Dzieci kapitana Granta/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ZEALAND I ALAND.
Wymówienie nazwiska Ben Joyce wstrząsnęło wszystkich, jak uderzenie gromu. Ayrton nagle się wyprostował. W ręce trzymał rewolwer. Huknął strzał. Glenarvan upadł, trafiony kulą. Nazewnątrz dało się słyszeć kilka wystrzałów.
John Mangles i majtkowie, ochłonąwszy ze zdziwienia, chcieli się rzucić na Ben Joyce'a; lecz zuchwały zbrodniarz uciekł już i połączył się ze swą bandą, czatującą na brzegu lasu gumowego.
Namiot nie ochraniał dostatecznie od strzałów. Trzeba się było cofać. Glenarvan, lekko raniony, powstał.
— Do wozu, do wozu! — wołał John Mangles — ciągnąc lady Helenę wraz z Marją Grant, które wkrótce znalazły się bezpieczne poza mocnemi ścianami wozu.
Wtedy dopiero John, major, Paganel i majtkowie porwali strzelby, gotowi dać odpór zbójcom. Glenarvan i Robert pozostali przy kobietach, a p. Olbinett przyłączył się do obrońców.
Wszystko to stało się błyskawicznie. John Mangles obserwował pilnie brzeg lasu. Za przybyciem herszta bandy, strzały ustały nagle. Chwilowo głębokie nastało milczenie. Obłoczki białego dymu jeszcze rysowały się pomiędzy gałęźmi drzew gumowych, wysokie zarośla gastrolabium stały nieporuszone; znikły naraz wszelkie oznaki ataku.
Major i John Mangles posunęli się na rekonesans aż do wielkich drzew. Nie było tam jednak nikogo. Widniały jeno liczne ślady kroków i tlejące się flejtuchy, świeżo ze strzelb wypadłe. Major, jako człowiek przezorny, przygasił je nogą, bo dosyć było najmniejszej iskierki, aby w tym lesie suchych drzew wzniecić pożar straszny i niebezpieczny.
— Zbrodniarze uciekli — mówił major — i właśnie to ich zniknienie mocno mnie niepokoi. Wolałbym patrzeć im w oczy. Lepszy jest tygrys w otwartej płaszczyźnie, aniżeli wąż ukryty w trawie.
Przebiegnijmy te krzaki naokoło wozu.
Major i John przejrzeli okolicę, lecz od skraju lasu aż do brzegu Snowy żadnego nie napotkali zbójcy. Banda Ben Joyce'a znikła, jak stado ptaków drapieżnych; zniknięcie to jednak było tak dziwne, że
tem większą czujność nakazywało — i rzeczywiście miano się na baczności. Wóz, jako miejsce ufortyfikowane, stał się środkowym punktem obozowiska, a straż nieustanną pełnili dwaj ludzie, zmieniający się co godzina.
Pierwszem staraniem lady Heleny i Marji Grant było opatrzyć ranę lorda Glenarvana. Gdy padł ugodzony kulą, przerażona lady Helena zaraz pobiegła do niego. Wobec niebezpieczeństwa, odważna ta kobieta potrafiła pokonać swą rozpacz i co prędzej odprowadziła męża do wozu. Tam obnażono, ramię skaleczone, a major, obejrzawszy ranę, przekonał się, że kula rozdarła je, nie dotarłszy do wnętrza. Ani kości, ani muskuły nie były naruszone. Z rany sączyła się krew obficie, lecz Glenarvan uspokoił swych przyjaciół, pokazując im, że może swobodnie poruszać palcami i całą ręką, a po opatrzeniu rany prosił, aby się więcej nim nie zajmowano.
Oprócz Wilsona i Mulradyego, stojących na straży, wszyscy podróżni zgromadzili się około wozu, celem wspólnej narady. Majora proszono, aby rzecz całą wyjaśnił.
Przed rozpoczęciem opowiadania, Mac Nabbs uwiadomił najprzód kobiety o tem, czego nie wiedziały: to jest o ucieczce z Perth 'bandy złoczyńców, o ukazaniu się ich w prowincji Wiktorji i udziale w okropnym wypadku na drodze żelaznej. Pokazał im ów numer Australian and New Zealand Gazette, kupiony w Seymur, i dodał, że policja nałożyła cenę na głowę Ben Joyce'a, niebezpiecznego bandyty, którego tak okropnie wsławiły zbrodnie, od półtora roku bezkarnie spełniane.
Ale jakimże sposobem Mac Nabbs poznał tego Ben Joyce'a w Ayrtonie, kwatermistrzu z jachtu Britannia? Tego właśnie wszyscy byli bardzo ciekawi.
Od pierwszego zaraz spotkania major, instynktem jakimś wiedziony, nie ufał Ayrtonowi. Kilka nic napozór nieznaczących faktów, spojrzenie, wymienione pomiędzy kwatermistrzem i kowalem z Wimerra River, unikanie w drodze miast i miasteczek, nalegania jego co do sprowadzenia Duncana, dziwna i niepojęta śmierć zwierząt, jego staraniom powierzonych, nareszcie nieopisany brak szczerości
w postępowaniu — wszystkie te szczegóły razem wzięte zwolna obudziły podejrzenia majora.
Nie mógł jednakże sformułować jeszcze wyraźnego oskarżenia. Stało się to dopiero po wypadkach nocy minionej.
Mac Nabbs, pełzając wśród wysokich i gęstych zarośli, w odległości pół mili od obozowiska napotkał owe cienie podejrzane, które tak obudziły jego uwagę. Rośliny fosforyczne rzucały słabe światełka wśród ciemności.
Trzej ludzie badali przy tych światełkach ślady, świeżo na gruncie pozostawione; pomiędzy nimi Mac Nabbs poznał kowala z Black Point. „To oni!” — mówił jeden. „Tak jest” — odpowiedział drugi oto podkowa kształtu liścia koniczyny. To tak od samej Wimerra. Wszystkie konie pozdychały. Trucizna jest niedaleko., Możnaby nią ogołocić z koni kawalerję całego świata. Co to za wyborna i pożyteczna roślina to gastrolabium!”
— Potem zamilkli — mówił Mac Nabbs — i odeszli. — Poszedłem za nimi, bo byłem ciekawy. Wkrótce wznowili rozmowę. „Zręczny to człowiek ten Ben Joyce — rzekł kowal — znakomity kwatermistrz
ze swoim konceptem rozbicia się okrętu. Jeśli jego projekt się uda, będzie to gratką nielada. Cały szatan ten Ayrton!” „Nazywaj go Ben Joyce — mówił drugi — zasłużył na to nazwisko!”
— W tej chwili — opowiadał dalej major — łotry opuścili lasek gumowy. Wiedziałem wszystko, com chciał wiedzieć, i powróciłem do obozu z tem mocnem przekonaniem, że nie wszyscy zbrodniarze, skazani na wygnanie, stają się moralniejsi pod wpływem klimatu
australijskiego, pomimo teorji szanownego Paganela.
Major umilkł, towarzysze jego rozmyślali tymczasem w cichości.
— Tak tedy — mówił Glenarvan blady z gniewu — ten łotr Ayrton aż tu nas przyprowadził, aby złupić i zamordować.
— Tak jest — odpowiedział major.
— I od Wimerra już banda jego idzie wślad za nami, czyhając na przyjazną sposobność.
— Tak!
— Ależ w takim razie ten nędznik nie jest kwatermistrzem Britanji? Przywłaszczył sobie nazwę Ayrtona, skradł widać jego papiery.
Oczy wszystkich zwróciły się na majora, który musiał zapewne dobrze się już wprzód nad tem zastanawiać.
— Oto — odparł major spokojnym, jak zwykle, głosem — sądzę, że takie możnaby z całej tej zagmatwanej sprawy wnioski wyprowadzić: Człowiek ten zapewne nazywa się rzeczywiście Ayrton, a Ben Joyce jest tylko przezwiskiem. Nie ulega wątpliwości, że on
zna Henryka Granta i że był kwatermistrzem na pokładzie Britanji. Przekonanie to moje potwierdzają jeszcze dopiero co przeze mnie przytoczone słowa jego wspólników. Nie błąkajmy się przeto w próżnych przypuszczeniach, lecz uznajmy za pewnik, że Ben Joyce to Ayrton, a Ayrton to Ben Joyce, czyli majtek z Britanji, który stał się
dowódcą bandy zbiegłych kryminalistów.
Objaśnienia Mac Nabbsa przyjęto bez oporu.
— Teraz — rzekł Glenarvan - powiedz mi, jak i dlaczego kwatermistrz Henryka Granta znajduje się w Australji?
Jak? Tego nie wiem — odpowiedział Mac Nabbs — i ręczę, że policja sama nie więcej ode mnie wie pod tym względem. Jest w tem jakaś tajemnica, którą przyszłość dopiero wyjaśnić może.
— Policja — mówił John Mangles — i tego nawet zapewne nie wie, że Ben Joyce i Ayrton są jedną i tą samą osobą.
— Masz słuszność, panie Mangles — odpowiedział major — a jednakże ta szczególna okoliczność niemałoby może ułatwiła poszukiwania.
— Więc ten nędznik — mówiła lady Helena — wkradł się do folwarku poczciwego Paddy O'Moore'a w zamiarach zbrodniczych!
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości — odpowiedział Mac Nabbs — knuł coś niedobrego przeciwko Irlandczykowi, gdy wtem lepsza mu się nastręczyła sposobność. Los nadarzył mu nas. Słyszał on opowiadaną przez Glenarvana historję rozbicia i z zuchwałością zbrodniarza postanowił natychmiast skorzystać z tego. Zdecydowano wyprawę. W Wimerra skomunikował się z jednym ze swoich, kowalem z Black-Point — i pozostawił ślad naszego przejścia, łatwy do rozpoznania. Jego banda ścigała nas. Roślina zjadliwa dopomagała mu do otrucia stopniowo wszystkich naszych wołów i koni. Potem w pewnej chwili zatopił nas w bagniskach Snowy i wystawił na łup podwładnych sobie złoczyńców.
Major odtworzył całą przeszłość Ben Joyce'a. Nędznik ten ukazał się tem, czem był w istocie: zbrodniarzem zuchwałym i niebezpiecznym. Zamiary jego, jasno wykazane, wymagały ze strony Glenarvana czujności nadzwyczajnej. Na szczęście, mniej był szkodliwy bandyta jawny, niżeli łotr ukryty.
Lecz z położenia tego wypływała bardzo ważna konsekwencja; nikt jeszcze o tem nie pomyślał, jedna tylko Marja Grant, słuchając o przeszłości, rozważała przyszłość.
John Magles pierwszy spostrzegł bladość jej i niemą rozpacz; zrozumiał, co się działo w jej umyśle.
— Miss Marjo, miss Marjo! — zawołał. — Płaczesz?
— Płaczesz, moje dziecię? — spytała lady Helena.
Mój ojciec, pani, mój biedny ojciec! — wyjąkało biedne dziecię.
Nie mogła mówić dalej, ale wszyscy zrozumieli jej boleść, łzy i powody powtarzania imienia ojca.
Odkrycie zdrady Ayrtona niszczyło odrazu wszelką nadzieję. Zbrodniarz ten dla uwiedzenia Glenarvana zmyślił rozbicie się okrętu; wspólnicy jego wyraźnie to powiedzieli, w rozmowie przez majora
podsłuchanej. Nigdy jacht Britannia nie rozbił się o skały zatoki Twofold; nigdy Henryk Grant nogą nie postał na lądzie australijskim.
Mylne pojęcie dokumentu po raz drugi już na fałszywą drogę wprowadzało wyprawę, szukając śladów Britanji.
Wobec takiego położenia, wobec boleści dwojga nieszczęsnych dzieci wszyscy w smutnem trwali milczeniu. Któżby zdołał znaleźć jeszcze jakie słowo pociechy lub nadziei? Robert płakał w objęciach
siostry. Paganel mruczał strapiony:
— Ach! przeklęty dokumencie! Możesz się pochwalić, żeś na ciężką próbę wystawił mózgi dwunastu poczciwych ludzi!...
Zacny geograf, zły sam na siebie, bił się w czoło, jakby je chciał potrzaskać na kawałki.
Glenarvan tymczasem wyszedł do Wilsona i Mulradyego, stojących na straży. Na płaszczyźnie, ciągnącej się od lasu do rzeki, głębokie panowało milczenie. Sklepienie niebios przesłoniły gęste,
nieruchome chmury. Wśród tej atmosfery, pogrążonej w odrętwieniu, najmniejszy szmer dałby się słyszeć bardzo wyraźnie ; nic jednak nie zakłócało spokoju. Ben Joyce ze swą bandą musiał odejść znacznie dalej, nic bowiem nie zdradzało obecności człowieka: ptaki spokojnie siedziały na gałązkach niskich drzew, a kangury szczypały młode pączki bez najmniejszej trwogi.
— Czyście nic nie widzieli i nie słyszeli przez całą tę godzinę? — zapytał Glenarvan majtków.
— Nic — odpowiedział Wilson. — Złoczyńcy musieli się oddalić, przynajmniej na znaczną odległość.
— Widać, że nie czują się na siłach do atakowania nas — dodał Mulrady. — Ben Joyce będzie chciał zapewne powiększyć swą bandę przez namówienie do niej włóczęgów, snujących się u podnóża Alp.
— To być może — odrzekł Glenarvan. — Te łotry stchórzyły widocznie. Wiedzą, że jesteśmy uzbrojeni i dobrze uzbrojeni. A może czekają nadejścia nocy dla ponowienia napadu; przed wieczorem trzeba będzie podwoić czujność. Ach, gdybyśmy mogli wybrnąć z tej
błotnistej płaszczyzny i puścić się w drogę ku wybrzeżu! Ale wezbrane wody rzeczne tamują nam przejście. Na wagę złota kupiłbym prom, mogący nas przenieść na drugą stronę rzeki.
— Dlaczego Wasza Dostojność nie rozkaże nam zbudować tego promu? Drzewa przecież nie brak — powiedział Wilson.
— Nie, Wilsonie — odpowiedział Glenarvan. — Ta Snowy to nie rzeka, lecz potok nie do przebycia.
W tej chwili nadeszli John Mangles, major i Paganel, którzy chodzili badać rzekę. Wskutek ostatnich deszczów woda znowu przybrała i jeszcze się podniosła o jedną stopę wyżej nad swój stan normalny. Prąd jej był rwący, jak na rzekach amerykańskich. Ani
myśleć było o puszczeniu się na taką pieniącą się i gwałtowną rzekę. John Mangles oświadczył stanowczo, że przeprawa jest niemożliwa.
— Ale — mówił dalej — nie można tu pozostać bez przedsięwzięcia czegoś. Cośmy zrobić chcieli przed wykryciem zdrady Ayrtona, teraz tem bardziej uczynić wypada.
— O czem mówisz, Johnie? — spytał Glenarvan.
— Mówię, że pomoc jest obecnie dla nas niezbędna, a ponieważ nie można iść do zatoki Twofold, to trzeba udać się do Melbourne. Mamy jeszcze jednego konia, niech mi go Wasza Dostojność wziąć pozwoli, pojadę do Melbourne.
— Ależ to przedsięwzięcie bardzo niebezpieczne — rzekł lord Glenarvan. — Nie mówiąc już o trudnościach takiej dwustomilowej podróży przez kraj nieznany, ręczę, że na wszystkich drogach spotkać się można ze wspólnikami Ayrtona.
— Wiem o tem, milordzie, ale wiem także, iż w podobnem położeniu dłużej pozostać nie możemy. Ben Jovce[1] prosił tylko o tydzień czasu na sprowadzenie załogi Duncana; ja będę się starał za sześć dni wrócić na brzegi Snowy. Jaka przeto jest wola Waszej Dostojności?
— Zanim lord Glenarvan odpowie — rzekł Paganel — zrobię z mej strony jedną uwagę. Przeciwko posłaniu do Melbourne nie mam nic — i owszem; ale żeby narażać na niebezpieczeństwo Johna Manglesa, na to stanowczo się nie zgadzam. Jest on kapitanem Duncana i dlatego narażać się nie może. Ja gotów jestem iść za niego.
— Masz słuszność, panie Paganel — rzekł major — tylko nie widzę powodu, dla którego tybyś miał iść a nie kto inny.
— Czyż nas tu niema? — zawołali Mulrady i Wilson.
— I czy sądzicie, że przestraszyłaby mnie przejażdżka podobna? — rzekł Mac Nabbs.
— Moi drodzy — oświadczył Glenarvan — skoro jeden z nas ma pojechać do Melbourne, to niechże los rozstrzygnie. Paganelu, napisz nazwiska nasze...
— Prócz pańskiego, milordzie! — wtrącił John Mangles.
— A to dlaczego? — spytał Glenarvan.
— Pan miałbyś się oddalić od lady Heleny? Pan, którego rana jeszcze się nie zabliźniła! Milordzie, ty nie możesz się stąd oddalić.
— Tak jest — dodał major. — Twoje miejsce jest tutaj, Edwardzie, ty nie powinieneś jechać.
— Skoro grozi niebezpieczeństwo — mówił Glenarvan — to i ja chcę je podzielić zarówno z innymi. Pisz, Paganelu; niech i moje nazwisko pomiesza się z imionami mych towarzyszy i daj Boże, aby najpierw było wyciągnięte.
Trzeba było ulec woli tak stanowczej. Nazwisko Glenarvana napisano i zmieszano wraz z innemi. Przystąpiono do ciągnienia... los wskazał na Mulradyego. Dzielny majtek wydał okrzyk radości niekłamanej.
— Milordzie — zawołał — jestem gotów do drogi!
Glenarvan uścisnął mu rękę, poczem powrócił do wozu, pozostawiając na straży przy obozowisku majora i młodego kapitana.
Lady Helenę zawiadomiono zaraz o postanowionem wysłaniu posłańca do Melbourne i o losie, jaki padł na wiernego majtka. Kilka wyrazów serdecznych, z jakiemi zwróciła się do Mulradyego, trafiły do głębi duszy tego mężnego marynarza. Wiedziano, że jest odważny, silny, roztropny, wyższy nad wszelkie trudy — i rzeczywiście los nie mógł lepszego zrobić wyboru.
Odjazd Mulradyego naznaczony był na ósmą godzinę z rana. Wilson zajął się przysposobieniem konia. Przyszło mu na myśl zmienić zdradliwą podkowę, jaką koń miał na lewej nodze, i zastąpić ją inną, oderwaną od kopyta jednego z koni padłych zeszłej nocy. Złoczyńcy nie mogliby rozpoznać śladów jeźdźca, ani gonić za nim, nie mając koni.
Gdy Wilson zajęty był temi szczegółami. Glenarvan tymczasem chciał pisać list do Austina, ale nie mógł tego uczynić z powodu ręki skaleczonej, prosił przeto Paganela, aby go zastąpił. Uczony geograf, cały zajęty jedną myślą, zdawał się nie wiedzieć, co się w koło niego dzieje. Trzeba bowiem wiedzieć, że Paganel, wśród pasma tych nieprzyjaznych wypadków, głowę miał wciąż nabitą jedynie tylko dokumentem, tak fałszywie zrozumianym i wytłumaczonym. Przestawiał on ciągle wyrazy na najrozmaitsze sposoby, szukając w nich nowego jakiego znaczenia i całą myślą w tem zatonął. Dlatego też nie usłyszał prośby Glenarvana, tak, że lord musiał ją po raz drugi powtórzyć.
— A i owszem — odpowiedział Paganel — jestem na twe rozkazy, milordzie.
To mówiąc, wyjął machinalnie swą książeczkę notatkową, wydarł z niej kartkę czystego papieru, wziął do ręki ołówek i czekał. Glenarvan zaczął dyktować swe instrukcje:
„Polecam Tomaszowi Austinowi, aby bezzwłocznie wypłynął na morze i doprowadził Duncana...
Paganel kończył ostatni wyraz, gdy przypadkiem wzrok jego padł na numer Australian and New-Zealand Gazette, leżący na ziemi. Dziennik był tak złożony, że można było przeczytać tylko dwie ostatnie sylaby jego tytułu. Paganelowi wypadł z ręki ołówek, zamyślił się i zdawało się, że zapomniał o Glenarvanie, o jego liście i o dyktowaniu.
— Piszmy dalej, Paganelu — rzekł Glenarvan.
— Ach! — krzyknął nagle geograf.
— Co ci jest? — zapytał major.
— Nic! nic! — odpowiedział Paganel.
Potem ciszej nieco powtarzał: aland! aland! aland!
Wstał, pochwycił gazetę, przewracał ją i zwijał, powstrzymując się od wymówienia słów, cisnących mu się na usta.
Lady Helena, Marja, Robert i Glenarvan patrzyli na niego, nie mogąc zrozumieć tego wzruszenia.
Paganel podobny był do człowieka, który nagle zmysły utracił. Lecz stan ten wzburzenia nerwowego trwał krótko. Uspokajał się zwolna, radość, błyszcząca w jego oczach, gasła — powrócił na swoje miejsce i rzekł tonem zupełnie spokojnym:
— Gdy zechcesz dalej dyktować, milordzie, jestem na twe usługi.
Glenarvan tedy dyktował dalej:
„Polecam Tomaszowi Austinowi, aby bezzwłocznie wypłynął na morze i doprowadził Duncana do trzydziestego siódmego stopnia szerokości wschodniego wybrzeża Australji”...
— Australji! — powtórzył Paganel. — Ach! tak! Australji.
Tomasz Austin
Porucznik na pokładzie jachtu Duncan
w Melbourne.
Potem oddalił się od wozu, machając rękami i powtarzając te niezrozumiałe wyrazy:
Aland! Aland! Zealand!