyprzęgać woły, podkładać coś pod koła wozu, grożącego stoczeniem się na dół — i nieraz Ayrton musiał używać pomocy koni, już i tak ledwie wlokących nogi z utrudzenia.
Czy to wskutek tego trudu ciągłego, czy też z innej przyczyny, dość, że tego dnia padł jeden z koni, ale to tak nagle, że nikt się tego nie mógł spodziewać. Był to koń Mulradyego.
Ayrton obejrzał zwierzę, rozciągnięte na ziemi, i zdawał się nie pojmować przyczyny nagłej jego śmierci.
— Musiało w sobie coś zerwać to biedne stworzenie — rzekł Glenarvan.
— Zapewne — odpowiedział Ayrton.
— Weź mego konia, Mulrady — odrzekł lord — ja siądę na wozie, przy żonie.
Mulrady spełnił polecenie. Konia padłego zostawiono krukom na pastwę i dalej pracowano nad wdzieraniem się na górę.
Łańcuch Alp Australijskich nie jest szeroki, podstawa jego zajmuje wszerz przestrzeń zaledwie ośmiu mil angielskich. Jeżeli więc przejście, jakie obrał Ayrton, prowadziło do wschodniego stoku, to we dwie doby można się było spodziewać przebycia tej wysokiej zapory. A dalej, do samego już morza, droga będzie łatwa i bez żadnych przeszkód.
Dnia 10-go podróżni dosięgnęli najwyższego punktu przejścia, wzniesionego blisko na dwa tysiące stóp. Znajdowali się na otwartej płaszczyźnie, skąd wzrok sięgał bardzo daleko. Na północ migotały spokojne wody jeziora Omeo, upstrzone mnóstwem wodnego ptactwa, a poza niemi rozległe płaszczyzny Murrayn. Na południe roztaczały się zieleniejące łany Gippslandu z gruntami, obfitującemi w złoto, i wysokiemi lasami i z całą powierzchownością kraju dziewiczego. Tam natura była jeszcze panią swych płodów, biegu swych wód, wielkich drzew, nietkniętych dotąd siekierą: a niewielka liczba hodowców bydła, jaka się tam dotąd pojawiła, walczyć z nią nie miała odwagi. Zdawało się, ze[3] ten łańcuch Alp rozdzielał dwa różne kraje, z których jeden dotąd zachował całą swą dzikość pierwotną. Właśnie zachodziło słońce, a ostatnie jego promienie, przedzierające się przez czerwone obłoki, ożywiały tło okręgu Murray. Przeciwnie Gippsland, ukryty poza osłoną gór, ginął w mroku i możnaby powiedzieć, że noc przedwczesna zanurzała w cieniu cały ten pas zaalpejski. Podróżni, stojąc pomiędzy temi dwoma krajami, tak od siebie oddzielonemi, żywo odczuwali tę sprzeczność i dziwne wzruszenie ogarnęło ich serca, na widok tej ziemi prawie nieznanej, którą przebywać mieli aż do samych granic prowincji Wiktorji.
Przenocowano na miejscu, a nazajutrz zaczęto schodzić ze zbocza. Nadzwyczaj gwałtowny grad spotkał podróżnych, tak, że aż musieli szukać schronienia pod skałami. Nie były to zwykłe ziarnka gradu, ale całe kawały lodu, wielkie jak dłoń, spadające z chmur, burzą ładownych. Z procy wyrzucone, nie padałyby z większą gwałtownością. Wóz uległ przedziurawieniu w kilku miejscach, a zapewne nie każdy dach wytrzymałby ciężar tych lodów, tak gwałtownie padających, że niektóre więzły w pniach drzew. Trzeba było czekać przejścia nawałnicy, aby nie być przez nią ukamienowanym. Trwało to blisko godzinę, poczem podróżni weszli znowu na skały spadziste, śliskie jeszcze od resztek topniejącego gradu.
Pod wieczór, wóz podziurawiony, chwiejący się, ale mocno jeszcze stojący na kołach, spuszczał się z ostatnich pochyłości Alp, posuwając się wśród pojedyńczo rosnących jodeł. Przejście prowadziło na płaszczyzny Gippslandu. Przebyto więc szczęśliwie Alpy i zabrano się, jak zwykle, do rozbicia namiotów na nocny wypoczynek.
Dnia 12-go o świcie, z zapasem nowych sił i zapału, puszczono się w dalszą drogę. Wszystkim pilno już było stanąć co najrychlej u celu, to jest dojść do tego punktu na oceanie Spokojnym, w którym nastąpiło rozbicie się okrętu Britannia. Tam tylko można się było spodziewać trafienia na ślady pewniejsze rozbitków; dlatego też Ayrton nalegał na lorda Glenarvana, aby wyprawił do Duncana rozkaz udania się ku wybrzeżu, celem zgromadzenia pod ręką wszystkich środków do dalszych poszukiwań. Według jego zdania, wypadało korzystać z drogi, prowadzącej z Lucknow do Melbourne, gdyż później trudno będzie znaleźć bezpośrednią komunikację ze stolicą.
Zdawało się, że wypada słuchać rady kwatermistrza. Paganel zgadzał się na nią w zupełności; podzielał on także przekonanie, że obecność jachtu bardzo w podobnych okolicznościach może być pożyteczna i że jeżeli nie skorzysta się z drogi z Lucknow, potem nie będzie można znaleźć sposobności przesłania pisma de[4] Melbourne.
Glenarvan był niezdecydowany i już może byłby wysłał rozkazy, które Ayrton usilnie zalecał, gdyby major nie sprzeciwiał się temu uporczywie. Dowodził on, że wyprawie koniecznie była potrzebna obecność Ayrtona; że za zbliżeniem się do wybrzeży kraj będzie mu lepiej znany; że gdyby wypadkiem trafiono na ślady kapitana Granta, to kwatermistrz lepiej, niż ktokolwiek inny, potrafi z nich skorzystać; że nareszcie on tylko jeden może wskazać miejsce rozbicia się Britanji.
Mac Nabbs nalegał przeto, aby jechać dalej, nie zmieniając pierwotnego programu. John Mangles był tego samego zdania i silnie popierał majora. Młody kapitan zrobił nawet uwagę, że rozkazy Jego Dostojności łatwiej dojdą do Duncana, gdy będą wyprawione z zatoki Twofold, aniżeli przez posłańca, zmuszonego przebiec dwunastomilową przestrzeń całkiem dzikiego kraju.
Zdania ich przeważały. Postanowiono zatem nic nie przedsiębrać aż za przybyciem do zatoki Twofold. Major obserwował Ayrtona, który mu się wydawał dosyć niezadowolony. Major jednak nie wspomniał o tem nikomu i, jak było jego zwyczajem, spostrzeżenia swe zachował dla siebie.
Płaszczyzny, ciągnące się u stóp Alp Australijskich, były równe i lekko ku wschodowi pochylone. Jednostajność położenia przerywały tylko gdzie niegdzie porozrzucane kępy mimoz, eukaliptusów i rozmaitych drzew gumowych. Grunt najeżony był wszędzie krzewem, „Gastrolabium grandiflorum”, o kwiatach świetnej barwy. Drogę często przerzynały strumyki niewielkie, zarośnięte sitowiem. Przebywano je najczęściej w bród. Za zbliżeniem się podróżnych zrywały się i odlatywały stada dropiów i kazuarów. Przez krzaki przeskakiwały kangury, jak figurki elastyczne. Lecz nikomu przez myśl nie przeszło polować, tem więcej, że konie padały już prawie z utrudzenia.
Powietrze też było duszne wskutek wielkiego upału, atmosfera przesycona elektrycznością. Ludzie i zwierzęta ulegali jej wpływowi, posuwali się przeto ciągle naprzód, nie zajmując się czem innem. Tylko głos Ayrtona, wołającego na strudzone woły, przerywał niekiedy milczenie.
Od południa do godziny drugiej przebyto bardzo ciekawy las paproci, który obudziłby zapewne podziw ludzi mniej, niż nasi podróżni, strudzonych. Rośliny te w pełnym rozwoju miały do trzydziestu prawie stóp wysokości. Konie i jeźdźcy swobodnie przesuwali się pod ich zwisłemi gałęziami, a często ostroga zabrzęczała, uderzywszy o ich drzewną gałązkę. Pod tym nieruchomym parasolem panował przyjemny chłód, na który nikt się nie użalał. Tylko Paganel, zawsze objawiający nazewnątrz swe uczucia, wyrażał swe zadowolenie tak głośno, że zrywały się stada papug i kakadu, z wrzaskiem ogłuszającym.
Geograf wciąż wydawał okrzyki podziwienia i radości, gdy nagle towarzysze jego spostrzegli, że zachwiał się na koniu i spadł ciężko na ziemi. Czy to było omdlenie, czy gorzej może — osłabienie, spowodowane zbyt wysoką temperaturą?
Wszyscy pobiegli do niego.
— Paganelu! Paganelu! Co ci jest? — wołał lord Glenarvan.
— To znaczy, że nie mam już konia — odpowiedział Paganel, wydobywając nogi ze strzemion.
— Jakto! Twój koń?
— Zdechł, piorunem rażony! Tak samo, jak koń Mulradyego.
Glenarvan, John Mangles i Wilson obejrzeli konia. Paganel miał słuszność — koń jego nie żył.
— To coś szczególnego — rzekł John Mangles.
— Prawdziwie, że coś szczególnego — mruknął major.
Glenarvana mocno dotknął ten nowy wypadek. Trudno było myśleć o znalezieniu innych koni w tej pustyni, a jeśli epidemja jakaś dotyka tu konie, to wkońcu trudno będzie dalej odbywać podróż.
Do wieczora bardziej jeszcze utwierdziło się przekonanie o jakiejś epidemji; trzeci koń padł pod Wilsonem, a co gorsza padł także jeden z wołów, do wozu zaprzęgniętych. Pozostały tylko trzy woły i cztery konie.
Położenie stawało się coraz trudniejsze. Jeźdźcy, pozbawieni koni, musieli zdecydować się na podróż pieszą. Niejeden hodowca bydła tak samo przebywał tę pustynię. Ale jeśli przyjdzie wóz opuścić, cóż wtedy stanie się z damami? Czyż będą mogły przejść sto dwadzieścia mil, dzielących je od zatoki Twofold?
John Mangles i Glenarvan bacznie obejrzeli konie, pozostałe przy życiu; możeby się dało zapobiec nowym wypadkom. Lecz po najściślejszem zbadaniu nie dostrzegli żadnych objawów choroby, ani oznak słabości. Konie te były zupełnie zdrowe i z rzadką wytrwałością znosiły trudy podróży. Glenarvan miał nadzieję, że żaden już nie padnie ofiarą tej dziwnej epidemji.
Takie też było zdanie Ayrtona, przyznającego się do zupełnej nieświadomości przyczyn tej nagłej śmierci zwierząt.
Jechano dalej. Idący pieszo przysiadywali się na wóz w razie mocnego utrudzenia. Przez cały dzień ujechano zaledwie dziesięć mil. Wieczorem dano znak do wypoczynku — urządzono obóz i noc przeszła spokojnie pod rozległą kępą paproci olbrzymich, pomiędzy któremi przelatywały ogromne nietoperze, zwane właściwie lisami latającemi.
Następny dzień, 13- sty stycznia, przeszedł szczęśliwie; nie powtórzyły się wypadki wczorajsze. Sanitarny stan wyprawy był zupełnie zadowalający. Konie i woły wesoło spełniały swe obowiązki. Salon lady Heleny ożywił się bardzo z powodu coraz większego napływu wizytujących. Pan Olbinett był niestrudzony w rozdawaniu chłodzących napojów, tak potrzebnych przy upale trzydziestostopniowym.
Poszła cała półbeczka szkockiego piwa (scotch-ale); zgodzono się, że wyrabiający je Barclay et Comp. jest największym człowiekiem w całej Wielkiej Brytanji, większym nawet od Wellingtona, który nigdy nie wyrabiał tak dobrego piwa. Może być, że w tem zdaniu i miłość własna Szkotów pewną odgrywała rolę. Paganel pił dużo, a więcej jeszcze rozprawiał o tem i owem, i o wszystkiem.
Zdawało się, że dzień, tak dobrze zaczęty, równie dobrze zakończyć się powinien. Ujechano tęgich piętnaście mil po czerwonawym gruncie górzystym. Wszystko pozwalało przypuszczać, że tegoż samego wieczora orszak podróży obozować będzie nad brzegami Snowy, wielkiej rzeki, wpadającej do oceanu Spokojnego w południowej części prowincji Wiktorji. Wkrótce wóz wjechał na szerokie płaszczyzny gruntu czarnego pomiędzy gęstwiny bujnych traw. Pod wieczór mgła, rysująca się na widnokręgu oznaczała bieg rzeki Snowy. Na zakręcie drogi, poza niewielką wyniosłością, wznosił się lasek drzew wysokich. Ayrton skierował woły, dobrze już zmęczone, pomiędzy pnie drzew cienistych i już wyjeżdżał na kraj lasu w odległości pół mili od rzeki, gdy nagle wóz zapadł do połowy kół.
— Ostrożnie, baczność! — zawołał Ayrton na jadących tuż za nim.
— Co to takiego? — spytał Glenarvan.
— Ugrzęźliśmy — odpowiedział Ayrton, głosem i batem poganiając woły, które do kolan stojąc w błocie, z miejsca ruszyć nie były w stanie.
— Zanocujmy tutaj — rzekł John Mangles.
— To będzie najlepiej — odrzekł Ayrton. — Jutro o dniu łatwiej sobie poradzimy.
Glenarvan zgodził się na to.
Noc zapadła raptownie, po bardzo krótkim zmroku; gorąco się jednak nie zmniejszało. Atmosfera była dusząca. Na widnokręgu ukazywały się od czasu do czasu błyskawice, olśniewające dowody dalekiej burzy.
Przygotowano naprędce nocleg i skorzystano, o ile było można, z ugrzęzłego wozu. Ciemne sklepienie wielkich drzew osłaniało namiot; podróżni dobrze byli umieszczeni, byle im tylko ulewa nie dokuczała.
Ayrton z niemałym trudem zdołał wyciągnąć swoje trzy woły z trzęsawiska, w którem biedne stworzenia aż po brzuch tonęły. Kwatermistrz ustawił je wraz z czterema końmi i nikomu nie pozwolił wybierać dla nich paszy. Przyznać zresztą trzeba, że znał się na tem, a tego wieczora Glenarvan uważał, że z podwojoną pracował gorliwością. Dziękował mu więc za to szczerze, uważając za rzecz wielkiej wagi oszczędzanie i zachowanie tak potrzebnych do dalszej podróży stworzeń.
Podróżni tymczasem zjedli skromną wieczerzę. Upał i utrudzenie odejmowały im apetyt. Potrzebowali więcej snu, niż posiłku. Lady Helena i miss Grant, pożegnawszy swych towarzyszów, poszły na swoje zwykłe miejsce na wozie. Mężczyźni zaś jedni wcisnęli się pod namiot, inni według upodobania legli pod drzewami na trawie, co w tym klimacie zdrowym żadnem nie grozi zdrowiu niebezpieczeństwem.
Zwolna wszyscy zasnęli głęboko. Gęste chmury, zalegające niebo, zwiększyły jeszcze ciemność nocy. Najmniejszy wietrzyk nie odświeżał atmosfery. Ciszę nocy przerywało tylko kukanie ptaka morepork, odzywającego się, jak kukułki europejskie, odgłosem tercji małej.
Około godziny jedenastej, po krótkim, ciężkim i niespokojnym śnie, major się obudził. Napół przymknięte jeszcze oczy jego uderzyło światło wśród drzew migające. Było to coś nakształt płachty białawej, migocącej jak woda na powierzchni jeziora; Mac Nabbs sądził zrazu, że to pożar, snujący się po ziemi.
Powstał tedy i podszedł ku lasowi, lecz zdziwił się ogromnie, widząc, że to było zjawisko zupełnie naturalne; ogromna przestrzeń, zarośnięta grzybami, wydawała z siebie to światło fosforyczne; świetlne pryszcze tych roślin skrytopłciowych z dość znacznem natężeniem błyszczały wśród ciemności[5].
Niesamolubny major chciał już obudzić Paganela, aby na własne oczy stwierdził to zjawisko, gdy niespodzianie nowy go zatrzymał wypadek.
Blask fosforyczny oświecał las na przestrzeni półmilowej, i majorowi zdawało się, że widzi szybko przesuwające się cienie na oświetlonym skraju lasu. Czyżby go wzrok mylił? Byłożby to proste przywidzenie, skutek sennego rozmarzenia?
Mac Nabbs położył się na ziemi i po ścisłem a cierpliwem zbadaniu spostrzegł wyraźnie kilku ludzi, którzy, nachylając się często, wyraźnie na ziemi szukali świeżych jeszcze śladów.
Trzeba się było dowiedzieć, czego chcieli ci ludzie!
Major nie wahał się, co ma zrobić; nie budząc swych towarzyszów, ruszył, pełzając na brzuchu, jak dziki mieszkaniec stepów, i zniknął śród wysokich traw.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – XLIV.
  2. Crown — 2½ szylinga.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.
  5. Drumond już obserwował to zjawisko w Australji i także na grzybach, które, jak się zdaje, należą do rodziny Agaricus olearicus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.