Dzieci wieku/Tom III/Epilog

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Jest-to prawie koniec naszej powieści. Pożeniliśmy bez mała wszystkich, co się mogli ożenić... postawiliśmy resztę bohaterów naszych na progu samym świątyni, do której nic im już wejść nie wzbrania. Jednakże większa część czytelników naszych uczuje to i zrozumie, że koniec tego opowiadania, jest właściwie tylko prologiem! U stóp ołtarza dopiero właściwy życia dramat się poczyna, szczególniej dla tych dzieci wieku, co z najświętszego związku uczynili frymark i spekulacyę. Na tych serce własne i sprawiedliwość odemścić musi popełnione świętokradztwo.
Ale życie jest bezbrzeżne, nie ma ono końca, wiąże się w łańcuch następstw nieprzerwany, a powieść jest ograniczoną mnóstwem warunków. Musimy więc wstrzymać się tu i rozrachować tylko z czytelnikami w sposób jak najtreściwszy, zostawiając dokończenie właściwe opowiadania do szczęśliwszej przyszłości.
Wszyscy się już zresztą domyśleć mogą rozwiązania tymczasowego. Walenty Luziński z żoną, Madame Iza de Luzińska, née Comtesse Turowska, zajechawszy szczęśliwie do stolicy, rozpoczął tam życie w świecie zupełnie dla siebie nowym, od procesu z macochą, upoważnioną przez hrabiego i całą rodzinę.
Jak się to życie ukształtowało i co z niego wykwitło, na ten raz nie możemy powiedzieć, zostawiając wnioski domyślności czytelnika.
Wkrótce po opisanej bytności barona Helmolda u Mordka Szpetnego, zawiedziony w nadziejach, z wypróżnioną kassą podróżną, baron musiał pomyśleć o odwrocie i skierował się ku stolicy, wyczekując tymczasowo nadziei pozyskania ręki hrabianki Emmy.
Jakkolwiek los tej nieszczęśliwej nie pogorszył się po ucieczce siostry, gdyż z papierów zabranych u Mamerta, hrabina mogła się przekonać, że Emma dobrowolnie przez miłość dla ojca pozostała w Turowie, co ją uspokoiło, niepodobna było teraz myśleć ani o staraniu się formalnem, ani o wykradzeniu. Czuwano nad hrabianką, nie dając jej poznać tego, z troskliwością największą i podwojono grzeczności, lecz zarazem ostrożności. Była na pozór swobodniejszą, w istocie otoczoną szpiegami, aż do garderoby.
Hrabina próbowała serce jej sobie pozyskać, ale napróżno. Nie wiem, czyśmy wspomnieli o tem, że po scenie z Luisem, Manetkę wyprawiono do Francyi. Turów stał się smutniejszym niż kiedykolwiek, a stan zdrowia starego hrabiego obiecywał, że się to położenie długo jeszcze może przeciągnąć.
Po panu Mamercie Klaudzyńskim, który, jak mówił Mordko, okupić się musiał, wzięła hrabina summę dosyć znaczną, a ta chwilowo poprawiła interesa Turowskie. Część wszakże jej wyprosił Luis na podróż do Warszawy, pod pozorem pilnowania procesu z Luzińskimi. Mówiono, (co bajką być może), iż się tak jakoś obrachować potrafił, że pannę Manetkę wyprawioną w towarzystwie bony Szwajcarki, a słabością powstrzymaną w Warszawie, jeszcze tam znalazł i bona Szwajcarka, której było niezmiernie pilno do domu, sama jedna w dalszą się podróż udała. Ale może to tylko były potwarze i wymysły.
Po wyjeździe barona Helmolda, który dostawszy się do Warszawy, tu z powodów finansowych na czas jakiś w hotelu angielskim zamieszkał, rodzina cała jego, nieprzyjemnego doznała wrażenia, dowiedziawszy się, że panna Flora, nic nie mówiąc nikomu, pojechała do miasteczka, najęła tam mieszkanie i zyskawszy indult, jednego wieczora w kaplicy bocznej kościoła Farnego, przez samego prałata, księdza Bobka, połączoną została świętym węzłem małżeńskim z panem baronem Rogerem de Skalskim. Ponieważ poufali tylko świadkowie przypuszczeni byli do kaplicy w czasie obrzędu, nie umiał nikt stanowczo powiedzieć ciekawym, czy panna Teresa, między małżeństwem stułą związanem, stała jako przyjęta do rodziny, czy formę tę zaniedbano. To pewna, że od tego dnia była ciągle przy pani Skalskiej i że ludzie nierozsądni często bardzo piękną panienkę brali za żonę Rogera, gdy prawnie ona była jego... córką.
Rodzina panny Flory tak się niespodziewała tego wypadku, który ją szczęśliwie po kilkakroć ominął, iż z razu wierzyć ślubowi nie chciała. Dopiero list pani Skalskiej wywiódł z wątpliwości, a pogrążył ją w najgłębszym smutku.
Stało się, jak zamyślała przed ożenieniem jeszcze dziedziczka Wilczego-Brodu, wyjechali po kilku dniach do Warszawy, a z tamtąd na Wiedeń, Tryest, Padwę, Medyolan, do Florencyi.
Towarzyszyła im panna Teresa, która miała artystyczne swe wychowanie w stolicy sztuki dopełnić.
Wprzód jeszcze nim pan Roger z małżonką opuścił miasteczko, miał tę pociechę, iż się upewnił o losie siostry, która znagliła wahającego się doktora Waltera do przyśpieszenia ślubu. Ponieważ brała go w żałobie, obeszło się bez świetnego występu. Pani Walterowa życzyła sobie, zostawiając matkę przy domu, ruszyć także na zwiedzenie Europy, ale mąż mający pilne do załatwienia sprawy w Warszawie, oparł się temu i zmusił do odroczenia projektu. Z niezmiernem swem zdumieniem, piękna Idalia spodziewająca się po ślubie znaleźć w nim posłusznego i potulnego człowieka, mimo płaczu, scen, pieszczot, nic z niego zrobić nie potrafiła. Był uparty i zimny jak kamień. Rozgniewaną żonę porzucił w miasteczku z matką, a sam dla tajemniczych jakichś interesów, wyruszył wkrótce do stolicy.
W miasteczku mało zmian zaszło, ale i tu ząb czasu, kosa, palce jego i wszystkie narzędzia, któremi się on zwykł posługiwać do zmiany dekoracyi — uczuć się dały.
Niesłusznie posądzano doktora Myliusa, iż staraniem jego inżynier Szurma otrzymał nader korzystną posadę w drugim końcu kraju; zdaje się bowiem, iż to jakoś przyszło samo z siebie i skutkiem podanej przezeń prośby o przemieszczenie. Szurma z wesołą twarzą oznajmił o tem pannie Apolonii, która przez parę dni potem była chora i pożegnać się podobno z nim nawet nie mogła.
Doktór odwiedzał ją i troskliwie czuwał około zdrowia, — słabość wszakże choć na pozór nic nie znacząca, zostawiła po sobie ślady na długo. Panna Apolonia zmieniła się, zbladła, posmutniała, zaczęła kasłać, odmówiła kuracyi przepisanej i nie przyszła już do pierwszej wesołości i świeżości.
Szurma wyjechał tak pośpiesznie i tak niegrzecznie, iż mało z kim w miasteczku się pożegnał. Na jego twarzy widać było, jak go ta podróż i nadzieje przyszłości świetniejszej, odżywiły. Jednym z najnieszczęśliwszych w skutek zaszłych zmian, był poczciwy doktór Mylius. Od wypędzenia Walka Luzińskiego, życie jego było już zwichnięte, humor sposępniał, ale z czasem smutek, zwątpienie, jeszcze się zwiększyły. Brakło mu wszystkich dawnych znajomych, na których nawykł był gderać, dawać im nauki i poświęcać się dla nich. Miasteczko było prawie puste. Walter, który się doń zbliżył, wyjechał, w aptece narzekania tylko zostały i płacze. Pani Idalii nie sposób było ani pocieszyć, ani ją upamiętać. Po wyjeździe Waltera klęła go i łajała, odgrażając się na przyszłość przeciwko niewdzięcznikowi.
Nie mając przed kim wynurzać się z żalami, młoda pani bardzo często wyzywała Myliusa do pogadanki, ale rozmowa kończyła się tem zawsze, iż doktór jej powtarzał:
— Samaś pani tego chciała! samaś chciała! masz!
— Ale ja mu pokażę, iż przecie się tak zgnieść nie dam i wolę swoją mieć muszę.
— To zobaczymy! — mówił doktór.
— Nie wierzysz?
— Nie wiem.
— Przekonasz się.
Doktór odchodził milczący, a pani młoda warcząc, nazajutrz się to powtarzało.
Mimowolnie może Walek Luziński niegodnem swem postępowaniem, przyczynił się do niespodzianego rozstrzygnięcia losu pani Pauze, która w pierwszej chwili po doznanej zdradzie, ciężko zachorowała. Doktór Mylius, oprócz pigułek, kąpieli, nacierań, leków rozmaitych, poradził jej, aby w przytykającym do restauracyi pod Różą ogrodzie, rano odbywała hygieniczne przechadzki. Ogród ten długim pasem płotu przezroczystego, oddzielony był tylko od warzywnego sadu, należącego do cukierni pana J. B. Gorconiego. Zeszło się najdziwniej w świecie, iż właśnie w chwilach tych przechadzek wdowy, pan J. B. Gorconi znajdować się był zwykł z drugiej strony płotu, dla wyboru owoców i warzywa. Ale że między restauracyą a cukiernią była wojna Capuletich i Montecchich, z razu wdowa uciekała i Gorconi się marszczył. Przypadek jakiś skłonił do zamiany kilku słów, do zawieszenia broni, do powitań potem obojętnych, do rozmowy potocznej. Pan J. B. Gorconi oparty na płocie, nauczył się wesoło potem zabawiać panią Pauze, która przechadzki ranne dla zdrowia, zaczęła ponawiać wieczorem, aby prędzej siły odzyskać. Źli ludzie utrzymywali, że Gorconi w zapale opowiadania tak się raz uniósł, że płot przesadził, a później znalazł się na kawie w pokoju pani Pauze. Plotkom chcąc, położyć koniec, wezwano naostatek księdza wikarego i Julietta zaślubiła Romea, a restauracya pod Różą, została połączona i wcielona w cukiernię, tak, iż te dwie instytucye dobroczynne, na przyszłość miały stanowić jedną.
Oberkelner restauracyi, który znać innego się końca spodziewał, podał się do dymissyi i pojechał do Warszawy, gdzie z pomocą przyjaciół założył na małą skalę instytucyę, w rodzaju tej, jaką obsługiwał.
Napróżnobyście pytali nas o losy ubogiej chaty u grobli, starej kobiety, dziada i ich wnuczki? Któż wie co się z biednemi dzieje, kiedy oni na świat przychodzą i znikają z niego? Mówiono nam, że w chacie wkrótce potem okna były powyjmowane, drzwi zabite kołem i żywej duszy koło niej. Śmierć, czy nędza ją opustoszyła, nie wiemy.
W ciasnej uliczce, gdzie na trumnie siedzące śpiewało wesołe dziewczę, niedługo potem widziano kulawego chłopaka, strużącego deski i zastępującego jej miejsce.
Sąsiedzi, którzy twarzyczkę i głos Linki lubili, dopytywali się o nią chłopaka, ale kulas był gbur nieznośny, burczał, łajał, odpędzał i nikomu nic powiedzieć nie chciał.
Po kilku miesiącach, Linka się zjawiła znowu, ale obwiązana, blada, smutna, z oczkami zgasłemi, z ustami sinemi, kwiatkiem uwiędłym i nie umiała już śpiewać. A oczy miała czerwone i robiąc pończoszkę, ocierała je paluszkami często, zamyślona, posępna. Siostrzyczka próżno z niej słowa chciała dopytać, bo była jak nieprzytomna i zdało się, że jej myśl i dusza daleko gdzieś odleciały.
Z wiosną zakwitły na probostwie grzędy ulubieńców księdza prałata, tak troskliwie przez niego hodowane, ale on już ich nie widział. Poszedł staruszek patrzeć na nieśmiertelne wieńce z gwiazd, które wiją Anieli na głowy sprawiedliwych... a kto go znał, był pewien, że i jemu jedna z tych koron się należała...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.