<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIECI WIEKU.
POWIEŚĆ
PRZEZ.
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1883.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 11 Ноября 1882 года.




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.


ROZDZIAŁ I.

W wielu krajach utrzymuje się zwyczaj odwiedzania cmentarzów w różnych porach roku, znośniejszych niż pierwsze dnie listopadowe, w których my obchodziemy Zaduszki. Deszcz, błoto, chłód, usposabiają już same przez się człowieka do smutku, cmentarz zmienia to wrażenie w nieznośny spleen, tak, że mało kto jest w stanie przyszedłszy na grób ukochanych, pozostać dłuższą chwilę, przyklęknie, pomodli się, westchnie i ucieka znowu w ten życia wrzątek, wśród którego się o śmierci zapomina.
Napróżno na wiosnę stroją się cmentarze w kwiaty i zieleń, próżno latem wabią cieniem drzew bujnie wyrosłych, wspomnienie śmierci odpędza od nich gmin, któryby z myślą o niej żyć niepotrafił.
Rzadko się też zdarzy spotkać wśród lata, wiosny, jesieni wczesnej dobrowolnego wędrowca, szukającego na cmentarzu zarosłego chwastem grobowca i przypomnień przeszłości. A są przecie po świecie piękne bardzo cmentarze, któreby można nazwać ogrodami umarłych.
Takim był właśnie cmentarz katolicki w B... położony nad wielkim gościńcem, cały drzewami zarosły i bogaty w piękne grobowce.
Nie był wprawdzie utrzymany tak starannie jak Campo Santo w Neapolu, jak Père-Lachaise w Paryżu i wiele innych Bożych ról po świecie, ale bujna roślinność, piękne kwiaty, wiele cienia, gęsto rozrosłe krzewy wonne, róże, brzozy i jodły ugrupowane fantazyą przypadku, dokoła białych grobowców, czyniły go wcale wdzięczną ustronią. Parę wzgórków urozmaicało dosyć obszerną przestrzeń, a na jednym z nich, stała prostego stylu kapliczka, którą z za gałęzi drzew widać było zdaleka. W głównej ulicy, wiodącej do niej, grupowały się najpiękniejsze monumenta, z potrzaskanemi kolumnami, aniołami, geniuszami gaszącemi pochodnie, godłami życia krótkiego, snu i żalu...
Reszta pomników rozsypana była po lasku wśród brzóz, sosen, dębów, które niegdyś las składały i na nowo zasadzonych wytworniejszych krzewów, a zapomnianych i zdziczałych kwiatów.
Po za kilku ledwie znacznemi uliczkami, rozciągał się cmentarz ubogich, las krzyżów drewnianych i mogił żółtych lub darnin, okrytych tylko, nad któremi żal nie miał za co postawić nawet małego krzyżyka, i dłonie pobożne kamyk tylko przyniosły, po którym poznać je miały.
Gdzieniegdzie widać było fundamenta wspaniałego mauzoleum, założone na szeroką skalę, okryte tymczasowo gnijącą od dwudziestu lat słomą. Żal gorący w pierwszej chwili, ostygł i pomnik pozostał w projekcie, a sklepienie kruche wilgoć przejadała.
Z kamieni grobowych mówiły: pobożność, próżność, pycha, żal prawdziwy i czcza retoryka lapidarna. Uśmiechnąć się mimowolnie było można z tytułów szeroko się rozlegających nad garścią prochu zapomnianego.
Rzadko gdzie stary grobowiec był utrzymany starannie, świeciły nowe, a z dawnych kruszyły się cegły i mchem porosłe napisy.
Chociaż brama cmentarna przy której stał dosyć porządny domek stróża była zawsze otworem, rzadko ona zaskrzypiała przed ciekawym wędrowcem. Stary Jeremi mieszkający tu z żoną i dziatkami, wiedział dobrze, iż nikt nie przychodzi na cmentarz bez interesu, a posłyszawszy skrzypnięcie drzwi, wychodził pewny, iż zobaczy twarz pomięszaną człowieka szukającego dla kogoś miejsca spoczynku. Były dlań miesiące wakacyj w których plótł koszyki, nieobawiając się aby mu przerwano śpiewanie godzinek, którem sobie towarzyszył, ale miał też w innej porze bardzo wiele do czynienia. Latem dzieci i on bawili się swobodnie w ogródku kołkami odgrodzonym od właściwego cmentarza, wśród trochy warzywa i kwiatków.
Jeremi miał sobie powierzoną straż szczególną i pieczę nad niektóremi mogiłami i podejmował się jej chętnie, ale bardzo nią troszczyć nie potrzebował, gdyż nie było prawie przykładu, żeby krewni przyjeżdżali do nieboszczyków w odwiedziny, zwłaszcza po upływie lat kilku.
Gdy w lipcu, nad wieczór, zaskrzypiały drzwi cmentarne, Jeremi który się wcale tego dnia gości nie spodziewał, wysunął głowę z za węgła, i z podziwieniem zobaczył średniego wieku mężczyznę, powoli, cicho, jakby lękliwie wsuwającego się na cmentarz. Chociaż na pogrzebach porobił znajomość z całem prawie miasteczkiem, i nie było kogoby po imieniu nazwać nie mógł — tego jegomości, zdało mu się, że jeszcze jako żyw niewidział.
Człowiek to był ni stary ni młody, w latach średnich, twarzy smutnej, zwiędłej, ale rysów szlachetnych i pięknych. Ubiór jego równie jak twarz, niewiele o człowieku wnosić dozwalały — nie uderzał ani wykwintnością, ani zaniedbaniem. Nieznajomy zdawał się umyślnie starać, aby powierzchownością oczów na siebie nie zwracał — szedł też zwolna i stąpając lekko, bo sądził może, iż potrafi przesunąć się niepostrzeżony.
Ale stary, łysy Jeremi zatrzymał go oczyma w progu i ukłonem, nie mówił wprawdzie nic, choć wejrzenie pytało i zdawało się badać podróżnego po co otworzył te drzwi i kłócił spokój tych, którzy odpoczywali na wieki. Niepodobna było pominąć odźwiernego bez pokłonu, słowa, tłómaczenia. Wzrok ten mówił, że Jeremi miał prawo spytać przychodnia co tu robił.
Chwileczkę zawahał się wchodzący, namyślając, czy iść dalej bez pytania, czy słowo rzucić lub jałmużnę, przybrał postawę zupełnie obojętnego turysty, ręce założył w tył, oczyma wodził przyglądając się cienistemu laskowi. Potem dobył pośpiesznie złotówkę i grzecznie wsunął ją w rękę Jeremiemu. Staruszek się skłonił, wstał, i datek może przeznaczony, aby zastąpił rozmowę, dał właśnie do niej powód.
— Bóg zapłać — odezwał się Jeremi — może jegomość szuka jakiego grobu? Ja tu już czterdzieści lat przy tym cmentarzu, i pamiętam dobrze tych co są pochowani. Gdybym mógł służyć?..
Nieznajomy się zawahał, ciężko mu było przemówić, skłonił głową, dziękując.
— Nie, nie — rzekł, ja tu tylko tak dla... dla ciekawości i przechadzki, nie fatygujcie się.
Jeremi nie napierał się więcej, pokłonił jeszcze raz, ale zostając w tyle i nie siadając na kamieniu pod ścianą, z którego był wstał, okazał, że gotów by był chętnie ciceronować około nagrobków. Ale nieznajomy wymknął mu się prędko, poszedł ulicą szybko. Zatrzymał się wśród niej czytając kilka napisów, i rzuciwszy się w boczną jakąś ścieżynkę, znikł z oczu stróża.
— To jakiś tetryk, melankolik, pomruczał stary, ramionami ruszając, przyszedł medytować nad marnościami świata, niech sobie chodzi. Byle tylko nie zrobił jak ten, co to tu sobie przed laty dwudziestu w łeb wypalił na mogile kochanki! Ale nie, to wytrawmy, nie młody człowiek, takiego głupstwa nie popełni.
Przychyliwszy się po pod gałęzie, spojrzał wszakże Jeremi, śledząc wędrowca, i dostrzegł tylko w dali przesuwającą się zwolna jak cień postać, która zdążała ku mogiłom ubogich, a potem znikła.
W tej samej chwili dwa głosy wesołe, śmiejące się, rubaszne, odezwały się za płotem cmentarnym. Jeremi słuchał.
— Daję ci słowo, że tu wszedł na cmentarz, mówił głos pierwszy, jasny i harmonijny.
— A cóżby tu robił? przerwał drugi nieco schrypły i drżący, choć młody jeszcze.
— Któż go wie i kto go zrozumie? do tylu zagadek które nam zadaje od przybycia swojego tutaj, mamy jedną więcej. Włóczy się jak upiór po cmentarzach. Teraz dopiero ciekawe damy nasze zrobią z niego bohatera romansu.
Schrypły głosik śmiać się począł.
— Ja bym go prędzej posądził o zbiega z Lubelskiego więzienia, lub ukrywającego się kryminalistę. Na twarzy nie błyszczy mu nic szlachetniejszego, widać w niej raczej trwogę istoty, co się pochwyconą, odkrytą, odgadniętą być obawia.
— Cha! cha, rzekł pierwszy głos, gdybym pana nie znał, panie Luziński, a z twarzy jego także odgadywać począł, zaprawdę nie lepszych bym się doczytał rzeczy nad te, które pan widzisz w tym biednym człowieku.
Jeremi, który całej tej rozmowy słuchał mimowolnie, gdyż prowadzono ją dość głośno i blizko niego, wystawił głowę i ujrzał jakby komentarz do niej dwie miasteczkowe, znane sobie, choć rzadko widywane postacie, pana inżyniera Szurmy i Walka Luzińskiego, sierotki, wychowańca doktora.
Szurma był dorodny chłop, szerokich ramion, przystojnej twarzy, niewielkiego na pozór wyrazu, wysokiego czoła, oczów błyszczących, brunet — zdrów i silny. Walek Luziński, który mu prawie dorównywał wzrostem, stanowił uderzającą z nim sprzeczność; — był chudy, żółty, zgięty jak kwiat, którym wiatr miotał długo póki go nie skręcił, a na wykrzywionych ustach jego malowało się szyderstwo dumne i złośliwe. Łatwo w nim było poznać jednego z tych wydziedziczonych od losu, którzy zamiast z nim walczyć, wolą stękać nań, narzekać, nic nie robić i świat za własne niedołęztwo przeklinać. Rysy jego oznajmywały pewną bystrość pojęcia, oczy gorzały chorobliwym ogniem intelligencyi rozbudzonej a nieokiełznanej, ale całość przykre, odstręczające sprawiała wrażenie. Nieznając go nawet, można się było ulęknąć.
Strój też nie uprzedzał o Walku dobrze, był zaniedbany, poplamiony, ułożony bez myśli, podarty w wielu miejscach i mógł zrodzić przypuszczenie, że młody chłopak chorował na jakiś nałóg czyniący go tak opuszczonym.
Oba ci panowie wracali z przechadzki, stanęli u wrót, Walek się oparł o zagrodę, ziewał.
— No, co mówisz, gdybyśmy, dla oryginalności, odezwał się nagle — poszli się przejść sobie wśród cieniów cmentarnych... Mogłaby to być wcale nawet przyjemna przechadzka? Ja, niemając rodziny, dodał, nie będę miał zręczności tak rychło zwiedzić monumentów tutejszych, a przecie znaleźć się mogą ciekawe? hę?
Szurma uśmiechnął się dziwnie.
— Cóż, myślisz, że mnie zdumiejesz oryginalnym pomysłem swoim? dla czego nie? i owszem, chodźmy. Ciekawy jestem, jak grobowiec hrabiny Turowskiej, wedle mego rysunku robiony, odlano i ustawiono.
Walek popchnął gwałtownie wrota, które skrzypnęły nielitościwie i z tą miną dumną a pogardliwą zepsutego chłopięcia, którą miał zawsze, a szczególniej przywdziewał, gdy sądził, że na niego patrzano — wszedł rozpatrując się szydersko po cmentarzu.
Jeremi widząc tę butę tak nieprzyzwoitą wśród ciszy grobowej, zmarszczył brwi, ale go rozbroił, już mającego się pogniewać, uśmiech grzeczny Szumny, który sięgał do kieszeni.
Ruch ten pełen znaczenia, zapowiadał datek, stróż więc skłonił się i nieprotestował przeciwko tej napaści, dziwnej szczególnie dla tego, że wprędce następowała po wnijściu pierwszego jegomości.
Ale znowu zrobił swą minę tak pytającą patrząc na Szurmę, że ten rzucając jałmużnę, uznał słusznem dodać do niej:
— Wszakże się tu przejść możemy?
— A dla czegóż nie? odparł Jeremi — możebym mógł pokazać państwu jaki grobowiec.
Świstając cicho Walek poszedł był przodem, z rękawami w kieszeniach. Szurma zwrócił się i zapytał:
— A no, dobrze? gdzie pomnik starej hrabiny Turowskiej?
— Niedochodząc do kaplicy po prawej stronie — odparł Jeremi, zbierając się iść.
— Toć go sam znajdę i poznam, bom na niego plan dawał, rzekł inżynier — siedź sobie mój stary, i nie fatyguj się.
To mówiąc, napędził Walka, który już ze swą miną burszowską zatrzymał się był przed jednym z pomników. Patrzał nań i bez ceremonij zanosił się od cichego złośliwego śmiechu.
— Patrzaj-że no! zawołał do Szurmy — patrz i przeczytaj proszę. Gdzie się też to człowiek nieodmaluje z całą śmieszną głupotą, cha! cha!
To mówiąc, przymrużonemu oczyma wpatrywał się we wspaniały dosyć pomnik z piaskowca, wystawiony w kształcie kapliczki gotyckiej, nad którego drzwiami stał napis głoskami złoconemi: Grobowiec rodziny Skalskich.
— Cóż ty tu widzisz śmiesznego? zapytał inżynier.
— Ale ba! zaczął Walek szybko i żywo. Rodzina Skalskich! niepowiedziałżebyś iż to jakiś stary, szlachecki, lub pański ród, ciągnący prozapią swą od dwunastu wojewodów! Przypatrz się tylko. W bocznej ścianie złoconemi głoskami paradują żale! i wiekuistej podano pamięci zgon pana Rafała Skalskiego, który był cyrulikiem i aptekarzem, a przyczepił się do Skalskich i uciął sobie Korwina nad grobem, gdy należałoby mu wyryć moździeż i syrengę. A jak im tu było pilno i koniecznie postawić ten monument ad perpetuam rei memoriam, nie gdzie indziej, tylko w głównej ulicy, aby stać obok Turowskich, hrabiów Czylińskich i książąt Radziwiłłów. Ręczę, że przepłacili te kilka łokci ziemi, że intrygowali aby je pozyskać, a zrujnowali się na kaplicę gotycką, na okna kolorowe, na bronzowe głoski, na marmury i ornamenta.
Szurma ruszył ramionami.
— Złośliwy jesteś, rzekł — ale ja w tem nie widzę nic oprócz bardzo pobożnej ofiary dla pamięci zmarłych, których uczcić chcieli.
— Naiwny człecze! przerwał Walek, myślisz, że tu o umarłych chodziło! tu szło o żywych, o popis, o pokazanie dostatku. Tak samo stary Skalski stawi butelkę szampańskiego wina przy obiedzie, choć by mu zaszkodzić miała, jak grobowiec ten — przez próżność.
— Przypuśćmy; — cóż ci ona szkodzi i komu ona jest szkodliwą, chyba samemu Skalskiemu, którego czyni śmiesznym — rzekł Szurma, chcąc iść dalej.
Walek wciąż jeszcze stał u monumentu i prześmiewał się z niego.
— Dosyć, że choć tu stoją z panami i obywatelstwem wiejskiem na jednej linii — dodał... cha! cha!
Inżynier nic nie mówiąc, szedł dalej zwolna, poglądał na pomniki i zdawał się szukać tego, który był jego pomysłem. Walek nielitościwie sobie szydził ze wszystkich.
— Że też nikt na nowy pomysł się nie zdobędzie, mówił — jedno i jedno — połamane kolumny, greckie sarkofagi, gotyckie kałamarze, anioły niepodobne do ludzi, urny okryte płachtami, a napisów nawet czytać nie warto.
— Jesteś w humorze szydzenia ze wszystkiego, szepnął Szurma — tu, gdybyśmy się na co nowego zdobyć chcieli, któżby wykonał, a iluż ludziom braknie na to środków? kto tam na to zważa!
— Ale bo widzisz, tyś obojętny na wszystko — zawołał Luziński — ja chcę czytać w każdej rzeczy. Człowiek jest wszędzie człowiekiem, nawet tu, na pole śmierci, niesie z sobą swoje słabości, niedołęztwo, próżność, dumę, nawet tu mówią napisy o ludzkiej głupocie.
— Mój drogi, a ty, tyś rozumniejszy i lepszy? spytał Szurma.
— Może, odparł Walek — nie wiem jak będzie dalej — z życiem, ale sądząc o drugich, za boki się trzymam.
— Daj Boże, by drudzy sądząc o tobie, nie chwycili się za głowę — odpowiedział Szurma. Wierzaj mi sąd o życiu jest bardzo łatwym, ale pokierowanie własną łódką trudne bardzo.
— Nie należy też nią bardzo kierować — rzekł Walek, ale ją puścić z prądem wód i niech sobie płynie z niemi.
— Byłoby to wyrzec się woli, rozsądku i władania samym sobą; kto ma takie usposobienie, powinien wdziać habit i obrać sobie to życie zakonne, zaparcia, posłuszeństwa, w którem przynajmniej pewny być może, iż z łódką nie poleci w wir i przepaście.
Walek się uśmiechał litościwie.
— Bardzo jestem ciekawy, zawołał nagle, przechodząc jak był zwykł do zupełnie innego przedmiotu — gdzie ten zagadkowy nasz człowiek poszedł?
To mówiąc, pochylił się, i za pniami lasku ujrzał nieznajomego, który stał ze spuszczoną głową wśród mogił ubogich, oddawna zieloną darnią porosłych.
Szurma, który był także ciekawy, poszedł za przykładem towarzysza. Kilka razy ów człowiek schylał się jakby wyrywał chwasty, potem oparł się o mur i zamyślił nieruchomy.
— Trzeba być najniedomyślniejszym z ludzi — zawołał Walek, ażeby niezrozumieć naszego pana. Ten wielki nieznajomy, musi być rodem z miasteczka... Eureka!
Rozśmiał się pocierając ręce.
Szurma nic nie mówił.
— Nie zgadłem? powtórzył Luziński.
— Nie wiem — szepnął inżynier, równie by być mogło, że tu niegdyś mieszkał, że kogoś pochował.
— Zapewne. Ale jest jeszcze jeden do wyciągnięcia wniosek dla bystrego umysłu, dodał Walek, bądź co bądź, stosunki miał nieosobliwsze, z temi co się chowają bez marmurów i złoconych głosek, a zatem jestto sobie mizerna kreatura, ordynaryjny dorobkowicz — i nasz brat, panie Szurmo.
— Nie zaprzeczam ci biegłości we wnioskowaniu, uśmiechając się, rzekł inżynier, ale dla czego by to nie miał być wielki pan, który szuka grobowca wiernego sługi? hę?
Walek potrząsł głową. — Nadto wyjątkowa sytuacya, to się trafia tylko w powieściach moralnych, i na sentymentalnych litografiach z czasów Chateaubrianda.
— A dlaczegóżby u nas trafić się nie mogło?
— Ten człowiek obudzą we mnie ogromną, ogromną, niepohamowaną ciekawość, dodał Walek. Osłania się tajemnicą, włóczy po cmentarzach, nie żyje z nikim, nie zbliża się do nikogo, nie wdaje się w rozmowę, jest podejrzany!
— A! otóż i mój monument! przerwał w tej chwili Szurma...
— No i cóż, czy artystyczne uczucie wasze zadowolone jest z wykonania pomysłu? czy serce bije do dzieła tego? czy rzemieślnik zrozumiał sztukmistrza? hę?
Szurma stał, czoło mu się chmurzyło.
— Nie potrzebuję pytać, fiasco, czytam to z twarzy waszej — śmiejąc się dodał Walek. Zapewne JW. hrabiostwo znajdowali, że niedosyć był wspaniały rysunek, niedosyć wysoki grobowiec, aby panował nad cmentarzem plebejuszów, niedosyć wyzłocony...
— Nie wiem kto i dla czego, westchnął Szurma, ale to pewna, że mi go do niepoznania zmieniono. Nie powiem żeby zyskał na tem, cóż robić?
Z pogodniejszem już czołem człek cierpliwy i chłodny, mimo przykrości jaką doznał, odwrócił się od monumentu. Walek Luziński tym czasem nie zważając na uroczystość miejsca, dobył cygaro i zapalił je, usta krzywiąc uśmiechem złośliwym z zawodu doznanego przez przyjaciela.
— Kwaśno ci, kochanie! ha! rzekł przez zęby, naukę masz abyś nigdy nie powierzał naszym domorosłym rzemieślnikom rysunków i idei. U nas inaczej być nie może, wszystko to niezdarne, nieumiejętne, zarozumiałe.
— Walku, przerwał mu Szurma, masz wiele słuszności, ale to reguła tak ogólna, że podobno my oba, ja i ty, nie jesteśmy z niej wyjęci.
Walek się skrzywił, zdawało się, że on jeden miał się za wyjątek.
— Chodźmy już, odezwał się Szurma, nie ma tu nic tak dalece do widzenia, a ów jegomość mógłby nas posądzić, żeśmy go w nieprzyzwoity sposób śledzić chcieli. Trzeba uszanować go, przynajmniej w chwili uroczystej bólu.
— A ja ci powiem, rozśmiał się Walek, że mam prawdziwą przyjemność właśnie z człowieka drwić, gdy jest rozmiękły, i każdy mój pocisk w nim utkwi. Wartoż się litować nad człowiekiem! cha! cha!
— Mój kochany, odezwał się Szurma, nie jestem sentymentalny, ale twoja fanfaronada dzikości i zatwardziałości serca we mnie litość obudza. Gdybyś nie był tak bardzo młodym, byłaby oznaką umysłowej choroby.
Walkowi oczy zabłysły dziko, nie odpowiedział jednak nic.
— Całe życie się uskarżasz na ludzi, a jestżeś lepszym?
— Bo mnie takim uczynili.
Szurma ramionami ruszył.
— Dzieciństwo! fantazya chorobliwa! rzekł surowo, w twojem położeniu sierocem, nikt nad ciebie szczęśliwszym nie był, skarżyć się nie masz najmniejszego prawa. Miałeś opiekuna, serce, zaspokojone potrzeby, pieszczoty nawet, gdy ja, syn ubogiego rzemieślnika od dziesięciu lat o własnej sile, głodzie i chłodzie biłem się, aby wybić się na wierzch. Ty się skarżysz, a ja Bogu dziękuję. Ta walka mi dała siły, rozwinęła mnie, przez nią stałem się czemś i kocham świat i ludzi, nie zgorzkłem jak ty pieszczochu. Pamiętaj, twoja gorycz, to wprost choroba.
— Z której się ja podobno nie wyleczę, dodał Walek szyderczo. Cóż dziwnego? pan Szurma szczęśliwy, w zgodzie ze społeczeństwem, z ludźmi, z sobą, z myślą, chodzi po ziemi stępo, nie ma piersi pełnej poezyi, głowy pełnej fantazyi, serca zranionego, panu Szurmie dosyć jest tej ślicznej ziemi, tego wygodnego życia, a mnie?!... jam przyszedł na świat z pragnieniem nienasyconem, z rozgorączkowaną wyobraźnią, z...
— Stare dzieje! słyszałem, czytałem, wiem te baje, durzysz siebie, a potroszę i ludzi.
Walek zacisnął usta.
— Ale ja nie mam i nie miałem nigdy pretensyi być przez pana i przez ogół zrozumianym! — dorzucił.
— Co do mnie, rzekł śmiejąc się Szurma, wierz mi, iż rozumiem cię może lepiej, niżbyś ty sam sobie życzył. Powiem ci otwarcie, dlaczego ci gorzko tak i tak źle. Chciałbyś aby cię noszono na ręku, okadzano jak indyjskie bożyszcze, abyś miał dostatek bez pracy, aby fantazyę twą wyprzedzała rzeczywistość, aby życie było snem poetycznym na złocistem wezgłowiu. Ale mój drogi, to się tylko w bajkach trafia, życie w rzeczywistości to zadanie algebraiczne do rozwiązania, za pomocą pracy i stoicyzmu.
— Dla was, dorzucił pogardliwie Walek, dla was ludzi co się rodzicie z krwią zimną. Wy nie macie też prawa wymagać od losu nic, ale my?...
— Któż to, my? spytał Szurma.
— My, poeci, istoty wybrane, my panujący wam z łaski geniuszu, powinniśmy u stóp naszych widzieć wszystko. Nam we dwoje złożony listek róży dokucza na łożu, wy możecie spać na chruście, między nami a wami jest...
— Zapewne, taka przestrzeń, jaka dzieli orangutanga od murzyna? hę? zapytał śmiejąc się Szurma. Dajże już tym deklamacyom pokój, a śpieszmy wyjść ze cmentarza, bo by mi przykro było spotkać się z tym człowiekiem.
— A mnie by miło było, wzrok badawczy jak wędkę żelazną zapuścić mu do głębi duszy, odezwał się Walek, i dobyć z niej...
Doszli właśnie do furtki, którą im Jeremi otwierał, przy staruszku stała jego wnuczka, kilkoletnia dzieweczka z białemi jak len włosami, w koszulce i wianuszku z bławatków. Dziecko założywszy ręce w tył, ciekawie się wpatrywało w dwóch mężczyzn, nie widywanych w tej porze często na cmentarzu. Ten kwiatek na mogiłach, Szurmie się uśmiechnął ząbkami białemi, a gdy ją Walek mijał, dziecko instynktowo schowało się za dziadka.
— No, jakże nie mam na świat i ludzi się złościć, z gniewem burknął Luziński, — patrz, to dziecko nawet do ciebie się śmieje, a przedemną ucieka!
Szurma jakby nie słuchał, — milczący poszli ku miastu.
W kwadrans potem, krokiem powolnym, z rękami założonemi w tył, z głową na piersi zwieszoną, nieznajomy ścieżką boczną zbliżył się do bramy cmentarza, u której czekał nań Jeremi i dzieweczka.
Nie wiem czy nauczona przez dziadka, czy z własnego instynktu, dzieweczka bojaźliwie podeszła przeciw smutnemu wędrowcowi, i wetknęła mu w rękę nie mówiąc słowa, niezgrabnie związany kwiatów bukiecik. Były to bratki, różyczka, kilka liści i trochę bławatków.
Nieznajomy popatrzał jakby zdziwiony na lniane włoski i niezapominajkowe oczki dziewczęcia, uśmiechnął się mu, dobył coś z kieszeni i włożył w drobną rączkę, która ścisnęła grosz chciwie, biegnąc żwawo ku domowi.
Szedł powoli, ociągając się, jakby mu żal było to miejsce opuszczać. Jeremi patrzał nań długo, uważnie, ale ani z rysów, ani z twarzy, ani z ubioru odgadnąć nie umiał, kto to mógł być taki. A jednak nie był on tu obcym, i nie prosta ciekawość przywiodła go na groby, bo stał nad jednym z nich długo, i na bladem obliczu znać było świeże ślady cierpienia, które po niem przebiegło.


ROZDZIAŁ II.

Nasze miasteczko, chociaż w dosyć pięknej położone okolicy, nie miało wewnątrz żadnego ogrodu do przechadzki, i dzieci bawiły się zwykle na ciasnem podwórzu kościoła farnego, które niegdyś było cmentarzem, czego dowodziły kamienie na pół już w trawie ukryte i w ziemię zapadłe; starsi szli powietrza i zieleni szukać za miastem.
Zwykle przechadzki odbywano albo do tak zwanej Pohulanki w której była kręgielnia, bilard, piwo i rożne trunki, a szczególniej wódki doskonałe — dokąd lepsze towarzystwo uczęszczać nie lubiło; lub do opuszczonego dawno pańskiego ogrodu, niegdyś z przypomnień włoskich ochrzczonego Piacenzą, ale gdy zamek runął i rezydencya książęca osamotniała, Piacenza także powoli stała się prawie dziko zarastającym lasem. Zarząd dóbr nie pomyślał o zużytkowaniu tych zarośli i lasku, zostawił go nawet nieogrodzonym, a że w niewielkiej odległości przy trakcie znajdowała się austerya, wyższy świat miasteczka chętnie kierował się ku Piacenzy, chociaż nie miał tu ani ścieżek czystych, ani siedzeń innych nad kilka kamieni, resztek zrujnowanych ław i stołów.
Piacenza za lepszych czasów, musiała pewnie wyglądać bardzo ładnie, zasadzona była lipami, dziś już staremi topolami, które pousychały, akacyami, modrzewiami, jodłami; mnóstwo bzów, czeremch, kaliny bujało w gąszczach. Gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, uparte irysy, drobne hyacynty szafirowe i aquilegie z między pokrzyw i łopuchów się dobywały. W środku była grabowa altana okrągła, po bokach dwa szpalery, ale to wszystko dziś ledwie rozpoznać było można, tak wiele drzew brakło, tak mnogo też niepotrzebnych powyrastało na ścieżkach. Z kamiennych stołów, balustrad, ławek rozebranych na różne potrzeby gospodarskie, zostały tylko szczątki, które się z ziemi dobyć nie dały. W jednym kącie obalony rycerz bez ręki i nogi leżał twarzą na ziemi, a litościwe chwasty rosły już nad nim, otulając go sobą. Z pięknej altany, która nosiła jeszcze tradycyjne nazwisko Belwederu, bo z niej w istocie widok był na zamek, miasteczko i okolicę wspaniały, zostało tylko podmurowanie, kilka schodów i kawał obalonej ściany. Piacenza nie miała nawet ogrodzenia, tolerowano w niej często pasące się bydełko pana rządcy i arendarza, zostawiało ono po sobie ślady, ale też i publiczność nie mogła nic wymagać, bo i ona, nie przyrównywając, była tu tylko tolerowaną, jak krowy.
Na wiosnę zwykle szkoły i rodziny dostatniejsze odprawiały tu majówki. Zbierano się na wiejskie pikniki, a jeźli niespodziany deszcz i burza pomięszały szyki, austerya otwierała drzwi gościnne i obszerny salon zatęchły...
Na Pohulance mniej wybredni woleli zabawę, ale tu trzeba się było ograniczyć sosnowym laskiem, małym ogródkiem i przygotować na demokratyczne towarzystwo rzemieślników i robotników z miasteczka, świętujących dosyć ochoczo, a niekiedy zbyt hałaśliwie.
W obu tych miejscach kto żądał się wykwintniejszem czemś pokrzepić, musiał przynieść z sobą; na Pohulance bowiem nie było nic oprócz piwa, wódki, chleba, sera i obwarzanków, a w Piacenzy mało co więcej austerya dostarczyć mogła.
Nie dziw więc, że tej niedzieli o której mowa, korzystając z pięknego wieczora, gdy rodzina państwa Skalskich, właścicieli jedynej, uprzywilejowanej w miasteczku apteki, zapragnęła użyć przechadzki, jednogłośnie zgodzono się na Piacenzyą. Miało to swe niedogodności, aby się dostać do niej gdyż potrzeba było przejść długą, najeżoną chrustem, za czasów błotnistych narzuconym — groblę, młyny; minąć nieprzyjemne myśli rodzący cmentarz, i dopiero w prawo ścieżką piasczystą dobijać się do ogrodu. Państwo Skalscy wszakże woleli to znieść, niż mieszać się z tłumem, z gawiedzią, która wrzawliwie szła szerokim gościńcem na Pohulankę. Oddać im należy tę sprawiedliwość, że o godność swą i dostojeństwo, o przyzwoitość niezmiernie byli dbałemi. Niektórzy demokraci miasteczka nawet, przezywali starego Skalskiego arystokratą, o co on wcale nie dbał, śmiał się z tego, a nawet tem chlubił. Był to człowiek bardzo majętny, umiejący nieźle po francuzku, zupełnie dobrze po niemiecku, mający trochę pretensyi do łaciny, ale nadewszystko do dobrego tonu. Od niejakiego czasu począł uchodzić za szlachcica, pieczętował się herbem, i przyjaciele jego puszczali wieść, iż pochodził z zubożałej rodziny, która wielkie niegdyś dobra posiadała w Sandomierskiem.
Pani Skalska była czystej krwi mieszczanką, ojciec jej burmistrzował, a dziad kupczył, ale tak się przejęła duchem męża, iż często schwycić ją było można na wyrzekaniu przeciwko tym łykom... od których pochodziła. Rozumie się, iż rodzice jak najtroskliwiej pilnowali tego, aby dzieci wychować na szlachciców. Pan Skalski oddawna zamyślał i kłopotał się jakby pozbyć apteki, a kupić wioskę i wywietrzeć z kamfory i opodeldoku, ale ilekroć przychodziło do pozbycia się oficyny sanitatis, na której starych okiennicach odmalowany był Eskulap i Hygia, żal się robiło przychodów jakie uprzywilejowana farmacya dawała, bo tych wioska, nawet najlepsza, wynagrodzićby nie potrafiła. Napróżno sama jejmość, którą mocno obchodziła przyszłość dzieci, do której zaporą uważała zapach apteczny, nalegała na pozbycie się, próżno panna Idalia prosiła o to ojca, próżno się dąsał pan Roger, stary Skalski milcząco się ich pozbywał, ramionami ruszał, rękami wywijał, przyznawał do winy i... z apteki wyjść nie umiał. Oddawna wpadł był na pomysł szczęśliwy oddania jej w administracyą lub dzierżawę, tak aby na wszelki wypadek mieć zabezpieczony odwrót, jeźliby wsie nie dopisały, ale nie trafiał mu się uczciwy kontrahent. Położenie czcigodnego pana Marcina Skalskiego było wistocie trudnem, choć mu niejeden dostatku i szczęścia zazdrościł. Dzieci dorastały, a wychowane były po pańsku, stworzone do innego świata, i z powodu tej apteki musiały więdnąć w niewłaściwej sobie sferze mieszczańskiej. Panna Idalia wiedziała, że mieć będzie najmniej dwakroć sto tysięcy posagu, pan Roger spodziewał się na swoją schedę z pół miliona, mogli oboje znaleźć świetne partye, a wszystko rozbijało się o tę nieszczęśliwą aptekę.
Żyjemy wprawdzie w wieku zupełnego równouprawnienia wszystkich stanów i właściwej różnicy między ludźmi nic już nie stanowi oprócz wychowania i wykształcenia, jednakże, jednakże! ile to jeszcze pozostało wstrętów i uprzedzeń, o których jeźli się nie mówi głośno, myśli się po cichutku, lub zwierza tylko rodzinie i przyjaciołom.
Pan Marcin Skalski był w tem położeniu utrapionem, że dwa razy na dzień zmuszonym się widział pluć na arystokratów i w obec innych, bronić arystokracyi, a psy wieszać na demagogach. Naprzykład jeźli jaki hrabia Turowski skłonił mu się protekcyonalnie, a ręki nie podał, musiał pan Skalski krzyczeć na przesądy i butę pańską, ale gdy stolarz Pękalski pod pozorem pokrewieństwa z jego żoną, przychodził za pan brat i siadał w salonie, pan Marcin oburzał się na demokratyczne obyczaje tych łyków.
Przyznacie, że to położenie pośrednie pana Skalskiego, stawało się w końcu nieznośnem, nie wiedział do jakiego miał należeć świata i to go niecierpliwiło.
Sama pani śmielej daleko liczyła się do panów i szlachty, a względem rodziny swej mieszczańskiej była surową, bardzo nawet surową.
O młodszem pokoleniu wychowanem w zasadach szlacheckich, nawet mówić nie potrzebujemy. Panna Idalia, śliczna, żywa, trzpiotowata brunetka, haftowała korony margrabiowskie na chusteczkach od nosa, herby na poduszkach kanwowych, nie mówiła prawie inaczej jak po francuzku i angielsku, (jeźli się zręczność trafiła) narzekała głośno na życie obrzydliwe wśród bruków miejskich, i wzdychała do zamążpójścia za dziedzica dóbr. Pan Roger, który świetnie skończył nauki w Berlinie, a tam poznał się był i żył na poufałej stopie z najlepszą szlachtą Księztwa Poznańskiego i Prus Zachodnich, nabrał obyczajów pańskich, wegetował wprawdzie w kamienicy ojcowskiej, bo musiał, ale mu towarzystwo otaczające, ojcowski ów chleb, wszystko obrzydło. Mówił, że umrze z suchot, jeźli się to nie zmieni.
Ma się rozumieć, że w miasteczku nie żył prawie z nikim, nie mówił prawie do nikogo. Kilka znajomości wiejskich stanowiły całe jego poufałe towarzystwo. To usposobienie rodziny Skalskich nie mogło jej jednać wielu w mieście przyjaciół. Nie kłócili się oni z nikim, ale ich po cichu niecierpiano i wyśmiewano nielitościwie.
Stary pan Marcin okrągła figurka z łysiną i nosem formy pięknego kartofla, nie był wcale złym człowiekiem, dawał jałmużnę sowitą gdy na niego patrzano, posyłał ofiary na pogorzelców, tam gdzie je drukowały dzienniki, grzeczny był niesłychanie dla ludzi lepszego towarzystwa. Sama jejmość zupełnie się na wzór jego ukształciła; była słodyczy pełną dla ludzi wyższego świata, ale dla zbyt poufalących się przybłędów, przybierała postawę dumną, heroiczną, niekiedy nawet nieco śmieszną.
Mało z kim żyjąc, rodzina Skalskich przepotężnie się nudziła, ztąd łakomą była wszelkich plotek, wiedziała co się działo na wszystkich ulicach, a nawet niekiedy co się dziać nie mogło, i sarkastycznie wyrażała się w ogóle o mieszkańcach, o których codziennie ocierać się musiała. Skalski na dnie powszednie przybierał dobrze wyuczony ton wyszukanej, zimnej, odpychającej pańskiej grzeczności, nim zbywał tych, coby się ku niemu nazbyt zbliżać chcieli.
Najnieszczęśliwszą z całej rodziny była panna Idalia, wyższego umysłu istota, wirtuozka na fortepianie, śpiewająca sopranem ostrym, literatka, trochę nawet poetka, jak mówiono, artystka duchem, unosząca się łatwo w sfery dla gminu nieprzystępne, — pozbawiona w tej dziurze, jak się wyrażała, wszelkiej karmi dla umysłu, zaspokojenia estetycznych swych pragnień, i t. p.
Dlatego też, z wielkiem matki utrapieniem, zawsze prawie była w złym humorze i nadzwyczaj stawała się opryskliwą, jeźli uchowaj Boże się jej sprzeciwiono. Tylko brat Roger rozumiał ją, co się tyczy rodziców, z temi obchodziła się z łagodnem politowaniem nad ich nieokrzesaniem i prostactwem.
Tej niedzieli wszyscy byli w domu jakoś, gdyż Roger często na wsi bawił u przyjaciół, i co dziwniejsza, zgodzili się wszyscy na przechadzkę, wotowali jednogłośnie za Piacenzą. Ani ojciec, ani matka nie odłączyli się od towarzystwa, które postępowało w porządku hierarchicznym. Przodem p. Skalski z parasolem w rękach skrzyżowanych na plecach, głowa do góry, brwi podniesione, okulary nieco opadłe, kapelusz niedbale narzucony. Obok pani Skalska w szalu lekkim, z lornetką, której nigdy nie używała, u pasa, parasolikiem i nieodstępną starą Finetką, dla wielkiej otyłości ciężko wlokącą się u stóp pani.
W drugim rzędzie panna Idalia z oczyma przymrużonemi, wyprostowana, ale z wyrazem kwaśnym na twarzy.
Malarz byłby się litował nad nią, tak ładną twarzyczkę zmieniał humor ów kapryśny. Roger obok idący w letniem ubraniu, palił cygaro; był słuszny, chudy, miał bakenbardy angielskie ogromne i widoczny pierścień herbowy na palcu z kamykiem o dwóch warstwach, aby na białem tle insygnia szlacheckie wychodziły tem dobitniej.
Z początku milczano jakoś, pan Marcin sapał, jejmość wzdychała, Finetka dyszała ze zmęczenia, panna Idalia była zamyślona, Roger ziewał dla dowiedzenia, że się nudził.
— Wiesz ojcze co, rzekł na grobli, wiesz co, — powiem ci raz co mi dawno ciąży na sercu, to życie nie do zniesienia dla mnie. Jeźli mamy dłużej pozostać w miasteczku, ja cię żegnam i ruszam w świat.
— Hę? odezwał się Skalski odwracając, co ci znowu?
— Roger jest szczęśliwszy odemnie, dodała Idalia, przynajmniej jest wolny, może iść w świat, gdy ja przykutą tu jestem jak grzyb, i grzybieję.
— Ale moje dzieci, rzekł powolnie aptekarz, wiecie dobrze, iż ja oddawna myślę o przeniesieniu się na wieś, to jednak nie może się tak zrobić jak z palca wywinął. Stracilibyśmy wiele.
— Trzeba mieć umysł ku wznioślejszym zwrócony celom, odparła żywo Idalia, dla sprawy ducha, warto coś poświęcić. Nas dwoje, ja i Roger usychamy, trawiąc najpiękniejsze nasze lata w tej dziurze, Roger miał słuszność, to nie do zniesienia.
— Dzieci biedne mają racyą, mają zupełną racyą, szepnęła matka, ja ci to niemal codzień powtarzam, ale to jak groch o ścianę.
Biedny pan Marcin ruszył ramionami.
— Tak, tak! rzekł, gderzcie, gderzcie, dobrze to wam pleść, a Rogerek wszakże potrzebuje wiele, a Idalia lada czem się nie obejdzie: temu potrzeba Hawanny, koni wierzchowych, sukni paryzkich, koszul webowych, a pannie koronek, fraszek, książek, nut, perfum i sukienek. Jeźli stracimy część majątku, na to wszystko nie starczy, jasna rzecz, a my starzy choćbyśmy najoszczędniej żyli, to także wiatrem i powietrzem nie wyżyjemy, dobrze to wam gadać.
— Ojciec nam wymawia szlachetniejsze gusta, a niemi przecie różnimy się od gminu, rzekła panna Idalia.
— Ale, dajcież mi święty pokój, nie wymawiam wam nic, radbym zaspokoić wasze gusta, i dlatego to właśnie ociągam się, abyście potem na mnie nie narzekali.
— Ociągam się, powtórzył syn, śliczne wyrażenie i dobitne, a my ciągniemy się za tym rydwanem ostrożności, i marnujemy lata złote. Z kim tu żyć, proszę ojca, człowiek rdzawieje. Jeszcze ja, mogę się odświeżyć, wyjechać, ale Idalka, ta więdnieje w oczach.
— A cóż ja mówię, powtórzyła matka odwracając głowę, mnie serce pęka na nią patrząc.
— Bo juściż, dorzucił Roger, nikt tu nie przyjdzie do apteki starać się o jej rękę, taki któregoby ona przyjąć mogła, coby jej był wart.
— I do czego mnie było dawać wychowanie, talenta, wyższe wykształcenie, podchwyciła piękna dziewica, jeźli się to wszystko ma zmarnować w tej obrzydłej dziurze...
Roger westchnął, puszczając dym.
— Nie, to próżno, do ojca mówić, błagać, prosić, przedstawiać, nie pomoże, zmusisz mnie do jakiego kroku rozpaczliwego.
— A ja, doprawdy suchot dostanę, lub oszaleję, szepnęła półgłosem panna.
— Widzisz! widzisz! zawołała aptekarzowa, a cóż ja ci codzień powtarzam! Ale ty jesteś uparty jak kamień, nic i nic, mów, proś, płacz, jak kamień, prawdziwie powiadam, że ten człowiek nas o śmierć przypraw i swoim uporem.
Napadnięty w ten sposób nieszczęśliwy pan Skalski, zaniemiał na chwilę, brakło mu środków do obrony, czuł zresztą, iż był winnym, i w duszy przyznawał się do grzechu. Nie pierwszy to już raz rodzina szturm taki nań przypuszczała, odparł go zwykłym sposobem.
— Ale poczekajcież, już to się wszystko rychło załatwi, mówię rychło, nim rok upłynie. Mam napiętego kontrahenta.
— Napiętego kontrahenta! drwiąco powtórzył Roger, doskonałe wyrażenie! cha, cha! Ale przyznaj się ojcze przedwieczny, dodał niby dowcipkując, że żywisz potajemną nadzieję zadzierżawienia apteki, nie sprzedania, i chcesz aby nad nami to aptekarstwo wiecznie wisiało jak miecz Damoklesa. A to tylko przez chciwość i skąpstwo.
— Jeszcze ty mi będziesz skąpstwo wyrzucał! odezwał się oburzony rodzic, czy ci czego zabrakło? żałuję ci na twe fantazye?
— Bo wiesz, że tegobym nie zniósł, odezwał się Roger z dumą, ale jesteś skąpy i ciasnowidzący. Tak, jak gdyby na wsi nie można również grosza robić...
— Zapewne, ale nie ja to potrafię, bom całe życie spędził u moździerza, a nie na polu.
— Co też ojciec gada! po co to mówić! zerwała się Idalia, cela soulève le coeur, u moździerza! affreux! przecież papa sam gospodarować nie potrzebujesz, i będziesz miał rządcę.
— Tak, tak, żeby mnie kradł, jak pan Mamert Turowskich, bo wkrótce pono na to wyjdzie, że on się stanie bogaty, a oni pójdą z torbami, przerwał aptekarz. Zostawcie to mnie i bądźcie spokojni.
— Słyszeliśmy to, zawołała Idalia, nie jeden, ale tysiąc razy. Jak tylko papę naciśniemy, zawsze nam odpowiada, bądźcie spokojni, a czas upływa...
— I cierpliwości braknie na to niedołęztwo ojcowskie, rzekł Roger, cela depasse les bornes... Trzeba mnie było wychować na farmaceutę, a Idalke na klucznicę, toby było logiczne.
Przybity ojciec spuścił głowę, milczał.
— Widzisz! widzisz! powtórzyła obyczajem swym żona, ja ci to samo codzień mówię. Dzieci mają racyą, są jeszcze bardzo delikatne, bo zważ jakie masz dzieci. Pan Bóg ci dał takie, któremi się pochlubić można, a ty marynujesz, powiadam ci.
Panna Idalia słysząc o marynacie, trąciła brata łokciem, rozśmieli się oboje z matki. Rozmowa byłaby nie wiem jaki obrót przybrała, a Skalski się zaczynał niecierpliwić nieco i mógłby był niedorzeczność jaką dzieciom powiedzieć, coby scenę wywołało, gdy na szczęście ukazała się postać nowa, szybkim krokiem zdążająca od Piacenzy, ku państwu Skalskim.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, krzepki, ale nie otyły, ubrany po prostu w płócienny surdut i takąż resztę sukni, w okularach, z kijem grubym w ręku. Rysy jego twarzy rozumne, mówiące, energiczne, jak od siekiery były wyciosane. Czoło miał kwadratowe, wystające, oczy pod niem duże, wypukłe, zwisłemi brwiami okryte, nos prosty, kształtny, usta nieco wydatne, brodę równie kwadratową jak czoło. Nie był wcale pięknym, ale oblicze to obudzało uszanowanie, będąc wyrazem silnej woli, opartej na jasnej myśli. Czuć było nań, że ten człowiek nie zawaha się ani prawdy powiedzieć, ani obowiązku dopełnić.
Mimo pozornej surowości, twarz wyrażała zarazem dobroć i spokój — znamię duszy, która drogę swą znalazła i śmiało podąża ku oznaczonemu celowi.
Zdala już państwo Skalscy dojrzeli tego pana idącego ku nim szybko. Aptekarz odetchnął, pani przybrała minę skromną, na licu Rogera odmalowała się niemal wzgarda, Idalia widocznie samem wejrzeniem na natręta była znudzoną.
Syn i córka przewidywali już że im przerwie szturm przypuszczony do ojca. Nadchodzącym był doktór Maksymilian Mylius, którego sam stosunek z aptekarzem, wydawał się dzieciom upokarzający. Skalski czuł się do pewnych względów dla doktora, niezmiernie ulubionego i wziętego w okolicy, obowiązanym, — Rogerowi i pannie Idalii, doktór przypominał obmierzłą tę aptekę, na której ojciec dorobił się majątku. Nielubili go też oboje, i z tego powodu, że im prawdę mówił, często bardzo gorzko, niedając się onieśmielić ani wielkiemi tonami Rogera, ani francuzczyzną panny Idalii, często jeszcze w głos, publicznie, poprawiając w niej omyłki.
Mylius był w istocie strasznym człowiekiem. Wszyscy niemal lekarze, w których rękach jest życie i śmierć ludzi, nawykając do nadzwyczajnych względów i grzeczności jakie im okazują nieszczęśliwi będący na ich łasce — przybierają powoli ton dosyć gburowaty, rażący, niemal dumny. Któżby im tego nieprzebaczył przy pracy, podrażnieniu, wrażeniach, na jakie są wystawieni? Miał może i doktór Mylius nieco tej doktorskiej surowości, ale w nim prawdomówność bezwzględną rodziło głębokie przekonanie, iż ona ludziom jest potrzebną, zbawienną i należy do obowiązków sumiennego nietylko lekarza ale człowieka. Nigdy też nieprowadziła go ona do gburowstwa, do zapomnienia się; w formie nader przyzwoitej, z uśmiechem umiał najboleśniejsze zawrzeć przestrogi.
W miarę jak Mylius się zbliżał, twarz pana Marcina Skalskiego nabierała tego rozpromienienia urzędowego, z jakiem każdy grzeczny podkomendny, witać zwykł swojego pryncypała. Jejmość zawahała się czy naśladować prototyp swój, męża — za którym szła ilekroć dzieci jej nie przeszkadzały, czy kochane dziatki, które doktora szczerze nie lubiły. Oblicze jej więc zostało martwem i wywiesiło neutralną flagę.
Mylius zawołał, o kilka kroków będąc od nich:
— Otóż to przykładna rodzina! Witani! ojciec, matka i dziateczki razem, zgodnie, pięknie, niewinnej używające rozrywki. Widzę, że państwo zdążacie do Piacenzy.
Tu nastąpiły ukłony.
— A tak, odezwał się skromnie nader aptekarz, wyszliśmy użyć świeżego powietrza; szczególniej dla młodzieży potrzebnego, Idzia pokaszliwa.
— O! o! o! przerwał doktór z uśmiechem — niech mi panna nie waży się kaszlać, bo skażę na bardzo gorzki mech islandzki.
— Nie kaszlałabym dla satysfakcyi — odparła Idalia, ale to powietrze miejskie — nieznośne, ciężkie, cuchnące.
— O! o! o! odpowiedział doktór — proszę! proszę, powietrze miejskie! doprawdy żyjąc w niem lat trzydzieści, nieopatrzyłem się, żeby tak było zabójcze! Przecież pani się w niem urodziłaś, wychowałaś, rodzice także, i jakoś do tej pory było znośnem.
Panna Idalia zrobiła minkę pogardliwą, ruszyła z lekka ramionami.
— Wierz mi pani, dodał Mylius, choćby jako doktorowi, mało miasteczek i niewiele wiosek, mają tak zdrowe powietrze jak nasze. Nie jesteś pani delikatniejszą od innych. Co się tyczy chorób piersiowych, te u nas są nader rzadkie.
— Tak — przerwał Roger — w klassach niższych przy silniejszej budowie, ale szlachetniejsze organizacye?
— O! o! o! rzekł doktór, uśmiechając się, co też mi to pan Roger prawi! o! o! o! Szlachetniejsze organizacye same się zabijają niedorzecznem życiem. Próżnowanie, siedzenie, tytuń, rozpuszczenie fantazyi na cztery wiatry was zabijają. Lud nie ma wygód jakie wy macie, musi pracować rękami, narażać się na wpływy atmosferyczne często szkodliwe a żyje i zdrowszy jest, bo dla niego trud stanowi tę gimnastykę, którą wam zalecam nadaremnie. Niechby panna Idalia spróbowała szwedzkiej gimnastyki, zajęcia w ogródku, nakazała sobie sama dobry humor, a kaszel by przeszedł i bez mchu.
— Na nieszczęście, odparła powolnie piękna panna, znacznej części rad pana doktora usłuchać nie jestem w możności. Niecierpię gimnastyki, nielubię ogrodu, nieumiem pętać mej wyobraźni i nakazywać humorowi.
— To źle, to bardzo źle — rzekł Mylius, ale czas, większy odemnie, lekarz, jakoś to naprawi. Komużby wolno było kaprysić bezkarnie jeźli nie pięknym pannom?
— Pan to nazywasz kaprysami?
— Przepraszam! o! o! o! słowo mi się wyrwało niebacznie, ale już go nie cofnę.
To mówiąc, doktór Mylius zabierał się iść dalej.
— Wracasz pan do miasteczka? zapytał Skalski.
— Muszę, mam chorych, chociaż to pora może najzdrowsza z całego roku, ale między biednemi febry panują. Musiałem biedz na wieś gdzie wieśniak złamał nogę, a teraz dążę do moich ubogich chatek na przedmieściu nad stawem, gdzie zimnice mnie czekają.
— Słowem, że pan jesteś niezmordowany, rzekł grzecznie aptekarz.
— Owszem, jestem nawet bardzo zmordowany i serdecznie by mi się chciało wyciągnąć na sofce z książką w ręku, ale obowiązki!
Ukłonił się grzecznie i pośpieszył do miasteczka.
— Co za nieznośny gbur! zawołał Roger. Zdaje mu się, że odgrywa nieźle filozofa wiejskiego, un medecin de campagne, Balzakowskiego. Niespotkałem w życiu nudniejszego człowieka.
— Tak, tak, ale też to jest najuczciwszy człowiek w świecie — rzekł Skalski, już ty mi na niego nic nie mów.
— Doprawdy? rzekł szydząc syn, miałżebym przed powagą ojcowską złożyć w ofierze przekonania moje? Przecież ja ojcu nie zabraniam go nazywać najuczciwszym, proszę więc o pozwolenie mienia go za najnudniejszego, cha! cha!
Idalia dodała cicho:
— Niedźwiedź! zdaje mu się, że każdy ma taką chłopską naturę jak jego.
— Dajcież pokój — przerwała matka, kiedy to ojca draźni.
— Mnie to nie draźni, prędko dodał Skalski. Niech sobie mówią co chcą, zdania są wolne.
— A spodziewam się, zawołał Roger, dziwnie byłoby, żebym tatę miał pytać co mogę trzymać o ludziach. Ale to dziś — dodał nagle — dzień feralny, widzę naprzeciwko nas idących znowu dwóch miejskich gburów.
Byli to właśnie z cmentarza wychodzący Szurma i Walek Luziński.


ROZDZIAŁ III.

Walek Luziński, którego historyi dowiedzą się później czytelnicy, młodym chłopięciem będąc, najniefortunniej pokochał się był primo impetu w pannie Idalii, naówczas gdy jeszcze w krótkiej sukience chodziła na pensyą. Pierwsza miłość jakiekolwiek przebywa koleje, jakkolwiek bądź się skończy lub zwinie, niezatarte ślady zostawia po sobie. Idalia patrzała z pogardą na odartego chłopaka, już naówczas czując się do wyższych przeznaczeń powołaną, napróżno starał się jej przypodobać, odtrącony nielitościwie, szydersko, pierwszą miłość zmienił Walek na pierwszą i na wieki poprzysiężoną nienawiść.
Początek dziecinnego owego romansu nader był prosty. Spotykali się w ulicy chodząc do szkoły, Idalia śmiała się z niego, Walek nigdy dwóch słów nie przemówił do niej, ona wiedziała doskonale, że się w niej kochał, on pojął wprędce, że go jak sierotę i biedaka z dumą obrażonej bogini — popchnęła. Mimo to, zdawało się pannie Idalii, że na dnie tego serca uwielbienie dla niej pozostać musiało.
Nie myliła się może, ale miłość to była osobliwszego rodzaju, na wpół z nienawiścią, namiętna do szału i przesiąkła żądzą zemsty. Gdy Walek spoglądał na nią, z oczów jego tryskały groźby, których przestraszyć się było można.
Panna spotykając go później mimowolnie w towarzystwach, do których się czasem wciskał, obchodziła się z nim tak nielitościwie, iż uczucie nienawiści zwiększyć się jeszcze musiało.
Walek Luzińśki nie był bardzo ponętny, to prawda, miał wad więcej niż przymiotów, był ubogim sierotą, ale trochę litości nad nim mogło się znaleźć dlań w sercu czulszem i więcej niewieściem.
Z panem Rogerem znali się i nieznali, bo młody Skalski spotykając go, odwracał głowę i udawał że niewidzi.
Postępowanie rodziców względem chłopaka musiało być inne, zachodziły tu znowu pewne względy przyzwoitości. Walek był wychowańcem na opiece doktora Myliusa, który chciał z niego lekarza uczynić, a zrobił literata, próżniaka i niezdarę. Pomimo doznanego zawodu, stary się przywiązał do tego niefortunnego dzieła rąk swoich; obrażając Luzińskiego, lękał się aptekarz zniechęcić sobie Myliusa. Kłaniał mu się więc grzecznie, uprzejmie uśmiechał, ale przez wzgląd na dzieci nie zbliżał i nie zapraszał. Był biedak między młotem i kowadłem.
Szurma inżynier, towarzysz Walka, znanym był rodzinie aptekarza, ale nie należał do jej ulubieńców.
Ani Roger ze swemi pańskiemi gustami, ani artystyczna, fantastyczna i poetyczna panna Idalia nie znosili człowieka rachunkowego, prozaicznego, zimnego, nie dającego sobie niczem zaimponować, pewnego siebie do zbytku, a dodatkowo, wyznającego głośno zasady demokratyczne, najskrajniejsze.
Pan Szurma był grzeczny, ale nie umiał pochlebiać, panna Idalia, któraby za niego nigdy w świecie nie poszła, choć mówiono, że się dorabiał pięknego majątku i był na prostej drodze do fortuny — miała mu może i to za złe, że ważył się, widując ją, w niej się nie zakochać. Byłoby mu to przebaczone, gdyby inną miłość miał w sercu, ale Szurma swobodny, dopuszczony niejednokrotnie do podziwiania dowcipu, nauki, talentów tej Korynny, wcale się niemi nie ukazał poruszonym, przyklaskiwał chłodno, nie unosił się. Tego mu darować nie było można.
Spotkanie na niezbyt szerokiej drodze dwóch naraz nieprzyjemnych figur zachmurzyło oblicza młodej pary, chociaż nie groziło ono właściwie niczem innem tylko wymianą ukłonów, było wcale nieprawdopodobnem, aby wracający z cmentarza przyczepili się do państwa Skalskich.
— Tylko niechże ojciec ich nie zaczepia i nie zatrzymuje — odezwał się Roger nakazująco — bardzo proszę. Ojciec ma zawsze zwyczaj szafować grzecznością i ośmielać do zbytku ludzi z któremi my żyć nie możemy.
— To prawda, dorzuciła Idalia. Ojciec jest do zbytku grzeczny, nawet dla takich Walków, podrzutków i dla takich chłopskich synów jak ten Szurma.
— Ale cichoż, cicho! gotowi posłyszeć! zawołał przestraszony aptekarz.
— To niech sobie słyszą, dodał Roger ruszając ramionami — mniejsza o to...
Walek zdaleka poznał rodzinę, którą nienawidził, usta mu się wykrzywiły dziko, oczy błysły ogniem, jednak poprawił ubiór zaniedbany.
— Zmiłuj się, rzekł do Szurmy — nie przypraw mnie o kłopot i nie zmuś, bym sam odszedł. Jeźli zechcesz ze Skalskiemi wdać się w rozmowę, będę cię musiał porzucić.
— Pozbawiasz mnie wielkiej przyjemności — odpowiedział śmiejąc się Szurma, co mi to szkodzi, że ten paniczyk na mnie nosa krzywić będzie, że zechce się mnie pozbyć coprędzej, aby go w mem towarzystwie kto nie spotkał, radbym mu właśnie na złość trochę ich ponudzić i struć im przechadzkę. Z głupich zawsze wolno żartować.
— Ale nie zawsze warto — przerwał Walek, uprzedzam cię, że mi wyrządzisz przykrość, i że cię tu z niemi porzucę.
— Ale ja nie mam wcale zamiaru wdawać się z niemi w rozmowę, śmiejąc się uspokajał go Szurma.
— Psia droga! zawołał Walek, trzeba żeby nie można ich wyminąć, a ruszyć przez pole, to pomyślą, że się ich lękam, czy co...
— A! człowiecze niespokojnego ducha — chłodno odezwał się inżynier — cóż ci szkodzi wejrzenie? o mnie się ono obija jak o skałę, choćby było pełnem jadu, zdradzasz swą słabość, jeźli się go lękasz. Na wzrok odpowiedz wzrokiem, mając siłę, czegórz tchórzysz?
— Nie tchórzę, nie! mruczał Walek zaciskając usta, ale nienawidzę tych ludzi, kłamać nie umiem.
Inżynier się uśmiechnął.
— Dzieciak jesteś.
Rozmawiając, zbliżyli się — ostatnie kroki przeszły w milczeniu. Pierwszy Skalski, mimo przestrogi troskliwych dzieci zdjął kapelusz. Szurma go pozdrowił, Walek ruszył także swój słomkowy i — drapnął z miną nadąsaną. Tymczasem inżynier, jakoś mimowolnie czy na złość zatrzymał się chwilkę.
— Widzę, że panowie wychodzicie bodaj czy nie ze cmentarza? rzekł Skalski, przechadzka wcale nie rozrywająca.
— Mieliśmy powody, odezwał się Szurma. Chciałem zobaczyć jak wygląda grobowiec hrabiny Turowskiej, na który dawałem rysunek, a w dodatku, intrygował nas ten... wielki nieznajomy. Widzieliśmy go wchodzącego na cmentarz.
— A! nieznajomego jegomości! odezwał się zaciekawiony aptekarz.
— Tak jest, błądził między grobami.
— Między grobami? potrząsając głową, rzekła pani Skalska — osobliwsza rzecz... między grobami.
— Przecież nie ma w tem nic tak nadzwyczajnego, śmiejąc się odezwała panna Idalia, przechadzka jak inne.
— I cóż? jakże? mów pan! spytał Skalski — co robił?
— Nic — chodził, a chodził jak się zdaje do mogił ubogich, przynajmniej tameśmy go spostrzegli.
— Proszę, mogiły ubogich! osobliwsza rzecz! powtórzył aptekarz, w tem wszystkiem jest tajemnica, jest...
— Jest! dodała aptekarzowa.
Dzieci zaczęły się tembardziej śmiać, że rodzice brali rzecz na seryo. Szurma przypomniał sobie Walka, który zły pędził ku miastu, pożegnał towarzystwo i odszedł.
Ale właśnie, w chwili, gdy Skalscy mieli idąc dalej mijać wrota cmentarza, naprzeciwko nich, zjawił się ów wielki, ów tajemniczy nieznajomy.
Od czterech tygodni nie mówiono o niczem w miasteczku tylko o nim, dlaczego? dlatego zapewne, że nie miano się czem lepszem zająć — jednak państwo Skalscy widzieli go tylko zdaleka, a żadne z nich nie miało wyobrażenia o twarzy, której nader byli ciekawi.
Nieznajomy wymknąć się im tym razem nie mógł, droga była jedyna i dosyć wązka.
Rogera i Idalią mało to obchodziło, jak mówili, ale starzy nie taili się wcale z tem, że radziby go zobaczyć.
W milczeniu zbliżano się z obu stron. Nieznajomy mężczyzna spostrzegł zdala idących, i obrachował się tak, aby mijając ich, głowę obrócić w stronę przeciwną, nie dając im dojrzeć swej twarzy. Napróżno Skalski wyciągał szyję, sprawdził tylko skromny nader ubiór przechodnia, nic więcej.
Odszedł już był kilkanaście kroków, gdy młodzież śmiać się zaczęła, a pani zawołała:
— Otożeśmy się wiele dowiedzieli, nawet nam nosa nie pokazał!
— Niósł w ręku bukiecik kwiatów, pewnie na grobie urwany! hm! rzekł Skalski, ma to swe znaczenie, maluje usposobienie człowieka.
— Stosowne do jego wieku — dodał Roger, bom postrzegł, że nie jest zbyt młody.
— I nie ma w sobie żadnej dystynkcyi, przemówiła Idalia, człowieka lepszego towarzystwa po jednem niczem poznać można, ubiór pospolity, prawie zaniedbany.
— A jednak to zagadka! dorzucił stary niezmiernie rad temu, że rozmowa na inne pole się przenosi — to zagadka! Jak żyję nie pamiętam, ażeby kto z dobrej woli przyjeżdżał u nas zamieszkać. Wreszcie gdyby i tak było, toć się każdy stara porobić stosunki z ludźmi, a ten nietylko że ich nie szuka, ale unika jak najstaranniej.
— Ale cóż nas to wszystko obchodzić może? odezwała się Idalia, nie pojmuję tej ciekawości, jaką lada pospolity człowiek obudzą w tłumie.
— Pospolity człowiek, powiadasz, podchwycił ojciec, starając się rozmowę utrzymać w tym przedmiocie, aby znowu na kark jego nie spadła; nie zupełnie też jest pospolitym, choć przyznaję, że pozór ma nie osobliwszy. Najprzód to pewna, że przy stroju skromnym i powierzchowności nie uderzającej, jest majętny, nawet bardzo majętny. Najął cały dworek od Monugiewiczów z ogrodem, i cały zajął sam. Mówią, że gdy jego paki różne zwozić zaczęto, nie było temu końca. Co w nich się zawiera, o tem jeszcze nikt nie wie, bo je poustawiano nie otwierając. Meble sprowadził z Warszawy, fortepiany dwa, organ.
— To chyba jaki artysta dymissyonowany, przerwała Idalia, ale nie ma wcale fizyognomii artysty, nie, nie.
— Pieniędzy na nic nie żałuje, chociaż widać, że nawykł do życia prostego, bo wziął prostą kucharkę, starą Kazimirę, co była jakiś czas u X. Wikarego. Widać że obiadów dawać nie myśli.
— O! to pewna! powiedziała Skalska. Kazimira tylko kilka rzeczy jako tako umie sporządzić.
W czasie tej rozmowy Roger ruszał niecierpliwie ramionami, gwałtownie pędząc dym z cygara, aż na ostatek wybuchnął, bo nie mógł wytrzymać, żeby ojca nie zburczeć.
— Ale dajże już pokój, ojcze, daj pokój tym plotkom dziecinnym! Że też nie możecie się oduczyć tego parafiańskiego interesowania się lada dzieciństwem, tego wścibiania nosa w sprawy cudze. Co nas to może obchodzić!
Córka dodała:
Roger à raison, c’est d’une petitesse...
Ojciec ruszył ramionami, matka się cicho ujęła za niego.
— Dajcież bo ojcu pokój.
— Mama także na to choruje, zawołała żywo Idalia, i dla tego ojca broni, ale to jest w świecie najnieprzyzwoitszą rzeczą, taka ciekawość czcza, dziecinna, jak dobrze mówił Roger.
— Mówcież sobie o czem innem, ja milczę, basta! rzekł aptekarz.
Jakoż znowu podniósł głowę do góry z rezygnacyą człowieka, który nawykł do jarzma, noszonego codziennie, i z pogodną twarzą skierował się ku Piacenzy, którą widać było w oddaleniu.
Bliżej jeszcze nad gościńcem, rozległa się ogromna austerya, o której wspominaliśmy, otoczona palisadą swego podwórza, stajniami, oborami i ogrodem warzywnym. Na szosie mnóstwo wozów wieśniaczych stało przed nią, których właściciele zaszli się byli w gospodzie ochładzać. Konie z pospuszczanemi głowami gryzły rzucone im na podwórku siano. Tuż nad szosą była kuźnia, z której się kurzyło mimo niedzieli, powóz wyprzężony, złamany, oparty na drągu widać było z daleka, który znać naprawiano do dalszej podróży.
Wszystkie lornetki skierowały się nań prawie jednocześnie, i Roger, sędzia kompetentny w tym przedmiocie, zawyrokował, że takiego kocza w całej okolicy nie ma, że to jest ktoś z daleka, a nawet może z zagranicy, bo budowa powozu zdradza pochodzenie wiedeńskie, lub może nawet londyńskie.
Cała rodzina napatrzywszy się zdala wygodnemu i pięknemu ekwipażowi, który uległ tak smutnemu wypadkowi pod samem prawie miasteczkiem, poszła zażywać pięknego wieczora, w cieniu ogrodu dawnego Piacenzy. Nie było tu z miasta nikogo, co poniekąd dogadzało aptekarstwu, ale mnożyło nudę śmiertelną, na którą wszyscy w tej rodzinie chorowali, jeźli ich nie spotkało szczęście otarcia się o to wyższe towarzystwo tak upragnione, chociaż ono się obchodziło ze Skalskiemi, jak Skalscy z niższemi od siebie. Ale im, jak wielu innym w położeniu podobnem, nie szło o przyjemność obcowania, tylko o rozgłos stosunków i chlubę, jaką się z tego ciągnęło. Opłacało się ją niejedną przykrością, cóż w świecie przychodzi darmo?
Skalscy mieli ulubiony samotny swój kątek, na ruinach Belwederu. Potrzeba się do niego było drapać, rozbijając gałęzie splątane drzew i koląc o krzaki, tu jednak byli pewni, że ich gawiedź miejska nie doścignie, i że się nikt nie przyczepi. Wszedłszy z zarośla, panna Idalia która najlepiej znała drogę, wybrała się przodem śmiało, rozgarnęła leszczyny, przebiła się przez bzy i dosięgała już schodków, gdy podniósłszy główkę, w chwili stąpienia na kamień, z cichem — ach! cofnęła się jeźli nie przestraszona, to zdziwiona. Na wierzchołku Belwederu stał w stroju podróżnym bardzo wytwornym i pańskim młody mężczyzna, trzymając przed oczyma lornetę teatralną, przez która rozpatrywał okolicę.
Łatwo się było domyśleć, iż to być musiał albo właściciel złamanego powozu, lub jeden z podróżnych co nim przybyli. W okolicy na mil kilka około znali się wszyscy, a piękny ów arystokratycznie wyglądający młodzieniec, nie należał do autochtonów.
Przyjemna ta niespodzianka rozjaśniła lica panny Idalii, której piękna, ożywiona twarzyczka zabłysła całym wdziękiem młodości, przybrała stosowna pozę do okoliczności i gdy odjąwszy lornetę, młody człowiek spojrzał na to zjawisko uczyniło ono na nim, bezwątpienia, niepospolite wrażenie.
Znudzonemu drogą, skłopotanemu opóźnieniem gdy się w powozie coś złamie, zaprawdę miło jest w chwili, gdy się ziewa na przymusowej przechadzce, ujrzeć nagle przed sobą śliczną panienkę, zwłaszcza jeżeli spotkana Nimfa przybierze postać naiwną, zdziwionej, prostodusznej, Bogu ducha winnej, a jak aniołek pięknej wieśniaczki.
Taką wydała się panna Idalia podróżnemu, który zrozumiał zaraz, że wstępującą na tę wyżynę, przestraszył i przeszkodził jej. W chwili gdy się zbierał na grzeczne usunięcie się z placu, z za krzewów ukazał się okrągły ojciec, mama z podniesioną suknią i Roger z cygarem w ustach. Idalia stała jedną nogą na kamieniu, niby pierzchliwa łania zabierająca się do odwrotu. Podróżny z lornetką w ręku. pośpieszał z Belwederu, aby nadchodzącym nie zawadzać, gdy Skalski, człek bardzo grzeczny, a lubiący zabierać nowe znajomości, zwłaszcza z temi, których suknie modne dobrze o nich uprzedzały, ozwał się z za córki:
— Nie przeszkadzamy! zmieścim się tam wszyscy, widok jest piękny i godzien wejrzenia.
Idalia poparta rodzicielską powagą, zgrabnie po kamykach pięła się ku ideałowi, uśmiechającemu się do niej na górze, a że ostatni schód był wysoki, grzeczny nieznajomy podał jej rękę. Ledwie dotknąwszy duńską rękawiczkę jego, piękna panna znalazła się na górze. Wejrzenie na podróżnego nie zostawiało najmniejszej wątpliwości, że musiał być wielce dystyngowaną figurą. Roger, znawca w tym przedmiocie, nie wahał się mu skłonić jako pobratymcy, chociaż zdawało mu się, że go nie zna, ale gdy się sobie nawzajem przypatrywali, nieznajomy zawołał:
Mais, mon Dieu, nous sommes en pays de connaissance. Monsieur de Skalski n’est’ce pas?
Roger żywo podał mu rękę.
— A! gdzież miałem oczy, zawołał, wszak pan baron Helmold Kaptur? przepraszam, mais j’ai la vue basse.
— I któżby się mnie tu mógł spodziewać, na tych ruinach i w tym kącie, odrzekł Helmold, dziwny przypadek, złamana oś na drodze.
— Moi rodzice, moja siostra! rzekł Roger prezentując.
Skalska dygnęła fatalnie i kompromitująco, ale Roger powiedział sobie, że tego baron nie spostrzegł.
Idalia była rozpromieniona, Bóg tylko wie jak jej język świerzbiał, żeby oczarować francuzczyzną, wymową, urokiem, biednego barona, oblężonego w Belwederze.
— Cóż pan baron tu robi? zapytał Roger, wpadając w humor doskonały, od czasu jakem go miał przyjemność widzieć w Warszawie u hrabiego, byłem pewny, że powrócił do Galicyi.
— Miałem wrócić! westchnął baron, mais, que voulez vous? on est si bien chez vous! Porobiłem znajomości, otrzymałem zaproszenia, i nie mogłem się oprzeć ponęcie i podróżuję po Królestwie, a teraz jadę, to jest, jechałem do Turowskich, to gdzieś tu w sąsiedztwie.
Rozmowa, której francuzczyzny powtarzać nie będziemy, ciągnęła się tak więcej po francuzku, niż po polsku, łamana, niezrozumiała, ale zawsze w najlepszym tonie.
A! mais c’est une bonne fortune pour nous, panie baronie, chwytając go za rękę rzekł Roger, moi rodzice, którzy mają tu dom w mieście, i na teraz w nim przebywają, przypadkowo, dodał ciszej, bardzo będą szczęśliwi, zabierając barona do siebie. Każemy powozowi tam do nas zajechać, a sami na herbatę pieszo pójdziemy. W imieniu rodziców je vous fais prisonnier.
— Prosiemy pana barona koniecznie, prosiemy, nie puścim, odezwał się stary Skalski.
— Nie puściemy, dodała jejmość.
Baron kłaniał się, ale szło mu o potwierdzenie zaprosin przez piękną pannę zapewne, i oczy zwrócił na Idalią, a ta mu się nader wdzięcznie uśmiechnęła. Pozostawało więc tylko przyłączyć się do tego towarzystwa, i winszować sobie szczęśliwego spotkania.
Roger i Idalia byli uszczęśliwieni, ojciec rozradowany, matka trochę się kłopotała już ideą herbaty dla dostojnego gościa, za którą miała burę odebrać od córki, ale musiała faire bonne mine à mauvais jeu.
Serce panny Idalii biło żywo. Jakkolwiek nie przesądna wcale, wyśmiewająca chętnie wróżby i łatwowiernych co im dawali wiarę, widziała w tym całym wypadku coś jakby od losów przeznaczonego. Ona pierwsza ujrzała młodzieńca, jego oczy padły na nią najprzód i zatrzymały się na niej z podziwem i uwielbieniem. niewątpliwie musiał to być kawaler bogaty, à la recherche de l’inconnue, jadący do hrabianek Turowskich, któremu ona jak rozbójnik na drodze, serce z piersi wydrzeć była predestynowaną.
Kipiała i wrzała, że jej się odezwać dotąd nie dano, ale czarowała go wzrokiem i pełnemi wdzięku pozami artystycznemi. Młodzieniec, grzecznie rozmawiający z rodziną, nie spuszczał z niej oka. Rachowała, że w ciągu przechadzki, herbaty, może wieczora, potrafi go zachwycić, zbałamucić, pociągnąć ku sobie.
Myliłby się, ktoby sądził, że serce młodej panienki najmniejszy w tem udział miało. Wiek nasz nie jest epoką sentymentalizmu, nie kochają się dziś tylko ludzie prości i złego wychowania, w lepszem towarzystwie rachuba, czasem chwilowy kaprys, fantazya, namiętność zastępują uczucie. Idalia potrzebowała świetnie wyjść za mąż i płaszczem hrabiowskim, lub szlachecką dostatnią koroną pokryć atrybuta ojcowskiego powołania. Gotową więc była uśmiechać się pierwszemu konkurentowi, jaki się trafił, byle z góry założonym odpowiadał warunkom. Wychowanie bardzo rozumne, w duchu wieku, zabezpieczało ją od tego co się zowie miłością, ideałem dla niej nie był człowiek, ale to w co oprawnym go znajdowała, położenie towarzyskie, akcessorya.
Byłaby zapalczywie się dobijała o siedemdziesięcioletniego starca, byle jej przyniósł mitrę książęcą. Cóż dopiero baron, ładny, młody mężczyzna, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, bogaty, i jadący do tych nieznośnych Turowskich, których zaraz poznamy!
— Przyznasz pan baron, odezwał się wymownie Skalski, który w obec nowych osób zawsze się starał być jak najwyszukańszym w słowach — przyznasz pan, że okolica nasza należy do najpiękniejszych w kraju. Jest żyzna, obfita, i zasiana pamiątkami przeszłości, roślinność bujna, drzewa wspaniałe, wielka powaga w krajobrazie.
— Dlatego też znaleźliście mnie tu państwo w admiracyi nad nią, zapatrzonego.
— Ojciec mówi o tym kątku, rzekł Roger, ale to zawsze miasteczko jeszcze, to nie cicha, majestatyczna w swej prostocie wieś nasza, trzeba widzieć szlacheckie dwory skryte w głębi tych lasów, i...
— Pan baron jedzie z Galicyi? odezwała się Idalia, wątpię, żeby po jej pięknościach nasze płaszczyzny i bory bardzo go zachwyciły. Galicya jest więcej urozmaiconą.
— Miejscami, odparł baron, jakoś nie myśląc się rozszerzać o rodzinnym kraju, ale ja owszem te okolice znajduję bardzo pięknemi. Czy Turowscy daleko ztąd mieszkają?
— Hrabiowie Turowscy, przerwał Skalski, — których znajomością się szczycimy — rezydują o półtory małej mili od nas, w Turowie, tak, półtory, a raczej dobra mila z ogonem.
Ogon wyrwał się mimowoli aptekarzowi, i dzieci skarciły wzrokiem to nazbyt poufałe wyrażenie się.
— A! westchnął baron, byłbym więc, gdyby nie ta oś, stanął przed wieczorem.
— My oś złamaną błogosławiemy, zawołał Roger, a że nie może być naprawioną tak rychło, o Turowie dziś ani myśleć, zabieramy pana do siebie.
— Tak! rozśmiał się aptekarz. Zajdziemy ku austeryi, każemy powozowi przyjść do miasteczka wprost na pocztę, a sami wracamy z jeńcem naszym.
Idalia zwróciła oczy milczące, ale wymowne ku jeńcowi, który się uśmiechał.
Roger tryumfujący ściskał go za rękę.
Całe towarzystwo popatrzywszy nieco na otaczający pejzaż, zwolna zbierało się na powrót. Zwolna, gdyż stary Skalski obrachował, że daleko by było przyjemniej dojść mrokiem, aby uniknąć wrażenia, jakie okiennice z Eskulapem i Hygią mogły uczynić na baronie. Zapewne prędzej, później, pan Helmold dowiedzieć się musiał o aptekarstwie, ale w pierwszej chwili lepiej było uniknąć wyznania. Idalia także wprzód go usidlić chciała bezpowrotnie, nimby wiedział kto ona jest. Nazwanie samo aptekarzównej, mogło nań oddziałać nieprzyjemnie.
A projekt choć tak gwałtownie zrodzony, tkwił już w myśli panny Idalii.
Rodzina nie potrzebując słów, porozumiała się oczyma.
Apteka miała dwa wnijścia, jedno — na nieszczęście — od głównej ulicy, urzędowe z Eskulapem i Hygią, z orłem i napisem — Apteka uprzywilejowana, drugie od bocznej ulicy zwanej Wolską, prywatne, z ganeczkiem, blachą cynkową pokrytym, gdzie wszelkiej alluzyi unikano starannie, zdradzającej powołanie właścicieli kamienicy, tak dalece, że okno przez które słoje i flaszki widać było, zakryto szkłem łanem nieprzezroczystem.
Zmieniając nieco plan podróży, można było gościa wprowadzić z tamtej strony, zkąd żadna woń nawet się nie dobywała, gdzie żaden moździerz nie dźwięczał i utrzymać go w złudzeniu, iż znajduje się w domu właścicieli dóbr, chwilowo w miasteczku zamieszkałych.
Zostało to postanowionem w cichości, panna Idalia była spokojną, ale szło jej teraz o urządzenie takie pochodu spacerowego, ażeby czas nie został stracony. Trzeba było połączyć przyzwoitość z korzyścią, utile dulci. Wyprawić rodziców z baronem przodem i oddać im go na łup nie wypadało, z wielu względów. Najprzód Skalski i mama w dłuższej rozmowie mogli by się dopuścić czego nieprzyzwoitego, nad czem dzieci czuwać były powinne, powtóre, czas by zmarnowano. Pannie iść z baronem samej nie uchodziło, bardzo z ręcznie tedy puszczono się we troje awangardą, a poważnych małżonków zostawiono w odwodzie z Finetką. Panna Idalia nie kryła przed sobą, że może jej wypadało pozostać z rodzicami, ale któż tam na drobnostki uważa przy wiejskiej przechadzce?
Baron podał jej rękę, zaczęli mówić po francuzku.
Chcielibyśmy zaprawdę powtórzyć tę rozmowę zwycięzką, zdobywczą, żywą, Napoleońską, piorunującą, ale czujemy, że to nad nasze siły. Panna Idalia podniosła się w niej do szczytu, do ideału dziewiczej sztuki oczarowania. Umiała nie popisując się, powiedzieć o sobie wszystko co chciała, potrącić o muzykę, wmięszać literaturę, ulecieć w wyższe sfery, wyrazić swą miłość sztuki, swe wzniosłe idee socyalne, słowem, odmalować siebie w miniaturze jak najstaranniej wykonanej. Umiała być zalotną a skromną, naiwną i dowcipną, szyderską i czułą, dać się domyśleć w sobie wszystkich przymiotów najponętniejszych — na chwilę nie zapominając o tem, by wdzięk twarzy, estetyczną stronę swej piękności uwydatnić.
Jakkolwiek wielce utalentowana i obdarzona instynktem szczęśliwym, panna Idalia nie byłaby może odniosła zwycięztwa nad Galicyaninem, który nie dawno był w Paryżu, et qui sortait d’en prendre... gdyby silnego sprzymierzeńca nie miała w bracie.
Roger dwojaką pobudkę w przywiązaniu do siostry i w pewnych rachubach względem Turowa znajdował. Szło mu o złapanie tego kawalera na drodze, a siostrę uznawał zdolną do dokazania tego cudu. Nim więc napowrót doszli do cmentarza, Galileusz był zachwycony aptekarzówną o tyle, o ile człowiek XIX wieku zachwycić się może, po wielu łatwych zachwytach poprzedzających, które do jego wychowania należały.
Baron śmiał się, bawił, opowiadał i znajdował z podziwieniem, że panna — co się niezmiernie rzadko trafia — umiała go słuchać, rozumiała alluzye najdelikatniejsze, była niemal Paryżanką, a idąc tak, łamał sobie głowę, kto to mógł być?
Z Rogerem spotkali się w Warszawie, jedli parę śniadań kawalerskich w dobrem wesołem towarzystwie, wiedział, że to był pan Skalski, domyślał się z wychowania, że mógł być człowiekiem majętnym, — ale stosunków jego rodziny, położenia nie znał wcale.
Z oblicza rodziców trudno się było czego domyśleć. Skalscy wyglądali tak, że mogli być miejskiemi obywatelami, lub... lub... czem kto chciał. Sama pani, dość pospolitej powierzchowności, wcale się nie odzywała.
Mieszkanie w miasteczku rodziło pewne wątpliwości w umyśle — ale tyle być może powodów do mieszkania czasowo na bruku!
W końcu nie mogąc z żadnych danych ująć słowa tej zagadki, baron powiedział sobie: — Co za jedni są, wszystko mi jedno, spędzę chwilę wesołą, a korona mi z głowy nie spadnie.
Przechadzka tak wesoła trwała dosyć długo, nakoniec u młynów dobrze zmierzchać zaczęło i stary pan Marcin obrachował, że przyjdą do apteki o szarym mroku — co zawsze było najbezpieczniejszem.
Odetchnął poczciwiec.
Sama pani mocno była skłopotana, niewypadało jej wyrwać się przodem, a co by była dała, żeby mogła uprzedzić służącego, aby przywdział liberyą, sługę aby się nie pokazywała, w kredensie kazać wydobyć wielką tacę z Frażetowskiemi ozdobami, imbryk srebrny, samowar bronzowy. Z kolei te przedmioty migały przed oczyma pani Skalskiej i ulatywały jedne za drugiemi, niepokój przesuwał je szybko, jakby leciały porwane wirem, męczyło ją to nieboraczkę. Tort, sucharki, filiżanki saskie, serwetki popielate, salaterka szklanna, cukiernica z Neptunem na wierzchu, kapki białe fotelów, płótno rozciągnięte w salonie, miotały się, wiły, i nikły, a pani Skalska była pewną, że wielkiemu zadaniu nie podoła, i że o czemś zapomni.
— Takie już moje przeznaczenie! mówiła w duszy, i ręczę, że śmietanka zwarzona. Ile razy gość, tyle razy zwarzona śmietanka! Panu Bogn trzeba ofiarować...
Zbliżano się do Wolskiej ulicy. Kamienica Skalskich wśród niższych domków, przedstawiała się bardzo korzystnie. W tym roku była świeżo pobieloną, cynkowy daszek nad gankiem wyglądał ładnie, drzwi świeciły od ozdób mosiężnych, w oknach bogate widać było firanki i mnóstwo kwiatów.
Skalscy z pociechą przekonali się, że ich dom wieczorem ma wcale przyzwoitą powierzchowność. Ale baron mało na to uważał zajęty panną Idalią, która właśnie malowała mu całe swe uwielbienie dla mistrzów muzyki nowej, zmiatając dosyć nierozważnie w jedną wiązkę Mendelsohn’a, Chopin’a, Schumann’a, Wagnera, Aubera, Verdiego i — co się nawinęło. Baron Helmold tak od kwadransa nalegał na nią, że w końcu obiecała mu zagrać.
Wnijście do salonu o mroku jest jednym z najszczęśliwszych wypadków dla gospodarzy. W południe wszystko ostro w oczy skacze, razi, w szarej godzinie harmonizują się i zlewają największe niedorzeczności umeblowania. Salon Skalskich wydał się pięknym, choć po dniu, nadto w nim było złota i świecideł. Nim wniesiono świece, służący bardzo zręcznie pościągał szlafmyce z fotelów aksamitnych i płótna z posadzek. Oboje gospodarstwo znikli, został Roger, panna Idalia, która padła od razu na krzesło przy fortepianie i baron ujęty gościnnością uprzejmą tej rodziny. Wprawdzie galicyjski baron wie dobrze, iż mu się wszędzie należy cześć i uznanie w towarzystwie wybrańszem, bo reprezentuje sobą śmietankę społeczną, tradycye kosmopolityzmu wykwintnego, ale niemniej hołd należny smakuje.
Niedługo się dając prosić, zapewniwszy barona, iż jest zmęczona, nieusposobiona, że po przechadzce zawsze gra najgorzej, a gdy wie że ją słuchają, traci moc nad sobą... panna Idalia zagrała.
Niewiem co baron o jej grze pomyślał, ale my zapewnić możemy, iż w małem miasteczku uchodziła za Klarę Wieck; choć paluszki jej latały bardzo zręcznie, duszy w tem i myśli nie było. Grała jak dziś wszystkie panie grają, nawet te, które muzyki nie lubią.
Popisy salonowe mają to do siebie, że wywołują pochwały, i że z rezultatu ich nic się dowiedzieć nie można. Któryż gość może odmówić poklasku pięknej pannie? Wirtuozki powinny by się zarzec tej gry na zakaz, będącej i dla nich męczarnią i dla słuchaczów co najmniej — kłopotem.
Baron był w uniesieniu, nigdy jeszcze w życiu takiej interpretacyi nie słyszał, wyrazów na ocenienie mu nie brakło, nasłuchał się ich i nachwytał po całej Europie. Idalia tryumfowała, ale dawszy poznać ten swój talent, wolała powrócić do rozmowy, na którą wiele więcej zdawała się rachować.
Razem z herbatą wszedł uczesany na nowo Skalski, przebrana pani, i bronzowy samowar odświętny. Zastawa była przepyszna do zbytku, i nadto widocznie występująca. Baron wolałby był kawałek szynki od bronzowego samowaru, dobry bewsztyk, niż tort od tygodnia oczekujący w cukierni Gorconiego na konsomatora, ale głód nie patrzy czem się zaspokaja.
Ponieważ wieczór był dosyć gorący, okna od ulicy musiano zostawić otworem, siatki tylko od komarów pozamykano, światło i muzyka świadczyły przechodniom miejskim, iż nietylko państwo byli w domu, ale mieli u siebie gości. Skalski drżał aby ciekawość nie ściągnęła mu kogo kompromitującego. Myślał o postawieniu na dole służącej, któraby nie dopuszczała natrętów — ale co to jest w miasteczku nie przyjąć kogo? śmiertelnie by został obrażony gość, któregoby nie uznano godnym towarzystwa.
Trzeba więc było oddać się w ręce Opatrzności na losy, na szczęście, i drzeć za każdem drzwi skrzypnięciem.
Nawet głośniejszy chód w uliczce przerażał Skalskiego, — ot, ot, zdawało mu się, że już ktoś nadchodzi, i jak statua Komandora, pozywa...
Do połowy wszakże herbaty szło doskonale, a im późniejsza godzina nadchodziła, tem aptekarz czuł się spokojniejszym. Po ósmej nikt w odwiedziny w małem miasteczku nie przychodził.
Panna Idalia deklamowała coś półgłosem z Legendy wieków W. Hugo, a uczciwość wyznać każę, iż baron w tej chwili myślał o piosence Teressy słyszanej w Paryżu, gdy Skalski zbladł... Na schodach ciężki, grubiański chód pośpieszny dał się słyszeć delikatnemu jego uchu, zbliżał, tętniał, drzwi się otwarły, i doktór Mylius w ubraniu płóciennem, w słomkowym kapeluszu, z kijem ukazał się w progu.
— Na miłość Bożą, mój Skalski, zawołał ręce podnosząc, albo też już porzuć tę aptekę, albo pilnuj tego z czego chleb jesz. Półtorej godziny temu, jak zapisałem miksturę dla Cybikowej, wiem że ją można zrobić w kwadrans, a twoi nieznośni subjekci do tej pory jej nie wydali. Potem mówią że doktór winien, że zabił, a to wasze apteki zabijają.
Piorun nie byłby okrutniej raził przytomnych, nad to bezwstydne ukazanie się doktora. Skalski w pierwszej chwili porwał się, chciał biedz, usta mu zatulić, zdrętwiał — starą mało apopleksya nie zabiła, zsiniała biedna. Roger byłby strzelił, gdyby miał z czego, Idalia oczy by może wydarła gburowi, ale się to wszystko skończyło milczeniem strasznem, złowrogiem, grobowem.
Na twarzy barona odmalowało się najprzód podziwienie, poskromione wielką siłą nad sobą, potem odcień nieznaczny szyderstwa, który tylko Roger i Idzia pochwycili, nakoniec przybrał gość postawę obojętną człowieka, który nie słyszy tego, czego nie powinien był posłyszeć.
Z głową spuszczoną nad filiżanką, Helmold szeptał coś Idalii, jakby niezrozumiał o co chodziło. Roger zbladły, drżący, wstał nie dobrze wiedząc co począć, a nieszczęsny ojciec który czuł że cała bieda na niego spadnie, wywróciwszy krzesełko pobiegł do doktora, objął go oburącz, i z nim razem znikł z pokoju.
— To jakiś oryginał, przebąknął baron.
— Doktór, zwyczajnie grubianin, rzekł Roger głęboko się namyślając co powiedzieć, — aleśmy tę nieprzyjemność, za którą barona przepraszamy, winni nieostrożności ojca. Tysiąc razy prosiliśmy go, ażeby na aptekę domu nie najmował, chcieliśmy dawno się przenieść na wieś, ale się okoliczności spiknęły. Aptekarz został nam dłużnym, ojciec musiał na siebie wziąść administracyą pozostałości, wpadliśmy w położenie fałszywe, dont vous voyez les suites.
Tłómaczenie było dosyć zręczne, ratowało ono o tyle, o ile się uratować w takim razie dało. Z trochą dobrej woli baron mógł za dobre przyjąć wyjaśnienie Rogera, i pozycya potroszę ocaloną została. Ale cios śmiertelny zadano pannie Idalii, bo choć pewną była, że na Helmoldzie jak najsilniejsze uczyniła wrażenie, któż wiedział czy to wystąpienie Myliusa nie zniszczyło go w zarodzie?
Jako człowiek dobrze wychowany, baron Helmold starał się humorem, przytomnością, podwojeniem grzeczności, naprawić niefortunne wrażenie, ale któż mógł w głąb jego duszy zajrzeć i powiedzieć co się tam działo?
Nalano mu drugą i trzecią filiżankę herbaty z obawą. Roger myślał, że teraz czuć mu ją będzie melissą i lipowym kwiatem — kto wie? może miętą pieprzową? Śmietanka mogła mu się zdawać orszadą, a ciasto podejrzanem się stawało o pokrewieństwo z wyrobem jakim kuchni łacińskiej.
Wszyscy byli struci: Idalia jednak pierwsza starała się to w śmiech obrócić.
— A! to mieszkanie w domu, w którym z drugiej strony jest apteka, mówiła do barona, często nieznośne, czasem na bardzo śmieszne naraża nas wypadki. Doktór fantastyk, okoliczni ludzie nieświadomi, nie można się opędzić omyłkom. Dlatego też nieustannie ojca prosimy, aby raz już na wsi zamieszkać, c’est insupportable.
Mais n’exagerez done pas, rzekł baron, cela donne de la couleur à la vie de campagne, ja to znajduję tylko zabawnem. Ten doktór w słomianym kapeluszu, zjawiający się jak widmo, znikający jak cień...
— Tak, ta proza życia przypominająca się nieustannie, gdy właśnie radzibyśmy o niej zapomnieć, przerwała Idalia, mnie to do łez niecierpliwi.
— Ja już nic nie mówię, ale daję słowo, że do trzech miesięcy wyniosę się ztąd, dodał Roger. Mieszkać w wielkiem mieście, rozumiem, lub na wsi, la vie du chateau, albo Paryż, w małem miasteczku, męczarnia. Przez względność dla ojca, aby nie był osamotnionym, mogłem to ścierpieć czas jakiś, ale naostatek, największa cierpliwość się przebierze.
— Państwo, jak widzę, jesteście do zbytku zniecierpliwieni, a ja — dodał pocieszając baron, — ja do tego potroszę przywykłem. Część roku bawię we Lwowie, mamy tam kamienicę, na dole Restauracya robi nam piękny dochód, na drugiem piętrze pensya. Często jaka mama omyli się i wpada do baronowej mej matki, qui pro quo, śmiechy. Nie trzeba zważać na to.
Mimo tak względnego znalezienia się barona, chmurne czoła się nie rozmarszczyły, milczenie ciężkie przerywało rozmowę cięższą jeszcze. Helmold ujął za kapelusz. Skalska wybiegła po męża, który wkrótce się ukazał blady, wystraszony, upokorzony, politowanie obudzający. Przyszedł jak winowajca, nie śmiejąc ust otworzyć, pożegnał dostojnego gościa, a gdy Roger odprowadziwszy go aż w ulicę, i wskazawszy pocztę powrócił, wiedział p. Marcin co go czekało.
Scena była uroczysta, coś nakształt sądu przysięgłych, przed którym staje obwiniony, schwytany na gorącym uczynku, nie mogący nawet się tłómaczyć.
Pani Skalska oparta na łokciu, przybita, martwa siedziała na kanapie. Aptekarz blady, z załamanemi rękami padł na fotel. Przed nim groźny, zmarszczony, z ręką jedną zamkniętą w kamizelkę, drugą uzbrojoną w świeżo zapalone cygaro, wystąpił Roger. Idalia miotała się, suknią szastając po salonie, z głową spuszczoną, z twarzą płomieniejącą.
— Dosyć tego, zawołał Roger stanowczo, ja wyjeżdżam na zawsze, jeźli ojciec natychmiast tej apteki nie sprzeda...
— Ja idę do klasztoru, do teatru, gdziekolwiek bądź, ucieknę, ale tu dłużej nie zostanę, to śmierć...
— To gorzej niż śmierć, bo męczarnia przechodząca siły ludzkie, dość tego!
Skalski milczał.
— Widzisz, widzisz, odezwała się jejmość prawie z płaczem, te nieszczęśliwe dzieci...
— A ja! tom szczęśliwy myślicie! krzyknął oburącz biorąc się za głowę aptekarz, niech to wszyscy... porwą...
— Jeszcze ojciec się gniewa? a to ładnie! zawołał Roger podskakując ku niemu. Któż winien? kto kto?
— Ja! krzyknął Skalski, — ja, i powiadam wam też, dosyć tego. Chcecie, jutro sprzedaję aptekę, dobrze, a jeźli wam potem źle będzie, głodno i chłodno, róbcież sobie co się wam podoba, bo że stracimy i grubo, to niezawodna. Do tegoście się powinni przygotować.
— Jeźli stracimy, to przez ojca, zawołał Roger, czemu nie było dawno tego zrobić? Radziłem, prosiłem ja, Idzia, matka, nie, nie i nie. Czas upłynął, ale ojciec...
— Słuchaj, rzekł rozpaczliwie Skalski, wszystko prawda, ojciec winien, ojciec, bierz-że ty interesa coś rozumniejszy, rób co chcesz, a daj mi pokój.
— Albo to ja znam się na interesach tych? czy to ja do tego się sposobiłem i wychowałem? ruszając ramionami rzekł Roger. Zgasłe cygaro zapalił u świecy, kapelusz włożył na głowę i wyszedł trzaskając drzwiami. Za nim drugiemi z podobną prozopopeją wybiegła panna Idalia, a starych dwoje zostało sam na sam w milczeniu i rozpaczy.


ROZDZIAŁ IV.

Na całą okolicę słynął Turów z dawien dawna jako stare pańskie gniazdo, a rodzina w nim zamieszkała liczyła się za najcelniejszą, za najświetniejszą, najpoważniejszą, najarystokratyczniejszą w prowincyi. W każdym zakątku niemal jest taka familia stojąca na czele obywatelstwa, chociaż zmieniają się wodzowie, upadają majątki, wznoszą nowe imionami ludzie, a berło owe z rąk do rąk przechodzi. Bardzo rzadko utrzymuje się w jednym rodzie przez wiek jeden, lub dłużej nad trzy pokolenia; — nie jest-to właściwością tylko naszego kraju i skutkiem kolei jakim podlegał, w najarystokratyczniej uorganizowanej Anglii, członkowie izby parów ledwie kilka imion liczą między sobą nad dwieście lub trzysta lat starszych. Byłoby to nie do uwierzenia, gdyby faktami dowieść tego nie można. Jest w ogólnych prawach, którym ludzkość podlega, ta zmiana losów, to przeważanie się doli, to karlenie się rodów, a podźwiganie sił młodych i nowych. Szczęście, zwłaszcza gdy go ludzie używać nie umieją, jest największym ich nieprzyjacielem, ono łamie, wycieńcza, oszala, odbiera rozum, a co najgorzej wprawia do zniewieściałości próżniactwa. Gdy na szczycie powodzenia ludzie pracować przestają a używać zaczną, bądźcie pewni, że na zmiękłe pokolenia przyjdzie choroba jak na kartofle i łodygi wysuszy, owoce poplami, życie odbierze.
Praca i walka są tak koniecznym warunkiem bytu ludzkiego, że gdzie one ustają, tam śmierć przychodzi, lub wycieńczenie które ją sprowadza.
Najlepszym dowodem tych prawd był Turów, o którym wspomnieliśmy, jeszcze poważany, jeszcze możny, a już dogorywającemi tylko napełniony istotami. Rodzina ta choć w dziejach z wielkich czynów nie głośna, była niegdyś bardzo możną, ale zwolna majętności nabywane przez małżeństwa i spadki, podróże, marnotrawstwo, nawyknienie coraz większe do zbytków, uszczuplały. Na pozostałych dobrach były znaczne długi, interesa poplątane, i procesa liczne. Ojciec żyjącego hrabiego prawie cały swój żywot spędził zagranicą, we Włoszech i w Paryżu, tam jedynaka wychował, nie dając mu nauki tylko tyle ile wymagały salony i wykształcona społeczność, do któréj był przeznaczony, nie sposobiąc go ani na gospodarza, ani na żołnierza, ani na urzędnika, ani na uczonego, robiąc go człowiekiem przyjemnym, płochym i — do niczego nie zdatnym. Stary hrabia, oprócz tego, spadkiem zlał na syna pedogrę swoją, reumatyzm, wątłe zdrowie i nerwy rozstrojone. Łacno było przewidzieć przyszłość, która dziedzica Turowa czekała. Nie był to wcale zły człowiek, serce miał czułe, rozsądku wiele, ale pojęcie samo życia było w nim zwichnięte.
Nie był ani namiętnym, ani zepsutszym od drugich, kierował się zasadami honoru, miał poszanowanie dla religii, formy towarzyskie zachowywał pilnie, ekscentrycyzmem nie grzeszył — mimo to wszystko, w głębi był ostygłym tylko nieco i hamującym się samolubem.
Długa młodość w której nadszarpnął zdrowia i majątku, już i tak nadwątlonego, skończyła się prawidłowem ożenieniem z bogatą, daleką kuzynką, tak chorowitą jak hrabia i tak jak on do niczego nie zdatną, choć najlepszą w świecie kobietą. Owocem tego małżeństwa były dwie córki, dwie słabowite, biedne, blade, wątłe istoty. Wydawszy je na świat hrabina, sama poszła na lepszym odpocząć. Hrabia został z dwojgiem sierotek, z majątkiem zadłużonym, żyjąc prawie tylko z ocalonego bardzo znacznego posagu żony, którego był stróżem i opiekunem. Szczęściem dlań ruszyć go nie mógł, stracić nie miał prawa. Gdy bony wyniańczyły dwie panienki, przyszła kolej na guwernantki, kilka ich przesunęło się przez Turów nie długo zatrzymując, naostatek z Paryża wielce polecona hrabiemu przyjechała panna Mimi Poirier. Była to śliczna brunetka dwudziestokilkoletnia, wesoła, żywa, zręczna, urodzona do odegrywania z wielkiem szczęściem komedyi życia. Pierwszem jej staraniem było pozyskane miłość sierotek, potem przypodobać się hrabiemu, dla którego stała się wkrótce towarzyszką niezbędną. Prawdą a Bogiem więcej się może od drugiego dnia po przybyciu krzątała koło niego niż przy panienkach, którym zaznaczyła lekcje, okarmiała je łakociami, a sama z chrześciańskich obowiązków, z litości nad biednym chorym, większą cześć dnia przy jego fotelu spędzała.
Hrabia był znudzony niezmiernie, cierpiący, ten nowy żywioł wlał jakieś życie w dom, w niego, rozjaśnił mu nieco świat. Mimi była muzykalną, dowcipną, niezmiernie śmiałą, miała maniery paryzkie, opowiadała zręcznie, a nadewszystko była pochlebnicą jakich mało. W kilka tygodni po przybyciu do Turowa, z powszechnem zadowoleniem wszystkich, wyjąwszy starych sług, objęła ster i rządy domu, powoli przyswoiła sobie rachunki, zagarnęła kassę, a głównie opanowała serce i umysł hrabiego, który mimo zużycia i wieku, do szaleństwa się w niej pokochał. Nie ma wątpliwości, że pierwszą iskierkę tego chorobliwego przywiązania umiała panna Mimi rozdmuchać zręcznie, że od pierwszego wieczora, może plan przyszłości sobie skreśliła.
Nie było naówczas istoty łagodniejszej, lepiej się umiejącej zastosować do obyczaju kraju i domu nad nią, największe przykrości, najmozolniejszą pracę znosiła z uśmiechem, z wesołością, z poświęceniem bez granic. Okazywała przywiązanie do dzieci nadzwyczajne, dla hrabiego poszanowanie i współczucie egzaltowane. Słowem, był to ideał. Wprawdzie słaby hrabia winien był się zastanowić wcześnie, iż dwudziestokilkuletnia panna, żywa, w pełni życia, roztrzpiotana, nie zdawała się dlań żoną najwłaściwszą, ale przywiązanie ostatnie, miłość spóźniona jest zwykle bardziej ślepą niż wszystkie inne. Ten co już zrozpaczył o życiu, gdy mu się ono uśmiechnie pod jakąkolwiek postacią — gotów wszystko dla zmartwychwstania sercem poświęcić.
Nie zawahał się więc hrabia nawet przed ożenieniem, które jako warunek dalszego pobytu w Turowie postawiła mu francuzka. Utrzymywała ona, iż sama siebie się lęka, że się przywiązała zbytecznie, iż uciekać musi, aby nie upaść, ofiarą zbyt tkliwego serca. Hrabia nie dowiedziawszy się i niechcąc dowiadywać o przeszłości Mimi Poirier... która nie cała była do pokazania i miała w sobie lata pełne tajemnic, — nie pytając nikogo o radę, — bez wahania — potajemnie ją zaślubił.
Małżeństwo, któremu rodzina byłaby się pewnie sprzeciwiła, zostało ogłoszonem nagle i ściągnęło na hrabiego nieukontentowanie ogólne. Przysłano mu na teraz już wcale niepotrzebne wiadomości różne z żywota i podróży jego żony, hrabia się pogniewał, zerwano stosunki, a piękna czarnobrewa silną dłonią ujęła rządy domu. Sprowadziła do panien brzydką starą Angielkę, sama wywiozła męża do Włoch, do Francyi, a gdy po kilku latach wrócili do Turowa, hrabia już prawie chodzić nie mógł, mało mówił i był na pół żywą tylko istotą. Ale razem z niemi z zagranicy przybył urodzony pod włoskiem niebem synaczek, ukochana obojgu dziecina, hrabia Luis (tak go zwano) przyszłość, nadzieja, ostatni potomek wielkiego rodu.
Stosunki domowe wielce się zmieniły, charaktery także uległy wpływowi czasu, hrabia liczył się ledwie za żyjącego, władała wszystkiem, ostra teraz, kapryśna, zła, zdziwaczała, unosząca się łatwo hrabina. Jedynaka swojego wychowała na obraz i podobieństwo własne. Ale Pan Bóg jakoś mu nieposzczęścił, dziecię, ledwie z pieluch rozwinięte, okazało się ułomnem, garb rósł, łopatki podnosiły i choć twarz Luisa była piękna, postać obudzała litość i wstręt tylko.
Luis odziedziczył dowcip i żywość matki, dumę ojca, a garb przyniósł mu z sobą, co zwykle daje tym, na których ramionach porasta, skłonność do nielitościwego szyderstwa i niecierpliwość prawie do dzikości posuniętą.
Taki był skład rodziny zamieszkującej Turów, w chwili, gdy go opisujemy — panny Iza i Emma już obie przeszły 21 rok życia, walcząc z macochą, która tem nielitościwszą była dla nich, że w istocie sama z mężem prawie nic nie miała, a żyła na łasce i z dochodów hrabianek. Jej synowi pozostawały pozory majątku, kłopoty jego, dziedzictwo imienia i długów, panny po matce były dziedziczkami ogromnej fortuny. Łacno przewidzieć jak to wpływało na wewnętrzny ustrój domowy.
Od lat dwóch hrabia już z krzesła nie wstawał, przesuwano go z fotelem po pokojach i ogrodzie, gdyż w nogach postradał władzę. Umysł jego ociężał, ucierpiała pamięć, niekiedy zapominał się do tego stopnia, iż słowa potrzebnego przywieść na pamięć nie umiał, jąkał się i wśród nieskończonej mowy, z otwartemi usty, pozostawał prawie nieprzytomny. Lekarze mówili o początkach rozmiękczenia mózgu, który nigdy zbyt twardym nie był.
Hrabina Marya, której piękność wiele ucierpiała, nabrała tuszy, dostała czarnych wąsików, podbródka i niewiele dbała już o wdzięki utracone. Syn jej dochodził lat dwudziestu, ale wychowanie jego uważano za skończone, mieszkał przy rodzicach, i z powodu niedołężności ojca uważał się już niemal za dziedzica Turowa. Stosunek jego do przyrodnych sióstr, postarzałych nieco panienek, był przyzwoity, ale na dnie leżała nienawiść wzajemna.
On im zazdrościł majątku do którego żadnego prawa mieć nie mógł, one nienawidziły w nim przywłaszczyciela ojcowskiego serca, syna awanturnicy, a wreszcie nieznośnego opryskliwego złośnika.
Dom tak złożony był już ruiną, wkradły się doń waśń, spory, niechęci, wrzały stłumione nienawiści, które zburzyć go musiały. Dla starego dworu i służby Turowa, biedny pan, którego zgubę przypisywano żonie drugiej, biedne dwie panienki, były przedmiotem politowania i miłości, — hrabina i jej syn niemieli tu przyjaciół, chyba grozą i strachem lub pieniędzmi kupionych.
Zdala wszakże wspaniale wyglądała ta rezydencya.
W końcu XVI wieku, protoplasta tej gałęzi familii Turowskich, przeniósł się do dóbr swych na Podlasiu, w skutek jakichś zatargów ze szlachtą swojego województwa, i on tu założył pierwszy i zbudował pałac do dziś dnia istniejący. — Nie dotrwała ta budowa w całości, bo ją kilkakroć niszczyły pożary, przemieniała charakter jej fantazya, ale coś przecie z przeszłości w rozległej zostało budowie.
Hrabia Stanisław, w genealogii zowiący się Staszkiem, z Turowa starego, Kasztelan Bielski, ufundował tu był niby włoski pałac wśród starego dębowego lasu, nad rzeczką. Mimo niziny, zrobiono wcale wspaniałe ogrody; wzniósł się korpus z kopułą, kaplica, brama murowana z kordegardą; oparkaniono zwierzyniec, pobudowano gmachy na oficyny, stajnie, skarbce i t. p. W XVII wieku galeryami połączono boczne budowy z główną, ale tymczasem ta spłonęła. Nie rychło zebrano się na odbudowanie w jezuickim stylu tej epoki. Potem z galeryj zachciało się komuś zrobić oranżerye, później oficyny przerabiano coraz na nowe użytki, a koniec końcem, że Turowscy więcej zagranicą bawili niż w domu, wiele się obaliło, popsuło, poprawiono nieumiejętnie i pałac wyglądał najdziwaczniej w świecie.
Już za panowania hrabiny Mimi, dzikiemi winami, bluszczami, krzewami pozakrywano nieco ruiny, niektóre części ich restaurowano, inne zamaskować umiano, a podwórzec obszerny i część ogrodu utrzymywano czysto i przyzwoicie.
Hrabia stary z żoną i synem zajmował najlepszą część pałacu, środek jego. Państwo mieszkali na piętrze, a Luis, w sąsiedztwie przezywany Don Luis’em, na dole. Obie panienki w części z dobrej woli, a potroszę skutkiem dawnych rozporządzeń, gdy jeszcze były przy guwernantce — zajmowały jedną z oficyn, połączoną nowemi oranżeryami z pałacem. Śmiesznie może to było, ale hrabianki miały osobny dwór, kuchnią, służbę, konie, ekwipaż i utrzymywały się ze swych dochodów, do których jako pełnoletnie, miały prawo zupełne. Hrabina w wiecznej wojnie z niemi, chociaż nigdy jej do wybuchu nie doprowadzała, starała się pannom zawadzać o ile możności w występowaniu na świat. Pokazywano je jak najmniej, ale przyzwoitość zupełnie się zaprzeć ani taić z niemi nie dozwalała. W niedzielę hrabianki przychodziły do stołu do pałacu; czasem odwiedzały ojca wśród dnia i wieczorami. Gdy nieszczęsny stan interesów zmuszał do tego, hrabina Mimi dawała lekcyę mężowi, w jaki sposób ma żądać pieniędzy od córek, przywoływano je, ojciec wyjąkał co mu polecono, czasem się pogniewał, a hrabianki albo rozkaz spełniły, lub starały się uwolnić od wymagań.
Don Luis potrzebował wiele, miał fantazye pańskie, lubił przepych około siebie, a że wymógł zawsze co tylko chciał na matce, a matka robiła z ojcem co się jej podobało, hrabianki zmuszone były znienawidzonego utrzymywać braciszka.
Życie w Turowie nie należało do najprzykładniejszych i najszczęśliwszych. Hrabina Mimi w okolicy mało była przyjmowaną, nie wiele osób przyjmowała, zmuszoną się więc widziała dla towarzystwa sprowadzić sobie dalekiego kuzyna, niejakiego Brunona du Val, tak się on pisał, choć pono nie miał do tego prawa)[1] i siostrzeniczkę Manetkę Vitu. Pan Brunon du Val ogromny, barczysty chłop, niegdyś wojskowy podobno, człowiek wychowania nie osobliwego, miał zapewne za posłannictwo obronę kuzynki, nic bowiem nie robił, czuwał tylko nad jej bezpieczeństwem, jadł, pił i polował, a Luisowi przewodniczył do wszystkiego, od czego by być może odciągać należało.
Manetka, roztropne, ładne dziewczę, bruneteczka żwawa, uśmiechnięta, trzpiotowata, istny chochlik — przypominała wielce panią hrabinę jaką była przed dwudziestu laty. Wielka przyjaźń łączyła ją z garbusem, który poufale z nią był bardzo, jako z blizką kuzynką. Manetka tak często u niego przesiadywała, a matka nic nie miała przeciwko temu.
Był to najzaciętszy szpieg i wróg hrabianek z pawilonu, które niecierpiały jej i — niedarmo.
Ostatniemi czasy mało kto bywał w Turowie; czasem dalekie krewne po cichu odwiedzały hrabianki, niekiedy gość lub wierzyciel był na obiedzie w pałacu, Luis zbierał do siebie z Warszawy i okolicy wesołych kolegów, mimo wieku bowiem i ułomności swej, lubił życie i hulankę. Hrabina w ogóle kraju niecierpiała, wyśmiewała go i ograniczała się małem kółkiem kuzyna Du Val’a, Manetki lub drobnych szlachcianek z okolicy, które jej respekt okazywały.
Gość więc w Turowie, a zwłaszcza nieznany, był rzadki, i gdy nazajutrz Don Luis ujrzał z za Lasku wysuwający się powóz naprawiony, który wiózł barona Helmolda, i on i du Val i Manetka długo stali w oknie, nie mogąc odgadnąć, ktoby to był taki.
Przybycie to niespodziane, popłoch zrodziło w całym domu, tylko obie hrabianki z oficyny spoglądały obojętnie na ekwipaż i siedzącego w nim młodego człowieka, pewne będąc, że macocha tak urządzić potrafi, aby one się z nim nie spotkały.
Kocz stał już przed gankiem, a Luis jeszcze się nie mógł domyśleć, kogo przywiózł, i w progu dopiero poznał barona, z którym był dobrze w Warszawie, ale choć go pobieżnie zapraszał na wieś, nigdy się niespodziewał, aby on to mógł wziąść na seryo.
Od razu przyszło mu na myśl, że nie co innego, tylko wieść o hrabiankach i ich posagach, sprowadziła Galileusza. Złośliwe jego oczki zabłysły, przywitał wesoło barona, wyznaczył mu zaraz pokój do przebrania się na przeciw siebie, i zostawiwszy go w rękach służącego rozpakowującego tłomoki, sam pobiegł do matki. Du Val już go był z wiadomością poprzedził.
Hrabina siedziała wedle zwyczaju na pół leżąc na sofie w przyćmionym gabinecie, z książką w ręku, bo romanse, zwłaszcza Paul de Kock’a niezmiernie lubiła, du Val stał przed nią z cygarem w ustach, gdy Luis pokręcając wąsika ledwie widocznego, ukazał się w progu, a odpowiadając, nim był zapytany, rzekł.
— Jest-to baron galicyjski, Helmold Kaptur, mówią, że majętny, posądzam go o to, że nie tak dla mojej przyjaźni jak raczej dla siostrzyczek przybył. Mówię to mamie, aby wiedziała jak sobie postąpić... Dobry chłopiec... ale niewiele o nim wiem...
— Nie trzymaj że go długo, jeźli tak, odezwała się hrabina.
— Ale przyjechał umyślnie z Warszawy, trudno go już wyprawić.
— Zabaw polowaniem, sproś kawalerskie towarzystwo... ces peronnelles będą się umyślnie nastręczać, zobaczysz, że nagle porwie je nadzwyczajna czułość dla ojca, i przyjdą pewnie w godzinie takiej, aby się gościowi przedstawić. Szczęściem, nie zachwycą go wdziękami. Bogaty?
— Ależ dokładnie nie wiem. — Il en a l’air, a któż pozna udawany dostatek od prawdziwego o sto mil od miejsca zamieszkania awanturnika?
Hrabina się zamyśliła.
— Gdyby był bogaty, a podobała mu się Manetka...
— Manetka! skrzywił się Luis, ona ma dosyć czasu i spieszyć się nie potrzebuje.
Mais enfin.
Wszyscy jakoś spojrzeli po sobie dziwnie i umilkli. Luis dodał chmurno: — C’est l’affaire de Manette.
Poczem stukając drzwiami zszedł na dół.
W oknach oficyny widać było z za firanek dwie blade twarze ciekawie przyglądające się wyładowanemu powozowi.
Były to hrabianki Iza i Emma, dwie nie młode panny, bardzo do siebie podobne, mizerne, chude, słusznego wzrostu, długich twarzy, nie dość harmonijnie połączonych, choć może nie brzydkich rysów. Milcząco, oparte jedna o drugą, z obojętnością ale ciekawie, jak więźniowie ulicy, przypatrywały się przyjezdnym, starając się coś z powozu, koni, sługi odgadnąć.
— Młody człowiek, odezwała się starsza Iza, sucho i smutnie.
— Zdaje się, musi być znajomym Luis’a.
— Nie widziałaś go, gdy wysiadał, wygląda zręcznie, ubrany ładnie.
— Paniczykowaty, tak...
— Konie i powóz odeszły do stajni, rzeczy zniesiono do gościnnego pokoju, na dole, zabawi więc.
— Ale my go nie zobaczemy.
— Któż wie?
To mówiąc, powoli odstąpiły od okna.
Hrabianki miały apartament w oficynie, zajmowały tu kilka pokojów, które swym kosztem sobie urządziły, na złość macosze z jak największym wykwintem i przepychem.
Z pałacu zabrały jak najskrzętniej co należało do ich matki, miały więc wiele pięknych i kosztownych sprzętów pamiątkowych, a choć dość oszczędne, dla obudzenia zazdrości w Francuzach, nie żałowały sobie na nic. Jeźli mogły bratu lub macosze zrobić przykrość sprowadzeniem czegoś niedostępnego ceną dla nich, musiały to mieć koniecznie. Rzadcy goście hrabianek podziwiali tu z wielkim gustem urządzony salon, przepyszny fortepian Erarda, meble rzeźbione, dywany, porcelany i tysiące fraszek, któremi biedne niewolnice wcale się nie bawiły. Otaczający je maleńki dwór, w większej części starzy słudzy, w wojnie z lokajami pałacu, odżywiał tę samotność nudną znoszeniem plotek, słówek, czynności macochy i Luis’a nieustannie jątrzących dwa obozy. Słudzy hrabiny spełniali tę samą funkcyą z drugiej strony.
O ile macocha starała się usilnie, aby panny wyjść za mąż nie mogły — o tyle znowu hrabianki na przekorę jej błagały niebios o mężów. Położenie ich było nie do zniesienia, a choć dość dumne z imienia i dostatku, powychodziły by były może za plebejuszów, byle tem zatruć nieco życie znienawidzonej macosze, którą inaczej dotąd nie nazywały między sobą jak — La gouvernante, lub całkiem cicho L’ogresse.
W niedostatku stosownych partyj, gdyż młodzież usuwano wszelkiemi sposobami, panny jeżdżąc do kościoła do miasteczka, rzucały już oczyma nawet na najmniej zalecającą się powierzchownością młodzież miejską. Iza mówiła do siostry: — poszłabym za leśniczego, za niewiem kogo, byle oni nie mieli pociechy, żeby Luis po mnie dziedziczył. Adwokat mówi, że to możliwe choć niesprawiedliwe.
Emma myślała tak samo, ale jej tylko żal było ojca, którego kochała i wrażenia, jakie to na starym uczynić mogło, tem ona powstrzymywała siostrę.
Moja droga, odpowiadała Iza, nieszczęśliwego ojca ta ogressa doprowadziła do tego stanu, że on już nic podobno nie czuje i nie wie co się z nim dzieje! Biedny ojciec.
— Biedny ojciec! dodawała Emma, a nam pod różnemi pozory, dojść nawet do niego, być z nim wzbraniają. Zostawują go samym po całych dniach, zapominają o jego potrzebach.
Ponieważ to był dzień poniedziałkowy, a panny wczoraj, wedle zwyczaju, znajdowały się na obiedzie w pałacu, niezaproszono je dnia tego, jadły u siebie. Widziały tylko z okna brata, chodzącego z przybyłym gościem, i obrachowawszy, że się towarzystwo udało do ogrodu, postanowiły tam wybiedz, w nadziei spotkania. Wybrały się prędko, przystroiły świeżo i z pośpiechem przesunęły się szpalerami ku tej stronie, w której mogły spotkać przechadzających.
Zwykle hrabianki ograniczały się przechadzką po tej stronie, która przytykała do oficyn, ale nie wzbroniono im było pójść dalej, gdzie się podobało. Z dobrej woli tylko trzymały się w miejscach, w których by ani macochy, ani dworu jej nie spotykały. Na ten raz szło przeciwnie o nastręczenie się dla wyrządzenia małej przekory. Wiedziały dobrze, że gdyby je brat ujrzał zdaleka, starał by się gościa uprowadzić. Ciemne szpalery opasywały cały ogród Turowski, łatwo niemi przesunąć się było można niepostrzeżenie.
Iza miała instynkt doskonały, wiedziała gdzie don Luis dla pochwalenia się ze swą rezydencyą gościa poprowadzi, i zasiadła z siostrą w altanie lipowej, której wyminąć nie było podobna. Dla niedania pozoru, iż chciały być widziane, wzięły z sobą książkę, usiadły, a Emma zaczęła pół głosem czytać Medytacyą Lamartina.
Myślisz, że nas tu znajdą? ozwała się do siostry.
— Jestem tego pewna. Luis nie może nas dopatrzeć zawczasu, a gdy wejdzie do altany, przyzwoitość mu każe poznać tego pana z kochanemi siostrami. Tajemnice familijne nie chętnie się zdradza, ogressa będzie musiała nas prosić na herbatę, i...
— I co? spytała Emma smutnie.
— Cóż nam szkodzi puścić fantazyi wodze, może młody człowiek się zakocha.
Emma się rozśmiała: — powiedz złakomi! Któż się może zakochać w dwóch zwiędłych kwiatkach, moczonych w occie i przepojonych goryczą?
— Nie przerywaj mi — mówiła śmielsza Iza, młody człowiek się zakocha.
— A nas zamkną na klucz przed nim.
— To wykradnie!
— A Iziu! czyż ty byś na to pozwoliła? zapytała Emma.
Jestem pełnoletnia, ojciec nic nie pamięta, macocha chce zgubić — cóż począć?
— Wiesz, że ja drżę, gdy słyszę cię tak mówiącą.
— A ja drżę, ale tylko z niecierpliwości, dodała Iza. Wiesz, że nawet już ten aptekarczuk Skalski, wydaje mi się znośnym, gdy w nim myślą szukam oswobodziciela.
— A! pfe! zawołała Emma, syn aptekarza, zlituj się.
— Mówiłam ci, że poszłabym na złość jej za leśniczego.
— Tst! obie zamilkły, kroki się zbliżały, śmiechy dały się słyszeć... Emma wróciła do Lamartina. Don Luis prowadził w istocie gościa swego ulicą, i wyglądał w swym stroju eleganckim bardzo pociesznie.
Garbu nawet najumiejętniej skrojone suknie zamaskować nie mogły, twarz miał prawie ładną choć pełną złośliwego wyrazu, ale chodem i ruchami naśladując dandysów szczęśliwiej zbudowanych dobrowolnie śmiesznym się czynił.
Nagle twarzyczka Luisa zarumieniona po obiedzie, zbladła, dostrzegł pierwszy siedzące na ławce siostry, był pewien, że się tu zakradły umyślnie. Cofnąć się było niepodobna, dawałoby to zbyt wiele do myślenia, co było począć?
Baron stał na skraju altany i ciekawemi oczyma wpatrywał się w dwie panny, dobrze wiedząc o historyi domu, czekał tylko jak sobie brat postąpi.
Luis namyślał się, hrabianki udawały, że ich nie widzą jeszcze. Emma czytała. Chytry młodzieniec z lekka potrącił barona rękę. — Nie przeszkadzajmy im — rzekł — to są moje przyrodne siostry, ekscentryczne nieco istoty, lubiące samotność, zdziwaczałe trochę. Wystaw sobie, że mama uprosić je nie mogła, aby dziś na obiad przyszły.
Baron postępował jakoś nader powoli, widocznie sobie ujść tak nie życzył. Iza postrzegła co się działo, domyśliła się jakiegoś braciszka podstępu i obawiając aby jej obcy nie umknął, podniósłszy głowę, głośno zawołała brata.
Udała, iż gościa zakrytego za drzewami nie widzi.
— Luis, odezwała się — chodź-że tu, nie lękaj się nas, jesteśmy same.
— A! zacinając usta rzekł brat, to jakiś cud, że Iza nie ucieka, chodźmy.
W duszy klął zdrajczynie — ale przyzwoitość! przyzwoitość, ta mistrzyni wielkiego świata niedozwalała się już wycofać.
— Co mama powie? rzekł w duchu, po co go było do ogrodu prowadzić?
— Pan baron Helmold Kaptur, rzekł, prezentując go, głośno.
— Darują panie, że tak natrętnie przerywamy im wypoczynek, ulubioną samotność i czytanie.
— Właśnieśmy już o mało nie ziewały nad Lamartinem, żywo odparła Iza — wybawiliście nas panowie od świętokradztwa. Grzech to przeciw poezyi zdrzemnąć się, lub poziewać nad takiem arcydziełem... witamy w panach wybawców.
Luis bladł, tak mu się ten śmiały ton niepodobał, sprzeciwiał się on wręcz temu, co o pannach mówił przed chwilą.
Ale Iza gotowała mu gorszą niespodziankę. Baron zdziwiony, zaciekawiony, z kolei spoglądał na Izę i Emmę, a na twarzy jego mimowolnie wyrażało się najgorętsze zajęcie temi postaciami zagadkowemi.
— Nie wątpię, że brat, dodała żywo Iza, nie dając upaść rozmowie, — prowadził pana barona, chcąc mu pokazać piękności naszych leśnych równin, prawda, Luis?
Luis musiał coś potwierdzającego wyjąknąć.
— Więc ja go zastąpię, przeczuwając i odgadując gdzieby on był poprowadził — chodźmy.
Emma milczała, ale wzrok jej nie próżnował, głębokie wejrzenie skierowała ku przybyszowi, a uśmiech nieco sarkastyczny ukazał się na bladych ustach.
Baron Helmold był jakoś chwilę onieśmielony i odgadywał położenie.
— Ja, prawdziwie zachwycony jestem lasami, rzekł, w Europie nie ma już takich borów i puszcz, wyjąwszy niektóre włoskich gór zakąty i dzikie wąwozy niemieckich krajów. Las ma swą niezmierną piękność, ma swą wymowę, wdzięk, poezyą.
— Dosyć przeczytać co Mickiewicz napisał, wyśpiewał o nim w panu Tadeuszu, podchwyciła Iza.
— Wszystko to śliczne na chwilę, szydersko rzekł Luis — ale to zabytek dziczy i wieków, w których ja bym sobie żyć nie życzył. Przyznaję się, jestem dzieckiem cywilizacyi XIX wieku i wolę bulwary paryzkie od najpoetyczniejszej pustyni.
— Ja nie podzielam zdania hrabiego, przerwał baron. Bulwary są dobre dla chwilowej rozrywki, jako widowisko ciekawe, a żyć nieumiałbym tylko na wsi.
— I ja — odezwała się Iza.
— A pani? zapytał baron Emmy.
— Ja także wieś wolę, ale może dlatego, że miast znam mało. Wychowywałyśmy się tutaj, nauczono nas lękać się stolic jako piekielnych otchłani.
— Jakże się stały wymowne! rzekł w duchu brat, jak się im rozwiązują języki!
— Jak się ma ojciec? był na obiedzie? zapytała nagle Iza.
— Nie — odparł sucho Luis.
— A matka?
— Matka także trochę cierpiąca.
— I naturalnie, zawołała żywo Iza, musi być przy nim, bo ona nikomu zastąpić się nie daje. Wiesz co Luis, ponieważ tak się składa i my na coś w domu chciałybyśmy się przydać. Ojciec chory, mama zajęta, zapraszamy panów do siebie na herbatę.
Emma poczerwieniała uderzona śmiałością siostry. Luis pobladł, baron nawet mógł postrzedz a raczej domyśleć się gniewu, który nim wstrząsnął, ale cóż było począć, aby odwrócić ten cios, za który hrabia od matki miał dostać najokrutniejszą burę?
Zemstę trzeba było zachować na później, ale zaproszenia niepodobna odrzucić — baron uśmiechnięty już pośpiesznie paniom dziękował.
— Zrobimy naszem towarzystwem przykrość paniom, panie lubią samotność.
— Naturalnie musi się lubić to, w czem się żyje — il faut faire bonne mine à mauvais jeu, rzekła spiesznie Iza, ale gdybyśmy najbardziej były zakochane w ustroni, ciszy i spokoju, mamy ich doprawdy tyle, że się niemi nasycić możemy.
— Nie mogę się wydziwić twej grzeczności, siostro łzo — rzekł kwaśno Luis — ale tyle razy słyszałem cię narzekającą na wrzawę.
— Czy myślisz z wrzawą przyjść do nas na herbatę? śmiejąc się podchwyciła Iza, a! tego się niespodziewam. Cicha rozmowa... Pan jedzie z Warszawy? spytała barona.
— Tak pani.
— I wraca do...?
— Sądzę, że wrócę do Galicyi — rzekł baron, dość już dawno jestem z domu, ale nie mogłem się oprzeć pokusie obejrzenia stron mi nieznanych?
— Jak je pan znajduje? spytała z kolei Emma.
— Zachwycony jestem, rzekł baron.
— Grzeczny może tylko a nie szczery — mówiła Iza.
— Nie wierzcie mu panie — przerwał don Luis, filut jest wielki.
— Ślicznie mnie hrabia siostrom rekomendujesz!
Luis rozśmiał się, ale kwaśno, myślał już o skutkach swojej nieostrożności i o herbacie. Rzecz była tak daleko posuniętą, iż albo należało iść do oficyn, lub panny prosić do pałacu. Macocha mogła jeszcze uratować się od następstw wieczora, zapraszając wszystkich do siebie.
To go nieco uspokoiło. Baron korzystając z jego zadumy, żywo zaznajamiał się z pannami, które za okazane im grzeczności, prawdziwie wdzięczne mu były.
Iza myślała spoglądając nań.
— A! gdyby którą z nas chciał wziąć sobie!
Emma mniej śmiała wzdychała po cichu i mówiła w duszy.
— Możemyż mu się podobać?
Tym czasem rozmowa ciągle była wielce ożywioną, i ani się spostrzeżono, jak ogród cały obeszli. Hrabina już z okna widziała panny, barona i Luisa razem, piorunowała na syna i wyprawiła du Val’a do ogrodu, aby się starał rozproszyć ich i do pałacu pociągnąć.
Zdala du Val dał znak garbatemu, że ma mu coś do powiedzenia, cofnęli się na bok.
— Co to znaczy? zawołał du Val do niego, mama się okropnie gniewa, jakżeście mogli zapoznawać go z pannami?
— Ja! rzekł Luis podnosząc pięść — ja! macie mnie więc za głupca! ty i matka! Panienki przebieglejsze od nas, nastręczyły się same, umyślnie, bezwstydnie. O mało się nie wściekłem. Miarkuj sobie, że skorzystały z kilku wyrazów i zaprosiły nas na herbatę do siebie.
— To być nie może — to nigdy być nie może, przerwał Francuz, matka na to nie pozwoli.
— Więc będzie musiała je prosić do siebie. Trudno nieznajomemu człowiekowi odsłaniać smutne stosunki nasze, — opryskliwie i gorąco ozwał się Luis, idź powiedz o tem matce. Z temi dziewczętami nikt rady nie na, chyba je zamknąć w klasztorze.
Du Val ramionami ruszył.
— Hrabina się gniewa.
— Spodziewam się, we mnie żółć się przelewa, ale o cynizmie ich nie macie wyobrażenia. Przy obcym, niepodobna robić awantury.
— Awantury nigdy robić nie należy, rzekł du Val, ale wy, Mimi i ty, nieumiecie prowadzić swoich interesów.
Machnął ręką i pośpieszył do pałacu.
Luis dogonił przechadzających się, i serce mu zadrżało gniewem usłyszawszy śmiech, w którym czuł jakby urągowisko z siebie.
Panny, szczególniej Iza, zdawały się w jak najlepszym humorze, jakby nie domyślając burzy, którą postępowanie ich zrodzić w domu musiało. Luis źle grał komedyą wesołości, bo nadto był gwałtowny i rozpieszczony przez matkę, ażeby udawać potrafił, pan du Val spieszył nazad do hrabiny, która nań, przechadzając się po swoim pokoju, niecierpliwie oczekiwała. Była smutną, podraźnioną, gniewną, czarne jej oczy buchały płomieniami, stanęła obaczywszy du Val’a.
— Panny jak widać, znowu mi sztuczkę spłatały, zawołała gniewna, à charge de revanche, zobaczemy! Żartują sobie ze mnie.
— Cicho, cicho! powoli, przerwał du Val, biorąc ją za rękę i sadząc prawie gwałtem na kanapie, do której sobie krzesło przysunął. Mówmy raz o tem rozważnie i rozsądnie, moja Mimi — proszę. Panny robią cobyśmy my zrobili na ich miejscu, trzeba z niemi powoli zmienić postępowanie. Wojna w domu na nic się nie zdała, stary dogorywa, myśmy prawie na łasce panien, draźniemy je ostatecznie, to do niczego nie prowadzi.
— Przecież ja mam i powinnam tu mieć jakąś władzę, zawołała macocha.
— Z tym warunkiem, żebyś jej nie nadużywała, rzekł du Val mrugając oczyma. Dotąd milczałem, ale widzę, że ty sprawę bardzo źle prowadzisz i dla syna i dla nas.
Hrabina spojrzała nań surowo.
— Panny samotnością znękane, wzięły na kieł, jak się zdaje. Wyszły naprzeciw gościa — a co gorzej — Iza zaprosiła go na herbatę! Cóż zrobisz? historyi w domu i skandalu uniknąć należy przy obcym, nie można się więc sprzeciwić tej herbacie, albo jeźli jej nie chcesz, będziesz musiała panny zaprosić do siebie. Ja zaś jestem tego zdania, żeby wojnę wypowiedzianą stanowczo ubić w miejscu zręczną taktyką. Ty, ja, Manetka, proszeni czy nie, pójdziemy na tę herbatę, ażeby się ów baron naszych domowych waśni nie mógł domyśleć.
Hrabina zamyśliła się, z gniewu miała łzy w oczach.
— Rada nie jest zła — rzekła do du Val’a, patrząc w okno — ale co pomoże chwilowe to wyratowanie się od skandalu, jutro na nowo rozpocznie się toż samo? Pomówiemy o tem, — może masz słuszność, ja jestem znużona walką, męką, życiem i wszystkiem. Tęsknię za moim Paryżem wśród tej dziczy, z którą przez lat dwadzieścia oswoić się nie umiałam.
Myślisz, dodała, że ja rozpoczęłam tę wojnę z niemi? nie? one mi ją wydały, ja ugiąć się nie mogłam, nie chciałam, i bronię się tylko.
— To do niczego nie prowadzi, odparł du Val stanowczo, pomówiemy o tem, trzeba radzić inaczej.
— Jeźli nie zapóźno, odparła zamyślona hrabina.
Wśród rozmowy tej, gdy już się miała ku końcowi, nadszedł Luis. Potrafił on pozbyć się nareszcie sióstr, gościa zostawił z cygarem i gazetą, a sam wbiegł po rozkazy do matki.
Spodziewał się znaleźć tu wszystkich tak rozgniewanych i roznamiętnionych, jak on sam się czuł, — a matkę znalazł przybitą, du Val’a zamyślonego.
— No proszęż mamy, zawołał, co z temi dziewczętami począć! to są waryatki! Ja temu nic nie winienem, umyślnie wybiegły do ogrodu, rzecz była na złość nam ukartowana, a Iza — od pierwszych niemal słów wystąpiła z zaproszeniem, bezwstydna. Jam nic nie winien.
— Dość tego — przerwała hrabina, rzecz skończona. Niech herbata będzie u nich, pójdziemy na nią wszyscy.
— Jakto? mama?
— Naturalnie! ja, du Val, Manetka, musiemy tam być wszyscy, czy nas proszą, czy nie; — przyzwoitość tego wymaga.
Luis stanął zdziwiony.
— Tak? spytał — tak? ha, może to być i nie źle. Innego sposobu niema. Rozśmiał się złośliwie.
— Dobrze pomyślano! zawołał, z gniewu przechodząc w radość niepoczciwą, i pocierając ręce — zobaczymy jak nam panny będą rade.


ROZDZIAŁ V.

Baron Helmold Kaptur, był młodym, wielkich nadziei Galicyaninem — to mówi wszystko; ale dla tych którzy dobrze kraju tego nie znają — może być niezrozumiałym. Galicyanin jest specyficznie właściwą istotą, do żadnej innej niepodobną. Na utworzenie go składają się czynniki przerozmaite, a to co z nich wyrasta jest tak odrębnem, że się wcale na drodze sztucznej produkcyi wynaśladować nie daje. Galicyanina z jego wadami i przymiotami, żaden kraj wydać nie może, tak jak żaden chemik nie zrobi dyamentu. Wiemy z czego się składa Galicyanin i z czego powstaje dyament, ale proces natury jest pełen tajemnic.
Zrozumiejmy się wszakże — pod Galicyanina nazwiskiem, rachujemy istoty klassy średniej, pozornie wykształcone, nie mówiemy ani o ludzie galicyjskim, ani o fine fleur społeczeństwa, która jest wszędzie jedna. W każdym kraju średni stan nadaje mu barwę, stanowi vehiculum sił ogólnych.
Ten Gralicyanin specyficzny, na którego składają się prastara szlachecka tradycya uprzywilejowanych — szkoły austryackie, próżniactwo nasze, wychowanie nie pełne a świecące, chętka połyskiwania i niechęć do pracy, próżność stara i duma młoda, wygląda pospolicie bardzo pokaźnie.
Umiejętność znalezienia się w salonie, ubrania i zaprezentowania, żargon francuzki, zawiązywanie krawatu, jeżdżenie konno, powożenie z kozła, wszystkie przymioty towarzyskie posiada on à fond. Pojedynkuje się gdy potrzeba mężnie, goły nie daje długo po sobie poznać, że się zrujnował, robi długi śmiało, gra butnie, pije gracko, ale na tem koniec. W biedzie ostatecznej nie pozostaje mu nic chyba sobie w łeb palnąć, bo oprócz życia z grosza gotowego, nie umie nic i do niczego nie jest zdolny.
O wykształcenie ani pytaj, oprócz francuzczyzny (bez ortografii), niemczyzny (z używania), własnego języka od niańki, lokajów i furmanów wyuczonego, nie umie nic, nie czyta nic, i duchowe życie jest mu obce.
Ale ma ten takt, że w towarzystwie zetknąwszy się ze sztuką, literaturą, kwestyami społecznemi, zbywa je uśmiechem, milczeniem, lub pół słowy nie kompromitującemi.
Nieuctwo w nim tem bardziej zdumiewające, że wcale nie poczuwa, żeby było grzechem w nim, niedostatkiem jakimś, i owszem, — przebacza on uczeńszym ich manią, ale naukę ma za rzecz konwencyi, mody, fantazyi — a nie za istotną potrzebę.
We Lwowie, na posiedzeniu Instytutu, przypatruje się z ciekawością mężom uczonym, zupełnie z takiem uczuciem, z jakiem w Kolonii wpatrywał się w zwierzęta zoologicznego ogrodu. Pojmuje, że można być słoniem, ale mu nie zazdrości ani trąby, ani zębów.
Baron Helmold miał wzmiankowane przymioty Galicyanina czystej wody, nie umiał nic — nie potrzebował nic umieć, miał umiejętność życia i obracania się w towarzystwie, jasne pojęcie celu żywota, to jest, nabycia bogactwa i użycia go, to mu wystarczało.
Był to dobry chłopiec, ale dla swoich tylko, dla mniej więcej równych, hrabiów, baronów i t. p., reszta świata była mu obojętną, odsegregowaną od niego, i dla niej nie poczuwał się do żadnych obowiązków.
Mamyż od razu objawić tu tajemnicę jego pochodzenia i majątkowego stanu? Chociaż baron, nie wywodził się od zbyt długiego przodków szeregu, na dziaduniu, który robił jakieś interesa we Lwowie, kończyła się prozapia. Ojciec kupił sobie tytuł barona.
Zebrane frymarkami różnemi mienie, dobra, kamienica, nie stanowiły olbrzymiej fortuny, zwłaszcza, że na nią było trzech synów i dwie córki. Baron więc Helmold musiał szukać po świecie partyi, któraby go niezależnym uczyniła. Jako mise de fonds służyły mu młodość, imie, pozory dostatku i arystokratyczne stosunki. Naostatek trafnie pojął, że wartość człowieka rośnie w prostym stosunku oddalenia jego od miejsca urodzenia. Wiele przez to szczegółów się zaciera, a inne potrzebne, umiejętnie eksploatowane, nabierają blasku.
O charakterze osobistym ludzi dobrze wychowanych naszego wieku, najtrudniej jest coś powiedzieć. Zależy on głównie na tem, żeby nie mieć żadnego. Z dwudziestu młodzieży nie znajdziecie jednego, któryby był sobą i czemś odrębnem — wszyscy lubią jedno, robią jedno, i jednostajnie są starci i wyblakli. W sferach niższych zachowuje się więcej nieco oryginalności; ale to co ma przystęp do tak zwanych salonów, umundurowanem jest duchowo nie do rozpoznania.
Przymiotem głównym barona Helmolda było, iż ani głową, ani sercem, ani talentem nie wychodził skandalicznie za szranki dozwolonej średniej miary — przyzwoitego człowieka. Starał się o ile możności mieścić w tej skorupce którą przywdział, a że natura sił mu nadzwyczajnych do rozrostu nie dała — znajdował, że mu z tem było wygodnie.
Do charakterystyki tej nic nie mamy do dodania. Oprócz że posiadał skrycie zapas pewien przebiegłości, instynktu konserwacyjnego, którym dobrze się posługiwać umiał.
O domu hrabiostwa Turowskich słyszał będąc w Warszawie, szczegóły niektóre o nich udzielono mu poufnie, staruszek jeden doradzał mu, aby tam szczęścia popróbował, — wybrał się więc w drogę. Resztę zostawiał losowi, okolicznościom i przemysłowi własnemu.
Można sobie wyobrazić, jak się uradował z obrotu rzeczy; postanowił jednak uśpić czujność Luis’a i postępować ostrożnie a bacznie.
W okolicy miasteczka i niedaleko od Turowa miał dom stryjeczno-rodzonej babki, o którym postanowił mówić wiele, aby swą podróż wytłómaczyć. Znajomość bliższa zabrana ze Skalskim, którego widywał w Warszawie, miała mu dostarczyć szczegółów.
Luis po krótkiej rozmowie z matką, powrócił prawie uspokojony; zasiedli tymczasem do ekarté, ażeby czasu nie tracić.
W oficynie latanina była ogromna. Obie panny chciały przed gościem tak niespodzianym wystąpić z przepychem, któryby zaćmił przyjęcie pałacowe. A że nie wiele osób u nich bywało i takie uroczyste herbaty rzadko się trafiały, trudno było tak nagle zdobyć się na świetność i zaspokoić własne wymagania.
Pannom Izie i Emmie szło głównie o to, ażeby gościowi dać wielkie wyobrażenie o dostatku domowym; wydobyto więc srebra macierzyńskie przepyszne, nawet samowar, który w życiu ledwie dwa razy był używanym, porozściełano dywany, poroztwierano pokoje pełne cacek, chińszczyzn i drogocennych pamiątek. Emma posiała po kwiaty do miasteczka, bo ogrodnik pałacowy pewnie by ich odmówił.
Na pół godziny przed zupełnym zmrokiem, salonik panien był oświecony, bukiety poustawiane na konsolach i kolumnach, roboty, nuty i książki od niechcenia porozrzucane, a Iza w sukni kaszmirowej białej z bransoletami kosztownemi, reprezentując jako starsza gospodynią, przechadzała się niespokojna po salonie. Twarz jej, zwykle blada, ożywiona była rumieńcem zwycięztwa — Emma niemal przestraszona niem, siedziała zadumana na kanapie.
Herbatę zaczynano już przygotowywać, gości zapowiedzianych nie było, naostatek don Luis wystrojony, z pierścionkami na palcach (bardzo lubił świecidełka) z dewizkami u kamizelki, z wyfryzowanemi włosami, wprowadził barona we fraku i białych rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą. Panie zasiadły na kanapie; panowie na fotelach, rozmowa salonowa, czcza — o mało nie powiedziałem emetykowa — rozpoczęła się na dobre. Służący stary, siwy, w czarnym fraku, w białym krawacie, w rękawiczkach, przyniósł pierwszą tacę.
W chwili gdy się nań oglądała Iza, pobladła; w ślad za nim ujrzała wchodzącą, poważną, w aksamitnej sukni, straszliwą macochę, wiodącą z sobą Manetkę i du Val’a.
Hrabina i ten jej dwór prawie nigdy nie bywali u panien: była to więc niespodzianka i złość za złość, figiel za figiel. Iza i Emma zrazu osłupiałe patrzały niewiedząc jak sobie postąpić, ale starsza, przywitała bardzo niby wesoło, dziękując, i posadziwszy hrabinę na honorowem miejscu na kanapie, sama poszła ukryć swe pomięszanie przy samowarze. Emma zaczerwieniona widoczniej okazała się skłopotaną temi odwiedzinami.
Hrabina udawała czułą matkę i codziennego gościa. Du Val przyłączył się do męzkiego towarzystwa, biorąc sobie za zadanie opanować przybysza tak, aby mu niedać do panien ani przystąpić. Manetka była w spisku, a szatanik ten, gdy chciał — umiał bardzo zręcznie grać swą rolę.
Są Francuzki różnego rodzaju — można powiedzieć kalibru, różnej płci, charakteru, usposobień; — ale jako typ gallijski przewyższa wszystkie Paryżanka, biała, płci mat, czasem włoską przypominającej, z włosami czarnemi, oczyma jak dwa czarne dyamenty, z różowemi pełnemi ustami, form wydatnych, zwinna, zręczna, żywa, zalotna. Rączki ma drobne i kształtne, nóżkę cudowną, główkę roztrzepaną, serce dobre, czasem umarłe w powiciu.
Paryżanka lubi się śmiać, mówić, jeść, pije szampana z uśmiechem, śpiewa fałszywie ale z duszą, i za młodu bywa tem co się zowie — dobrym chłopcem — na starość przeradza się z tego motyla w poczwarkę, u nas pospolicie flondrą zwaną. Najpiękniejsze istoty tak kończą, bukiety fiołków w kałuży, a bóstwa o różowych ustach, na poddaszach.
Gdy figla płata Paryżanka, jest w najlepszym humorze — taką była Manetka tego wieczora, zachwycającą, czarującą, nieporównaną. Przedstawiała sobą typ właśnie tej Paryżanki o której mówiliśmy. Gdyby baron był młodym, niedoświadczonym, namiętnym, mógłby był oszaleć; Luis patrzał na nią z zazdrością, z podziwieniem. z jakiemś uczuciem tłumionem, które go zrozumieć było trudno.
Pojąwszy doskonale swe zadanie, Mania — con brio, con amore, podjęła się jego spełnienia.
Hrabianki do których zwykle ledwie przemówić śmiała, dziś traktowała jako chères cousines, dom ich uważała za swój, ściskała Emmę, która wrzała, uchylając się od tych czułości, mówiła za wszystkich, dowcipkowała, latała, tłukła filiżanki, rozlewała herbatę, słowem, była swawolnem dzieckiem pieszczonem, na które nie patrzeć było niepodobna, a patrząc zapominało się o reszcie.
O to szło właśnie, aby zaćmić dwie smutne panienki, hoc erat demonstrandum.
Drżąca z gniewu, Iza schroniła się pod cień srebrnego samowaru macierzyńskiego, nalewała herbatę, a na łzy się jej zbierało. Emma pod pozorem pomagania pobiegła do niej — spojrzały na siebie.
— Rozumiesz ty to, szepnęła Iza do siostry, ogressa znalazła sposób, zemściła się.
Ledwie tych słów domówić mogła, gdy Mania ofiarując swe usługi nadbiegła, aby przerwać siostrom rozmowę.
— Pozwolicie i mnie się na coś przydać, zawołała, będę podawać herbatę.
Iza milczała odwrócona, Mania pochwyciła filiżankę i zaniosła ją hrabinie, wróciła do tacy, porwała drugą i pobiegła z nią do barona.
— Trzeba wyznać, rzekł cicho du Val do don Luis’a, że to dziewczę, c’st un lutin, co za zwinność! jaki humor, wesołość!
— Tak, przecedził przez zęby Luis, ścigając ją oczyma namiętnemi, w których się zazdrość malowała — ale trzeba by jej zrobić uwagę, aby swej wesołości i żywości nie nadużywała.
Elle a un tact parfait! rzekł du Val.
Stara hrabina zabawiała tymczasem rozmową barona, którego także usiłowała odciągnąć od gospodyń, mówiła o Włoszech, o podróżach, trzymała go uwiązanego grzecznością należną damie przy sobie.
Herbata była w pełnym rozwoju, filiżanki porozdawane, ciasta poroznoszone, goście usadowieni wedle planów du Vala i Manety, która siadła przy baronie niby przypadkiem — Iza krzątała się jeszcze czuwając aby nic nikomu nie brakło, gdy Emma — znikła.
Nikt z razu nie postrzegł że się wyśliznęła. Ukradkiem niosąc coś w koszyczku, wysunęła się z oficyn, obejrzała bacznie i przez oranżeryą pustą udała się ku pałacowi. W gmachu było prawie ciemno i pusto. Służba rachując na to, że państwo zabawią w oficynie dłużej, rozeszła się, korzystając z wieczora. Emma po cichutku wbiegła na schody, które na piętro prowadziły, i rozpatrując się jeszcze, gdyż niech ciała być widzianą, weszła na palcach do przedpokoju mieszkania hrabiego.
Na ławce wązkiej spał tylko mały chłopak, ze sług nie było nikogo.
Przedpokój nagi i smutny zapowiadał to opuszczenie i zaniedbanie, które panowało w sypialni nieszczęśliwego starca.
Emma uchyliła drzwi powoli, sądząc, że ojciec śpi może, weszła ostrożnie, ale zbliżywszy się, ujrzała go w fotelu z otwartemi oczyma, z ustami zwisłemi, nieruchomego i rękami tylko bijącego konwulsyjnie po poręczach krzesła.
Hrabia znać opuszczony przez sługi, napróżno wołał głosem osłabłym, chłopak spał, inni się porozchodzili, starzec gniewny wpadł w stan obłąkania blizki, czując się zapomnianym. Emmie dość było nań spojrzeć, aby poznać co się z nim działo. Uklękła strwożona przed nim całując go po rękach. Z oczów zaczerwienionych hrabiego pociekły dwie łzy milczące, usta poruszyły się, chciał się ruszyć, chciał coś powiedzieć — nie mógł.
Nareszcie po długim wysiłku, wybełkotał wyraz jeden — wody!
Emma pochwyciła karafkę stojącą blizko, której starzec dostać nie mógł, nalała szklankę i powoli, ostrożnie do ust mu ją nachyliła. Chciwie począł pić ją... wyciągnął szyję wychudłą, i wysączywszy do ostatniej kropli — odetchnął jakoś raźniej.
Głowa opadła nazad na fotel, spojrzał na Emmę, rękę wzniósł szukając jej dłoni, i mimo oporu dziecka do ust ją podniósł.
— Ty, poczciwa, poczciwa! wyjęknął z trudnością. Potem dodał po przestanku, obracając oczyma do koła.
— Nikogo — nie ma nikogo, cały dzień, nikogo, pić! wody! nikogo.
Litość brała patrzeć na biednego człowieka. Był to szkielet już tylko, ociągniony skórą pergaminową, z nogami pobrzękłemi, odęty, a nad nim głowa jeszcze pięknych rysów, blada, rzadkim włosem siwym okryta, ale z wyrazem osłupienia i pół senna. Pokój był w największym nieładzie, łóżko nieposłane, odzież porozrzucana, istna izba Łazarza. W kącie paliła się brudna lampka na tłustości, która więcej dawała dymu niż światła. Emma otworzyła koszyczek przed ojcem, przyniosła mu w nim trochę łakoci które lubił, ze zwierzęcą chciwością pochwycił go stary, objął, zapomniał o córce, i jakby się lękał, żeby mu tego skarbu nie odebrano, — odzyskał nawet nieco siły tuląc go ku sobie. Drżały mu ręce, chwytając koszyczek.
Emma oddawszy go ojcu, obejrzała się po pokoju — westchnęła. Wiedziała dobrze, iż nikt tu nie zrobi porządku, nie pomyśli o starym, jeźli nie ona jedna, czasu było niewiele, zawinęła się więc żywo.
Pobiegła do szafy dobyć świeżej bielizny, którą szczególnym trafem znalazła na półce; zrzuciła pościel i poczęła ją oblekać na nowo, poskładała rozrzucone odzieże podarte i zniszczone, poprzebijała poduszki, — przysunęła co potrzebnem być mogło hrabiemu, i zbliżyła się doń pytając — czy by się położyć nie chciał.
Stary jadł, usta miał pełne, tak, że mówić nie mógł, pożerał ze zwierzęcą chciwością ciastka i owoce przyniesione, począł się niecierpliwić na córkę i burczeć gniewnie, niemogąc wymówić wyrazu. Emma milcząca klęczała przed nim. Koszyczek już był próżny, a on jeszcze palcami szukał w nim więcej, dopóki mu nie spadł z kolan i nie potoczył się na podłogę.
Niespokojnemi oczyma, niemogąc się ruszyć, hrabia patrzał gdzie się podział, potem spojrzał na córkę zapłakaną, powtórzył cicho — poczciwa, i zsunął się na fotel, a głowa spadła mu na piersi...
Blade ręce oparte na poręczach całowała Emma, nie czuł — drzemał.
Nie był to już człowiek, był dogorywający Łazarz bezprzytomny.
Niekiedy jakby przypomniawszy sobie córkę, podnosił nieco głowę znużoną i zapytywał: — Hę? co? — potem znowu usypiał.
Emma obawiała się go tak porzucić, wiedziała, że zapomnieć o nim mogą choć noc całą, poszła więc obudzić chłopaka, któremu wcisnęła złotówkę w rękę, aby przebłagać za sen przerwany i przyprowadziła go z sobą do pokoju. Krzesło przysunęli do łóżka, z trudnością podniesiono starca, przesadzono na pościel, położył się posłuszny, córka otuliła go, na rękach złożyła jeszcze pocałunek i łzę i na palcach wysunęła się z pokoju.
W progu jak szmer cichy, doleciało ją znowu szepnięte przez ojca słowo:
— Poczciwa!
Wszystko to razem nie trwało pół godziny, Emma otarłszy oczy, wysunęła się znowu jak mogła najnieznaczniej do oficyn i pokoju i zastała towarzystwo unieruchomione na tych samych miejscach, na których je porzuciła. Była to druga filiżanka herbaty, a mężczyznom dozwolono przy oknach otwartych zapalić cygara.
Widząc otwarty fortepian, baron czuł się obowiązanym prosić o muzykę, ale Iza spojrzała nań z wyrazem szyderskim.
— Nie każ że się pan nam jak pensyonarkom popisywać: muzyka jest według mnie kapłanką smutku, pocieszycielką w cierpieniu, ukojeniem bólu, niegodzi się ją tak poniewierać w chwili roztargnienia. Ale jeźli pragniesz pan co wesołego, poprosim kuzynki Manetki, która doskonale śpiewa francuskie piosenki i zanuci nam — jedną z tych, które jej przysłano z Paryża.
Manetka dosłyszała ostatnich wyrazów.
— Ale pewnie, że się prosić nie każę, i ceremonij robić nie będę. Tiens!
Poleciała do fortepianu i uderzyła w klawisze bez pretensyi do preludyów.
Wkrótce perłowym głosikiem, z mimiką, akcentem. z filuteryą Paryżanki zaśpiewała:

Sous des ombrages epais...

Francuzka piosenka!! Któż nie zna francnzkiej piosenki, która się rodzi z perłowego szumu Szampana, przy kieliszkach, wśród wesela i nawet gdy się jej zbierze na trochę tęsknoty, musi z za niej perłowemi ząbkami śmiechu zaświecić. Nic lepiej nie maluje charakteru francuzkiego nad ich piosenkę. Porównajcie ją do niemieckiej, w której koloryt często tak jest poważny, tak urozmaicony, forma tak artystyczna. W francuzkiej wiersz się nie wysadza na wdzięk, panuje dowcip, króluje wesołość, ocukrowuje ją figlarność. Ton! ton, tra la la la.
Ale nie każdy potrafi zaśpiewać to arcydzieło, któremu towarzyszyć musi uśmiech, wejrzenie, ruch, dramatyczny wyraz, który z nicości czyni rzecz w swoim rodzaju przedziwną — przy wetach.
Dlatego może piosnka owa, chansonnette, nie może się nigdy wydać dobrze, jeźli nie jest nuconą przy lub po obiedzie, a po herbacie panu baronowi zdała się trochę za śmiałą, za poufałą.
Manetce nie szło o to że siebie nią skompromituje, byle dom kuzynek przedstawić trochę inaczej niżby one sobie życzyły. Śpiew ten był figlem.
Prawie się tej tajemnicy mógł domyśleć Helmold, spojrzawszy na Izę, która z założonemi rękami, zasępionem czołem, z wyrazem litości słuchała trzpiota, rozpoczynającego drugą już, a jeszcze weselszą i śmielszą canzonę.
— Przyznam się panu, szepnęła Iza — że trzeba się urodzić w Paryżu, nawyknąć do tego humoru, aby się nie rumienić temu weselu, które dla nas jest więcej niż niezrozumiałe, wstrętliwe prawie.
Baron tembardziej zrozumiał znaczenie piosenki.
Nie rada jej była może i hrabina, milcząco słuchał Luis, du Val był zakłopotany.
Nareszcie szatanik porwał się od fortepianu, poprawując rozrzucone włosy.
— Głosu dziś nie mam i werwy, rzekła, śmiejąc się.
— Tegośmy my przynajmniej nie postrzegli — odpowiedział, grzecznie skłaniając się Helmold.
Popsuty wieczór przeciągnął się jeszcze parę godzin, poczem hrabina wstała, za nią du Val, Luis, baron i całe towarzystwo, po najczulszych pożegnaniach, uściskach, pocałunkach, powoli wyniosło się z oficyny.
W pustym salonie, oświeconym jeszcze odświętnie, zostały naprzeciw siebie smutne, blade, znękane dwie siostry sieroty. Długo spoglądały sobie w oczy, w których się łzy kręciły i padły sobie w objęcia.
— Byłaś u ojca — szepnęła Iza.
— Tak — byłam, nie pytaj, ciszej jeszcze odpowiedziała jej Emma.
I obie milcząc padły na fotele, a długo przyjść nie mogły do słowa. Naostatek Iza porwała się żywo z siedzenia i poczęła przechadzać.
— Dość tego męczeńskiego życia, rzekła stłumionym głosem, położenia fałszywego, marnowanych lat, daję słowo, że pierwszego mężczyznę który mnie wziąść zechce — z zamkniętemi przyjmę oczyma. Tym sposobem, nietylko siebie, ale ciebie Emmo ocalę, zabiorę, porzucim raz ten Turów, w którym pobyt dla nas zatruto.
— A ojciec? słabym głosem zawołała druga, nie — nie! Izo, jeśli to ofiarą nazwać się może, spełnijmy ją do ostatka, nie porzucajmy go na łup obcym ludziom. Moja droga Izo, ty szalejesz.
— Tak, prawda, szaleję, ale czyż mi to nie przebaczono? życie upływa. Patrz — jak dziś umiejętnie potrafiła ogressa zapobiedz, abyśmy i tej chwili swobodniej użyć nie mogły! Potrafiła odgrodzić od nas barona, wpuścić tu tę subretkę nieznośną ze swą karczemną piosenką, wprowadzić swego du Val’a, i obledz tak gościa, aby do żadnej z nas słowa przemówić nie mógł! O! nie! nie zniosę tego dłużej, pomszczę się, — jestem pełnoletnią, panią mej woli, wyjdę za kogokolwiek bądź, aby być raz wolną.
— Uspokój-że się Izo droga, i cicho! na Boga cicho! Ty wiesz żeśmy otoczone szpiegami, że każde nasze słowo odbrzmiewa w uszach ogressy.
— Cóż mi ona zrobi! odpowiedziała Iza.
— Mogęż ja przewidzieć do czego ta kobieta jest zdolną — cicho rzekła Emma — ja wiem tylko, że się jej boję.
I zadrżała mimowolnie.
Cicha noc letnia z księżycem otaczała nieszczęśliwy dwór Turowski, dwie siostry poszły do okna napoić się i uspokoić jej widokiem. W oknach pałacu widać jeszcze było światło u Luisa, u którego panowie grali robiąc poncz, mający mdłą herbatę naprawić, świeciła lampka w pokoju starca i z za zielonych firanek czuwała lampa hrabiny, rozmyślającej także nad swoją i syna przyszłością.
Iza była poruszoną, rozdraźnioną, gniewną. Emma płakała — ojciec jej stał w oczach jeszcze.
Nagle starsza pocałowała ją w czoło.
— Poświęcę się dla nas obu, rzekła, wyrwę cię z tego piekła, choćbym potem miała być nieszczęśliwą — cóż mi tam? byłoż kiedy inaczej? Zniosę już wszystko, gdym potrafiła przecierpieć to do dziś dnia. Baron, baron ani się ośmieli, ani będzie mógł i umiał, ani może zechce posunąć się do jednej z nas. Nie potrafi walczyć, męczyć się, kłamać, wojować, aby pozyskać rękę starej panny znudzonej.
Na to potrzeba człowieka chciwego, ambitnego, bez serca, nie mającego nic do stracenia. Im bardziej o tem myślę, tem widzę dobitniej, że Skalski jest tym którego mi potrzeba, dla dopięcia celu.
Uważałam, że ile razy jesteśmy w kościele, wybiera sobie miejsce naprzeciwko nas, desynuje się przedemną i pogląda melancholicznie. Syn aptekarza wyratuje hrabiankę Turowską.
Emma uśmiechnęła się mimowolnie.
— Pierwszym razem gdy będziemy w miasteczku, zaczepię go sama, wychodząc z kościoła — powiem mu...
— Kochana Izo, cóż ty powiedzieć mu możesz!
— A! sama nie wiem, dość słowa, aby obudzić nadzieję.
— A! moja Izo, i ta poczciwa, okrągła Skalska, mościa dobrodziejko, byłaby twoją mamą?
Obydwie się rozśmiały z za łez.
— Cóż chcesz — odparła Iza smutnie, gotowam na wszystko, byleby wyjść ztąd, głowa mi się zawraca.
— Zmiłuj-że się, w takim razie, wybierz sobie innego męża i inną mamę, zawołała Emma, bo ja tych niezniosę.
Iza wyciągnęła ręce obie ku księżycowi i niebiosom.
— Że też nikt nie wie o tem, iż milionowa panna prosi Pana Boga, aby jej zesłał śmiałego człowieka, któryby zażądał ręki i podał jej swoją.
W tej chwili w bzach pod oknami zaszeleściało, panny spojrzały wylękłe, nie było tam nikogo wprawdzie, ale gałęzie wstrząśnięte poruszały się jeszcze i jak cień przemknął się ktoś pod oficyną, niknąć w mroku rzuconym od oranżeryi.
— Otóż masz, ślicznie, jeźli nas kto podsłuchał, zawołała Emma, zamknijmy okno, i cicho! zmiłuj się — cicho.
— Nie cofam słowa! odezwała się Iza głośno, co będzie — to będzie.
Okno się nareszcie zamknęło i firanka zapadła.


ROZDZIAŁ VI.

Dworek starego doktora Myliusa, jak on sam, był oryginalnym. Doktór lubił ład, czystość i porządek, ale mu zbywało na poczuciu piękna i nie kochał się w niczem ozdobnem, w niczem ozdabianem, ale raczej w największej prostocie. Dom jego był, można powiedzieć, takim weredykiem jak on sam. Żaden pokój u niego nie udawał, nie kłamał tego czem nie był w istocie.
Z małych wystąpień Myliusa, jużeśmy go nieco poznać mogli; a wprędce da się on nam bliżej jeszcze ocenić.
Dziecię miasta, syn niegdy kościelnego organisty Mylius’a, doktór, był winien wszystko sam sobie. Matki nie znał, bo go dziecięciem odumarła, ojciec zostawił go na świecie sierotą, gdy miał lat ledwie piętnaście, krewnych nie wiedział nawet gdzie szukać. Oddany sam sobie, o własnej pracy szkoły dokończył, poszedł słuchać medycyny pod Frankiem do Wilna, i powrócił z biretem doktora, jako jeden z najulubieńszych uczniów Śniadeckiego nazad do rodzinnego miasteczka.
Tu zastał dwóch starych lekarzy, wielu nieprzyjaciół, którzy nie znając go, już na kredyt nienawidzili, położenie trudne i ubóstwo. Kilka, może więcej lat walczyć musiał z uprzedzeniami, z niechęcią, z nieufnością, a nawet potwarzą. Ale to był człowiek stworzony do zapasów takich z losem, wytrwały, małomówny, nieugięty, zahartowany, mało od losu wymagający, na pozór chłodny, a nie ustępujący na krok z drogi, którą sobie rozumem i sumieniem raz wytknął. Powoli też nauka, uczciwość jego, szlachetność, bezinteresowność przekonywać zaczęły ludzi i przerabiać ich. Nieprzyjaciele Myliusa umilkli, kółko zwolenników rosło, a w końcu, jeźli nie wszyscy go kochali, szanować musieli bez wyjątku znajomi i nieznajomi. Niektórzy go się dodatkowo obawiali. Mylius bowiem był nieubłagany równie dla drugich jak dla siebie i nie folgował słabościom ludzkim. Ale surowość ta nie przechodziła u niego w czyn, serce miał miększe od głowy, — łajał bez miłosierdzia pijaków, a gdy który z nich poprosił go potem, wysłuchawszy kazania, o kilka groszy na wódkę, dał mu je klnąc.
— Diabli cię taki wezmą, niepoprawiony jakiś. I odchodził machając rękami w powietrzu.
W tym czasie gdy się nasza powieść rozpoczyna, doktór już z biednego proletaryusza, co się dawniej stołował i mieścił w cudzym dworku, przeszedł na poważnego dziedzica, miano go nawet za bardzo majętnego. I być nim musiał, bo choć nie chciwy, zarabiał sporo, wydawał mało, żył skromnie i mógłby był uzbierać znaczny majątek, gdyby go Pan Bóg nieopatrzył sierotą, wychowańcem, wziętym z litości, owym Walkiem Luzińskim, któregośmy już widzieli na cmentarzu rozmawiającego z panem inżynierem Szurmą.
Walek miał się za poetę, za geniusz i domagał się od świata i opiekuna: mniemanych przywilejów dla wybranych, bez miary pieszczot, uległości, dogadzania fantazyom, a jak najwięcej grosza, któryby mógł tracić nań nie zarabiając.
Doktór tak surowy dla ludzi, dla siebie, dla tego nieszczęsnego Walka, był nieprzebaczenie słabym...
Jeszcze był na kwaterze u swego przyjaciela garbarza, pana Polichty, doktór Mylius, gdy się trafił dworek w miasteczku na sprzedaż. Zwano go — „Pod Kasztanami“ gdyż dwa stare ogromne, nieopatrznie posadzone niegdyś kasztany, nietylko go osłaniały z przodu tak, że za ich gałęźmi mało co go widać było, ale mu dach psuły, przetrzymując wilgoć na nim. Stary Żudra niegdyś dziedzic tej posiadłości, składającej się z dworku, stajenki, oficyny i ogrodu dość obszernego, zmarł był bezdzietnie, córka, która wyszła za mąż do Warszawy, potrzebowała spieniężyć dziedzictwo. Doktorowi zaproponowano aby sobie kupił dworek „Pod kasztanami.“
Poszedł go zobaczyć — był podówczas jeszcze bardzo lichy i upadający, może przez litość nad tą pustką, Mylius ją sobie kupił. Praktyczni ludzie radzili mu zaraz wyciąć owe stare kasztany, obalić stary budynek i wystawić sobie elegancką kamieniczkę, ale doktór pokiwawszy głową, kasztany zostawił, dworek przerobił i został w nim, codzień więcej się przywiązując do niego. Nie było to ładne wcale, ale bardzo miłe.
Dano dach nowy, wyreperowano co się dało poprawić, przestawiono co było zniszczone, a że doktór lubił kwiaty i w zimie chodzić potrzebował wiele, przybudował sobie dosyć niezgrabnie z jednej strony ogromną oranżeryę. Był to cały zbytek jakiego się dla przyjemności własnej dopuścił.
Siedział w niej więcej niż w samym domku, którego wnętrze, wyglądało niemal ubogo, lubił tu czytać i pracować, rzekłbyś obcować z roślinami, nad których wzrostem czuwał, których rozkwitem się rozpromieniał. W saloniku przytykającym, meble były odwieczne, pokryte perkalikiem spłowiałym, stoły bejcowane, a na ścianach parę tylko portretów znakomitości medycznych.
Część dworku samego znaczną zajmował wychowanek doktora. Walek Luziński, sierota, dosyć nieszczęśliwe dzieło dobroczynności Mylius’a, które mu się nie udało, do czego nawet on sam pocichu się przyznawał. Ale jak matki przywiązują się czasem do kalek najwięcej, tak on do tego moralnie okaleczonego, nieszczęśliwego Walka przyrósł sercem, żywiąc nadzieję, że czas, usiłowania, że dobre, ukryte w nim skłonności, kiedyś z niego coś uczynią.
Była to słabość poczciwego do zbytku serca, którą Walek Luziński starał się jak najmniej usprawiedliwiać.
Doktór, za każdym nowym wybrykiem, łamał ręce, a nazajutrz znowu do nadziei powracał.
Walek skończył był niby studya uniwersyteckie, powrócił do domu, próżnował i nic nie robił. Mylius rozpaczał, ale gdy siłą i argumentami skłonić go niepotrafił do ubrania jakiegoś zawodu czynnego, zostawił to czasowi. Sierota ów zbijał bruk w miasteczku, trawił czas na bilardzie i rozmowach, łajał świat i ludzi, narzekał na losy i nic nie robił — jak wprzódy.
Tak stały rzeczy w chwili, gdy jednego dnia letniego, doktór Mylius wróciwszy pod wieczór od chorych i spocone otarłszy czoło, siadł spocząć w zacienionym kasztanami saloniku, gdyż latem oranżerya była próżna.
Nie lubiąc próżnować, zaledwie nieco odetchnąwszy wziął do ręki nową fizyologią francuzką, w której tkwiła zakładka i zabierał się do czytania jej, gdy drzwi się powoli otwarły, i blady, skrzywiony, zgięty, kwaśny, z cygarem nadpalonem w ustach, wsunął się Walek Luziński. Strój jego i postawa wskazywały, jak poufale sobie poczynał ze swym dobroczyńcą. Był bez chustki, a na koszulę narzucony miał tylko pomięty surducik letni. Wszedłszy zaledwie głową skłonił i milczący począł po pokoju przechadzkę.
Doktór, który znał go od dziecka, spojrzawszy nań, łatwo z twarzy przeczytał usposobienie wychowańca. Nieodezwał się może umyślnie, czekając, aż ów sam go zaczepi, i zwolna począł drewnianym nożem dalsze karty książki przecinać.
Zdaje się, że Walek czekał na to, aby go opiekun albo połajał, lub zapytał o co, ale się w rachubie omylił. Mylius jakkolwiek wielce dlań powolny, był w usposobieniu surowszem nieco.
Walek, to spoglądał próżniaczo przez okna, to ziewał, chodził, to stawał, to się krzywił, i — rozpieszczone dziecko — nudził się tem, że doktór się nim ani zakłopotał, ani go spytał o nic, ani nawet pogderał nań czule, jak to czasem bywało.
Upłynął tak z kwandrans, nareszcie sposępniawszy Luziński, stanął naprzeciw doktora i rzekł sucho.
— Ojciec nawet nie spojrzy na mnie, ale ja jestem chory.
— Chory? spytał doktór podnosząc głowę — co ci jest?
— Albo ja wiem, czuję się nie dobrze. Mylius wyciągnął rękę.
— Daj puls, rzekł zimno. Potrzymał go i puścił kiwnąwszy głową. — Chory! szepnął — chory, chciałbym żeby się tak mieli wszyscy moi pacyenci.
Walek ruszył ramionami.
— Cóż winienem, że wasza głupia medycyna nie może namacać choroby mojej?
— Mnie się zdaje, że ty głupszym jesteś od medycyny, odpowiedział Mylius. Chorobę istotną medycyna namaca zawsze, choć jej natury czasem odkryć nie może. Ale w tobie chorobą jest — chcesz bym ci powiedział? — próżnowanie i samolubstwo.
Walek ruszył ramionami.
— Zawsze ta jedna i jedna piosenka, rzekł, już by też ojciec mógł się zdobyć na nową, słucham jej tyle lat, że mnie nudzić zaczyna. Nie wszyscy ludzie stworzeni są jednakowo, ja nie jestem bydlęciem jak drudzy, moje zdrowie i choroba leżą w duszy.
— Bardzo dobrze, to prawda, odparł doktór, aleś winien wiedzieć, że na choroby duszy nikt nie jest lekarzem oprócz własnej człowieka siły. Jeden z wielkich ludzi pierwszych wieków, Św. Augustyn, powiedział podobno, że Bóg nie może zbawić człowieka bez niego samego; i żaden też doktór bezeń go nie uleczy. Ale powiem ci lekarstwo — weź się do pracy, — zakreśl życiu cel, zstąp z obłoków fantazyą twą nagromadzonych na ziemię — żyj jak drudzy, a będziesz i zdrów i szczęśliwy, o ile człowiek nim być może.
Walek się uśmiechnął.
— Jak drudzy! jak drudzy! podchwycił — właśnie ojciec w tem się mylisz, że chcesz istotę wybraną, która nie jest do drugich podobną, równać i traktować jak pospolitych ludzi.
— Słyszałem od ciebie kilka razy to dzieciństwo, odparł Mylius, alem je przez miłość dla ciebie nigdy na seryo wziąść nie chciał. Jest-to symptomatem tej choroby na którą się skarżysz, że się masz za coś lepszego od drugich. Jesteś zupełnie do pospolitych i do najpospolitszych podobnym, a to cię zgubi, iż się masz za jakiegoś wybrańca.
Walek gwałtownie oburzony przerwał.
— Ja się mam? ja! ja się nie mam za wybrańca ale nim jestem! Ja czuję w sobie geniusz, a to próżnowanie które mi wymawiacie, jest warunkiem jego rozwinięcia i dojrzałości. Mam obowiązek piastować go w sobie i nie zabijać, bobym popełnił gorzej niż samobójstwo, byłbym tylko demonoklastą. Tak jest! Należę do ludzi wybranych, do tych co panować powinni, bo wielkiego ducha piastują w piersi, i czują się nad gmin pospolity wyższymi.
Z politowaniem spojrzał nań doktór.
— Cóż dalej? spytał chłodno.
Walek z brwią namarszczoną chodził żywo po pokoju.
— Tak jest, mówił — mam prawo skarżyć się na świat, na was, na ludzi, boście mi winni uznanie, cześć, troskliwość.
— Szalejesz, rzekł Mylius.
— Jestem bo jestem, zawołał mystycznie Walek, ręką wskazując piersi, rozumiesz pan to?
— Niestety! odparł Mylius surowo, rozumiem doskonale, żem twojemu szaleństwu moją powolnością winien. Jak śmiesz uskarżać się na świat, ludzi i mnie? Wziąłem cię sierotą ubogą, bez matki, która skonała na barłogu nędzy, opuszczonego wychowałem, wypieściłem, choć nic nie byłem winien więcej nad litość, która się mogła ograniczyć oddaniem do szpitala. Dałem ci więcej niż chleb i życie, naukę, środki ukształcenia się, jakżeś mi się za to wypłacił? tem, że każesz mi dziś wątpić o sercu człowieka!
— Gdybyś ojciec trafił na gęś, całowałaby cię w ręce pewnie, ale padłeś na orła, orzeł wzbija się w obłoki, bo orla w nie natura go niesie. Jam nic nie winien, winny skrzydła moje.
— Bardzo ładnie — odezwał się Mylius uśmiechając, ależ geniusz nie dosyć jest samemu w sobie uznawać, trzeba go ludziom objawić, udowodnić. Kilka lichych, a choćby i dobrych wierszyków jakie wszyscy młodzi ludzie piszą, nie są geniuszu znamieniem, bywają często chorobą. Powtóre, geniusz powinien siłą swą wyrobić sobie drogi, a nie domagać się by mu je drudzy oczyszczali. Geniusz to potęga, wykaż się, z siłą ufając i idąc o własnej. U ciebie wszystko na słowach, ja pragnę czynu, ja nierozumiem człowieka, który nic nie produkuje oprócz — skargi i narzekania.
— Chcesz bym rękami pracował? uśmiechnął się Walek, może około rzemiosła?
— Ńawet... nawet to by było zbawieniem, a z pewnością lepszem od lamentów i rozmyślań — rzekł doktór. Praca ręczna nie jest wcale uwłaczającą człowiekowi, a często dla umysłu jego, dla zdrowia ducha, dla utrzymania go w karności zbawienną.
— Ja tych teoryj nie rozumiem, rzekł Walek dumnie. Pojmuję nadzwyczajną rozmaitość temperamentów i usposobień, różny rozdział talentów i zdolności i dlatego jedną regułę dla wszystkich znajduję do najwyższego stopnia niesprawiedliwą.
— Sofizmat — zawołał doktór — argumentujesz mi wychodząc z tego, że człowiek jest różny. To prawda, aleś powinien wiedzieć, że te różnice nie przechodzą pewnych granic prawem natury ludzkiej zakreślonych. Człowiek nie przestaje być sobą — człowiekiem, choć jest różnym, a zasada pracy i jej pożyteczność odnoszą się właśnie do tego prawa, które żadnemu nie ulega wyjątkowi — musisz pracować lub oszaleć.
— Więc raczej oszaleć — odezwał się Walek, niż geniusz w błocie potarzać, niż go spętać, zniszczyć.
— Ale wiesz-że ty, śmiejąc się przerwał doktór, że wiara w swój geniusz jest właśnie dowodem przeciwko niemu?
— Dlaczego?
— Jest-to faktem.
— Empirycznie pochwyconym! pogardliwie przerwał Luziński. Taki dowód żaden; — ja co czuję w sobie — przeciwko temu głosy całego świata przemódz nie potrafią.
— Zupełnie tak mówisz jak ów obłąkany, który utrzymuje, że jest szklannym. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale to nie przeszkadza mu obawiać się potłuczenia.
— Walku — dodał smutnie Mylius — czas by już było pozbyć się tych dzieciństw, ledwie pierwszym młodości latom przebaczonych, — zaklinam cię.
— Dość tego, gniewliwie przerwał młody chłopiec, głupim był, że chciałem być zrozumianym i ocenionym przez was, to darmo, ludzie jak wy, ludzi jak ja pojąć nie potrafią.
— Cóżem to ja za jeden? spytał Mylius.
— Ojciec jesteś chodzącym po ziemi, wyschłym od nauki, od rozumu, od drobnostek żywota człowiekiem, niemiałeś nigdy skrzydeł. Dlatego całe moje wychowanie było męczarnią, męczarnią jest życie moje, dla tego świat, ludzie, ziemia, przeklęci! przeklęte dlatego...
— Dlaczego pleciesz bez sensu — przerwał doktór, a że dzień był gorący, to ci się przebacza, i dosyć tego głupstwa. Ale dziś jesteś egzasperowanym niezwyczajnie, czy oprócz skwaru nie usposobiło cię ku temu co innego? pleć już do ostatka, niech wiem.
Walek rzucił cygaro, ręce załamane założył sobie na głowę, i tak począł z podniesionem czołem chodzić po pokoju, pogardliwie milczący. Mylius przypatrywał się mu długo.
— Dziecko nieszczęśliwe, rzekł wreszcie powoli — niewiesz, niewiesz jaką mi sobą zadajesz boleść. Tego stanu chorobliwego przyczyną nie jest geniusz, ale moje pieszczoty bez granic, miłość ślepa. Gdybym surowszy, mniej litościwy oddał cię na walkę wczesna z losem, z niedostatkiem, z ubóstwem, byłoby cię to zahartowało, wzmocniło, byłbyś może wyrósł na istotnie pożytecznego człowieka, gdy dziś, dziś zmarnujesz się może.
Doktór smutnie głowę na piersi opuścił — Walek słuchając tego śmiał się szydersko.
— Jeszcze ci raz powtarzam, mówił dalej doktór, ty się nie masz prawa na losy swoje uskarżać.
— Wymawiasz mi dobrodziejstwa swoje gorzko.
— Nie wymawiam ci nic, odparł surowiej Mylius, bom nie wymagał od ciebie i nie żądam wdzięczności żadnej, anim się też jej spodziewał kiedy — owszem, byłem na to co mnie spotyka przygotowanym zupełnie. Co czyniłem tom zrobił z ludzkiego uczucia, z tęsknoty za rodziną której nie mam, bom jej sobie stworzyć nie potrafił. Żal mi ciebie tylko, dlatego muszę ci przypomnieć, że od świata, od ludzi, od nikogo, nawet od losu nic prawa wymagać nie masz. Los ci dał głowę i ręce i on domaga się, byś tych darów nie zmarnował, nie zrobił cię głupcem ani kaleką, choć mógł pewnie. Za co i dlaczego miałbyś narzekać i upominać się więcej?
— Za co? dlaczego? szydersko przerwał Luziński, nieśmiertelnem prawem geniuszu, który się czuje zdolnym sięgnąć do najwyższych stanowisk.
— Dobrze, niech je użyszcze trudem i walką — odparł doktór, odpowiadasz mi twierdzeniem bez dowodu. Uczyniłeś co, aby ten geniusz swój światu objawić.
— Świat nie wart go.
— To już dzieciństwo, zawołał Mylius. Z założonemi rękoma nikt nie tryumfuje.
— A tysiąc głupców używa, próżnuje, przewodzi?
— To prawo ich, dla geniuszu prawem trud, a przeznaczeniem zaparcie. Chcesz-li jeszcze być nim?
— Gdybym nie chciał to muszę, zawołał Walek, nie jest w mej mocy zgasić w sobie ogień święty i zstąpić...
— Między prostych śmiertelników, dodał śmiejąc się Mylius, który skończył swą fizyologią rozcinać, i odsunął ją od siebie. Żal mi cię chłopcze — żal, to co mówisz, jest znamieniem upadku.
Chwilę milczeli, Walek się zdawał namyślać, odwrócił potem do doktora i rzekł:
— Dobrze ci jest mówić dziś, żeś mi nic nie winien, że ja się o nic upominać nie mam prawa! To wygodnie! ale niesprawiedliwie. Prosiłem że cię ja, gdyś mnie brał w łachmanach sierotę, abyś we mnie tę iskrę, która mnie miała nieszczęśliwym uczynić, rozdmuchał swojemi pieszczotami? Żądałem ja od ciebie wychowania tego, które mój umysł i serce i żądze i pragnienia rozkołysać miało? Dałeś mi je dla swojej zabawki, chowając mnie jak kanarka w klatce, abym ci twą staro-kawalerską samotność swem szczebiotaniem rozrywał, a teraz ja, ofiara twej fantazyi, nie mam ci prawa powiedzieć, poślubiłeś moją nędzę, moje losy, dałeś mi chorobę, lecz ja...
— Tak jest — dodał z zapałem Luziński, ja mam prawo upomnieć się, byś zgasił pragnienie, które mnie pali, prawo żądać od ciebie wszystkiego co zechcę. Jestem twem dzieckiem po duchu, jeśli nie z ciała, dziełem twym jestem, jestem dla ciebie obowiązkiem, ciężarem, zgryzotą. Nie możesz mi zamknąć drzwi swych, bo by ci sumienie twe jak zbrodnię wyrzucało, żeś niewinną istotę, bawiąc się nią, skazał na męczarnie; mogę ci powiedzieć, jak ten co mówił Panu Bogu na modlitwie — Jakiegoś mnie Boże stworzył, takiego mnie masz.
Moje wady, moje szaleństwa, moja nędza, to grzechy twoje.
Doktór zbladł słysząc te słowa, cichym głosem rzekł po chwili milczenia.
— Masz słuszność — ale nie z twoich ust powinienem to był usłyszeć.
Zmieniony głos, postawa poważna, — nieco przestraszyły Walka Luzińskiego, który chciał się zbliżyć do Myliusa, aby go przeprosić i przebłagać, choć oko pospolitego widza gniewu by na wybladłem obliczu jego wyczytać nie mogło.
Doktór wstał z siedzenia; lekkie drżenie zdradzało wzruszenie, które starał się pohamować.
— Dość, dość — rzekł zimno, ręką wskazując zbliżającemu się, ażeby nie przystępował więcej. Dość. Masz waćpan słuszność, im dłużej potrwał by ten nasz stosunek, którego całą szkaradę mi wskazałeś, tem winy by się moje zwiększyły. Stało by się w końcu, iż życia by nie starczyło na ich okupienie. Jest-to chwila wskazana mi przez waćpana samego, w której bądź co bądź, potrzeba zrobić obrachunek ostateczny i rozstać się.
Walek chciał coś mówić.
— Ani słowa, przerwał mu doktór — ani słowa. Ja także mam energię, nawet przeciwko własnemu sercu, gdy poczuję jej obowiązek. Ten waćpan mi wskazałeś, dziękuję bardzo. Dzielę się z nim moim majątkiem, więcej dla syna bym zrobić nie mógł, ale wymagam abyś waćpan, dziś natychmiast, wyniósł się z tego domu, i żebyś ze mną na zawsze przerwał wszelkie stosunki. Są one dla waćpana szkodliwe, dla mnie przyjemnemi być przestały. Jestem winnym a nikt z przyjemnością żywego obrazu winy swej nie może mieć na oczach.
Doktór zamilkł. Luziński upokorzony chciał coś powiedzieć.
— Jak o łaskę proszę waćpana o oszczędzenie mi dalszych tłómaczeń. Mojego postanowienia nic zmienić nie może, ani słowa, ani łzy, ani prośby. Są wyrazy które nigdy się nie zapominają, i tną jak miecz. Odciętej głowy nie można wrócić ciału, ani wyjętego piersiom serca. Dość! dość! Majątek mój nie przenosi dwóchkroć stu tysięcy złotych, jestem uboższy niż ludzie sądzą.
Mylius poszedł żywo do żelaznej szafy stojącej w kącie, otworzył ją milcząc, dobył papiery które odliczył i rzucił je na stół.
— Weź waćpan, rzekł, to jego dziedzictwo, masz prawo do tego, idź i niech ci życie będzie lekkiem.
Luziński zmięszany otworzył usta.
— Ja nie chcę nic.
— Dość tego, przerwał doktór — weź co ci daję bez wstydu i bez wdzięczności, nauczyłeś mnie, że to jest spłata długu, posagiem tego geniuszu z którym się poślubiłem.
Widząc, że Walek nie tyka pieniędzy, doktór poruszony, rzucił mu je na ręce, wbił prawie za koszulę, i lekko ale stanowczo popchnął go ku drzwiom.
— Bądź zdrów, rzekł — na zawsze.
Wyrazy te powtórzył ciszej i zamknąwszy drzwi padł na sofę, blady, znękany, przybity. Nagle jakby myśl jakaś mu przyszła, pochwycił dzwonek stojący przed nim i gwałtownie go poruszył. Po chwili ukazał się stary służący we drzwiach.
— Pan Luziński — rzekł do niego Mylius, natychmiast ma się upakować, zabrać co zechce z sobą i wynieść się gdzie mu się podoba. Rozumiesz? zapytał sługi, który stał osłupiały, rozumiesz? wola moja nieodwołalna. Sam on sobie tego życzył. Sprowadzisz furmankę, każesz go wywieść gdzie zechce, pokój zamkniesz, i nie otwierać go więcej.
Sługa stał nierozumiejąc swojego pana, którego miłość dla wychowańca znał dobrze.
— Com ci mówił — powtarzam — dodał Mylius — rozkazuję, żądam, to się musi spełnić. Pan Luziński jest wolny, opieka moja nad nim się skończyła.
Mówił to głosem tak niezwyczajnie poruszonym, tak gorączkowo, że stary poczciwy sługa instynktowo ruszył się, nalał mu wody szklankę, nic nie mówiąc, przyniósł ją i podał.
Doktór zobaczywszy przed sobą tę niemą przestrogę do ostygnięcia, uśmiechnął się boleśnie, poklepał po ramieniu starego, łza kręciła mu się w oku, wziął szklankę i wypił ją powoli. Potem siadł na sofie znowu i nieco uspokojonym dodał głosem:
— Idź, mój dobry Piotrku — i zrób jak mówiłem.
— Dziś? spytał stary.
— Natychmiast, zaraz w tej chwili.
Podparłszy się na łokciu zadumał nieco biedny człowiek; gdy Piotrek, który tylko co był wyszedł powrócił z za proga i rzekł cichym swym głosem:
— A tu, proszę pana, chory.
— Chory? gdzie? podchwycił Mylius, to mi go Pan Bóg zsyła w tej chwili. Prosić!
Piotr się zawrócił, otworzył drzwi i ów nieznajomy, którego widzieliśmy na cmentarzu, wszedł powoli do pokoju.
Doktór widywał go zdala w miasteczku, słyszał o nim plotki miejskie, ale go po raz pierwszy bliżej i oko w oko spotykał. Wejrzenie na tę bladą, marmurową, ogorzałą, zamkniętą na siedem pieczęci twarz, nie mówiącą nic, zdumiało Myliusa, który długiem obcowaniem z ludźmi zwykł był od pierwszego poznania człowieka, coś w nim przeczuwać i zgadnąć. Tu wzrok jego rozbił się o jakieś nieprzebite ciemności.
Nieznajomy mężczyzna ubrany był niewykwintnie, ale suknie miał jakiegoś niezwykłego kroju. Doktór postąpił naprzeciw niemu kilka kroków.
— Darujesz mi doktorze, rzekł przybywający głosem tak mało charakterystycznym, tak zimnym jak fizyognomia — że może nie we właściwej godzinie przybywam, ale obcy tu...
— Ja niemam godzin wyznaczonych, odpowiedział Mylius grzecznie — cały czas i wszystkie godziny lekarza do chorych należą. Jesteś pan dobrodziej cierpiącym?
— Tak, jestem nieco chory, zaraz to panu opowiem, odparł nieznajomy biorąc powoli krzesło i siadając.
Tymczasem oko jego, przelotnie i nie dając się pochwycić na uczynku, kilkakroć prześliznęło się po doktora twarzy.
— Choć to do rzeczy nie należy — dodał — ale winienem panu doktorowi zaprezentować się. Nazywam się Jan Walter. Rodzina moja pochodzi z Niemiec, alem się tu wychował. Tu, ma się rozumieć w kraju, nie w miasteczku, w którem bodaj pierwszy raz w życiu jestem. Bardzo młodo wydaliłem się za granicę, służyłem jako lekarz także w marynarce angielskiej.
— A więc kolegę witam, podchwycił podając mu rękę Mylius. Ścisnęli dłonie w milczeniu.
— Tak jest, odparł Walter. Znużony służbą w Indyach, w koloniach, zatęskniłem za spoczynkiem, chciałem powrócić do kraju mej młodości, to miasteczko zdało mi się spokojnem, cichem, i tu osiadłem.
Mylius słuchał, ale serce mu jeszcze nadto biło żywo wspomnieniem świeżego wypadku z wychowańcem, aby go to bardzo zajmować mogło. Potakiwał głową, myślał o Walku jeszcze.
— Jest-to klimat zdrowy, rzekł nareszcie roztargniony — tak — zdrowy, dla nas — ale nawykłemu do innego, do innych, do cieplejszych może...
— W istocie, odparł Walter, — niewiem czego to jest skutkiem, znosiłem w moich podróżach dosyć dobrze zmianę klimatów, pokarmów, powietrza, ogólnych zwierzęcego życia człowieka warunków, zdawało mi się, że powinienbym łatwo, wracając do kraju w którym się urodziłem — wrócić do życia w niem bez zbytniego trudu. Tymczasem, czuję się słabym.
— Cóż to jest za cierpienie? spytał Mylius.
— Jest-to raczej ogólna niemoc, rozstrojenie nerwowe, znękanie, niż choroba. Ale taki stan często ją zwiastuje i poprzedza.
Mylius zaczął go bliżej wypytywać.
— Zdaje mi się, odezwał się po chwili, iż jedyną przyczyną tego stanu jest zmiana życia czynnego, ruchomego, na siedzące, samotne i bez zajęcia stałego. Zdaje się często człowiekowi, iż byle ciało nakarmił, oddychał zdrowem powietrzem i zapewnił sobie spokój, który nazywa odpoczynkiem, już może żyć nic więcej nie potrzebując. Tymczasem prawo nas naznacza do pracy, jest ona potrzebną i widziano nieraz ludzi, którzy marzyli o wypoczęciu a znaleźli w nim rozstrój organizmu i chorobę. Wszak pan wiodłeś życie czynne?
— Bardzo, odpowiedział Walter — służba w marynarce, nieustanne podróże, coraz nowe kraje, obudzające ciekawość naukową i zamiłowanie w historyi naturalnej, sama zresztą służba, niedawały odetchnąć.
— Jedynem więc lekarstwem dla szanownego kolegi, byłoby czynniejsze życie, rzekł Mylius. Wiecie co, z chęcią się z wami klientelą moją podzielę, czemużbyście nie mieli się zająć praktyką?
Walter się uśmiechnął.
— Kochany doktorze, rzekł — kraju nie znam, odwykłem od niego, nabrałem obyczajów twardych marynarza, praktyka mi dokuczyła i wcale do niej powracać nie pragnę. Wierzcie mi.
— Coś przecie robić musicie?
— To prawda, ale medycyna, jako nauka, ma tyle do badania. Zresztą ja jestem z powołania raczej naturalistą, chemikiem, farmaceutą, eksperymentatorem niż lekarzem.
— A no, rzekł Mylius — możecie więc rozpocząć coś w tym rodzaju:
— Zapewne, zapewne — odezwał się Walter pocierając twarz, jakby wyraz chciał jej zatrzeć — coś obmyślę.
Wyciągnął rękę do Myliusa.
— Przebaczcie mi, żem was przyszedł nudzić pod pozorem choroby — dodał, szło mi o waszą znajomość, wszak nie odmówicie jej? Niezawadzam ja wam? może chwilę źle wybrałem? Zdaje mi się, że ktoś się z domu wybiera? syn wasz?
— Ja — ja nie mam syna, cicho westchnąwszy odezwał się Mylius, musi się wybierać może wychowaniec mój, sierota, którego miałem na opiece.
— Wrócę więc kiedyindziej, jeśli pozwolicie — rzekł podnosząc się z krzesła nieznajomy.
— Ale nie, nie — siedźcie, proszę. Właśnie w porę jesteście. Chciałbym uniknąć zawsze przykrego pożegnania.
Mylius spuścił oczy i zamilkł zmięszany..
— A wy, nie byliście nigdy żonaci? nie macie dzieci? rodziny? spytał po przestanku.
— Nikogo, poważnie odezwał się Walter — nikogo na szerokim świecie.
— Położenie, które ma i swe przykrości i korzyści swoje — przerwał Mylius.
— Któż wie? najlepiej może nie mieć nikogo, nawet wychowańców — szepnął smutnie.
Walter tylko spojrzał nań.
— Jeśli się nie mylę, rzekł cicho — cóś macie na sercu, kolego. Ale nadto krótko się znamy, i choć ci może cięży, nie śmiesz przed nieznajomym ulżyć sobie.
Mylius zdziwiony popatrzał na gościa. Był w tem usposobieniu ludzi czułych, którzy w godzinie rozdraźnienia bolesnego, gotowi są spowiadać się przed nieznajomymi nawet. Któż w życiu nie był świadkiem takich nagłych wywnętrzeń boleści, która potrzebując wybuchnąć, nie patrzy w czyje serce się wyleje?
Dla Myliusa był to człowiek zupełnie obcy, ale w piersi wezbrany żal potrzebował poskarżyć się przed kimś.
Doktór Walter zdał mu się sympatycznym, a był człowiekiem. W niedostatku jego poczciwy Mylius spowiadałby się był ścianom swojego dworku.
— Nie mam tajemnic w życiu, rzekł, uśmiechając się smutnie. Poznaliście dobrze, iż ciężar wielki ugniata mi serce, ale na cóż mam was zasmucić dzieląc się nim?
— Trafiłem więc.
— Trafiłeś opatrznościowo, przerwał Mylius żywo, gdy byłeś potrzebnym, bo sam cierpiałbym więcej pewnie. Ten młody człowiek był moim wychowańcem, wziąłem go sierotą, od piersi matki nieszczęśliwej, która zaledwie na świat dziecię wydawszy — ledwie je pobłogosławiwszy — skonała. Była to uboga kobieta, której mąż dla niewiadomych mi powodów z kraju się oddalił, zostawiwszy ją w nędzy.
— Tu? tu? w tem miasteczku? spytał z pewnem współczuciem, może tylko dla grzeczności okazanem, nieznajomy.
— Tak jest, tutaj — mówił Mylius. Była to nieszczęśliwa istota, odebrała wychowanie pewne, powierzchowność miała nader ujmującą, serce najlepsze. Jakiś nieszczęśliwy wplątał ją w miłostki z tym za którego później poszła. Po zamążpójściu straciła miejsce rezydentki u dalekich krewnych swych, hrabiów Turowskich, mąż jej niejaki Luziński, opuścił ją.
— Luziński! powtórzył, zawsze okazując dość zajęcia, doktór Walter.
— Z pracy utrzymywała się tu, oczekując na powrót jego w miasteczku. Byłem wezwany do niej w chorobie, poruszyła mnie jej miłość dla dziecięcia, niepokój o jego przyszłość, rozpacz prawie; przyrzekłem jej zaopiekować się sierotą. Umarła.
— Czy dawno? spytał chłodno Walter.
— Dwadzieścia i dwa lata, mówił Mylius. Zrazu to dziecię, którem opiekowałem się jak własnem, było moją pociechą, wynagradzało mi stokrotnie moje starania i troskliwość, ożywiało mi dom pusty, stworzyło rodzinę, byłem szczęśliwym je pieszcząc. Alem jako człowiek niebacznym był, grzesznym samolubem. Pieściłem je dla siebie, nie chcąc, nie umiejąc przewidzieć, że je gubię, że nie daję mu hartu, którego wymaga życie. Walek wyrósł na genialnego, na zdolnego, na utalentowanego człowieka — ale bez serca. Geniusz który czuł w sobie, a moje pierwsze pieszczoty, duch wieku, który go owionął, uczyniły zeń istotę dla mnie niezrozumiałą. Coś z ody do miłości wydmuchniętego na pokaranie moje. Wrócił do mnie, świetnie skończywszy nauki, próżniakiem, fantastą, dumnym, nielitościwym, zdziwaczałym.
Gość słuchał z zajęciem, ale Myliusowego poruszenia nie podzielał, był zimnym, był zimniejszym może, niż nawet prosta grzeczność dozwalała — nieodpowiadał ani słowa.
Doktór westchnął i przerwał opowiadanie. Szybko otarł łzę, której się wstydził i począł żywo dalej mówić z nadrobionym uśmiechem boleśnym.
— Łatwo przewidzieć co się stało. Codzień nam z sobą, mnie staremu i zimnemu, jemu rozgorączkowanemu i zarozumiałemu, było ciężej — niemogliśmy się pogodzić, zrozumieć. Nareszcie dziś, z obojętnej, z powszedniej rozmowy, do jakich przywykłem był, których tysiąc zniosłem cierpliwie, — a w której starałem się o spokojny rozsądek, przyszło między nami do nieporozumienia, może z mej winy. Chłopiec mi przykre powiedział słowa, rozstaliśmy się.
— Jakto? on? zapytał gość.
— A! nie — ja mu mój dom wypowiedzieć musiałem — odparł Mylius prawie upokorzony. Byłem zmuszonym do tego, oddałem mu połowę mego majątku.
Słowa te ledwie potrafił wyjęknąć.
— Ależ, może by się to załagodzić dało — rzekł nieznajomy.
— W żaden sposób — podchwycił Mylius. Chciał swobody, dać mu ją musiałem; alem winien mu był do wychowania, z mej winy może skrzywionego, które go próżniakiem uczyniło, dodać majątek. Oddałem połowę tego co miałem.
— Jakto?
— Podzieliłem się z nim, odparł spokojnie Mylius — nie mam dzieci. Bóg mi dał więcej niż potrzebuję dla siebie, zresztą ja pracować mogę i lubię, on się brzydzi pracą, i sądzi, że ona w nim zabije ten genjusz...
— Doktorze, przerwał gość dziwnie mierząc go oczyma, to bajka jakby z Tysiąca nocy. Daj mi twą dłoń, niech ją uścisnę, rozumiem cię, czuję, szanuję. Ale pozwól sobie powiedzieć, czy z najszlachetniejszych pobudek dając mu majątek, nie przyczyniasz się do utwierdzenia go w obłąkaniu? — on go straci.
— Nieochybnie — odparł Mylius — ale straciwszy będzie musiał o swych siłach się czegoś dobijać. Niemogłem zrobić inaczej, wierzcie mi, byłem dotknięty jego wyrzutami. Dzieciak śmiał mi odpowiedzieć na wymówki moje, że jego grzechy są winą mego wychowania — miał słuszność.
— I przyjął te pieniądze? rzekł zdumiony, z oburzeniem doktór Walter.
— Musiał, wcisnąłem mu je gwałtem — nie chciał — rzekł Mylius — raz przecie trzeba było pchnąć go, zmusić do życia czynnego. Stało się.
Mylius otarł pot z czoła.
Dwaj lekarze siedzieli przez jakiś czas naprzeciw siebie milczący. Na twarzy tego nieznajomego, który stał się nagle powiernikiem biednego Myliusa, powoli, jakby rozmarzało uczucie jakieś, zdawał się poruszonym wreszcie i pełnym współczucia.
— Prawdziwie, rzekł, po długiem milczeniu, które im obu ciężyło — zajęliście mnie żywo historyą swoją i waszego wychowańca, ale dla lepszego jej zrozumienia, dajcież mi nieco wyraźniejsze skazówki jego charakteru.
— Jest-to dziecię wieku, westchnął Mylius, nie mogę zbytecznie go obwiniać. Niewiem czy owiany doktryną jakąś, czy szałem, chciałby pochwycić w dłonie swe niewprawne więcej, niż one dźwignąć potrafią. Wszystko mu się wydaje złem w porządku tysiącowiekowym świata i wszystko to złe instynktem młodości i jej siłą — chce przerobić. Tymczasem jest to potęga burzy, która wywraca, nie tworzy.
— Narzekacie na ten objaw ducha, odpowiedział zwolna Walter — a ja wam powiem, że ten szał jest owocem naszej słabości. Któż go wychowywał? wy — niemoc starszych, ich odrętwienie rodzą w pokoleniu nowem te instynkta burzliwe.
— Być może, rzekł Mylius z westchnieniem — w innych wyrazach powiedźcie mi to, co ten młokos tak gorzko mi wyrzucał.
— Nie trapcie się wszakże całą tą sprawą, dodał gość. I nie mówmy o tem, abyście się nie poili goryczą. Ależ wasz wychowaniec, dodał Walter, zapewne nieopuści miasteczka?
— Nic nie wiem co z sobą zrobi, to pewna, że niezdolnym jest do śmielszych przedsięwzięć i nie łatwo mu przyjdzie się zdobyć na krok stanowczy. Sądzę, że wybierać się będzie, a nie pojedzie, projektów zrobi tysiąc, a nic nie wykona, ale wolnym jest...
Westchnął stary.
— Jemu otwarty świat, zapomni łatwo starego, ale dla mnie niewdzięcznego dziecięcia braknąć będzie, jestem sam jeden.
— Ja także, przerwał Walter, podając mu rękę, ofiaruję wam niedołężną przyjaźń moją.
— Przyjmuję ją z zabobonną wdzięcznością, bo mi przychodzi jakby zesłana z niebios, w chwili, gdym utracił mojego wychowańca.
— Na pierwszym wstępie mam już do was prośbę — dodał po chwili namysłu przybyły. Mówią w mieście, że tutejszy aptekarz sprzedaje swoją oficynę.
— Wiem o tem, dzieci go za nos wodzą, sprzykrzyło się im jeść chleb bez troski, myślą wynosić się na wieś.
— Ja jestem nabywcą gotowym, odezwał się Walter. Mieliście słuszność, że coś robić potrzeba, mam dyplom farmaceuty, zostanę aptekarzem.
— Wy? z zadziwieniem spytał Mylius.
— A no, ja, tak, rzekł nieznajomy.
— I kupilibyście u nas aptekę?
— Czemu nie. Daję wam pełnomocnictwo do układu z panem Skalskim.
Mylius się namyślił.
— Dobrze, odparł, ale wszystko tak nagle, dziwnie na mnie spada, że mi się opamiętać trudno. Co ten Walek z sobą pocznie?
— Będziemy go mieli na oku, rzekł Walter, nie rozmyślajcie zbytnio, a pomóżcie mi u Skalskiego, to was rozerwie.
Bierzcie kapelusz i idźcie do apteki, po drodze rozejdą się chmury z waszego czoła, nie trzeba wam siedzieć w domu. Wieczorem czekam u siebie.
Walter mimo zimnego pozoru odzywał się z taką szczerości pełną prostotą, z taką jakąś nakazującą powagą, że Mylius go usłuchał — czuł się podbitym, wziął za kapelusz i milcząc wyszli obaj razem w ulicę.


ROZDZIAŁ VII.

Próżniacza gawiedź małej mieściny celuje nadewszystko w sztuce tworzenia plotek ogromnych z niczego. Gdyby kto od rana do wieczora zadały sobie pracę śledzenia pochodu i rozrostu najdrobniejszej wiadomostki puszczonej ulicą, zadziwiłby się do jakich ona dziwacznych o zachodzie słońca dochodzi rozmiarów. Nawet najmniej na pozór zdolne do wydania owoców olbrzymich nasionka, ogrzane ciepłem ust co je chwytają, dochodzą do poczwarnego rozrostu. Co w jednym końcu mieściny ledwie się zdało godnem powtórzenia i zapamiętania, w drugim nabiera wagi wypadku niezmiernej doniosłości. Każdy tam coś dodaje swego, każdy ploteczkę przyodziewa z miłosierdzia, i w ostatku poznać jej już nie można, tak się fantastycznie przebraną ukazuje.
Na progach domów stoją niemający nic do roboty właściciele, w rynku spotykają się ziewające kumoszki.
— Co tam słychać? poczyna się zwykle rozmowa.
— A co ma być słychać, nic, wszystko po staremu, tylko mówił zakrystyan, że widział, jak z domu doktora wychodził jego wychowaniec z tłómokami, to już pewnie wyjeżdża.
— Ale zaś, wyjedzie, przerywa głos trzeci, wyjedzie bo musi, słychać, że go dobrodziej wygnał, i ani na oczy...
Słyszeliście, powtarzają dalej, tać to tego biednego Luzińskiego Walka, sierotę, doktór Mylius z domu wypędza.
— Możeż to być? wychował go przecie od dziecka, tak kochał i pieścił.
— Musiał chłopak przeskrobać, i prawie w jednej koszuli wypędził go stary.
— Nie do wiary!
— Zakrystyan go spotkał, na własne oczy widział idącego z tłómoczkiem, skarżył mu się nawet podobno, że wygnany nie wie kędy się podzieje.
— A! miły Boże! to już nie bez przyczyny.
— A juści nie bez, ale... Różnie mówią, jakoby doktorowi na starość zachciało się żenić, Walek mu czynił uwagi, i panna się domagała, aby z domu ustąpił.
— Jaka panna? która?
— Tego niemożna wiedzieć, bo to sekret, ale że się żeni to pewna.
— A no, powiedzieć by można, w starym piecu diabeł pali.
— Jak stary oszaleje, to już nie ma miary.
— Chłopiec się zdawał taki powolny!
Dalej plotce towarzyszyły inne komentarze.
— Mówią, szeptał po cichu pan Paweł panu Antoniemu, iż młokos rękę podniósł na dobrodzieja swego, a bodaj czy nie poszło o babę. Oj! bo to te baby!..
— Ja słyszałem, że pieniądze naruszył.
— Doktór, który nigdy się nie gniewa, był słyszę w takiej passyi, że o staję u piekarza głos jego poznali, a potem wychowańcowi kazał pono dwadzieścia pięć wyliczyć, i fora ze dwora.
— Być może! co się to z nieborakiem stanie?
— Ale ja trzymam za doktorem. Już kiedy był taki oburzony, to nie bez kozery.
— Ino chłopca szkoda, bo to się zmarnuje.
— Mówią, że się zaciągnie do wojska.
— Drudzy powiadają, że go Bernardyni ciągną, ale jemu kaptur nie do smaku.
Na drugi dzień biegająca po miasteczku wieść, koloryzowana najrozmaiciej, wyglądała tragicznie, tajemniczo, śmiesznie i najpilniejsze badacza oko, nie mogło by w niej rozpoznać z czego się ona zrodziła. Na dnie tego wszystkiego leżał fakt pełen znaczenia dla gawiedzi, iż po dwudziestu kilku leciech, Mylius się rozstał z wychowańcem.
Luziński pod ciężarem tego wyznania, które nań jak piorun spadło, gdyż nigdy się spodziewać nie mógł, żeby zbyt powolny opiekun doszedł z nim do tej ostateczności, wysunął się z domu, który za swój własny nawykł był uważać, nie wiedząc wcale, co pocznie z sobą. Do ostatniej chwili spodziewał się jeszcze, iż stary zawoła go, załagodzi, i zostać mu każe. Gdy ta nadzieja zawiodła, musiał zabrać rzeczy, które najęty chłopak miał nieść za nim, i nie nawykły do myślenia o sobie, wyszedł nie wiedząc nawet co pocznie. Gdzie tu się było w miasteczku schronić tymczasowo, aby nie zwracać nazbyt uwagi? chyba w gościnnym pokoju w hotelu przy poczcie, gdzie czasem przypóźnionym trafiało się nocować podróżnym.
Ale i tu znanemu w całem mieście trzeba się by było tłómaczyć z powodów przybycia i pobytu, ściągnęło by to nieochybnie domysły, gawędy nieprzyjemne, i natarczywe pytania.
Tych Walek chciał właśnie uniknąć, nie czuł się wcale winnym, a nie życzył sobie, zwalając winę na doktora, więcej go jeszcze ku sobie rozjątrzać.
Już prawie na drodze do hotelu, Walek się rozmyślił znowu, i postanowił skierować do przyjaciela swego inżyniera Szurmy, u którego, jak mu się zdawało, mógł przebyć dni parę, dopókiby coś stanowczego nie przedsięwziął. W tej chwili nie miał jeszcze jasnego pojęcia, co zrobi z sobą. Zdawało mu się wszakże, iż dostojny geniusz świat oburącz i radośnie przyjąć był powinien, wszędzie gdziekolwiek by się skierował.
— Ja zginąć nie mogę, i obejdą się bez starego nudziarza! — mówił w duchu, — pożałuje on więcej, że mnie stracił, niż ja, żem się go pozbył, zobaczymy!
Było pod wieczór, spodziewał się zastać przyjaciela w dworku, którego połowę Szurma zajmował.
Inżynier właśnie spoczywał po pracy, rozebrany, z cygarem w ustach, w kawalerskiem, niewykwintnem, ale bardzo czysto i praktycznie urządzonem pomieszkaniu.
Gdy w progu jego ukazał się Walek z tłómokami, z brwią namarszczoną, z twarzą wykrzywioną dumnie, Szurma zdziwiony, stanął prawie osłupiały; nie pojmował co apatycznego Luzińskiego mogło pchnąć aż do pomyślenia o tłómokach i podróży.
— Powiedz-że mi co to znaczy? ty! wybierasz się w drogę? ty! — spytał znając jego opieszałość — dokąd? po co?
— Czekaj, zaraz ci opowiem wszystko, — rzekł Luziński, tylko chłopca odprawię... To mówiąc, ułożył swoje węzełki u drzwi, dał kilka groszy małemu posługaczowi, i rzucił się na kanapę wzdychając.
— Mówże! co to jest? co się stało? — spytał ciekawy Szurma.
— Pytasz mnie pono o to, czego ja sam dobrze nie rozumiem, odparł Luziński, w dwóch słowach ci dam prowizoryjną odpowiedź, pokłóciłem się na ostro z moim starym ot — i wypędził mnie z domu.
— Doktór Mylius! ciebie! — wykrzyknął zdziwiony Szurma, to być nie może!
— Tak jest.
— No, toś musiał mu piekielnie zalać za skórę! — zawołał Szurma.
— Powiedziałem mu prawdę tylko, a ludzie jej nie lubią, odparł Luziński.
— Ty jemu prawdę! — śmiał się Szurma, ty! a to koniec świata. Opowiedz mi, jeźli potrafisz, jak do tego przyjść mogło, to rzeczy niepojęte...
— Owszem, wypadek bardzo prosty, i któregom ja prędzej później od tego człowieka zimnego i bez serca mógł się spodziewać, mówił wykrzywiając się patetycznie Luziński. Ten stary chował mnie dla zabawki, dał mi wychowanie, naukę, a nie dał w świecie przyzwoitego stanowiska. Byłem nieszczęśliwy, począłem mu to wymawiać gorzko, odpowiadał mi szydersko. Musiałem mu nareszcie wykazać, że ja nie byłem u niego na łasce, alem miał pewne prawa, że ten co mnie wychował, wziął przyszłość moją i szczęście na swe barki. Może być, dodał, iż wyraziłem się za drastycznie, doktór to wziął do serca, porwał się, rzucił mi w oczy jakąś sumkę pieniędzy, i kazał iść precz z domu. Otóż historya cała...
— Nie cała, odpowiedział Szurma, ale się reszty jej domyślam, jeżeli człowieka jak Mylius, któremu winieneś był wszystko od kolebki, który cię kochał jak własne dziecko, potrafiłeś przyprowadzić do tego kroku, wierz mi Luziński, z nikim na świecie żyć nie potrafisz...
— Będę żyć więc z sobą, i starczę sobie! — zawołał bohater, mniejsza mi o ludzi.
Inżynier popatrzał nań z politowaniem.
— Cóż ty teraz myślisz? zapytał surowo.
— Nie wiem jeszcze co pocznę, uśmiechając się odparł poeta — może popłynę do Ameryki, może sobie w łeb wypalę, (o czem wątpię).
— I ja! szepnął Szurma.
— Może zamknę się, aby stworzyć arcydzieło.
Szurma ruszył ramionami.
— Może się zakocham i ożenię.
— Ożenię, ale nie zakocham, przerwał gospodarz, — serce co kochać nieumiało tego poczciwego ojca, nie zdolnem jest kochać nikogo.
— Myślisz? spytał szydersko Walek.
— Myślę, że cię najsmutniejszy koniec czeka — dodał Szurma, a nie mam sobie do wyrzucenia, bym cię o nim zawczasu nie ostrzegał.
— Nie trwóż się o mnie, rzekł powoli ziewając młody chłopak, tymczasem zaś przyszedłem cię tylko prosić o chwilowe schronienie, bo nie wiem gdzie się podziać.
Szurma zmarszczył się.
— Daj mi pokój — ofuknął się — u mnie tu miejsca wcale nie ma dla fantastycznych jak ty gości. Tu mieszka praca ciężka, oszczędność surowa, rachuba ścisła, stoły pozajmowane robotą, łóżko twarde, jedzenie ubogie, a na gawędy nie mam zaprawdę czasu. W dodatku przyznam ci się, że się nawet ciebie boje, od czasu, jak z doktorem Myliusem, albo raczej on z tobą zerwać był zmuszony.
— Ależ powinienbyś zlitować się nademną! rzekł Luziński.
— Zlitować! nad promienistym geniuszem, który mniema, że mu wolno wszystko gnieść nogami — zawołał Szurma. Cóż to znowu pleciesz? Geniusz nie potrzebuje litości, ani przyjaźni, nie obowiązanym jest do wdzięczności — nie szanuje pospolitych życia prawideł, a że ja tylko niemi się rządzić mogę, jako prosty śmiertelnik, po co mi się wdawać z tą arystokracją ducha?
Ruszył ramionami.
— To cóż, wypędzisz mnie od siebie? zapytał Luziński, usiłując to w żart obrócić.
— Nie będę miał potrzeby uciekać się do tak gwałtownych środków, rzekł Szurma, — ty sam zmiarkujesz, że dla ciebie, w mojej chacie ubogiej, miejsce niewłaściwe.
— Tak? rzekł, podnosząc się Walek, na którego twarzy gniew hamowany się malował — więc proszę o radę co mam z sobą począć?
— Geniusz prosi o radę? cha! cha! zawołał Szurma — nie jestem tak zarozumiałym, bym mu miał drogi wyznaczać.
— Okazywałeś mi zawsze dosyć przyjaźni.
— Prawda, odparł Szurma, bom sądził, że mimo twych ekscentrycznych dziwactw pewnej granicy przyzwoitej przestąpić nie jesteś zdolnym, dziś się ciebie boję. Któż mnie zapewni, że po tygodniu pobytu, nie urościsz do mnie równych jak do poczciwego doktora pretensyj?
— Sądzisz więc, żem źle postąpił?
— Ale któż inaczej cię osądzi?! zawołał inżynier. Jeźli mam jaką radę do dania, to jedną, albo przeproś opiekuna i życie obierz czynne, lub wynoś się ztąd — gdzie cię uczciwi ludzie wszyscy potępić muszą.
Luziński zwlókł się powoli z kanapy, rzuconą na stół czapkę włożył na głowę milczący, nie odpowiedział nic i skierował się ku drzwiom.
— Będę pana tylko prosił, aby tu moje rzeczy, których sam zabrać nie mogę, jakiś czas pozostać mogły, póki się po nie nie zgłoszę. Żegnam pana.
Szurma kiwnął głową, drzwi się zamknęły, Walek wyszedł na ulicę i powolnym krokiem powlókł się nie pewien siebie do restauracyi pod Różą.
Instytucya ta dobroczynna znajdowała się od lat już wielu w samym rynku miasteczka, nieopodal od cukierni pana Batysta Gorconi i poczty. Trafiało się czasem, iż zgłodniały podróżny do niej zachodził, ale głównie miała ona na celu zaspokojenie gwałtownie się czuć dającej potrzeby podobnego zakładu dla licznych urzędników miasteczka, kawalerski żywot wiodących i dla nie mających stałego zatrudnienia właścicieli domów, którzy radzi tu czytywali Kuryerka, grali w bilard, pili piwo, niekiedy kawą się raczyli, a nawet stawiali w wielkich wypadkach butelkę kwaśnego wina przed oczy zdumionych ciekawców.
Restauracya pod Różą utrzymywana była przez wdowę, panią Pauze, która niewiadomo jak była z domu, i nikt ściśle oznaczyć nie mógł, ani kiedy została zamężną, ani w jaki sposób postradała małżonka. Była to osoba zdrowia delikatnego, nerwów nader draźliwych, nie zajmująca się zbytnio zakładem swym, którym kierował oberkelner pan Ignacy, piękny mężczyzna wyfryzowany i noszący wspaniałe dewizki u zegarka i guziczki u koszuli. Oprócz tego, dwie zgrabne dziewczynki Hanka i Jóźka, posługiwały gościom z wielkiem ich zadowoleniem.
Restauracya miała wielką salę bilardową, nieco ciemną tylko i nizką, do której schodziło się po dwóch schodach, ozdobną w szafę za szkłem pełną cygar, cukrów i innych kosztownych łakoci, drugi pokój jadalny, przybrany kilku pięknemi portretami i parę mniejszych pokoików.
Pani Pauze miała oddzielne pomieszkanie z białemi firankami, fortepianikiem, klatką kanarków i wspaniałą kotarą. Tu tylko najbliżsi, najpoufalsi znajomi, przypuszczonemu bywali na stopie nie gości, ale przyjaciół.
Restauracya dawała obiady abonamentowe szkaradne, ale z których naturą żołądki konsumentów po niejakim czasie oswoić się mogły, karmiła niektóremi potrawami extra gości przypadkowych, miała poddostatkiem piwa, wina, ponczu, kawy, a pan Ignacy odzywał się czasami, że z trudnością nawet w Warszawie równą jej znaleźć można, co może prawdą było.
W restauracji pod Różą, wieczorami zwłaszcza, zbierali się amatorowie szlachetnej gry bilardowej, do których w poufałem gronie należał też pan Ignacy, sławny z robienia bil klapsztosem. W tej sali, która oświecona lampą zwieszoną nad zielonem polem walki, wydawała się dość fantastycznie, ze swemi głębiami ciemnemi i szafą pełną nęcących tajemnic (od której klucz nosił sam pan Ignacy) zbierało się wieczorami, najdystyngowańsze towarzystwo miejscowe: pan pocztmistrz, niekiedy burmistrz, sekretarz sądu, i inni dygnitarze prowincjonalni.
Wszyscy dobrze znajomi byli tu en famille, jak w domu, rozmowa toczyła się poufale, i każdy wychodząc, czuł w sercu wdzięczność dla pani Pauze, za poświęcenie, z jakiem utrzymywała to miejsce niewinnej rozrywki. Wprawdzie to co zwykle zwano arystokracją miejską: Doktór Mylius, aptekarz Skalski, kupiec Siebeneicher, nawet inżynier Szurma i inni czubaci (tak ich żartobliwie mianował pocztmistrz) nie często się tu ukazywali, nie zabawiali długo — ale też za to nie używali błogich rozkoszy gawędki zajmującej, jak wieczory pod Różą uprzyjemniała. Miano często swobodę opowiadania sobie o nich różnych zajmujących powiastek i nie szczędzono żółtobrzuchów. Tem przezwiskiem znowu napiętnował ich nieco złośliwy sekretarz sądowy, który tu uważany był za człowieka znakomitych talentów, zabłąkanych jakimś wypadkiem na prowincyę. Jeden talent miał nie zaprzeczenie, bo pił jak nikt, nie był pijanym nigdy, i nieodmówił kieliszka, choćby witryolem nalanego.
Bilard pani Pauze nie był pierwszej młodości, sukno doznało losów różnych, nogi nie zupełnie były poprzytwierdzane do posadzki, ale nawykli doń wiedzieli, z kim mieli do czynienia, i woleli staruszka, niż nieubłaganej surowości nowe wyroby, tajemniczej natury, po których kule toczyły się najczęściej wbrew najpewniejszej rachubie.
Jakkolwiek towarzystwo zgromadzające się pod Różą nie było wcale genialnem i nie zajmowało się kwestyami literatury, sztuki, ekonomii politycznej, Walek Luziński uczęszczać tu lubił. Tajemnicą, która go tu przyciągała, była cześć, jaką mu oddawali wszyscy goście, niewyjmując utalentowanego sekretarza, i przyjaźń gospodyni, która mając usposobienia poetyczne, acz słabo rozwinięte, instynktowo czuła się sympatyczną dla osłonionego jeszcze mgłą zarania geniuszu.
Walek Luziński nietylko miał kredyt w restauracyi, spędzał tu często całe dnie na pół leżąc na ławce, ale bywał niekiedy gościem u miłej wdowy, która rozmowę z nim cichą przekładała nad inne. Chociaż milczał czasem godzinami i prawił potem genialne niedorzeczności, nigdy reputacji swej wielkiego człowieka w przyszłości nie nadwerężył. Naturalnie więc po doznanem przyjęciu więcej niż chłodnem u Szurmy, pomyślał najprzód o schronieniu chwilowem pod Różą. Nim doszedł do tego portu, powziął nawet szczęśliwe postanowienie odezwania się do serca sympatycznego miłej pani Pauze, i szukania u niej rady przyjacielskiej.
Ale jakkolwiek wycieczka do Szurmy i rozmowa z nim nie wiele zabrały czasu, nim Walek doszedł do restauracyi, poprzedziły go tam już, przez kilka na raz osób przyniesione wieści, o jego zajściu z opiekunem. Zdania o wypadku były podzielone, opowiadania się różniły wielce, powody były nieoznaczone, domysły nader śmiałe — lecz skutkiem usposobień ogółu dla Walka, pewnej niechęci dla doktora, do którego żal miano, iż rzadko raczył tu bywać — winę przypisywano Myliusowi raczej a politowanie i współczucie objawiły się dla nieszczęśliwego sieroty.
Wiadomość ta zelektryzowała do tego stopnia wszystkich mieszkańców i gości, iż niewyjmując pani Pauze, zgromadzili się w sali bilardowej, na której progu stały Hanka i Jóźka, chłopiec Matyaszek, stróż nawet w fartuchu z miotłą, co w tym ekstraordynaryjnym wypadku nie raziło ani sekretarza, ani pocztmistrza. Ciekawość, jak inne namiętności, równa ludzi — skupiali się słuchając opowiadań, a pani Pauze załamywała ręce w milczeniu.
— Nieszczęśliwy młodzieniec! szepnęła pocichu.
— Gbur i grubijanin ten Mylius, ja to zawsze mówiłem, ozwał się sekretarz, tyranizował go, męczył, nudził, nakoniec by się i w świętym cierpliwości przebrało.
— Ale co on pocznie?
W tej chwili żywy chód dał się słyszeć w przedsieni, Hanka i Jóźka rozstąpiły się przelękłe, jakby się im upiór pokazał, i na górnym schodzie, blada twarz bohatera zajaśniała oczom zdumionym przytomnych.
Wszyscy zamilkli trącając się łokciami, we wszystkich sercach zrodziło się uczucie wdzięczności dla Walka, że żal swój przyszedł wylać na łono przyjaciół, że im przyniósł pierwociny tak niezmiernie ciekawej awantury. Ale nieśmiano spytać o nie zbolałego młodzieńca, który minąwszy Hankę i Jóźkę, wprost skierował się ku bilardowi, pozdrowił panią Pauze i szepnąwszy jej kilka słów niezrozumiałych, pośpiesznie wyszedł z nią do jej pokojów.
Mówiliśmy już, iż miła wdowa miała serce czułe i usposobienie poetyczne, cierpiała częsty ból zębów, który przypisywała także nazbyt rozkołysanemu sercu, oddziaływającemu na cały organizm; chustka biała czyniła ją interesującą, podwiązywała się nią prawie zawsze.
Zarumieniona i poruszona weszła gospodyni na górę, i siadając w fotelu, wskazała Walkowi miejsce naprzeciwko siebie. Luziński miał w ręku swój słomiany kapelusz.
— Moja droga pani, rzekł — zdarzył mi się przypadek.
— A! wiem już, wiem, ale jakże to było? podchwyciła czuła istota.
— Jakto? pani już wiesz? zawołał zdziwiony Luziński.
— Słyszeliśmy, tak — już coś po mieście chodzi. O! ten niegodziwy doktór — ale czyż prawda, że śmiał się targnąć na waćpana?
— Targnąć się? na mnie! krzyknął oburzony Walek — to bezecna bajka! to niegodziwa potwarz uwłaczająca mi! ja nie dałbym się nikomu targnąć na siebie, boby zuchwalec skinienie życiem przypłacił. Inaczej się wcale stało — dodał — powiedziałem mu ostrą, należną jego postępowaniu prawdę, odebrałem kapitał mojej matki, który miał sobie powierzony i opuściłem ten dom na zawsze.
Wdowa słuchała z chciwością, połykając wyrazy, w uchu jej zabrzmiał: kapitał, i trzeba wyznać, że przyjaźń jaką miała dla genialnego młodzieńca jeszcze się zwiększyła, niewiadomo jego niedolą, czy kapitałem?! To pewna, że gdy począł jej malować położenie swe przykre chwilowo, powstała żywo z fotelu i oświadczyła mu, że próżny pokój na górze, czasami tylko dla nadzwyczajnych gości w chwilach wielkiego natłoku zużytkowywany — oddaje mu chętnie, choćby na czas jak najdłuższy.
Trzeba, dla ocenienia tej ofiary, dodać, iż pokój był od ulicy, z firankami, o dwóch oknach i meble miał wcale przyzwoite, choć pochodziły z licytacyi po Abramie Konwisie, starozakonnym kupcu, który nieszczęśliwie zbankrutował.
Walek nie mógł inaczej, wymowniej okazać swej wdzięczności wdowie, jak dłoń jej drżącą przyciskając do wzburzonej piersi, co chorą twarz, osłoniętą białą chusteczką, ożywiło kraśnym rumieńcem.
— Pani, rzekł wzruszony, racz wierzyć, iż dozgonną dla niej to serce wdzięczność zachowa.
— Niech pan pośle po rzeczy (o mało nie pomyliła się i nie powiedziała — po kapitał) zawołała wdowa, niech się pan przenosi do mnie i niech sobie ludzie gadają co chcą, ja się z ich potwarzy śmieję.
— A ja nimi gardzę, dodał Walek.
Zdawało się pani Pauze, iż nie miała chwili do stracenia i natychmiast zeszła dla odkomenderowania stróża do dworku Szurmy po tłómoki. Postanowienie to heroiczne, zdawało się nie w smak iść oberkelnerowi, panu Ignacemu, który strasznie głową kiwał, chciał nawet czynić pewne uwagi, ale wdowa ani ich słuchać myślała. Była to kobieta tem energiczniejsza, że w gruncie słaba, a człowiek czujący się niepewnym siebie, gdy się uprze, staje się kamiennym.
Po heroicznej tej decyzyi, pani Pauze zamknęła się na górze, a Walek zeszedł na dół z postacią prawie tryumfującą, i tu otoczono go kołem. Towarzystwo jeszcze się było zwiększyło, wszyscy pałali ciekawością, bohatera mieli w ręku, przyzwoitość wszakże napastliwymi być nie dopuszczała. Walkowi zostawiono swobodę umieszczenia się na ławce jak zwykle, i wypoczynku po tajemniczej przygodzie.
Zrazu poszanowanie dlań wstrzymywało nawet od partji bilardowej, na którą przychodziła pora, ale po dojrzałej naradzie zgodzono się, iż dźwięk kul i stukot karambolów są jednym z najskuteczniejszych środków rozbicia smutnych myśli. Sekretarz pierwszy puścił bilę po suknie dawniej zielonem. Walek zamyślił się, towarzystwo odzyskało wolne ruchy i swobodę dni powszednich.
Dzień to wszakże nie był jak inne, znikający z pamięci ludzkiej bezpowrotnie, zaledwie gracze pierwsze punkta znaczyć poczynali, gdy drzwi sali się otwarły, młody mężczyzna stanął w progu, a że nie był z miejscowością obeznanym i o trzech schodkach nikt go nie uprzedził, poślizgnął się fatalnie i byłby może padł z nich, gdyby się nie zatrzymał na plecach sekretarza, którego niezmiernie grzecznie przepraszać zaczął. Sekretarz się śmiał, i rozmowa wszczęła.
— Widać, żeś tu pan dobrodziej u nas gościem po raz pierwszy, rzekł wesoło — bo każdy niemal jak pan, przypłaca wiadomość o schodach guzem lub strachem.
Nas to już nie dziwi.
Nieznajomy, który wpadł z takim hałasem, był w istocie całkiem obcym w miasteczku, a że nie mamy powodu robić z tego tajemnicy, powiemy od razu, iż nim był baron Helmold Kaptur, wracający ze swej wycieczki do Turowa i dla pewnych, ważnych osobistych interesów, potrzebujący parę dni zatrzymać się w miasteczku.
Nawykły do stolic, baron sądził, że tu znajdzie choć miniaturowe ich powtórzenie, na małą skalę, hotel, table d’hote, miejsca, w których by coś mógł pochwycić. Ze zdumieniem przekonywał się, że w hotelu, który nosił ten tytuł, trudno było o jeden pokój, gdyż zwykle pusty, zajmowano kartoflami, a restauracya była widocznie przeznaczoną dla miejscowych. Witano go tu tak zdziwionemi oczyma, iż dłuższy pobyt zdawał się niepodobnym, a poznajomienie się i rozgadanie prawie niemożliwem. Zostawała mu wprawdzie apteka, ale tu powtórzonemi odwiedzinami lękał się obudzić nadziei w pięknej królewnie i na głowę wziąść dosyć nieznośnego przyjaciela Rogera. W ostateczności bytność u Skalskich przypuszczał tylko jako smutną konieczność, gdyby jej uniknąć nie było można.
Tymczasem raz dostawszy się do restauracyi, postanowił tu już wieczerzać, a jeśliby co dało się dobyć z gości — korzystać. Umiał być dobrym koleżką gdy tego była potrzeba, choć strój, ruch, powierzchowność, zdradzały w nim człowieka innego świata.
Oberkelner poznał w nim barona po dewizkach od zegarka, pełnych wykwintnego gustu, których mu w duszy pozazdrościł.
Sekretarz jeszcze się śmiał, a baron mu wtórował, już oczyma inwentarz towarzystwa spisując. Uderzyła go twarz smutna, ponura i wyrazista Walka Luzińskiego, instynkt wskazywał w nim człowieka kwaśnego, nieprzyjaznego ogółowi, który mógł być drogocennym do zbadania, bo z niego dobyć łatwo było wszystkie ciemne strony tutejszych ludzi i spraw. Ale jak się tu było przychwycić do dzikiego nieco stworzenia, które musiało elegantów, jak baron, nienawidzieć?
Pan Helmold był człowiekiem bardzo praktycznym, zadysponował sobie wieczerzę na prędce, a sam udając wielce zamiłowanego w grze bilardowej (i w istocie celował w niej trafnością oka) usiadł przy Luzińskim, przypatrując się dramatycznej partyi między sekretarzem a pocztmistrzem.
Pocztmistrz, który go widział, bo mu dawał konie do Turowa, szepnął na ucho sekretarzowi.
— Baron z Galicyi.
Sekretarz, który potrzebował kredą natrzeć koniec kija, ustawił się tak, ażeby mógł do ucha powiedzieć Luzińskiemu.
— Baron austryjacki.
Walek spojrzał ciekawie na sąsiada.
— Pan dobrodziej nie grasz? zapytał go odważnie przybyły.
— Owszem, czasami grywam, jest-to rozrywka po pracy, dosyć przyjemna. Głowa spoczywa, ręce się ruszają.
— Tak, i ciało jest w ruchu, osobom zmuszonym do siedzenia...
— Ja nie jestem zmuszonym do niczego, odparł Walek szorstko.
— A! rzekł baron wpatrując się w niego — ja także — jesteśmy więc w jednakiem położeniu, ale dlatego bilard mnie bawi.
— Czasem i mnie, ale długo...
— Tak! długo to niepodobieństwo. Pan dobrodziej jesteś mieszkańcem tutejszym?
— Chwilowo, odparł Walek, miałem tu stosunki, ale zapewne ztąd wkrótce wyjadę.
— A! zapewne do Warszawy?
— Dotąd nie wiem.
— Okolica dosyć pusta?
— Jak u nas wszędzie.
Rozmowa szła ciężko. Luziński nie był tego dnia usposobionym. Baron rachował na butelkę szampana, ale wieczerzę miano mu podać w drugim pokoju, jak tu było Luzińskiego zaprosić — łamał głowę.
Przebąkiwali po słówku, gdy oberkelner sam osobiście zjawił się z kurczęciem tak wyrosłem, że mogło otrzymać maturitatis i nazwać się już kurą.
— Gdybym śmiał być natrętnym, ozwał się baron, i mógł prosić pana dobrodzieja jako ziomek, choć nieznany, na kieliszek szampana...
Walek lubił bardzo szampana, była to jedna z jego licznych słabości, gdyż i węgrzyn dobry go rozczulał, zachwiał się widocznie, baron skorzystał z tego.
— Chodź pan, młodzi jesteśmy oba, choć nieznajomi, czemubyśmy pogawędzić nie mieli?
Luziński wstał i poszedł, posłano po szampana w lodzie; rozmowa samą jego nadzieją się ożywiła, spoufaliła.
— Okolica mi się dosyć podoba — rzekł baron, mniej ludzie — może to wina tego, iż ich znam mało.
— Gdy ich pan poznasz lepiej, nie zyszczą na tem, jak w ogóle ludzie, przerwał Walek, ale kogóż pan tu poznał?
— A no, oddawna w Warszawie znałem pana Rogera.
Luziński się skrzywił i zmilczał.
— Pan zna Skalskich?
— Czy pana ta rodzina obchodzi bliżej?
— O! bynajmniej! rozśmiał się baron, alem ciekawy, czy to są obywatele wiejscy, zamięszani tu przypadkiem, czy...
— To są właściciele apteki, papa Skalski był, jest, ale niechce już być więcej aptekarzem. Mama może by zniosła aptekę, córka i syn — nigdy. Raczej śmierć niż aptekę. Skalscy pieczętują się herbem, a herb i rubarbarum nie chodzą z sobą.
— O! wybornie! śmiał się Helmold, nalewając wino Luzińskiemn — takiemi się mi wydali, gdy mnie tam Roger zaprosił.
— Panna Idalia jest bardzo piękna! — dodał Luziński, ale...
— Jest i ale w tej piękności? — zapytał baron.
— Nie w piękności, chyba w sercu, podchwycił Walek, urodziła się bez niego. Nie słyszałem by komu serce, lub noga wyrosła, jeźli bez nich przyszedł na świat.
— Co do serca, to sprawdzić trudno, rzekł baron, człowiek który nie ma go, długo czasami pada jego ofiarą, gdy się zapóźno obudzi.
— W pannie Idalii... wątpię... Jest-to osoba wykształcona, miła, dowcipna, piękna, zachwycająca, ale...
— Brak serca, to dla kobiety największe szczęście...
— A dla mężczyzny co ją pokocha, najokropniejsza klęska.
— Na cóż się w niej kochać? — spytał baron.
— A! to prawda, dodał Walek, ale są predestynowani...
— Czy już wielu nieszczęśliwych padło ofiarą? — spytał baron.
— Ja nie wiem, śmiejąc się odparł Luziński, choć wychowany w tem miasteczku, choć tu żyjący znowu od niejakiego czasu, nie mam szczęścia bliżej się znać z apteką. Apteka choruje na arystokracyą, a ja... tego panu mówić nie potrzebuję, nie należę do niej.
— Pan wiesz ile jest rodzajów tak zwanej arystokracyi? — spytał baron.
— Ja nie mam pretensyi do żadnej, mówił Luziński śmielej coraz. W Anglii możebym jak Dizraeli, jak Macaulay dobił się czegóś... nawet pąsowego fotelu, ale u nas...
— Widzę że pan pracujesz... umysłowo?
— Gdyby ta praca w kraju naszym możliwą była, zawołał Luziński, możebym się jej oddał. Ale dla kogo ją przedsiębrać? dla czterech czytelników, którzy to wiedzą co i ja? potrafią to samo, a pragną czegoś większego? do czego mnie nie obudzi nigdy zachęta potrzebna dla geniuszu, ani współczucie którem on żyje...
— Oryginalnie trafiłem, mówił sobie w duchu baron, słuchając. Plecie niewiedzieć co, ale z werwą! dalipan, z werwą!
I dolał mu jeszcze szampana.
— Pan nie powinieneś tu w tem ciasnem kółku pozostawać, odezwał się grzecznie.
— To też jestem tu tylko przelotem, mówił Walek nabierając otuchy, ale mi brak ochoty, energii, woli, nie widzę celu, życie trawię na poziewaniu.
— Jeśli pan masz położenie niezależne...
— Zupełnie, zupełnie, podchwycił Luziński, jestem wolny, nawet do pracy mnie nic nie zmusza, bo bez niej żyć mogę.
— To może nieszczęściem jest dla pana.
— Tak czy owak życie minie... mówił Luziński pijąc...
Wszystkie te zwierzenia niewiele obchodziły barona, szło mu o wcale inne wiadomości.
— Znasz pan zapewne okolicznych mieszkańców?
— Trochę... zresztą tu się wszyscy znamy.
— A hrabiów Turowskich?
— Tych niepodobna nie znać, odparł Luziński, któremu szumiało w głowie.
— Stara rodzina, zamożna, pańska?
— Niegdyś tak, ale teraz, panny tylko dwie, nieszczęśliwe niewolnice, mają jeszcze coś majątku, reszta w ruinie. Stary dogorywa, syn garbusek myśli pewnie albo siostry pogrzebać, lub się chyba ożenić z garbatą, a bogatą. Politurowana nędza...
— Ależ hrabianki? — spytał baron.
— Te w istocie mają być bardzo majętne. Szczęściem dla nich, matka je odumarła młodo i fortuna została nietkniętą, ale cóż im po niej? Trzymają je zamurowane, i macocha pewno nie dopuści, żeby o którą mógł się starać jaki kandydat do stanu małżeńskiego i poślubić. Na straży stoi kuzynek Francuz, braciszek czujny o swe dobro, a zresztą nałóg niewoli, który pannom odebrał i nadzieję, i wszelką ochotę wyjrzenia na świat...
— Być może, obojętnie rzekł baron, tembardziej że panny nie są już pierwszej młodości, i ta fortuna o której mówią, bądź co bądź, problematyczna.
— Co do tego ostatniego, wcale nie, zawołał Luziński, fortuna to znaczna, nie ulegająca najmniejszej wątpliwości, nie znajdziesz pan człowieka u nas, któryby jej obliczyć mu nie mógł.
— Naprzykład? — spytał niedbale baron.
— Panny w najgorszym, najgorszym razie, będą mieć po pół miliona, licząc nawet, że je obedrą.
Baron był zapłacony za szampana, dla niepoznaki już tylko począł rozpytywać znowu o Skalskich.
— Panna Idalia także nie byłaby ubogą, odpowiedział zbyt otwarty Walek — ale jeźli aptekę sprzedadzą, o co podobno właśnie się starają, zmarnują to, co na niej zarobili. Taksują ich tu ludzie na przeszło pół miliona, ale któż wie, jak ojciec podzieli rodzeństwo? Spodziewam się tylko, że panna Idalia nie da sobie zrobić krzywdy.
— Zdaje się, panna bez serca, powinna być praktyczną — dodał baron, śmiejąc się.
— Jest-to wiek ludzi praktycznych — odparł szydersko Luziński — praxis dziś górą po nad wszystkiem. Są nawet dzieła, poemata, filozofie, umysłowe twory — niepraktyczne i praktyczne. Tajemnica praktyczności naszego wieku zależy — na bladze. Blaga daje skrzydła, otwiera usta, podstawia piedestał, blaga jest smarowidłem, bez którego machina epoki by nie szła. Kto nie ma blagi, kto się do niej nałamać niepotrafił, biada, mu! zostanie niepraktycznym i potępionym.
— A pan jesteś za blagą? zapytał wesoło baron.
— Myślę się oddać studyom nad nią, gdyż największy geniusz bez niej się na nic nie zdał, rzekł Luziński. Trzeba przed nim bić w bęben i grać w trąby, inaczej prześliznie się niepostrzeżony.
Baron już ziewał wewnątrz, był zmęczony, teorya blagi wcale go nie bawiła, dowiedział się, co wiedzieć pragnął, życzył się wyśliznąć, dopił wino, zaczął zapewniać Luzińskiego, iż nader jest szczęśliwym, ze spędzenia tak miłego wieczora, wziął za kapelusz, zapłacił rachunek, i mówiąc sobie w duszy, iż dnia nie stracił, wysunął się nareszcie na spoczynek do hotelu, w którym przyrzeczono mu kartofle wynieść, aby jego pomieścić.
Luziński udał się do swego apartamentu na górę, rozmarzony nieco, ale tryumfujący.
I gdy poczciwy Mylius wracając do domu ze łzą w oku mijał drzwi pokoiku pustego, nieśmiejąc spojrzeć na nie, aby mu nie przypomniały wychowańca, Walek bez zgryzoty i tęsknoty kładł się do miękkiego łóżka, mówiąc w duchu:
— Pożałuje tego stary!
Miał słuszność, doktór oka nie zmrużył w nocy, na przemiany czytał fizyologią i chodził po pokoju. Ranek zastał go na nogach, i znużenie o świcie litościwie przymknęło powieki. Luziński we śnie marzył o laurze na kapitolu.


ROZDZIAŁ VIII.

Nazajutrz rano, wedle chwalebnego swojego zwyczaju Walek Luziński nie zbudził się aż po ósmej, byłby może zasnął jeszcze dłużej po wczorajszej biesiadzie, gdyby mu snu pukanie do drzwi nie przerwało. Sądził, że troskliwa gospodyni przysyłała mu kawę, i narzuciwszy suknie na prędce, pobiegł otworzyć; w progu stał chłopak doktora Myliusa, który milcząc, doręczył mu opieczętowaną z papierami kopertę. Twarz chłopca się rozjaśniła, był pewnym, że doktór przeprosi go i nazad powoła, układał już w głowie warunki amnestyi; ale posługacz nie czekając odpowiedzi, odszedł szybko, a w rozerwanej na prędce kopercie nie było ani słowa od Myliusa, tylko papiery po matce Luzińskiego pozostałe, metryki, listy, świadectwa, które wychowańcowi mogły być potrzebne. Odesłanie ich oznaczało, że Mylius wcale o pojednaniu nie myślał, i owszem, wszelkiego zbliżenia i powodu doń na przyszłość chciał uniknąć.
Mimowolnie zajęty tą pozostałością po matce, której nigdy jeszcze nie miał w ręku, Luziński siadł jak stał rozbierać papiery, aby się z nich o sobie coś więcej dowiedzieć. Mylius rzadko mu wspominał o matce i tyczących się jej okolicznościach. Walek niewiele się jakoś o to troszczył, uważając się już za przybranego syna i spadkobiercę doktora, ale od wczora niespodzianie zmieniły się okoliczności, a przeszłość poczęła go więcej obchodzić.
Papiery wszakże nie wiele o niej objaśnić mogły — było ich mało, i żadnego ciągu. Matka Luzińskiego urodziła się za Bugiem, wychowała i mieszkała u bardzo dalekich krewnych w Turowie. To pokrewieństwo jakkolwiek prawie fantastyczne, bo stopnia jego oznaczyć było niepodobna — pochlebiło niezmiernie dumie młodego człowieka, powiedział sobie, że z niego korzystać będzie!
Był dotąd zażartym demokratą, wyśmiewał Skalskich za ich pretensje szlacheckie, ale znalazłszy się nagle po matce szlachcicem, urósł natychmiast i poczuł się jakby silniejszym. Z drugiej strony wszakże, mógł się czuć upokorzonym, bo choć papiery nie dokładnie to oznaczały, widać z nich było, że zamąż pójście matki, stało się powodem jej wygnania z Turowa. Musiała więc pójść nietylko za nieszlachcica, ale może za kogoś takiego, z kim Turowscy najmniejszych mieć nie chcieli stosunków.
Z dat, z notat, listów, widać było, że Luzińscy żyli z sobą niedługo, że opuszczona, w niedostatku zmarła matka jego, a mąż niewiedzieć gdzie się podział. Spodziewała się jego powrotu do samej śmierci, miała nadzieję, że dziecięciem się zaopiekuje, że się o nie upomni, — milczenie tak długie dowodziło, że chyba zginąć musiał. Co się tyczy familii ojca, tej ani pochodzenia, ani zajęcia, ani stanu, Walek z papierów wyczytać nie mógł. Zdawało mu się wszakże, iż albo z okolicy, lub nawet z samego miasteczka musiała mieć początek, i że ojciec jakąś służbę w Turowie i miejsce miał, gdy się o matkę starał.
Ale to były raczej domysły i prawdopodobieństwa niż pewniki, na których by się opierać można.
Przypomniał sobie teraz Luziński. iż będąc kiedyś w kościele, słyszał z ambony zapowiedzi jakiegoś mieszczanina, który to nazwisko nosił, i z tego powodu dowiedział się, iż rodzina bardzo uboga, mająca kawałek gruntu na przedmieściu do dziś dnia istniała. Miałażby ona być jego rodziną? Walek demokrata, uszlachcony świeżo, na myśl tę się oburzał. Czuł już w sobie nietylko geniusz wczorajszy, ale krew wybranych płynącą po żyłach. Matka jego z domu Buzimirska, spokrewnioną była z Turowskimi, a kolligacya z nimi, starczyła za genealogią!
Przerzuciwszy parę razy papiery i złożywszy je razem z pieniędzmi, które postanowił geniusz nosić przy sobie, — począł się namyślać nad tem, co mu czynić należało? Niepodobna było pozostać w restauracyi na łasce pani Pauze, w miasteczku na oczach ciekawej gawiedzi, bez zajęcia, zwłaszcza, mając w kieszeni sto tysięcy złotych, które dla każdego mogły być pięknym fortuny początkiem.
Uśmiechała się naturalnie stolica, zawód literacki i sława, która skronie jego uwieńczyć miała. Ale nieprzełamane lenistwo radziło się nie śpieszyć, chciał wprzód, pod pozorem zasiągnięcia wiadomości o matce, udać się do Turowa. Któż wie, na co się to przydać mogło, zawsze zawiązanie na nowo tego węzła, łączącego ze światem arystokratycznym, nie było do pogardzenia. Samo uprawnienie do wyrzeczenia w rozmowie: — Mój kuzyn hr. Turowski — już coś było warte.
Gdyby hrabstwo wyparło się tego pokrewieństwa, co za wyborny temat do wyrzekania przeciwko tym arystokratom, którzy ubogiego krewniaka znać nie chcieli.
Swoboda miała, jak się przekonywał, swe dobre strony, mógł czynić co chciał, ale nie łatwo mu było chcieć czegoś stanowczo, tej sprężyny, która się wolą nazywa, która człowiekiem włada i porusza, brakło mu właśnie. — Odłożył to do namysłu, wszak nie było w tem nic tak bardzo naglącego. — Zobaczymy!
Dziwiło go to tylko niepomału, że doktór, który przecież wielekroć te papiery przezierał i o pokrewieństwie wiedzieć musiał, nigdy mu o tem nie wspomniał, nie napomknął nawet, równie jak o Luzińskim ojcu.
Ten tajemniczy ojciec, którego imię tylko objawiała metryka ślubu, oznaczająca nieszlacheckie pochodzenie, (gdyż mu urodzonego nie dodano) — raz w papierach ukazawszy się nikł bez śladu. Wedle wszelkiego podobieństwa, nie było się nim co pochwalić. Walek spodziewał się coś przecie więcej, choćby od starych ludzi dowiedzieć się w Turowie. Milczenie pokrywało jeśli nie jaki dramat, to coś o czem synowi koniecznie dowiedzieć się było potrzeba. Dlaczegóż doktór, który musiał wiedzieć o powodach oddalenia się i ucieczki, nigdy o tem ani wspomniał?
— Wszystko ja to, bądź co bądź wyjaśnić muszę — zawołał Luziński, w ciemnościach tych żyć nie mogę. Choćby ojciec co przewinił, wina nie spada na mnie, któż wie padł może ofiarą prześladowania, niesprawiedliwości, potwarzy?
Widząc, że pani Pauze nie myśli mu przysłać kawy na górę (piękna wdowa miała w tem może pewną rachubę), Walek ubrawszy się, zszedł do jej pokoju i zastał ją, bez zwykłej chustki, bladą, interesującą, dosyć starannie ubraną, witała go czule i z zajęciem. Pierwszy raz przyszło na myśl Luzińskiemu, iż mogły nań być zastawione sieci, a jako człowiek nader praktyczny (mimo geniuszu) postanowił się mieć na baczności.
Pani Pauze, już gotową kazała podać kawę na swoim stoliku; przyniosła ją Jóźka uśmiechnięta.
— Ale to prawdziwie, odezwała się wdowa — same nowiny w miasteczku — pan wie? Skalscy sprzedali aptekę i dom.
— Doprawdy? kiedyż? komuż? tak nagle!
— Właśnie że to najdziwaczniejsza, iż się stało tak nagle, mówiła wdowa, czule wpatrując się w Walka, który oczy spuszczał przez ostrożność — wczoraj, słyszę, doktór Mylius poszedł do nich w imieniu tego nieznajomego jegomości co tu osiadł niedawno, i od słowa skończyli.
— Nie sądzę, rzekł Walek, tak sobie mówią, ale po cóż by temu nieznajomemu apteka?
— Mówią, że on także gdzieś w Ameryce, czy coś, był aptekarzem.
— I z Nowego-Yorku przyjechał tu w takiej mieścinie zakładać aptekę? rozśmiał się Luziński. E! nie pani, nie wierzcie temu, to być nie może.
— Tak mówią. Już nawet Skalscy podobno wsi szukają, czy też znaleźli.
Luziński się do rozpuku śmiał.
Miał może pewne do tego powody, ale na ten raz omylił się sceptycyzmem swym, gdyż rzeczy przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu tak stały jak mówiła piękna pani Pauze.
Porzućmy młodego człowieka w błogiem, na cztery oczy śniadaniu z piękną gosposią, (któremu przez dziurkę od klucza przyglądała się ciekawa Jóźka) a pójdźmy z poczciwym doktorem.
Na żądanie owego kolegi Waltera, Mylius jakkolwiek strapiony, powlókł się do apteki Skalskich. Wiemy, że tu mocne miano postanowienie pozbycia się kamienicy i interesu. Stary, poczciwy ojciec, naglony przez dzieci, nie mogąc sobie wyszukać kontrahenta w miejscu, wybierał się do Warszawy. Tłumoki już były popakowane, miejsce przez pocztmistrza zapisane na dyliżans idący z Brestia; familia z niecierpliwością wyczekiwała i podróży i jej skutków, gdy pod wieczór, do tak zwanej kancelaryi Skalskiego, wszedł pochmurny Mylius, i nic nie mówiąc, padł na kanapkę stojącą przy drzwiach.
Od czasu, gdy Skalski postanowił rzucić aptekę, daleko mniej względów czuł się obowiązanym okazywać Myliusowi, oburzyło go prawie to poufałe, milczące, bez ceremonii padanie w jego pokoju na kanapę — nawet bez przywitania. Odwrócił głowę kwaśno.
Doktór myślał, naprawdę rzekłszy, więcej o swej biedzie, niż o swem poselstwie, zadumał się.
— A więc ja pierwszy mam wam powiedzieć: dobry wieczór? — hę? zapytał niby szydersko aptekarz.
— Czy to my się od wczora znamy? — rzekł na to zimno Mylius, mamże cię częstować tym formularzem grzeczności! A! stary, stary! Ja przychodzę za interesem, nie żeby ci dawać — dobry wieczór.
— Jeźli aptecznym, to darujcie — ja już przestałem się zajmować apteką, odparł Skalski.
— A! to ci winszuję, rzekł doktór, boś się domyślił tego co ci dawno wypadało uczynić, nie miałeś zdolności i powołania do rzemiosła.
— Rzemiosła? sztuki przecie! poprawił Skalski.
— A więc sztuki, — mówił doktór powoli. Sprzedałeś więc aptekę i sztukę?
— Nie, ale jadę jutro rano do Warszawy, gdzie mnie kontrahent czeka.
— A! dobrze! co ci dają?
— Co mi dają? powtórzył Skalski zakłopotany, na cóż to doktorowi?
— Możebym dał więcej, albo mniej? rzekł Mylius.
— Przecież doktór nie możesz być aptekarzem?
— Tak, ale mogę mieć aptekarza. Wystaw sobie Skalski, jakby to było pięknie, mieć aptekę w ręku i karmić pacyentów lekarstwami bez miary, a ciągnąć do kieszeni i za wizyty i certum quantum od leków? hę?
Skalski popatrzał nań, jak pospolicie mówią, jak kozioł na wodę, nic nie rozumiał.
— Po cóż to te żarty — dodał.
— Ale ja, co do nabycia apteki wcale nie żartuję, zawołał doktór, zapewne jej sam nie kupię, mam jednak nabywcę, bardzo seryo. Co za nią chcesz?
— Seryo? spytał Skalski.
— Bez żartu.
— Oto jest przygotowany inwentarz, zawołał udobruchany nagle aptekarz, taksy materyałów jak najumiarkowańsze, przepatrz pan. Ślicznie zaopatrzona oficyna, nie ma rzeczy którejbyś pan nie znalazł, dobór, świeżość nadzwyczajna. Na dowód powiem panu, że co roku sam robiłem rewizyą, i cokolwiek było zwietrzałego, nadpsutego, nielitościwie w rynsztoki rzucałem.
— A wiem, odparł doktór, bo w roku przeszłym wyrzuciliście Nux vomica, którą dzieci pogryzły i mało się nie potruły.
— Prawda! z zapałem dodał aptekarz, prawda, pokaż mi pan drugiego aptekarza, któryby dla sławy oficyny uczynił taką ofiarę?!
Doktór uśmiechnął się, przerzucił inwentarz, spojrzał na summę.
— Cóż będzie z kamienicą? spytał.
— Cena kamienicy nie jest zbyt wielka, chociaż nie chwaląc się — zawołał aptekarz, lubiący się chwalić w istocie — to nie kamienica, to pałacyk! urządzony z takim konfortem, jakiego na wsi żaden dom nie pokaże, chcesz pan opatrzeć? to są zbytki.
— Ale zapominasz kochany Skalski, że ja twoją kamienicę znam równie dobrze jak ciebie.
— Oto inwentarz i cena, zawołał aptekarz.
— A więc razem to uczyni nieszpetną summę! rzekł doktór, porównywając dwie ceny. Odstąpicie co od tego?
— Nie — zawołał Skalski, ani szeląga.
— To nie sprzedacie — odparł zimno Mylius, składając papiery, a sięgając do kapelusza.
Skalski się zawahał.
— Czekajcie, rzekł, mówmy no po ludzku.
— Nie, kochany panie — przerwał Mylius — po ludzku wiem co to znaczy, będziemy godzin pięć drzeć sobie gęby, usiłując się wzajemnie podejść, ty, by wziąść jak najwięcéj, ja dać jak najmniej. To mi się na nic nie zdało. Znasz mnie, wiesz że ci życzę dobrze. że nikogo w życiu ani nadużyć bym nie chciał, ani korzystać z jego położenia. Mów ostatnią cenę, jeśli mogę, dam, nie, to nie.
Skalski zagryzł usta, podniósł okulary i począł je wycierać, aby mieć chwilę do namysłu; lękał się stracić gotowego nabywcy, gdyż drugiego na prawdę dopieroby szukać musiał. Z czułością nagle wezbraną rzucił się w objęcia doktora!
— Kochany przyjacielu, rzekł, mów i wejdź w położenie człowieka, który realizuje fundusz ostatni.
Mylius powrócił do inwentarzów, i nie mówiąc słowa, bacznie rozpatrywać je zaczął, myślał, cyfry spisywał i na kartce papieru podał Skalskiemu napisaną cenę, biorąc znowu na kapelusz. Aptekarz wahał się, naostatek podniósł dłoń: — Zgoda — rzekł, ale któż nabywca?
— Nabywcą jest nieznajomy ten przybylec, którego ja wczoraj nieco bliżej poznać miałem przyjemność, zowie się Jan Walter, jest magistrem farmacyi, ale jako lekarz, służył długo w marynarce angielskiej.
— Obcy człowiek?
— Nie — pochodzi z tego kraju, chociaż z niego oddawna wywędrował, chce się tu na nowo osiedlić. Ponieważ rzeczy są skończone, przyjdę tu jutro z nim razem.
— Tak, na śniadanie, przygotuję śniadanie, zobaczy dom, nie szkodzi żeby pomiarkował z kim ma do czynienia, zawołał Skalski, zacierając ręce. Dalipan oddaję mu tanio, a! gdyby nie dzieci, gdyby nie dla dzieci.
Westchnął. — A po coś dudku stary tak dzieci wychował, że ci kołki na nosie cieszą? zapytał Mylius, masz to na coś zasłużył i ty i ja.
— Jakto i ja? zapytał Skalski.
— Ja mojego przybranego synka wczoraj wygnać musiałem z domu, zawołał Mylius, ale to był przybrany syn, a ty swych dzieci wypędzić nie możesz, biedaku.
Skalski się poskrobał po głowie.
— Czekam ze śniadaniem, zawołał.
Mylius kiwnął tylko głową i powlókł się powoli do dworku zajmowanego przez Waltera.
O człowieku i jego mieszkaniu najdziwaczniejsze chodziły wieści, szerzyli je słudzy używani do rozpakowywania i ustawiania sprzętów, gdyż zresztą nikt u nieznajomego nie bywał. Nie robił on z nikim znajomości, oprócz mieszczan i rzemieślników, a i tych w domu u siebie nie przyjmował. Opowiadano więc cuda o najosobliwszym sprzęcie tego domu, i sposobie w jaki był urządzony. Mało to obchodziło Myliusa, ale na ten wieczór rad był że znajdzie dystrakcyą, i w domu go pustym nie spędzi.
Dworek był dosyć obszerny na ustroniu, z ogrodem, zewnątrz pozostał on takim jak zawsze, gdyż doktór Walter nie miał czasu, ani ochoty go przerabiać, ni zdobić. Na ławce zastał Mylius siedzącego nowego znajomego, który witając go wprowadził do dworku. Obszerna sień cała była zastawiona pakami i paczkami, których drzewo, sznury i maty za osobliwość uchodzić mogły, widocznie bowiem gdzieś na drugiej półkuli z nieznanych nam materyałów były złożone. Paki i skrzynie sięgały pod sufit, a wązkie tylko przejście zostawało miedzy niemi do pokojów Waltera.
W obszernej izbie na prawo, była jego pracownia. Mylius wszedłszy do niej, jakkolwiek nie ciekawy, i nie łatwo dający się czem zająć, przystanął zdziwiony w progu. Znać tu niektóre z tych drogocennych pak zostały wypróżnione, bo podłoga, stoły, półki, szafy pełne były najrozmaitszych przedmiotów, odnoszących się do nauk przyrodniczych, i studyów etnograficznych.
Wypchane zwierzęta, spirytusowe preparata, głowy zasuszone, broń dzikich Indyan, rośliny nowym sposobem zabalsamowane, i mające pozór i barwę naturalną; przytem książki i rękopisma przepełniały pokój cały. Była to pracownia uczonego badacza, który miał środki widać dogodzenia swej fantazyi naukowej, gdyż na pierwszy rzut oka wnieść było łatwo, iż zbiory te bardzo kosztowne być musiały.
Mylius osłupiał.
— A! jakżeś ty szczęśliwy człowiecze! — zawołał składając ręce, i po co ci apteka?! kiedy możesz siedzieć z książką i mikroskopem dzień cały, nie troszcząc się wielce o to, co jeść i pić będziesz.
W alter uśmiechnął się.
— Tak, rzekł, jeźli to nie jest szczęście, to przynajmniej dobry surrogat jego, ale i to nie starczy, bo człowiek machiną do studyów nie jest, serce się odzywa między jedną a drugą obserwacyą, i przypomina mu, na co go Bóg stworzył, na ojca, męża, brata. Jeźli nie jest nim, a nie spłaci długu boleści ziemi, to życie jego spłynie, jakby go nie było.
— Ale na co ci apteka? — dodał Mylius ostrożnie wchodząc i rozglądając się dokoła.
— Tego wam kochany doktorze, dziś jeszcze wytłómaczyć nie mogę, rzekł Walter, przypuść, że to fantazya, że dziwactwo...
— A fantazyą tę drogo ci przypłacić przyjdzie.
— Cóż robić! — westchnął nieznajomy, nie darmo walczyłem z cholerą nad Gangesem, z żółtą febrą na Haiti, z piorunami słońca, które czaszkę przepalało w Afryce, zebrałem trochę grosza, wolno mi się pobawić.
— A! wolno, odparł Mylius siadając pomiędzy ogromną teką zielnika, a foliantami jakiemiś, tylko nie mając rodziny, dzieci, nie potrzebując się dorabiać, po co ci kłopot brać na głowę?
Walter zagryzł usta i milczał!
— Nie mogę się wam tłómaczyć — rzekł, ale płacąc za życzliwość odpowiem tylko, że gdybym mógł wszystko wam powiedzieć, ręczę żebyście mnie usprawiedliwili. Chciwym nie jestem.
Po tych kilku słowach wstępu, Mylius opowiedział zawartą umowę ze Skalskim, i zaproszenie na śniadanie.
— Na śniadanie! mnie! prosić! po co? po co? — zawołał doktór Walter, ja się z nim widzieć nie potrzebuje.
— A jakże skończysz interesa?
— Najprościej w świecie, dam ci pieniądze, zapłacisz, a Skalski mnie pokwituje. Po co ja mam do niego iść, robić niepotrzebne znajomości.
Tu wstrzymał się mówiący, i jakby chciał swą dzikość w śmiech obrócić, dodał:
— Gdyby Skalski był nowego rodzaju Koleopterem, nieznaną i nieuklassyfikowaną istotą z rodzaju Skarabeów, choćby wymoczkiem niewidzianym w mikroskopie, pognałbym za nim pewnie, ale człowiek...
Mylius się uśmiechnął.
— Kochany kolego, wierzcie mi, że i między ludźmi są nieobserwowane rodzaje, a chociaż Skalski do nich nie należy, może w rodzinie jego znajdzie się jaka nowo centkowana odmiana, hybrid rzadki...
— Antropologii dałem za wygranę, odparł Walter, i mogę się obejść bez tego genus, Skalski nic ciekawego pono zresztą.
— Obraziłbyś na siebie.
Doktór Walter zamyślony poszedł do zwierciadełka niewiedzieć po co, popatrzał w niem długo na bladą twarz swoją, i po pauzie rzekł do doktora:
— Ale jest-li to konieczne?
— Myślę, że nieuniknione. Po co macie okrywać się jakąś niepotrzebną, śmieszną tajemnicą, okazywać rodzaj wzgardy dla ludzi... Wierzcie mi, to wyższym umysłom nie przystało.
— Macie zupełną słuszność, ani słowa, odparł Walter, tylko... tylko... to bieda, że ja się wam na żaden sposób teraz tłómaczyć nie mogę.
Mylius ruszył ramionami.
— A ja, nie potrafię się nic domyśleć, bom niedomyślnym się urodził, odparł. Bądź co bądź, pójść na chwilę do Skalskich nie zawadzi.
To mówiąc, spostrzegł doktór szachy porozrzucane na stole.
— Co widzę! gracie w szachy?
— Hę? a wy?
— Namiętnie, ale nie mam z kim.
Spojrzeli na siebie, i podali sobie ręce.
— Siadaj, rzekł Mylius, ciężko mi do domu powrócić dla tego niewdzięcznika, zagrałbym partyą.
— I ja też... ale czekaj... zrobię dwie szklanki groku z rumem, który sam na Jamajce kupiłem, potem siądziemy...
Walter w istocie poszedł po wodę, cukier, przyniósł flaszę, spreparował dwie nie szklanice, ale puhary groku, i dwaj nowi przyjaciele zasiedli do szachów. A grali do północy, i wróciwszy ztąd Mylius, do rana prawie przewałęsał się po samotnym domu.
Jednakże obudził się o swej godzinie, i był na nogach w porze, gdy zwykł zwiedzać chorych swych i szpitale. Odbywszy obowiązkowe wizyty, ku południowi poszedł zabrać Waltera, by go zaprowadzić do apteki. Tu jeszcze trafił na opór i wahanie się, nieznajomy miał wstręt jakiś, zdziczały był, nie chciało mu się iść na żaden sposób, radby się był sianem wykręcił, ale Mylius, choć go dopiero znał od wczora, ze zwykłą szczerością się z nim obszedł.
— I dajcież bo pokój, kolego, tym ceregielom. Coście to panienka, którą raz pierwszy na salon mają wprowadzić, czy co? Mężczyźnie bać się ludzi, to już słabość lub śmieszność...
Walterowi na tę wymówkę oczy zabłysły, pierwszy raz od czasu jak z nim był, Mylius spostrzegł, jakby zpod przywdzianej na wierzch skóry, dobywającego się nowego człowieka. Wyraz oczów uspokojonych zwykle, wydał mu się dzikim, twarz namiętnie zadrgała. Trwało to tylko chwilkę, mgnienie oka, i jakby cugle wewnętrzne znowu dłoń schwyciła silna. Walter powolny, złagodzony, wziął kapelusz, i poszedł posłuszny za Myliusem.
W aptece, gdy ważną ową nowinę przyszedł wieczorem zwiastować Skalski rodzinie swojej, stała się niemal rewolucya. Matka zaczęła płakać rzewnemi łzami, pierwszy raz w życiu może użalała się na dzieci, i strwożona wymawiała im, że są przyczyną zguby, nie uląkłszy się ani pańskich tonów Rogera, ani groźnej minki Idalii. Ledwie mąż uspokoić ją potrafił. Roger tryumfował, ale otrzymawszy zwycięztwo, uznał właściwem być dosyć potulnym. Idalia dumnie milcząca chodziła.
Dziwna rzecz! opowiadanie o owym nieznajomym, który, jak ze wszystkiego widać było, musiał być nadzwyczaj bogatym... zajęło ją mocno. Zdala widziany, nie wydawał się on tak bardzo starym, a wyglądał dosyć przyzwoicie.
Panna Idalia była prawem swego wieku dziecięciem, szło jej nie o jakieś ideały niedoścignione, nie o romansowego bohatera, któryby smoki na wpół płatał i cierpiał dla cnoty — ale o milionera za męża. Pomyślała sobie w duchu, że na wszelki wypadek — któż może przewidzieć co się przyśni w głowie szpakowaciejącego mężczyzny? — należało jej wystąpić zbrojną w cały urok i wdzięk niewieści, i spróbować, ażali nie da się coś zrobić.
Było w systemie pięknej Idalii mieć zawsze kilku pretendentów domniemanych w zapasie — cóż szkodziło zarzucić wędkę na nieznanego bogacza?
Był to wprawdzie przyszły aptekarz tylko, ale tak majętny a nie młody człowiek, pod wpływem zdrowych rad żony przyzwoitej, wychowanej pięknie — mógł się poprawić, wyszlachcić, kupić majątek, i stać zupełnie nową istotą.
Żadnemu prawie mężczyznie w podobnych okolicznościach na myśl by taka kombinacya nie przyszła, ale od czegóż fantazya młodej główki niewieściej, której myśl ku jednemu nieustannie skierowana celowi, pracuje nad osiągnieniem jego? Panna Idalia była z siebie zadowoloną, uśmiechnęła się w zwierciedle, nie zwierzyła nikomu, ale w duchu rzekła sobie, że się na śniadanie ubierze w suknię z ogonem, włosy à la chinoise, trzewiki na koreczkach... i... zagra, o! że zagra to zagra! Na to sobie dała słowo.
Nazajutrz rano przygotowanie do śniadania było wielkie, Skalski chciał, a w tem zdanie jego dzieliła cała rodzina, aby to był prawie porządny obiad, tylko bez formy mu właściwej. Bulion w filiżankach miał śniadanie rozróżniać od obiadu. Chciano zaimponować nieznajomemu, dobyto srebra, Roger sam przypomniał pasztet sztrasburgski, Idalia pamiętała aby w porcelanowem naczyniu postawić bukiet wśród stołu.
Między jedenastą a dwunastą, Skalski z za firanki upatrujący swych gości, i z dosyć niespokojnemi ruchy przechadzający się od biurka, na którem leżały inwentarze, do okna, dającego widok na ulicę — pierwszy sygnalizował, że się zbliżali.
Nieznajomy, na którego też z góry poglądała z niezmierną ciekawością Idalia, wydał się wszystkim figurą pospolitą. Roger zapewniał wprawdzie, że suknie jego na pozór proste, robione były pewnie w Anglii i miały szyk angielski, ale Skalski ruszając ramionami, powtarzał — nic osobliwego? dalipan, nic osobliwego.
W gabinecie aptekarza nastąpiło przywitanie, i zamieniono kilka wyrazów obojętnych. Nieznajomy zdawał się unikać próżnych słów, zbywał poruszeniami głową, lub ramion, minami, nie mógł wszakże nie przemówić, a raczej nie wymruknąć kilku wyrazów. Mylius, który zdala poglądał, zdziwił się niezmiernie, gdy usłyszawszy głos Waltera, Skalski jakby przestraszony drgnął i cofnął się. To wrażenie było chwilowe, opamiętał się bowiem zaraz, ale dziwnym jakimś skutkiem nerwowej draźliwości, aptekarz potem, ile się razy przybyły odezwał, znowu się poruszał, oczy wyszczerzał, i nie wracał do normalnego stanu, aż po niejakiem upamiętaniu.
Wpatrywał się potem z natężoną uwagą w rysy Waltera, który tego egzaminu natrętnego i nieprzyzwoitego widocznie unikał, a po chwili jakby znużony i zawiedziony spuszczał oczy.
Te drgania dziwaczne trwały dosyć długo. Skalski wszakże czy się potem obył z głosem Waltera, czy oswoił z jego twarzą, nieokazywał już tych oznak przestrachu i ciekawości zbytniej, które Myliusa zdziwiły.
Gość po angielsku się znajdował, zimno, grzecznie, poważnie, nie dając w poufalszą wciągnąć rozmowę — ostrożny, tajemniczy, prawie bojaźliwy. Napróżno Skalski z wiejską rubasznością i gadatliwością zbliżał się doń, pozostał martwym jakimś i chłodnym.
Ledwie go sama pani Skalska, zszedłszy umyślnie na dół, potrafiła uprosić, aby zaszczycił wiejskie ich śniadanko swoją miłą obecnością. Walter dał się pociągnąć, ale widocznie przeciw woli. Na górze oczekiwał Roger, któremu się zdala skłonił, nieokazując wcale admiracyi należnej porannemu jego strojowi najświeższej mody. Panna Idalia w sukni z ogonem ledwie oczy jego zwróciła, a do rozmowy wcale skłonić nie potrafiła.
Dopiero po kilku kieliszkach, których jako stary marynarz, gość wcale nie odmawiał — nieco się począł rozmarszczać. Spoglądał śmielej, ale nie mówił więcej. Próbowano go zaczepiać o przeszłość, zbył ogólnikiem, że podróżował wiele i służył w marynarce angielskiej. Nie było sposobu go rozkrochmalić, jak mówiła panna Idalia.
Skalski, czy to skutkiem wrażenia którego doznał ze sprzedaży apteki, czy z usposobienia dziwacznego, był nadzwyczaj milczący — patrzył tylko jak w tęczę w Waltera, na każde jego odezwanie się cofał nieco, przyglądał mu, i zdawał jakby osłupiały.
Efekt śniadania wyszukanego i co się zowie comme il faut — był, prawdę rzekłszy, zupełnie chybiony, ten, dla którego ono zostawionem zostało — zdawał się prawie nie widzieć nic, pił dużo, jadł mało, a na ludziach widocznie się nie znał.
Panna Idalia czterykroć czy pięćkroć szturm przypuszczała do niego, uśmiechem, słowem, ruchem, dowcipem, po polsku, po francuzku, nawet po angielsku, a nie potrafiła go wywieść z odrętwiałości.
Był tak bezwstydny, że gdy doń przemówiła najczystszą angielszczyzną, ani się zadziwił, oczu nie podniósł, nie pochwalił — jak najnaturalniej w świecie począł z nią mówić — ale przetłómaczone na język polski te wyrazy funta kłaków nie były warte. Panna Idalia uczuła się nareszcie mocno obrażoną, poszła do fortepianu, zaczęła po nim brzdąkać, myślała, że to wywoła muzykalną rozmowę, że matka, rodzona matka przynajmniej poprosi ją coś zagrać; gdzie tam! nieudało się wszystko! Matka płakała po cichu nad kotletem, a pannie Idalii nie wypadało się narzucać ze swym talentem uszom, długim uszom obojętnych, bezdusznych słuchaczów.
Pod koniec śniadania przyniesiono akt sprzedaży, sporządzony na prędce do podpisu, wypito zdrowie nabywcy i przedających. Mama serwetą twarz zakryła, aby nie wybuchnąć, poczem Walter i mężczyzni z cygarami cofnęli się na dół, do gabinetu Rogera.
Roger także pragnął elegancyą swojego apartamentu olśnić zimnego Anglika, ale i jemu się nie udało. Broń, kobierce, fraszki na biurku, kollekcya szpicrutów prawdziwie ciekawa i jedyna w naszym kraju, zaledwie roztargnione na chwilę potrafiły zwrócić oko. Zanurzył się w paliwie cygara człek zastygły, podparł milczący i gdyby oczów nie miał otwartych, możnaby przysiądz, że drzemie.
Tak w tym dniu pamiętnym, dokonała się sprzedaż oficyny Sanitatis, przechodzącej z rąk pana Skalskiego, razem z wizerunkami Eskulapa i Hygii, w dłonie obcego jakiegoś przybysza nieznanego miastu! awanturnika; ruszano ramionami, a że wszyscy byli do Skalskich przywykli, żałowano ich nawet. Nie byli to źli ludzie, choć czasem bywali śmieszni.
W mieście gadano o tem dwa tygodnie, a wersye chodziły wielce różne.
Najosobliwszym skutkiem tego zrzeczenia się apteki i uroczystego śniadania było, że prawie od chwili ujrzenia Waltera, Skalski stary chodził milczący, pogrążony w jakichś myślach, niespokojny, roznerwowany. Niekiedy tak się zatapiał w tych dumach, że po kilka razy mówić do niego musiano ażeby zrozumiał. Przytem był bardzo smutny.
— Co w tem dziwnego? mówił Mylius, kto całe życie się czemś zajmował, gdy mu zwykłe zatrudnienie wydrą, zawsze to odboleć musi, — a Skalskiego losy przyszłe nie ciekawe. Na wsi sobie rady nie da, dzieci go opanują jeszcze bardziej, i kto wie co go czeka. Nawet tacy okrągli i baryłkowaci ludzie miewają przeczucia, dodawał doktór, gdy coś ich egzystencyi zagraża.
Skalscy na kilka miesięcy wymówili sobie w kontrakcie wolne w kamienicy mieszkanie; kupno wioski nie było tak łatwem jak się zdawało. Dopóki nie kupowali nic, wszystkie były tanie, gdy zażądali nabyć, nagle zdrożały majątki jakby naumyślnie, i stały się niedostępne. Tymczasem Roger mógł już chodzić i powtarzać wszystkim, że kupują wieś, że targują dobra i t. p.
W jednej z tych wycieczek na miasto, dowiedział się nazajutrz z wielkiem podziwieniem, ze baron Helmold był tu pono od dwóch dni, po co? dla czego? czemu ich dotąd nie odwiedził?
Roger zadając sobie to pytanie, pośpieszył sam na pocztę.


ROZDZIAŁ IX.

Kościół Farny w miasteczku, który niegdyś zapewne stać musiał po za niem, a dziś znajdował się między ruinami zamczyska a rynkiem, z obmurowanym cmentarzem, probostwem, ogrodem, domem szpitalnym, dawną szkółką i innemi przynależnościami, zajmował przestrzeń dość znaczną. Była to swego czasu jedna z najlepiej uposażonych prebend, zwykle na starość dawana jakiemu kanonikowi blizkiej kapituły, jako panis bene merentium; a tytularny proboszcz mógł nawet nie rezydować tutaj, mając dwóch wikaryuszów i kapelana, liczną i obszerną parafię obsługujących.
Probostwo było murowane, wygodne, ogród stary z lipami, kasztanami, altanami i sadzawką na ryby. Sama Fara z piętnastego wieku, w szesnastym powiększona i przyozdobiona, poprawiona o sto lat później, wyglądała wspaniale. Niegdyś otaczał ją prawdziwy cmentarz, o którym świadczyły kamienie w ziemię zapadłe, teraz oddawna się tu grzebać zaprzestano. W podziemiach kościoła wszakże, dziatwa ze szkółki bawiąc się w piłkę przy murach, z ciekawością i strachem przyglądała się spokojnie stojącym cynowym trumnom fundatorów. Budziły też jej zajęcie, złożone w blizkiej kostnicy nakształt baszty, trumny, katafalk i resztki kości, które się tam walały.
Zwykle, oprócz czasu nabożeństwa, ten cmentarz wielkiemi, staremi ocieniony lipami, smutny, cichy — stał pustką, chyba nad wieczór chłopcy ze szkoły szli tu grać w piłkę około dzwonnicy, i nowo przybyłych straszyć, pokazując im sprzęty śmierci, całun pokapany od świec, czarną trumnę i stopnie na których ją ustawiano.
Przez podwórze kościelne, wśród trawy zielonej, piołunami przerosłej, kilka ścieżynek odwiecznych wypisywały ślady ruchu i życia jedynego, jakie się tu stale od wieków utrzymywało. Ścieżka jedna szła od murowanej bramy do drzwi kościelnych, druga ku dzwonnicy, z małoznacznym chodniczkiem do kostnicy i trumien, inna od probostwa do wielkich drzwi Fary. Wydeptane także były trawy kawałkami około zakrystyi, a pod cieniem lip i nagromadzającym się ich liściem, mało też ubogiej zieleni widać było... Tam gdzie swobodnie dawano staremu cmentarzowi zarastać, gdzieniegdzie z pośrodka chwastów szary kamień się dobywał, ale dziś ani głoski na nim odczytać nie było podobna, a w pamięci ludzi nic z nich nie pozostało. W jednej ze ścian, nieszczęśliwa ofiara zabawek studenckich, wmurowany był rycerz we zbroi.
Nie było przy nim napisu, tylko u nóg herb Płomieńczyk. Rycerz modlił się tam już ze złożonemi rękami lat trzysta, a swawolne dzieci mazały mu wąsy spuściste na czarno. Jak mech na kamieniu wilgotnym, tak na nim zawsze podanie wyrosnąć musi. Chociaż w nagrobku nie było nic nadzwyczajnego, umieszczenie jego w zewnętrznej ścianie kościoła, ręce złożone, zamknięta na pół przyłbica, brak napisu, zrodziły legendę o wielkim grzeszniku jakimś, o zabójcy brata, który tu się pochować kazał w pokutującej postawie.
Podwórze miało jeszcze inne podania, które z pokolenia w pokolenie, coraz poetyczniej obrabiane przechodziły.
Trzeba przyznać, że ten zacieniony kątek cichy wśród gwarliwego miasteczka miał swój urok nietylko dla studentów, często ksiądz wikaryusz przychodził tu z brewiarzem, a u murowanych wrót siedział dziad i babka, których nigdy nie brakło, bo gdy jeden zmarł, znalazł się zawsze kandydat do posady. Murem tylko z furtą cmentarz dawny dzielił się od dziedzińca probostwa, daleko weselszego, obszernego i pełnego służby różnej, lub z prośbami różnemi przychodzących do księży.
Sama Kanonia, tak nazwana zapewne, z powodu, iż zawsze proboszczem bywał kanonik choćby honorowy — była budową XVI wieku, z oddrzwiami kamiennemi, z grubemi mury, o wysokim dachu — obszerną i wygodną. W lewo pięknych kilka pokojów sklepionych, z salką, ze składami, zajmował sam proboszcz, na prawo była kancelarya, mieszkanie wikaryuszów i kapelana. Dalej jeszcze w oficynach się mieścili: organista, zakrystyan, dwóch starych, chodzących w sinych płaszczach posługaczy i dzwonników, czeladź, woźnice i t. p. Był to cały oddzielny światek wśród miasta, w którem wedle prastarych tradycyj życie płynęło od wieków niemal jednakowo.
Po za probostwem rozciągał się ogród, za nim grunta, a nieopodal była dawniej wioska, niegdyś do probostwa należąca, która do dziś dnia nosiła nazwisko Woli Książęcej.
Dlaczego nazajutrz, pod wieczór, po długich przechadzkach i rozmysłach różnych, Walek Luziński znalazł się na cmentarzu tym, pod lipami, z tego podobno on by się sam wytłumaczyć nie umiał. Zostawiony sobie, błąkał się, a że tu za studenckich jeszcze czasów często z towarzyszami się zabawiał, jakieś wspomnienie dziwaczne zaprowadziło go kroki machinalnemi — na plac dawnych igraszek. Myśl także błądziła pono około lat młodości, gdyż chciał sobie przypomnieć, czy w tych czasach nic o rodzinie, o ojcu i matce nie słyszał. Ale w pamięci nie pozostało żadnego śladu. Naówczas przyszło mu na myśl, że gdy był dziecięciem i chodził do szkoły, lubił go dosyć kanonik Bobek, i okazywał dlań wielkie współczucie. Winien je był Walek zdolnościom, które się w nim natenczas objawiały. Ksiądz Bobek przed laty dwudziestu, był rzeźkim staruszkiem, żył on jeszcze, przynajmniej nie słyszał nigdy Walek by go kto inny zastąpił, ale co się to z nim stać musiało! Naówczas miał pewnie lat sześćdziesiąt, teraz ośmdziesiąt kilka, był to więc zgrzybiały starzec. Walek, który prawie nigdy teraz do kościoła nie chodził, nie wiedział nawet czy nabożeństwa odbywał, czy się na miejscu znajdował. A zdawało mu się, że jeźli kto, to ksiądz Bobek, od tak dawna tu zamieszkały, znający wszystkie stosunki miejscowe, mógłby był go objaśnić o rodzinie.
Z tą myślą walcząc, powoli wszedł na cmentarz, posunął się ku dziedzińcowi, i dodając sobie odwagi, postanowił zapytać przynajmniej o starego kanonika. W dziedzińcu cicho było prawie jak na cmentarzu, w sieni probostwa nikogo, a w lewo, po otwarciu drzwi, ujrzał Walek starego w siwej kapocie jegomości, który w przedpokoju siedząc, bardzo starannie gruszkę obierał z łupiny.
Służący popatrzył na przybywającego, starając nie rozkroić misternie odejmowanej skórki w spiralną linię zwiniętej — i czekał zapytania.
Walek się obawiał być śmiesznym, gdyby spytał o kanonika, który może od lat dziesięciu w grobie spoczywał, ale trzeba było sprobować.
— Jest ksiądz kanonik w domu?
— No — jest, a gdzieżby miał być? Ino do ogrodu z brewiarzem sobie poszedł.
— Czybym się nie mógł widzieć?
— Czemu nie. Sługa wskazał pokój i drzwi szklanne otwarte. Oto temi drzwiami, ulicą, wprost do ogrodu, a tam księdza kanonika znajdziecie.
— Bądź co bądź — pomyślał Walek — choćby to był już inny kanonik, nie ksiądz Bobek, zawsze mi za złe mieć nie może, iż się mu pokłonić przyszedłem. Śmielej więc, zostawując jegomości przy obieraniu łupiny, przeszedł pokój i znalazł się w obszernym, na kwatery podzielonym, ogrodzie.
Staroświecki to był wirydarz, bukszpanem wysadzany, z jedlinami, jodłowcami, lipami, szpalery grabowemi, a tu i owdzie z kwiatami rozrastającemi się wspaniale. Bogactwo ich było nadzwyczajne i zdradzało zaraz wielkiego miłośnika. Utrzymywane z ojcowskiem staraniem, lilie, gwoździki, wonne zioła, ogromne krzaki piwonii, róż mnóstwo, napełniały ustroń zapachem i radowały oczy barwami.
W dali, naprzeciw drzwi, na ławce, widać było siedzącego staruszka z brewiarzem na kolanach. Powietrze było ciepłe, głowę miał odkrytą, na pół łysą, a u dołu, spadającym na ramiona, srebrnym włosem otoczoną. Wiek go przygarbił trochę, ale twarz była rumiana, uśmiechnięta. Walek odetchnął, poznając księdza Bobka, który po latach dwudziestu niemal mniej się zmienił, niż ten studencik hoży, wyrosły dziś na bladego, wykrzywionego, znudzonego młodzieńca.
Kanonik postrzegłszy, że ktoś idzie ku niemu, wstał z ławki, i pochylony, drobnemi kroczkami, drepcząc nieco, począł na spotkanie śpieszyć. Zasłaniał się ręką od światła, usiłując poznać gościa — ale nawet dla lepszych oczów było to niepodobieństwem.
Luziński choć zwykle zuchwały, uczuł się jakoś pokorniejszym w obec poważnego a pełnego łagodności staruszka, który niegdyś małem chłopięciem go błogosławił.
— Ksiądz kanonik mi przebaczy, że mu się naprzykrzam, rzekł — po wielu latach, pamiętny jego łaskawości dla mnie, gdym był dzieckiem, nie mogłem się oprzeć chęci podziękowania za nią.
Ksiądz patrzał mu w twarz uważnie, jakby nie słuchając wyrazów, rozglądał się ciekawie w rysach nieco osłabionemi oczyma.
— Jestem Walek Luziński — wychowaniec doktora Myliusa, niegdyś.
— A! a! pamiętam! pamiętam! przerwał kanonik, ale com to ja waszmości tyle, tyle lat nie widział?
— Nie było mnie tu.
— No proszę, jak to rośnie, i wyrosło, a wczoraj dzieckiem to biegało, chodź, chodź-że no, rzekł, siądziemy, bo ja długo stać nie mogę. Chodzić to jeszcze jako tako, stać już trudno. Powiesz mi co się z tobą dzieje.
Gdy usiedli na ławce pod lipami, kanonik począł.
— Teraz sobie waszmości doskonale przypominam, rumiany byłeś, pyzaty chłopiec, a dziś coś pobladło się, schudło, wyciągnęło, dryblas ogromny. A no, gadajże mi, kiedyś przyszedł, gadaj, co się z waszmością dzieje
— Nauki jak mogłem skończyłem, rzekł Walek, a teraz się rozmyślam właśnie co począć.
— A jakież nauki? do czegoś się sposobił? spytał ksiądz Bobek.
— Chodziłem na filologią, sposobiłem się na literata.
— A więc i na profesora chyba — odparł ksiądz — bo cóż literat? literat jak nie profesor, to ja go nierozumiem, cóż on będzie robił?
— Tak to bywało dawniej — odparł Walek, ale się wiele zmieniło.
— O! zmieniło — a teraz to co?
— Literaci piszą i z tego żyją.
— A cóż piszą? Mnie się zdaje, dodał, uśmiechając się kanonik, że co było do napisania, już dawno spisano, chybabyście przepisywali?
Walek się uśmiechnął nieznacznie.
— Może być, rzekł, że po troszę przerabiamy tylko stare, ale ja, ja jeszcze nic nie począłem.
— A do stanu duchownego?
— Nie czułem dotąd powołania.
— To i lepiej, bo bez niego stan ten nie zdrowy — rzekł ksiądz Bobek, nie każdemu dano jego błogiego używać spokoju. Ale już mój młodzieńcze coś na myśli mieć musisz.
— Dotąd, dotąd, nic jeszcze nie postanowiłem, wybąknął Walek.
Zamilkli na chwilę. Ksiądz patrzał nań jak w tęczę, nagle zadał mu pytanie.
— A lubisz jegomość kwiaty?
— Dosyć, odparł nieco zdziwiony Luziński.
— To znaczy, żeś dla tych cudnych stworzeń bozkich obojętny, zawołał ksiądz Bobek, hm, hm! — Aniś ty spojrzał na moje lilie.
— Bardzo piękne.
— Aleś nie poczuł, że one kantyk Panu Bogu szatą swą i wonią śpiewają.
Ksiądz Bobek rzucił okiem dokoła, i uśmiechnął się swym kwiatom, które do niego śmiać się zdawały.
— A co tam Mylius porabia? — spytał po chwili, chcąc utrzymać rozmowę.
Walek spuścił oczy.
— Muszę księdzu dobrodziejowi się przyznać... rzekł, doktór Mylius, nieco rozgniewany na mnie, wczoraj mi dom swój wypowiedział.
— Cóżeś to zbroił? — zapytał żywo staruszek, hę? mów prawdę, jeźli chcesz, jak się domyślam, użyć mnie za pośrednika do zgody?
— Ja wcale już o zgodzie nie marzę, odpowiedział Walek dumniejąc, nie czuję się winnym, byłem może nieco żywym w słowach, ale, ale... zresztą nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Kanonik bardziej jeszcze, podniósłszy głowę, patrzał w oczy Luzińskiemu, czoło mu się zachmurzało.
— Wypędził mnie, nie wrócę już tam, kończył przybyły, a że muszę o sobie sam myśleć, właśniem przybył do księdza kanonika dla informacyi. Nie wiem nic o matce, nic o ojcu. Ich stan, położenie, losy... nie mogły być zupełnie niewiadome księdzu kanonikowi? możebyście raczyli mnie objaśnić?
Kanonik zamknął brewiarz, usta zacisnął, milczał i myślał, stał się prawie surowym.
— Przecież doktór Mylius musiał wam o tem coś mówić? — zapytał w końcu.
— Nigdy nic.
— Nigdy? nic? — powtórzył ks. Bobek, hm! to musiał mieć słuszne do tego powody... a ja... tu kanonik się zaciął nieco, jakby mu ciężko było to powiedzieć, — ja o tych tam okolicznościach nie jestem uwiadomiony.
— Przecież wiem tyle, mówił Walek, że matka moja była w dalekiem pokrewieństwie z hrabiami Turowskimi.
— Z hrabiami Turowskimi? — znowu powtórzył kanonik spuszczając oczy na brewiarz, a kiedy to wiesz, musiało tak być.
— O ojcu zaś, o jego stanie, pochodzeniu, losach, nic nie wiem wcale... kończył Luziński, w papierach także nie znalazłem śladu...
— Nie ma śladu?... cicho szepnął ksiądz, to trudno kiedy śladu nie ma. Ja jestem stary, widzisz asindziej, pamięć osłabła bardzo, ludzi tyle mi się przed oczyma przesunęło, nic sobie prawie z dawnych dziejów przypomnieć nie umiem; nic! doprawdy, nic! Jedną bym ci dał radę, przeprosić Myliusa, boś go musiał bardzo obrazić, gdy aż do tego doszło, a to człek najpoczciwszy, najlepszy. On ci chyba potrafi coś powiedzieć, jeźli wie...
Walek, jakkolwiek niewielki znawca ludzi, spoglądając na księdza kanonika, mógł dostrzedz łatwo jego zakłopotanie pewne, zmięszanie, jakby walkę z samym sobą, i przymuszanie się do milczenia. Domyślał się, że kanonik musiał więcej wiedzieć daleko, aniżeli mówił, twarz jego mimowolnie to wydawała.
— Nie ma co o tem mówić więcej, dodał ks. Bobek, nic nie wiem... lepiej asindziej powiedz mi, co zamyślasz...
— Ale o czemże ja myśleć, co zamierzać mogę, podchwycił gorąco Walek, chodząc w tych ciemnościach, które mnie otaczają, wśród tego niepokoju i nieświadomości własnego stanu. Jakkolwiek się to może księdzu kanonikowi wyda niedorzecznem, postanowiłem wszelkiemi możliwemi środkami dotrzeć do prawdy, i jasno przejrzeć się w przeszłości mej... w losie rodziców. Już samo to, że jakaś tajemnica to okrywa, jątrzy i niepokoi.
Ks. Bobek westchnął.
— Moje dziecko, rzekł z łagodną powagą kapłana, nie ma nic zdrożnego chcieć poznać przeszłość rodziców, ale często... często, gdy się silemy odsłonić to co nam dłoń Boża zakrywa, gotujemy sobie smutek, boleść. Dziś pono dla wszelkiego stanu ludzi otwarte do wszystkiego wrota... na co ci to potrzebne? masz metrykę, Bóg ci dał urodzić się z prawych małżonków, masz nazwisko, opiekun dał wychowanie, na co ci więcej potrzeba?
— Pojadę więc do Turowa, boć tam mieszkała długo matka moja, ztamtąd za mąż wyszła, i wygnana zapewne, po zniknięciu męża... umarła z nędzy, z niedostatku, w miasteczku... Mamże na tę tajemnicę, okrywającą los ojca być obojętnym?
Ksiądz był widocznie zakłopotany.
— Nie bądź obojętnym, rzekł, módl się za duszę matki, na intencyą ojca, a cierpliwie czekaj, może się Bogu podoba odsłonić ci zakryte.
— W Turowie się coś dowiem?
— Od kogo? — zapytał powoli kanonik. Wypadki, o których mówisz, zajść musiały przed dwudziesty laty. Jeden hrabia mógłby coś o nich wiedzieć... a to dziś ruina, bez pamięci, często bez możności przemówienia słowa nawet. Dwór się odmienił, nowe przybyły osoby, starzy wymarli.
— Może nie wszyscy, przerwał Walek, spróbuję.
— Nie życzę, moje dziecko, odparł ksiądz, zrobisz jak chcesz, co do mnie, radbym cię odwieść od tego zamiaru upartego śledzenia. Ja nic nie wiem... nic się domyślać nie chcę, ale gdybyś też rozkopując groby, pytając umarłych, otrzymał odpowiedź bolesną, upokarzającą, przykrą...
— Wolałbym ja może niż niepewność, podchwycił Walek.
Kanonik zamilkł, gdy w ulicy żywy chód dał się słyszeć, i niespodzianie z za drzew ukazał się w słomianym kapeluszu doktór Mylius. Cofnął się aż, spostrzegłszy wychowanka swego, ale zmiarkował jakoś, pochylił się prędko do ramienia kanonika, i całując go szepnął mu:
— Muszę z jegomością dobrodziejem pomówić zaraz, by jeno nie było zapóźno...
Staruszek ścisnął go za rękę, i rzucił mu w ucho nawzajem:
— Nie zapóźno, i nie masz mi asindziej nic do powiedzenia, bądź spokojny.
Mylius odetchnął widocznie. Zostawało mu teraz raz wymknąć się jakoś tak, aby nie być zmuszonym rozpoczynać z Luzińskim rozmowy. Wziął kanonika pod rękę, i począł go prowadzić na bok, ale ks. Bobek nawrócił się, odszedłszy kilka kroków.
— Zostań ty tu, rzekł, muszę go odprawić.
Drepcząc posunął się ku ławce, przy której jak wkuty stał Luziński, i skłoniwszy siwą głowę, szepnął mu:
— Bądź zdrów, mój drogi, bądź zdrów, a może do zobaczenia, muszę się poradzić doktora, bo nie domagam...
Luziński żywo się pokłonił, jakby obrażony tą odprawą, i szybkim krokiem, gniewny, nie rzekłszy słowa popędził ku probostwu.
Doktór stał blady, patrząc gdy się przemykał, a zamyślił się tak głęboko, iż nie spostrzegł kanonika, aż mu staruszek powoli rękę pulchną, białą, ozdobną pierścieniem z ametystem, położył na ramieniu.
— Po co on tu przyszedł, zapytał, po co? czy prosił o pojednanie?
— Nie, odparł ksiądz Bobek, nie, zaciął się. Co tam między wami było?
Doktór głowę spuścił.
— Fraszka, rzekł, jam żywy, a to młode. Zapomniałem może, iż z palnym materyałem mam do czynienia. Ale nic się tak złego nie stało. Chłopiec zdatny, bardzo zdatny, a do niczego się nie brał, próżnował, może choć w ten sposób zmuszonym będzie iść w świat, i zarabiać na przyszłość. Tak by się to tu zmarnowało. Ależ, dodał doktór ciekawie, jeźli nie po zgodę, po cóż przyszedł?
— Zdaje mi się, rzekł powoli ks. Bobek, iż wywiedzieć się chciał o rodzicach? o ojcu?
— Powiedziałeś mu co dobrodziej.
— Ja? alboż ja co o nich wiem? Nie wiem! nie wiem...
Doktór popatrzał na kanonika, i jakby zdziwiony tą odpowiedzią, stał milczący.
— Bo, że tam jakieś kiedyś plotki, pogłoski, bałamuctwa chodzić mogły, co mnie to obchodzi? czy ja wiem co prawda? nic nie wiem...
Zamilkli oba.
— A mojem zdaniem, dodał ks. Bobek, nie bardzo waćpan dobrze zrobiłeś, żeś mu wcale nic de origine nie powiedział. Tajemnica jakaś, domysły głowę mu nurtują, chłopiec ciekawy, fantazya gra... Powiada, że pojedzie do Turowa, aby ztamtąd zasięgnąć wiadomości.
— Do Turowa! odparł doktór, ale w Turowie nikt mu nic nie powie, nikt nic nie wie... wszystko to wymarło. Hrabiego widzieć nie będzie. Zresztą, przerwał, poprawiając się jakby doktór, o co się ma dowiadywać, nie ma nic. Matka była jakąś niby krewną tego domu, to prawda, ale Turów opuściła, i gdy dziecię na świat przyszło... męża już nie było...
— Ale cóż się z nim stało? — zapytał doktora ksiądz Bobek, ciekawe nań zwracając oczy.
— Nic nie wiem, nie wiem, odparł doktór lekko poruszając ramionami. Na kłopot mój i biedę, z miłosierdzia się podjąłem opieki nad sierotą. Zawołano mnie do ubogiej kobiety, bardzo słabej, niemal dogorywającej. Opuszczona od wszystkich, zaklęła mnie ostatkiem głosu, który konał w jej ustach, abym dziecięciem, sierotą się zaopiekował. Nie miała czasu mówić mi o sobie, a papiery, jakie po niej pozostały, oddałem Luzińskiemu wszystkie. Otóż historya cała. Przywiązałem się, mój ojcze, do wychowanka, byłem może dlań za powolnym, pieściłem go, jak on mi słusznie wyrzuca, dla mojej własnej zabawy i satysfakcyi, niepamiętny jego dobra, a teraz zbieram owoce.
Kanonik nic nie mówiąc, rękę jego uścisnął.
— Na wdzięczność nie rachowałem nigdy, byłoby to podłością w mojem przekonaniu żądać zapłaty za spełnienie obowiązku, alem się spodziewał, że praca około tego dziecka, przy jego zdolnościach, nie pójdzie marnie. Inaczej się stało! westchnął Mylius — boję się o niego!
— Cóż ja ci powiem na to? odparł ksiądz Bobek, nic, chyba, że na twoją intencyę modlić się będę.
— Więc mówił, że do Turowa pojedzie! zawołał doktór jakby sam do siebie. — Ha! no — niech jedzie, już dziś sam sobą włada.
— Ale gdybyś mu przebaczył?
Smutnie uśmiechnął się Mylius.
— Ja się ani gniewam, anim tak twardy mój ojcze — ale dzieciak mnie nie przebaczy win moich. Są winy — dodał doktór — sam je czuję. Nie mówmy o tem.
— Jeźli o tem nie mamy mówić — przerwał ksiądz Bobek, to chodź-że zobacz róże moje. Są to w świecie może najwdzięczniejsi wychowańcy, patrz, czy to nie cud, z zielonych obsłonek, z twardego kija, siłą Bożą wystrzela kwiat barw tak ślicznych, wonny, ułożony w kształt niezrównany? Możeż być co na świecie piękniejszego nad to, i bardziej tajemniczego? ktoby się z gałęzi i liści mógł domyśleć i spodziewać takiego kwiatu? Gdzie on spał nim się rozwinął?
Ksiądz staruszek pochylał gałęzie róż, i z uśmiechem słodyczy pełnym, do ust je przykładał.
— To dziateczki moje niewinne! rzekł, jedyne, których gniewem Bożym straszyć nie trzeba, aby czarno nie wykwitły.
Doktór uśmiechał się także, dzieląc zabawę staruszka.
— To też u was jak w raju, zawołał, i oczy się pasą i woń aż do duszy idzie.
— A co najlepiej — dodał ksiądz, że mnie tu z waszego świata, clamor, strepitus, luctus i lamenta nie dochodzą, cisza i spokój, chyba pszczółka zabrzęczy.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ I.

Roger Skalski napróżno w pocztowej gospodzie szukał barona Helmolda; nie było go tam, chociaż niewyjechał dotąd z miasta. Służący nie umieli powiedzieć gdzie się podział, wiadomo było, iż tu żadnych nie miał stosunków, zrazu więc pan Roger przypuścił, iż może się z nim rozminął w drodze i pospieszył do domu, w nadziei, że go tam zastanie. Ale i tu go nie było, wielce zaintrygowany tem młodzieniec, trochę nawet tajemniczością tego kroku, pobytem, wszystkiem podraźniony, mimo wstrętu jaki miał do miejsc publicznych w miasteczku, zaszedł do cukierni Gorconiego, aby tu zasiadłszy w oknie na powrót znikłego barona czatować.
Cukiernia Gorconiego w tym samym rynku położona, nieopodal od restauracyi pani Pauze, samą naturą rzeczy była w antagonizmie i walce z sąsiadką.
Gorconi dawał kawę, herbatę, poncz, przekąski, mięsne nawet, co szkodziło restauracyi, szyld jego bardzo ozdobny często znęcał podróżnych. Gorconi się zdobył na bilard nawet.
Pani Pauze utrzymywała, że to jest truciciel, szalbierz, i że w jego domu dzieją się rzeczy, o których poczciwa gęba mówić nie może; nawzajem arystokratyczniejszy Gorconi śmiejąc się mawiał, że u pani Pauze sama gawiedź i bajbardzo się zbiera.
Na wyśmianie nieco kulawego jej bilardu brakło wyrażeń sąsiadowi, który się chlubił nowym, doskonałym i ustawionym wedle wymagań czasu i prawideł sztuki. O kawie, czekoladzie i ponczu restauracyi Gorconi nawet mówić nie chciał, w jednym wyrazie zamykał swój sąd o nich — pomyje.
Nie dziw, że pani Pauze, której donoszono potwarze, jakich się Szwajcar dopuszczał, na te pomyje odpowiadała jednym też wyrazem — trucizna.
Odmawiano sobie sługi, w miasteczku podzielono się na partye Gorconistów i Pauzistów — ale do wojny innej prócz na języki, nie przyszło.
Można sobie wystawić, jak przyjemnie być musiało Gorconiemu, gdy ujrzał arystokratycznego młodzieńca, wchodzącego o białym dniu do jego zakładu — owego Skalskiego, który nigdzie bywać nie raczył. Nie dziw też, iż sam Gorconi rękę przykładając do białego beretu, przypadł do dostojnego gościa, że chłopcy wszyscy zbiegli się z pokojów, i że cała cukiernia stanęła na usługi jegomości.
Roger padł na krzesło przy stoliczku u okna, ruchem ręki majestatycznym odprawił służbę, wziął gazetę i cicho szepnął, dając znak Gorconiemu, aby mu podał kieliszek biszofu.
Że ów biszof był spreparowany starannie, za to można zaręczyć, ale gdy na tacce udającej srebrną, z serwetką w ręku sam Gorconi przyniósł go i postawił, pewien swojego tryumfu — doznał pewnie przykrego uczucia — gdyż nie rychło do ust raczył go ponieść pan Roger. Oczy miał wprawdzie utkwione w gazetę, ale nie czytał, myśl jego błąkała się w przypuszczeniach, a wzrok ukradkowo pilnował rynku.
Przechodziło pojęcie co się z baronem stać mogło? Najprzód, po co do Turowa jeździł? powtóre, z czem z niego powrócił? nakoniec, gdzie i za czem uganiał się po miasteczku? Interesu pieniężnego niepodobna było przypuszczać, młodość barona, powierzchowność jego, pewne wieści z Warszawy jeszcze, kazały się domyślać, iż miał serce i rękę do zbycia! Szło więc o hrabianki! Jakiegoż środka dla zbliżenia się do nich chciał użyć? — To najbardziej obchodziło Rogera, który — choć się z tem nie wydawał, miał pewne myśli, zamiary, projekta, na Turów obrachowane.
Hrabianki były dwie, interes mógł się robić wspólnemi siłami, chodziło o porozumienie. Wszystko dobrze zważywszy Roger, jakkolwiek życzył dobrze siostrze, jakkolwiek rozczarowywać jej nie chciał — wcale nie rachował na to, żeby baron mógł się zająć Idalią.
Na pierwszy rzut oka jeszcze w Warszawie, Roger poznał w nim brata po duchu, męża stałych zasad, który kochać się, zająć i palnąć bąka z miłości nie potrafi. Oba byli nadto dziećmi wieku, i dla obu kobieta zawczasu przestała być ideałem, a była w niższych sferach zabawką, w wyższych spekulacyą. Roger sam kierując się tylko ambicyą w planach ożenienia, i tylko rachubą zdrową — nie przypuszczał, aby baron galicyjski, przybywający zdaleka aż tu, mógł po co innego jak po worek wędrować.
To się miało samo z siebie rozumieć. Zakochać się przy dobrej woli i usposobieniu można wszędzie, ale ożenić dobrze, najłatwiej tam, gdzie człowiek jest mało znany, a dobrze komedyę grać umie. Roger tak dalece postępowanie Helmolda znajdował trafnem, iż mu na myśl przychodziło je naśladować i wzajemnie do Galicyi się udać. Tam już za nim żaden zapach apteczny dojść nie mógł.
Rozumując tak sobie Roger, usta maczał we wcale nie dystyngowanym biszofie, przekonany, iż ten napój będzie tu najznośniejszym. Za każdym łykiem Gorconi mierzył go oczyma, szukał na jego twarzy objawów rozkoszy i zadowolenia — ale znaleźć ich nie mógł. Powiedział sobie w końcu, iż ludzie większego świata są zamknięci w sobie i nie zwykli wrażeniami się dzielić z otaczającymi. To go nieco uspokoiło.
Roger, myślał, zgadywał, rachował, i doszedł wreszcie do pewnego domysłu, który mu się zdawał szczęśliwym, szło o bardzo dyskretne sprawdzenie go, podniósł wejrzenie łagodne, acz poważne na Gorconiego, który skinienia czekał.
— Panie Gorconi!
— Do usług.
— Nie byłbyś też tak grzeczny powiedzieć mi, czy nie obserwowałeś podróżnego, młodego człowieka, który stoi na poczcie, w którą się udał stronę.
Gospodarz zaszczycony zaufaniem gościa, zbliżył się doń z miną tajemniczą.
— Ten młodzieniec, rzekł po cichu — wczoraj przez nieświadomość zapewne, poszedł na wieczerzę do garkuchni.
— Dokąd?
— Do Pauzy.
— A dziś?
— Dziś, dziś, dziś, jeźli go nie ma tam, a tam rzadko kto skosztowawszy pójdzie dwa razy, dodał szydersko, już trudno mi zgadnąć.
— Masz waćpan sprytnego chłopaka?
— A! panie dobrodzieju — jak ogień, słysz, Franek, chodź tu.
Roger wyjął złotówkę z kieszeni, chłopcu czarne oczki błyszczały jak dwa węgielki.
— Idź, mój kochany, rzekł cicho Roger — do sklepu Mordka Szpetnego, wiesz, że na tyle jest pokój, gdzie czasem wino pijają, nie pytaj o nikogo, nie mów nic. Zobacz, czy tam nie ma młodego, nieznajomego pana.
— Tego co wczoraj przyjechał na pocztę, z Turowa? pochwycił Franek.
— Tego samego.
— A jeźli jest? proszę pana.
— Jeźli jest, zobacz z kim jest, i wymknij się.
Instrukcya tak jasna, poparta złotówką, pchnęła chłopca piorunem. Roger ledwie miał czas raz skosztować biszofu, a nawet go już pochwalił, wywdzięczając się Gorconiemu, gdy Franek był nazad.
— A co?
— Jest panie, jest.
— Z kim?
— Z panem Mamertem.
— A! a! rozśmiał się Roger, pokiwał głową i dał jeszcze groszy dziesięć dodatku. Poczem z wielkiem podziwieniem Gorconiego, począł czytać gazetę i popijać biszof powoli.
Dobrze zrobił Roger, iż się z napoju wychyleniem nie spieszył, godzina bowiem upłynęła nim baron Helmold ukazał się z cygarem w ustach. Roger puścił go do gospody, wyczekał jeszcze kwadransik, zapłacił, grzecznie się uśmiechnął Gorconiemu, który zdjął beret dla uczczenia go — i powoli się wyśliznął.
— No — rzekł, zacierając ręce Szwajcar, niewiem wprawdzie co, ale się coś święci w miasteczku, poczyna się ruch, a mnie idzie o ruch. Gdzie ruch tam życie. Niech się rodzą, umierają, żenią, kłócą, byle był jakiś ruch, cukiernia zawsze na tem zyska. Coś się święci! nie ma wątpliwości — ale co?
I Gorconi głęboko utonął w zamysłach.
Ażeby wytłómaczyć czytelnikowi co pan baron Helmold mógł robić u Mordka Szpetnego przy butelce wina, z zupełnie nam nieznanym panem Mamertem, należałoby sięgnąć głębiej w biografią młodego Galicyanina, co się nam na teraz zbytecznem zdaje. Powiemy tylko, iż gdy go troskliwa o przyszłość mama wyprawiała w podróż odkryć ku nowemu światu, z nadzieją bogatego ożenku, przyszło jej na myśl, iż niejaki Klaudzyński, właściciel kamienicy i kupiec lwowski, ma rodzonego brata od młodości osiadłego i gospodarzącego w Królestwie, rządcą u hrabiostwa Turowskich. Klaudzyński Lwowski wielce był obowiązanym niegdy ojcu barona, chętnie więc gorąco polecający list dał do brata. O tym bracie, oprócz, że mu się dobrze działo u Turowskich, rzadko się dowiadywano, nie pisywał chyba zmuszony.
Trzymał się miejsca tego w Turowie od lat kilkudziesięciu — i, rzecz dziwna, gdy interesa pryncypała coraz upadały, osobiste pana Mamerta zdawały się w stosunku odwrotnym, coraz na świetniejszej stać stopie. Fenomen ten, niejednokrotnie w kraju naszym obserwowany, jest już niemal prawem ogólnem, gdy rządca zbiera — właściciel się rujnuje. Każdy naturalnie myśli najprzód o sobie, ale czemu umiejąc własnemi interesami zarządzać, nie może skutecznie cudzych ratować — trudno wytłumaczyć. Zwykle rządcy zrujnowanych ludzi, opowiadają, że się ich panowie nadto sami do spraw mięszali.
Jak tam było w Turowie, niewiadomo, hrabia Turowski nigdy do zbytku się nie zajmował majątkowemu interesami swojemi, ale pan Mamert własne tak prowadził, że przyjechawszy niegdyś na najętej furce do Turowa, i zacząwszy zawód swój od skromnej funkcyi pisarza, teraz liczonym był (na ucho) na kilkakroć sto tysięcy złotych. Wiedziano o ulokowanych przezeń summach różnych i odcinanych kuponach od listów zastawnych.
Mimo to bogactwo w pocie czoła i sumienia zarobione, pan Mamert był taki pokorny, łagodny, milczący, niepozorny, biedniuśki, że na oko niktby go nie posądził ani o zbytnią przebiegłość, ani o taką zamożność.
Chodził w szaraczkowym surducie zapiętym na wszystkie guziki, w czarnej chustce, często w butach kozłowych, a że twarz miał od ospy silnie poznaczoną, bladą i niewyrazistą, postawę nieuderzającą, w tłumie by tego geniuszu nikt nie postrzegł nawet. A geniuszu potrzeba było, aby od kilkunastu złotych, cicho, nie obudzając krzyku, nie dając powodu do zgorszenia, nie draźniąc nikogo, dorobić się kilkuset tysięcy.
Losy rodziny i majątków hrabiów Turowskich, zmieniały się, przechodziły przez rozmaite przesilenia, a Klaudzyński wszystko przetrwał. Umiał on stać się nieodbicie potrzebnym i nowej pani i jej otoczeniu, a pokorą swą przebijał wszystko.
Stan interesów tak był zły, iż nie raz już wpadano na myśl zmiany pana Mamerta, naówczas on pośpieszał sam z prośbą usilną o uwolnienie, przyznawał się do nieudolności, ofiarował ustąpić, ale kończyło się na tem, że niepodobna było się obejść bez niego.
Pan Mamert potrafił za dawniejszych czasów wcisnąć się w zarząd dóbr panien hrabianek, administrował też niemi, a był w równych łaskach, jak w pałacu. Rzecz fenomenalna — nie miał prawie nieprzyjaciół. Roboty jego szły cicho jak dobry zegarek.
Drugiego dnia po przybyciu, baron Helmold znalazł sposobność widzenia się z panem Mamertem, ale gdy draźliwej kwestyi dotknąć spróbował, Klaudzyński się skrzywił, ramiona podniósł do góry, a głowę schował w nie jak żółw i zaczął machać ręką, dając znaki baronowi, aby temu dał pokój. Zrozumiał on dobrze o co szło, i — po pewnem wahaniu się — dał Helmoldowi rendez-vous w miasteczku u Mordka Szpetnego.
Tem pilniej było porozumieć się o to z nim, młodemu myśliwemu na posagi, że traf najdziwniejszy, którego nawet wytłómaczyć nie potrafimy, — postawił go pod oknem w Turowie, w chwili, gdy hrabianka Iza uroczyste owe wyrzekła słowa, przyrzekając, iż gotowa pójść z zamkniętemi oczyma, za pierwszym, który się jej trafi.
Baron Helmold z rozpatrzenia się w Turowie wyniósł to przekonanie, iż zdobycie jednej z hrabianek nie będzie łatwem, że tysiączne przeszkody staną na zawadzie, i nim by się o to pokusił, chciał być pewien — jak się wyrażał — że gra warta świecy. — Na to więc potrzebnym mu był nieoszacowany pan Mamert Klaudzyński. Baron wiedział i o tem, że rządca zawiaduje dobrami hrabianek i sprzyjać pretendentom nie może — ale zdawało mu się, że o to jakoś ułożyć by się w końcu potrafił.
Na umówiony dzień niepoczesna figurka pana Mamerta stawiła się w oznaczonym miejscu. Baron zawczasu przygotował się do traktowania. Usiłować oszukać lub przechytrzeć pana Mamerta było śmiesznem, postanowił zażyć go z innej beczki.
Postawiono butelkę wina, które się reńskiem zwało, za czem przemawiał jego kwasek więcej niż zapach krzemienisty, — podano ser szwajcarski, żydóweczka zamknęła drzwi, a baron rzucił się najprzód na szyję nieco zdziwionego tą czułością drewnianego człowieczka.
— Panie Mamercie Klaudzyński, rzekł, — jesteśmy ziomkami, rodziliśmy się na jednej ziemi, rodziny nasze w dawnych i przyjacielskich zostają z sobą stosunkach, otwarcie więc do ciebie mówię, wyciągając dłoń jako do rodaka, pomóż mi...
— Panie baronie dobrodzieju — ozwał się, chowając głowę jak był zwykł, gdy pokornego udawał pan Mamert, byłbym najszczęśliwszym, gdybym w czem mógł, ale w czem że ja, mizerna kreatura...
— No, no — dosyć tego, bądźmy szczerzy, rzekł baron, matka mnie wyprawiła tu na odgłos przez brata pańskiego jej udzielony, o posażnych hrabiankach. Jakkolwiek my nieźle stojemy majątkowo, wszelako od przybytku głowa nie boli, chcąc coś na świecie znaczyć, pieniądze są potrzebne.
— Nader potrzebne — dodał potwierdzająco Mamert.
— Otóż widzisz pan, mówił baron, w imię stosunków jakie nas łączą, odzywam się do was, jako do rodaka (baron powtarzał tego rodaka, znać wierząc w skuteczność zaklęcia) — objaśnicie mnie. Jest-li możliwem otrzymanie ręki jednej z hrabianek i — stanowczo co, co, co one mają?!
Nastąpiło głębokie milczenie, pan Mamert siedział spokojnie zadumany, spoglądając to na kieliszek, to na barona, oczekiwać się zdawał czegoś jeszcze więcej. Praktyczny młodzieniec pomiarkował się, iż niedostatecznie rzecz wyłuszczył.
— Bo widzisz, panie Klaudzyński, dodał, pan jesteś zbyt rozsądny i wytrawny człowiek, abym pana próbował durzyć tem, że się zakochałem. Wiadomo panu, iż się już dziś ludzie nie kochają. Ożenek to interes, panie dobrodzieju, i godzi się koło niego chodzić jak około interesu, bacznie, pilnie, oględnie. Bądź otwartym. Wiem o tem, że pan rządzisz dobrami hrabianek, że masz dziesiąty grosz, no, i wygody z tego, że ci się nie może chcieć je wydać, bo byś na tem stracił, to rzecz jasna. Kochać ich znowu tak, abyś im poświęcał swoje dobro — nie możesz.
Mamert głowę schował głęboko, zgarbił się, zmalał, nic nie mówił, ale nie przeczył, patrzał w złotawy płyn kieliszka, oczekując co dalej będzie.
Baron ciągnął rzecz swoją.
— Widzisz tedy pan, że ja sądzę o tem rozsądnie, jak się należy, bez iluzyj. Ale, z drugiej strony, pomimo całej czujności hrabiny około hrabianek, prędzej, później, one w jakikolwiek sposób, znudzone, z domu wam uciekną.
Mamert ręką machnął i oczy tylko podniósł w niebo.
— Nie lepiej-że, kochany panie Mamercie, przewidując to ułożyć się z własną korzyścią? zapewniając sobie należne trudów wynagrodzenie, niż czekać aż piorun uderzy. A że uderzy, na to panu daję słowo uczciwego człowieka!
Przestraszone oczy pana Mamerta zwróciły się na barona.
— Daję wam jeszcze raz słowo honoru, iż na własne moje uszy (wypadkiem) słyszałem, jak hrabianka Iza zaklęła się, iż pójdzie za pierwszego lepszego, który się nawinie, byle raz uwolnić się z tych więzów.
Pan Mamert wciąż słuchał, potem wstał, westchnął, rozprostował się, ręką pogładził popiersiach, potarł czoło, utarł nos, i zwróciwszy się do barona, począł mówić tak cicho, że ledwie go było można dosłyszeć.
— Znając pańską familię — mam nadzieję — zwłaszcza, gdy tak szlachetne objawiasz uczucia, że mnie pan baron nie zdradzisz.
Obejrzał się.
— Daję panu słowo, jak grób milczę! zawołał baron, włażąc niemal na ramiona bojaźliwemu Klaudzyńskiemu, który się cofał.
— Otóż, co tu długo mówić. Widzisz pan, chociażby nawet... Ludzie tego nie rozumieją, zęby zjadłem pilnując ich dobra. Wszystko mnie winni. Ocaliłem tę fortunę. Trzysta korcy sieli tam, gdzie ja dziś sieję osiemset. Zdrowie straciłem dla nich, i klnę się panu, na moje sumienie nic nie zrobiłem dla siebie. Gdyby Turek sądził, to mi się za krwawe poświęcenie coś należy.
Pan Mamert mówił, jak widzimy i nie bardzo logicznie i począł od końca. Baron wysłuchał go cierpliwie.
— Ale do rzeczy, panie Klaudzyński — to wszystko prawda, pogadamy o tem. Co one mieć będą? Wszak posagi w ziemi.
— W ziemi! co za ziemia! jakie dobra! gleby, łąki, lasy! nadewszystko nieocenione lasy, a! lasy panie, sosny masztowe. Folwarki, zabudowania, młyny!
— Jakże to cenicie te dwie schedy?
Mamert się zamyślił.
— Powiedzieć milion, mało, dwa, możeby było za wiele, a kto wie? z lasami?
— A! gdyby to się z obydwoma można ożenić, zawołał, ręce zacierając baron.
— Druga, szepnął cicho Mamert, może nie wyjść za mąż. Będąc przy siostrze, wiadomo, są na to sposoby.
Baron żywo, gorączkowo zbliżył się do ucha Klaudzyńskiemu i coś mu szepnął takiego, że na bladą twarz jego rumieniec wywołał.
— Słowo honoru! rzekł głośno — dam na piśmie jeźli chcesz, to lepiej, ale pomóż mi szczerze, jako rodakowi.
A najprzód — którą brać?
Klaudzyński wypił wino i myślał głęboko, potem ścisnął rękę barona mocno i szepnął — starszą, — starszą, odważniejsza jest, prędzej się uda, młodsza nie ma ochoty wielkiej iść za mąż. Ale którąż by pan wolał?
Baron ruszył ramionami.
— Szanowny ziomku, zawołał — nie jestem młokos — panny obie ani ładne ani brzydkie, o kochaniu mowy być nie może, a robiąc interes — zawsze lepiej wybrać starszą. Ale nie dosyć powiedzieć, jak tego dokonać? czy iść przebojem otwarcie? przeciw macosze, Luisowi i Francuzom?
Mamert prędko, jakby muchy odganiał, zaczął ręką machać.
— Ale nie — nie, sekretnie — wszystko trzeba robić sekretnie. Panna odstała, znudzona, trzeba się pokochać i zawiązać stosunki. Być parę razy w Turowie, potem ja wskażę drogę do bilecików i trzeba wykraść, nic nie pomoże, trzeba wykraść, tak! tak! nie ma rady!
— No, to wykradniemy! zawołał baron — chociaż mnie tu obcemu nie przyjdzie to łatwo — ale mus...
Klaudzyński mimo łatwego zgodzenia się posmutniał, pił wino, ale pogrążony w zadumach głębokich.
— A w takim razie, cóż się z młodszą stanie? spytał baron, tę jeszcze ostrzej będą pilnować. Czyby obie porwać nie było lepiej?
— Ale to do tego jeszcze daleko — rzekł cicho Klaudzyński, niewiadomo, jak się rzeczy obrócą.
Spojrzał na barona zimno, a Helmold zmiarkował, iż tak ważną traktując sprawę, należało dobić targu i sprzymierzeńca związać.
— Nie wiem jak ci się to wyda — rzekł po chwili namysłu — ale gotów jestem z mej strony zobowiązanie się wydać na piśmie, z tem, iż pan wzajemnie czarno na białem, przyrzeczesz mi pomoc swoją.
Było to dictum acerbum, rzecz miała dwie strony, pismo wydało się niebezpiecznem, ale spuścić się na słowo barona, który tak chłodno rozumiał i robił interesa, nie radziła przezorność.
— Jeźli już pan baron jesteś tak łaskaw, zwłaszcza że wszyscyśmy śmiertelni (tu westchnął), po cóż robić dwustronną umowę, i mojego mizernego podpisu wymagać, kiedy w przyrzeczeniu swem wyrazić możesz, iż o tyle mi dasz, o ile sprawa się dokona? Mój dokument byłby zupełnie zbytecznym.
— To prawda, odparł baron stukając o stół, i gorączkowo śpiesząc związać się umową.
Żydóweczka weszła pewna, że obyczajem naszym, każą dać drugą wina butelkę, baron to z jej oczów i ruchu wyczytał, bo zaczęła od zabrania wypróżnionej.
— A no, rzekł, dobrego szampańskiego nam przynieś i arkusz papieru, i kałamarz i pióro.
Ostrożny bardzo Mamert, aby nie obudzić podejrzeń, dodał:
— Listowego papieru, kopertę, lak i pieczątkę.
Mrugnął oczyma baronowi.
— Tak, tak.
Żydóweczka odeszła.
— Cóż mi teraz radzisz? — spytał Helmold.
— Tsyt! tsyt! najprzód dziś, nie zwracając oczów na siebie, rozejść się. Potem, od tej chwili, pan baron mnie nie znasz, nie wiesz, nie gadasz do mnie.
— Dobrze.
— Gdy będzie co potrzeba, ja list pod adresem panny... panny Pauliny, złożę u Mordka Szpetnego, proszę się tu o niego dowiadywać. Ja im powiem o tem... Dziś, panie baronie, nic jeszcze nie umiem wskazać, oprócz że trzeba jutro, pojutrze do Turowa powrócić, na złe przyjęcie i kwasy się gotować, wszystko znosić, niewidzieć nic, niedomyślać się nic, gdy będą mówić, nierozumieć... Resztę pan i sam się domyśli.
Po cichu ścisnęli się za ręce.
Baron ani się spodziewał, że to mu tak łatwo przyjdzie, ale też nie wiedział o tem, że gdy pod oknem hrabianki Izy słuchał jej zaklęcia, pan Mamert nieopodal równie dobrze je pochwycił. Wylękniony tem postanowieniem panny, wolał naturalnie umówić się i pomódz baronowi, który tak dobrze wchodził w jego położenie, niż narażać się na niepewne losy.
Sura przyniosła szampana i nowe kieliszki, chcąc się pochwalić, że w ich domu wiedzą czem się co pije. Kontrahenci trącili się niemi milczący, i spojrzeli po sobie. Baron był ożywiony, Mamert zrezygnowany.
Umowa pod pieczęcią w kilku słowach natychmiast zredagowaną została. Helmold ją podpisał; ze spuszczonemi oczyma, skromnie, wstydliwie przyjął ją zacny Klaudzyński, rzucił okiem dla sprawdzenia redakcyi, i nim schował do kieszeni, odezwał się z czułością do barona:
— Panie baronie, słowo panu daję, jestem, czuję się rozczulonym. Powierzchownie sądząc, ludzie mogliby mnie obwiniać o chciwość, o frymark, ale Bóg widzi (tu oczy podniósł w niebo), ile ja tam pracy mojej włożyłem, mogę powiedzieć życia.
— Ja to rozumiem, podchwycił baron, i dlatego widziałeś sam, żem odrazu wszedł w twe położenie!
— Pan jesteś szlachetnym człowiekiem, i miło mi mu służyć.
Jeszcze raz ścisnęli dłonie, baron go pożegnał, w pierwszej izbie rozpłacił się, i poszeptawszy jeszcze na ucho, wymknął się z gospody, zapaliwszy cygaro.
Gra tedy się rozpoczynała.
Szedł z projektem rozważenia dobrze, jak ją prowadzić należało, i chciał zaraz napisać do matki w osłonionych wyrazach, dając jej znać, co się święci.
Nie domyślał się wcale, iż Roger go szpiegował, i zdziwił się mocno, gdy ledwie do listu zasiadłszy, posłyszał puknięcie, a w trop za niem ujrzał wchodzącego natręta.
Jest w obyczaju świata, iż takiego gościa wita się jak najczulej, aby się nie domyślił, iż w duszy się go przeklina. Przyjaciela można czasem zimnie, przyjąć, i odkryć mu stan duszy, dla natręta trzeba najwyszukańszej grzeczności, bo się go, niestety, oszukuje.
To też baron zerwał się jak piorun, rozpromieniał cały, i począł tak ściskać, a trząść jak piorun, a trząść oburącz chwyconą dłoń, jakby zbawcę witał. Roger to doskonale zrozumiał, i począł przepraszać.
— Ale zmiłuj się, jestem najszczęśliwszy, zawołał baron, niemając co robić, siadłem pisać do matki. Nic pilnego...
— Cóż tu u nas baron porabiasz?
— Otóż przyznam ci się, panie Rogerze, rzekł poufnie głos zniżając baron, że jestem w największym kłopocie. Zdaje się, mówiłem wam, iż mam tu w okolicy krewnych, przy tej zręczności odwiedzić chciałem poczciwego hrabiego Luisa... Myślałem, że to wszystko zbędę we dwa, trzy dni, tymczasem krewni wymagają w imię jakichś tam starych, zagmatwanych, głupich interesów, dłuższego pobytu. Chwycili mnie za poły, — niesposób się wyrwać, jestem w rozpaczy, prawdziwie w rozpaczy. We Lwowie kursa, mnie powracać potrzeba.
— Ale my na tem zyskujemy, rzekł Roger, bo dłużej cieszyć się będziemy jego miłem towarzystwem.
Baron westchnął.
— Wszystko to dobrze, ale kursa! Mam złotogniadą klacz, Ofelią, którą chciałem stawić, i sam myślałem prowadzić. Spóźnię się, niezawodnie spóźnię. Ofelii nie dam na dżokeja, bez siebie, i tracę, na tem, oprócz przyjemności wielkiej, jakie parę tysięcy reńskich, co najmniej.
Roger słuchał, jakby wierzył.
— A więc interesa jakieś? — spytał.
— Tak, niespodzianie, korzystają z mojej bytności, by je dokończyć. Matka obdarzyła mnie plenipotencyą.
— Jednakże do tego radybyście prawnika, lub przynajmniej wytrawnego człowieka potrzebowali...
— Nie wiem, rzekł zakłopotany baron.
— Jabym go wam nastręczył, rzekł Roger. Bywacie w Turowie, poradźcie się tamtejszego rządcy, jurysty i matacza jakich mało — Klaudzyńskiego...
Młodzi panowie spojrzeli sobie w oczy. Baron więcej z gniewu, że został odgadnięty, niż ze wstydu, zaczerwienił się jak wiśnia. Roger uśmiechał się. Na chwilę zamilkli oba, Helmold szukał w głowie wykrętu.
— Paradny jesteś, zawołał uderzając naiwnie niby rękami po kolanach, i śmiejąc się, radzisz mi, après coup, rzecz zrobioną. Ja wracam właśnie z narady z nim, bo Klaudzyński jest ze Lwowa, a matka u jego brata wyrobiła mi list do niego. Właśnie z nim mówiłem o moim interesie, ale to nie dla mnie człowiek, to nie jurysta, to sobie agronom, spekulant co trochę form liznął.
Roger z kolei złapany, zamilkł, uczuł się odparty, widział, że jeźli baron ma jakie plany, i osnuł intrygę, nie ma się z nią zwierzać ochoty. Postanowił go do muru przyprzeć.
— Wiesz, panie baronie, odezwał się ciszej, gdybym był na twem miejscu, korzystałbym z nader szczęśliwego skład u okoliczności.
— Jakiego?
— A no, dwie hrabianki bogate do wyboru.
— Ale czyż bogate?
— Pan Mamert by was o tem najlepiej mógł objaśnić, ja sądzę, że bogate.
— Tak, ale niezbyt młode, wcale nie ładne, a o ile z domu zmiarkować mogłem, nie radzi je wydać, i strzegą jak smoki ogrodu Hesperydów.
— Ba! zaśmiał się Roger. Smoki czasem śpią, jabłka zrywać się dają...
Znowu badawczo na siebie spojrzeli.
— Pan znasz hrabianki, panie Rogerze? spytał baron.
— Ja? zdaleka, parę razy widziałem je w towarzystwie, często widuję w kościele. Nie są ładne, ale ród znać, jest dystynkcya, przytem nie ma pono lepszych żon nad te, które wiele doznały przykrości w domu.
— Nie jest to pewnik, odezwał się baron, charakter kobiety nabiera cierpkości, której się potem niełatwo pozbywa, a kogo męczono, ten by rad swe męczarnie na drugich odemścić, i mąż pada ofiarą.
— Więc, odezwał się Roger, wcaleby wam na myśl nie przyszła żadna z hrabianek?
Baron spojrzał nań bystro.
— Nie, rzekł, dotąd... nie pomyślałem.
— Bardzo się z tego cieszę, zawołał Roger.
— Dlaczego?
— No tak, szczerze wyznaję, nie będę się z tem krył, widząc je tak opuszczonemi. Jesteśmy dobra szlachta, snuje mi się coś po głowie... kupujemy właśnie wioskę w sąsiedztwie. Cóżby mi szkodziło spróbować szczęścia?
— Zapewne, rzekł Helmold zadumany, zwłaszcza, że gdyby nawet mnie cóś podobnego do głowy przyszło, mamy przecie dwie, jest się czem podzielić.
— Z obcych tu nikt nie zajrzy, mówił Roger, rodzina stoi na straży, przyjedzie ktoś chyba jak wy, panie baronie, wypadkiem, to się go prędko pozbędą. Nie jestem zarozumiały. Myśmy szlachta choć stara, ale zubożała nieco, w innych może okolicznościach nie narażałbym się na odkosza, ale tu, panny znudzone, przyjmą każdego adoratora, a z familią...
— Familia nie dopuści, przerwał baron.
— Na to przecież są sposoby, dodał flegmatycznie Roger, nie trzeba nawet rachować na jej zgodę, trzeba się bez niej umieć obejść.
Tu zamilkł.
Zmierzyli się oczyma zapaśnicy, baron wszakże nie uznał właściwem zwierzać się panu Rogerowi, rozmowę postarał się obrócić w żart.
— Bawisz pan w miasteczku? zapytał Skalski.
— Nie wiem sam, chciałbym wyjechać jutro.
— A dziś program jaki?
— Żadnego, list do matki i spoczynek.
— To was zabiorę na herbatę do siebie.
Baron się zawahał trochę. Roger tembardziej nastawał, że wiedział, jaką tem przyjemność zrobi siostrze.
— Daję wam godzinę na napisanie listu, a potem przychodzę i zabieram gwałtem. Rodzice i siostra nie przebaczyliby mi, gdybym wam się dał tu nudzić w gospodzie.
Helmold opierał się nieco, ale i wspomnienie ładnej twarzyczki, zalotnych oczek panny Idalii, przyczyniło się może do skłonienia go, by przyjął ofiarowaną herbatę w aptece. Wziąwszy słowo, Roger pożegnał go i odszedł, śpiesząc nakazać przygotowania w domu.
Skalski stary był zbyt może zajęty, aby wypadek ten wielkie na nim uczynił wrażenie, choć druga już wizyta barona była mu bardzo przyjemną; panie obie zostały uszczęśliwione. Skalska z naiwnością wieśniaczki widziała w tem oznakę wrażenia, jakie Idalia zrobiła na gościu, a panna była pewną, że go za drugim strzałem dobije.
Pobiegła więc śpiesznie do swego pokoju, dla narady z panną Naramską, garderobianą z Warszawy, osobą pełną smaku i doświadczenia, która zawsze przypominać lubiła, że była lat dwa u modniarki i tylko dla słabości oczów zawód ten porzucić musiała. Otwarto szafę, powydobywano suknie, odkorkowano wonie i kosmetyki, i poczęło się wielkie dzieło stroju który miał baronowi dowieść, że nie w samych stolicach są elegantki.
Przez cały czas trwania tualety, panna Naramska była niewyczerpaną w opowiadaniach, ale z tego potoku słów nic prawie uszów Idalii nie doszło, tak była zamyśloną.
Plątały się po jej pięknej główce pytania bez odpowiedzi. Baron? czy prawdziwy baron? czy też bogaty? czy też ma serce? czy jeszcze wolny i niezakochany? coby go najłatwiej podbić mogło?
Biedne dziewczę nie spytało ani razu serca swojego, czy doń bije, duszy, czy się ku niemu porywa, przyszłości, czy się jasno wróży, — dziecię wieku, myślało o tytule baronowej, i o świetnym ekwipażu, któż wie, może o prezentacyi u dworu?!


ROZDZIAŁ II.

Niedaleko od grobli i młynów, którędy droga szła ku cmentarzowi, na samym skraju licho zabudowanego przedmieścia, stała uboga chata mieszczańska z ogrodem obszernym, do niej przytykającym. Był to obraz nędzy wśród ubóstwa, co ją otaczało. Cała ta część miasteczka nie odznaczała się zamożnością, ale ostatni dworek może ze wszystkich najbiedniej wyglądał.
Ogród należący doń, opasany był żerdziami, kołkami, chróstem i nie dobrze ubezpieczony od napaści stworzeń drapieżnych. Część jego schodząca ku stawowi, zarosła trawą, była tylko mokrą, torfiastą łąką, nie wiele pożyteczną, na wyższej uprawiono trochę warzywa.
Ale ta zagroda nie miała i w najpiękniejszej części swej pozoru dobrze zagospodarowanej, zagony podniesiono wysoko, gdyż łatwo je na wiosnę zalać mogła woda, nie były czysto i ładnie wyrobione, zdawały się na prędce słabemi rękami ogrzebane. Siedzące na nich warzywa, bujno też nie rosły, kapusta mała, ponachylana, kartofle powiędłe; trochę kukurydzy, a bliżej chaty mak; cebula, biednie i blado wydobywały się ziemi. Pod oknem nie było kwiatków, zdziczałe lilie z chwastów i pokrzyw ledwie głowy pokazać mogły.
Studzienka około chaty rozwaloną była na wpół, cembryny stare w ziemię wklęsły, żuraw się wykrzywił, a koryta zczerniałe, wydawały się jakby powygryzane tak je poszczerbiła wilgoć.
Kałuża wiekuista oblewała do koła studnię i zagradzała niemal ścieżkę do dworku, który podobniejszy był do mizernej chaty włościańskiej, niż do domu mieszczanina. Dach jego zjadły dawno mchy i trawy na nim porosłe: ale się powygarbiany trzymał jeszcze, choć razem z chatą ku ziemi przysiadł. Okna jej leżały prawie na przyzbie; a okiennice dawno się zamykać nie mogły. Obok stojące chlewki i oborka nie były świeższe ani piękniejsze, dawno ich znać nie poprawiano. I nikt tu też nie zobaczył dzieci przed drzwiami, które najuboższe ożywić mogą schronienie, zawsze było pusto i smutno.
Znać mieszkańcy chałupy już zrozpaczyli, żeby kiedy podźwignąć ją mogli i siebie, z obojętnością patrzyli na upadek.
Późno nad wieczór, gdy już mrok padał, a niebo po dniach skwarnych czarnemi się zaczynało obłokami okrywać, szedł z miasteczka młody człowiek niby na przechadzkę, oglądając się często, czy go kto nie widzi, czy kto znajomy za nim nie idzie, a niekiedy to dzieci, to kobiet o coś pytając. Zdaleka pokazywali mu wszyscy tę chatę opuszczoną. Zbliżając się do niej powstrzymał kroku, patrzał, i na twarzy odmalowało się uczucie boleści aż do ironii posuniętej — uśmiechał się.
Był to Walek Luziński.
Od czasu zupełnego wyswobodzenia z pod opieki doktora, męczyła go coraz potężniejąc myśl, żądza odkrycia swego pochodzenia, rodziny i odsłonienia tajemnicy okrywającej sierocą kolebkę. Postanowił był udać się do Turowa na zwiady, chociaż tam wiele sobie obiecywać nie mógł i sam nie wiedział jak się obróci. Ale nimby tego dokonał, chciał wprzód spróbować czy w miasteczku nie znajdzie jakiej nitki przewodniej. W tym celu znalazłszy jakiś pozór, poszedł do magistratu przejrzeć księgi ludności i szukać w nich nazwiska Luzińskich. Znalazł je nadspodziewanie łatwo, ale rodzina ta dosyć liczna przed kilkudziesięciu laty; zupełnie była teraz wymarła, tak, że z niej pozostali tylko w spisie, dwoje starych Luzińskich i wnuczka. Obok nazwiska odszukał też Walek numer ich posessyi, a po tych idąc wskazówkach, wieczorem, wstydząc się być widzianym, przysunął się pod nędzną chałupę, ostatni przytułek starych Luzińskich.
Długo błądził do koła, spodziewając się, że ktoś może wynijdzie z chaty, i że potrafi nie wchodząc do środka zawiązać rozmowę, ale — napróżno. Mrok padał coraz gęstszy, zwiększony chmurami, które się zewsząd powoli gromadziły, a koło dworku nikt się nie pokazał. Niecierpliwy, by się raz czegoś dowiedzieć, Walek odważył się wreszcie przestąpić próg i zajrzeć do wnętrza. Izba na lewo stała pusta, odarta, poczerniała, naprzeciwko drzwi tylko wisiał sam jeden obraz Chrystusa, pokazującego na bok przebity.
Gdy drzwi skrzypnęły, głos z alkierza spytał niewyraźnie — kto tam? Walek nie umiał inaczej odpowiedzieć, tylko: — obcy, podróżny.
— Czegóż wy tu chcecie? — odparł głos z alkierza, tu niedostaniecie nic, nawet wody. Stary z wnuczką poszli do lasu, a ja leżę chora, idźcie z Bogiem.
— Czy to dworek Luzińskich? — zapytał Walek.
— A juścić, a co wam do nich?
— Chciałem się o nich dowiedzieć?
— Dowiedzieć o Luzińskich, a co komu po nich? — mówił głos zbolały — co komu po nędzy?
Walek był w przykrem położeniu, i dalej byłby niewiedział, jak prowadzić rozmowę, gdyby po za nim nie otwarły się drzwi, a w nich ukazał się stary, przygarbiony dziad i blade piętnastoletnie dziewczę.
Dziad był okropny! taki, jakimi dzieci straszą, ogromny a przygarbiony, siwy, broda płatami czarna, jak okopcona, włos rozczochrany, pierś z pod koszuli zgrzebnej wyglądała jak bronz czerwony ciemna, stercząca kośćmi i guzami, w ręku trzymał kij, a na plecach w krzyż wisiała torba i króbka z grzybami. Oprócz tego przywiązaną miał wiązkę chrustu na ramionach, a dziewczę w wytartej, nie na nią robionej siermiędze, w szarej koszuli, podpasane paskiem czerwonym, w spódniczce sinej spłowiałej, nogi miało bose, a na głowie, na wypełzłych od słońca włosach jasnych, chustynkę ciemną bezbarwną.
Mimo to był wdzięk młodości, w bladej, wynędzniałej twarzyczce dziecka, którego dojrzałość spóźniły praca i boleść. Ząbki miała białe, oczy duże niebieskie, ale szyję i ręce spalone, zapracowane, a nóżęta poranione.
I ona szła z króbką na ramieniu, z dwojakami pełnemi jagód zmięszanych czerwonych i czarnych, a w torebce jej też coś ciążyło. Malownicze to były postacie dla artysty, ale bolesne zjawisko dla człowieka.
Oboje przybyli milcząco wpatrzyli się z ciekawością nadzwyczajną w Walka, jakby już dawno nie widzieli człowieka porządniej odzianego, na progu chałupy. Domyślił się Luziński, że starzec i dziewczę do domu należeli.
Dziad postawił króbkę na ławie, ciągle patrząc na Walka, a dziewczę po chwili do alkierza pobiegło.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł dziad — co to wam potrzeba?
— Nic — anom się przyszedł rozpytać o Luzińskich.
— O jakich? — spytał dziad.
— O tych co tu mieszkają.
— A po cóż wam to?
Walek się wstydził wyznać szczerze; i począł kłamać.
— Bo to widzicie — rzekł kręcąc — miałem przyjaciela w Warszawie, otóż on słyszał, że tu są jacyś Luzińscy, a że i sam się tak zwał i z tej okolicy pochodził, prosił mnie, abym się rozpytał.
Staruszek oparł się o ławę, bo był bardzo zmęczony.
— Ho! ho! — rzekł smutnie — byli Luzińscy na świecie, byli, ale już ich tak jak nie ma, i pytać nie warto. A co komu z nich, albo z ich nazwiska?
Westchnął ciężko.
— I nie musiał to być ten wasz przyjaciel Luziński z naszych, jeśli mu się dobrze działo, bo nam ino złe przychodzi.
I zamilkł. — Idźcie se z Bogiem — dodał po chwili — nie ma wam tu po co się trudzić. Tam stara moja dożywa w bólu, tu widzicie dziada, co dzień cały pracując jeść ciepłego wieczorem nie dostanie, a ot widzieliście i wnuczkę, która zostanie sierotą i zwala się może, jeśli miłosierna dusza jej nie przytuli. Widzieliście chatę co opada, ściany, co się walą, otóż to dola ostatnich Luzińskich. A powiedźcie przyjacielowi, niech o nich nie dowiaduje się, niech się nie przepytuje do nich, aby biedy nie zaczepiał.
Walek się tą odpowiedzią zaspokoić nie mógł.
— Przebaczcie mój stary — rzekł — że was trudzę — tamtemu też Łozińskiemu nie bardzo się lepiej działo, nie uląkł by się pobratymstwa, był sam jeden, sierota, rodziców nie znał, familii nie miał.
— Mówicie, że z tych stron pochodził? — zapytał stary zamyślony.
— Tak mi powiadał, ale niewiele o sobie wiedział, jak nic.
— Było tu tych Luzińskich dawniej dosyć — odparł dziad — ale powymierało i rozbiegło się, bo żadnemu nie szło, tylko my zostali, a i to nie na długo, do cmentarza niedaleko, nie zmogą się nas zanieść.
— Nie mieliście brata? — zapytał Walek.
— Dwóch, dwóch — rzekł stary krótko i niechętnie odpowiadając.
— Cóż się z nimi stało?
— Hm, co się z nimi stało? — rzekł z wyraźną niechęcią dziad. — Czyście sędzią, żebyście mnie pytać mieli, jak na spytkach? A co wam do tego, co się z nimi stało?
— Nie gniewajcie się mój ojcze, toć gdyby się okazało, żeście temu chłopcu rodziną, pewnie by wam też pomógł.
— Albo to ja czyjej pomocy, oprócz Bożej, potrzebuję, czy proszę? — zawołał dziad żywo — choć w łachmanach chodzę i na żebraka wyglądam, nie wyciągałem ręki i póki życia jej nie splami jałmużna. Zdechnie się, to zdechnie, a choćby wola Boża była to i z głodu! To co? albo to królowie nie żebrali i panowie nie marli bez chleba. Ino Bóg wie co komu przeznacza.
— Ale cóżby wam szkodziło biednego pocieszyć? — rzekł Walek pokorniej.
— Czem pocieszyć? że ma nędzarzy w rodzie i przeklon!... A choćby i ojca znalazł, pewnie się nim nie rozraduje, jeśli będzie Luziński. Bo już tak wola Boża chciała, aby co Luziński, był nieszczęśliwy, albo...
Tu urwał nagle.
— Idźcie no z Bogiem, idźcie — dodał.
Przez cały czas rozmowy, z alkierza twarzyczka bladego dziewczęcia patrzała, wlepionemi w Walka oczyma.
Dziad był widocznie zniecierpliwionymi chciał się ino pozbyć natręta, ale Walek nie odchodził, na szczęście, czy na biedę, z gromadzących się chmur w tej chwili lunął deszcz, jak z wiadra i raz po razu łysnęło okrutnie, a grzmot szeroko, hucznie rozległ się pomiędzy wzgórzami.
— A! mój ojcze, nie wypędzajcie mnie w taką ulewę — rzekł Walek — przysiądę na ławie i przeszkadzać wam nie będę.
Stary ruszył ramionami i zaśmiał się gorzko.
— Jak to nie będziecie przeszkadzać? — zawołał — dosyć byście siedzieli, to mi w chacie obcego człowieka czuć i jam nie swój. Siedźcie, kiedyście przyszli na biedę, ale dajcie mi pokój z Luzińskim, kiedybym ja sam rad zapomnieć, że się Luzińskim nazywam.
Uparty Walek zmilczał, ale po chwili szepnął:
— Ojciec tamtego miał imię Marek.
— To co z tego? — odparł, odwracając szparko stary — albo to jeden Marek włóczy się po piekle? Marek! albo ja wiem; co się z Markiem stało? albo ja wiem?
— Ale był w waszej rodzinie Marek?
Dziad się odwrócił od niego groźny.
— Z sąduście przyszli? hę? to mówcie, nie bierzcie mnie na wykręty. Wiecie, że był Marek, co wam do niego?
— Nie jestem sądowym i niewiedziałem, że jeden z waszych miał to imię, tylko wam powiadam co wiem.
— A ja wam powiadam, że niewiem nic — rzekł w gniewie dziad — nic, nic.
Usiadł na ławie, głowę spuścił na piersi i milczał. Dzieweczka wyszła z alkierza.
— Dziaduś, ja ognia rozpalę i babce zgotuję trochę mleka, com za jagody przyniosła.
— Czekaj aż ten pójdzie, a z nim burza. W pioruny ognia palić nie można, dym pociągnie ogień z nieba, to jutro i głowy nie będzie gdzie przytulić. Czekaj.
Tymczasem błyskało strasznie i deszcz lał, jak z wiadra, na dworze zciemniało zupełnie, smugi tylko światła bladego, to różowego, to sinego, przelatywały przed oknami, i piorun bił po piorunie na staw, bór i trzęsawice.
Dziadowi pilno było pozbyć się gościa, wyzierał przez zakopcone okienko, oba milczeli. Walek nie śmiał już pytać, czekał rychło burza nieco przejdzie, aby do miasteczka powrócić.
Wtem dziada zawołał głos z alkierza, i stary mrucząc, poszedł do łóżka chorej, która znać całą słyszała rozmowę.
Do Walka też doszły wyraźnie z alkierza następujące wyrazy:
— Stary mój — stary, co ci? kto tam jest? za co się gniewasz? czego on chce? Po co obcemu być przykrym?
— A jak nim być nie mam — przerwał dziad — albo wiem kto i po co przyszedł mnie badać? Ilem razy milczał, nie żałowałem, a często wygadawszy się odpłakał. Gada trzy po trzy.
— Bądź cierpliwy, stary, i z ludźmi i z losem trzeba być cierpliwym, co pomoże się tak sierdzić?
— Boby sobie nigdy nie poszedł — rzekł dziad.
— A o cóż on cię pyta?
— Kto go wie? o Luzińskich — ile ich było, co się z nimi stało! O tych, co pomarli wie ino Bóg, a o tych co żyją i on już zapomniał.
Gdy tak szemrano w alkierzu, dzieweczka obawiając się znać nadchodzącej ciemności, wśród której strasznego gościa nawet dojrzeć we wnętrzu chaty było trudno, próbowała rozpalić ogarek jakiś, który postawiła na kominie. Słabe jego światełko jeszcze bardziej ponurem czyniło to mieszkanie nędzy. Walek byłby chętnie wyszedł, ale choć grzmoty się zmniejszały, ulewa nie ustawała i owszem zdawała się zwiększać jeszcze.
Dziad po chwili wysunął się nazad z alkierza ponury i prawie gniewny, dziewczę do babki natychmiast uciekło.
Luziński wpadł na myśl spróbowania jeszcze inaczej starca, aby z niego coś wydobyć. Wstał z ławy i postąpił ku niemu.
— Panie Luziński — rzekł — nie będę się przed wami taił dłużej, nie dla przyjaciela to ja przyszedłem was dopytywać o rodzinę, ale dla siebie samego. Nazywam się Walenty Luziński, jestem sierotą bez ojca i matki, opiekun mnie opuścił, sam jeden na świecie, szukałem choć śladu mego pochodzenia.
Starzec uważnie nań popatrzał.
— A któż cię wie — spytał — czy wprzódy kłamałeś czy teraz? Jeżeliś Luziński to ci jedno powiem, abyś sobie w życiu nic nie obiecywał krom biedy i nieszczęścia, bo się żadnemu z nas nie wiodło.
— I mnie też — odparł Walek.
— Ojciec twój miał imię Marek? — spytał dziad przyglądając mu ciągle.
— Tak jest, Marek.
— Wiele masz lat? — szepnął stary.
— Dwadzieścia i dwa.
Stary znowu spojrzał i pomyślał coś, potem ramionami ruszył — zamilkł.
— A gdzieżeś się rodził? — spytał po chwili.
— Tu w miasteczku.
— A matka twoja?
— Matka moja mieszkała wprzódy w Turowie, potem czy ją wygnano, czy sama wyjechała. Ojciec znikł, niewiadomo gdzie. Sierotą wziął mnie doktór na wychowanie i byłem u niego jakby synem, ale w ostatku mnie wypędził.
— Bez kawałka chleba? — zapytał stary.
— Nie — mam z czego żyć.
— I mając z czego żyć, ręce zdrowe, głowę na karku, trzeba ci się czepiać familii, szukać kłopotu; dopytywać starych grzechów — rzekł dziad szydersko, o! toś już prawdziwy Luziński. Idź w świat pókiś cały, nie oglądaj się po za siebie, nie pytaj, miej rozum własny, bez ludzi obejść się trzeba.
To mówiąc, otworzył okienko i wysadził głowę, chmura już przeciągała, deszcz, którego strumienie zbiegały po lśniącej ziemi, ustawał, na niebie zielonawy błękit z za czarnych przeglądał obłoków, wieczór był znowu cichy, spokojny, a woń zroszonych ról i drzew napełniała powietrze.
— Idź z Bogiem — odezwał się stary do Walka, który stał zawsze w nadziei, że cóś się dowie — idź, idź, tu dla ciebie nie ma nic, panie Luziński, dobranoc.
Walek gniewny; skłonił głowę w milczeniu i wyjść nareszcie musiał.
Wprawdzie nic się nie dowiedział od starego, ale sposób w jaki go pytał, pół słówka, zapomnienia się biednego Luzińskiego, kazały się domyślać, że coś wiedział o rodzinie, może nawet o ojcu Walentego. Wyszedłszy młody chłopak, zniecierpliwiony, przemyślał nad środkami, jakiemi by mógł zmusić dziada do mówienia. Wzgarda z jaką go z chaty wyprawił, napełniała gniewem. Już był uszedł kilka kroków ku miasteczku, gdy w ogródku otaczającym chatę, dostrzegł biegnące dziewczę tylko co widziane ze starym. Wybiegło ono znać nie głównemi drzwiami, ale furtką do ogrodu i śpieszyło dając znaki Walkowi, żeby się za trzymał, oglądając się, czy z chaty stary go nie zobaczy. Zdziwił się Walek i zwrócił do płotu, dzieweczka przybiegła zdyszana; chwyciła ręką jedną za kołek, skoczyła na żerdź, i tak umieszczona, na pół pochyliła się do ucha Luzińskiemu.
— Paniczu — rzekła — babunia słyszała coście gadali z dziadem, ale dziad chory i gniewa się zawsze, a no jeźli chcecie pogadać i popytać, przyjdźcie kiedy go w domu nie będzie.
— A kiedyż nie będzie go w domu?
— Jutro z rana dziaduś idzie do Waniurki na robotę, ja będę pilnować i stać przed chatą. Jeźli wam pokażę palcem, o tak (uśmiechając się wabiła ku sobie) to wejdziecie, a jeźli od siebie, to nie. Dobranoc.
— Dziękuję.
Dziewczę zeskoczyło z płotu, i jak zając pobiegło w chwasty i między tyki fasoli, wśród których znikło.
Walek z uśmiechem zadowolenia wracał do miasta. Niebo się rozpogadzało, wieczór znowu był prześliczny, księżyc jak obmyty ukazywał się z po nad dalekich lasów. Luzińskiemu wcale nie było pilno do pani Pauze, szedł też powoli, zadumany nad swemi losy, wyszukując tylko suchszych ścieżek. Okolica miasteczka piaszczysta, po gwałtownej ulewie prawie już śladów jej nie przechowała, wody zbiegły i wsiąkły, drożyny były niemal suche. Walek szedł zwolna, w tem od miasteczka wywabione chłodem wieczora poczęły się zjawiać pary i całe kupki przechadzających. Wiedząc, jak przykre są wejrzenia ludzi nieżyczliwych, w chwili takiej przesilenia, jaką przebywał, — nie mając w sobie siły i spokoju by je znieść z czołem wypogodzonem, Walek usunąć się postanowił na bok, i wrócić drożyną pustą, okrążającą mieścinę za ogrodami.
Mały strumień osadzony staremi poobcinanemu wierzbami, kręcił się tu, dzieląc sady i warzywne zagony od łąki, we dnie chodzili tędy czasem ludzie do roboty, ale wieczorem ciasna dróżka wcale nie była uczęszczaną. Zdziwił się niezmiernie Walek, gdy na zakręcie ujrzał przed sobą powoli w tym samym kierunku idącego mężczyznę, którego nie poznał zrazu. A że w mieście wszyscy mu byli dobrze znajomi, zaciekawiony przyśpieszył kroku i zbliżywszy się, raczej domyślił się niż rozeznał owego nieznajomego, o którym świeżo rozpowiadano, że kupił Skalskiego aptekę.
Szedł on sam jeden, powoli bardzo, zamyślony może również unikając towarzystwa i spotkania. Po niejakim czasie odwrócił głowę, postrzegł Luzińskiego i stanął. Walek sądząc, że mu się chce dać wyminąć, bo ścieżka była tak ciasna, że we dwóch iść nią było niepodobna — pośpieszył, mijali się w istocie i Luziński odwrócił był głowę umyślnie, gdy doktór Walter zaczepił go sam, cichem: — dobry wieczór.
— Dobry wieczór, panu dobrodziejowi — odpowiedział, odwracając się nieco Luziński.
— I śliczny wieczór — rzekł łagodnie nieznajomy, jakby wciągając w rozmowę.
Ciekawy Walek wcale się jej nie myślał opierać, rad był pochwalić się znajomością doktora Waltera, wstrzymał się więc ośmielony, i odparł:
— Właśnie i mnie ta burza wstrzymała za miastem w chacie; musiałem ją przesiedzieć.
— A wiem — odezwał się doktór Walter — bom ja chronił się od niej naprzeciwko, widziałem pana. Wybrałeś sobie najnędzniejszą chałupę.
— Niemiałem wyboru — skłamał Luziński — tak burza nadeszła nagle, a była krótka, ale straszna.
— Kto nie widział cyklonów na morzu indyjskiem i burz w zatokach chińskich, ten o burzach w ogóle mówić nie może — odezwał się nieznajomy, jakby umyślnie przedłużając rozmowę.
— Muszą to być wspaniałe obrazy?
— Majestatyczne, jak owych kosmicznych sił objawy, wśród których człowiek i życie wydają się nicością — mówił Walter. — Wśród takich kateklyzmów dopiero pojąć można, jak życie nasze jest fenomenem małej wagi, dla tego universum, w którem wrą siły niezwyciężone. Widząc jak śmierć jest nieuchronną, wierzy się w nieśmiertelność.
Walek zmilczał, szedł teraz powoli, dając się z sobą równać towarzyszowi, drożyna nieco się rozszerzała, mogli więc zmieścić się obok, choć Luziński brodził w trawie wilgotnej. Ale ciekawość nie dozwalała mu tak porzucić człowieka, który sam pierwszy go ku sobie znęcił.
— Wszak się nie mylę, rzekł po chwili Walter, jesteś pan wychowańcem tego doktora Myliusa, którego niedawno tu bliżej miałem poznać przyjemność?
Walek skłonił głową.
— Byłem nim, rzekł krótko.
— Ja choć prawie nikogo nie znam, z twarzy i postawy oswoiłem się tu ze wszystkimi, mówił powoli Walter, wciąż bardzo uważnie wpatrując się w Luzińskiego. Bardzo długo nie byłem w kraju, chociaż niegdyś się w nim urodziłem. To jest, dodał, nie w tych okolicach, dalej nieco. Teraz zachciało mi się wrócić, i osiąść w stronie rodzinnej, ale mi tu tak pusto, jak wszędzie.
— Pan Dobrodziej nie masz familii? — spytał Walek.
— Żadnej, żadnej, byłem sierotą, gdym opuścił kraj, a teraz i mogiłbym swoich nie znalazł. Jest-to smutna dola, ale się do wszystkiego przywyka w świecie, nawet do takiego sieroctwa.
— W moim wieku, a nawet jeszcze w latach pańskich, stworzenie sobie rodziny, stosunków nowych nie jest niepodobieństwem.
— W pańskim wieku jest to możliwe zapewne, w moim już nie. Człowiek się staje egoistą, szorstkim, dzikim, i szuka tylko takich stosunków, które każdego dnia, gdy mu zaciężą, zerwać potrafi. Ale osamotnienie przy pracy umysłu i ducha, nie jest szkodliwem, mówił doktór powoli, owszem, daje ono pogląd zdrowy na świat, stanowisko wyższe, niezależne, mające swój urok i swe słodycze...
— Ja także z musu, ozwał się Walek, — bo zupełny sierota, a stosunek mój ze światem nie wiele mi od niego obiecuje, — ja także muszę się przygotować do pustelniczego żywota wśród tłumu. Za młodu już wcale mnie świat ten nie nęci.
— To źle, rzekł nieznajomy.
— Widzę go czarno.
— Jeźli się widzi to panu, a nie przewiduje, powtórzę, to źle.
— Dlaczego?
— Dlatego, że są pewne fazy życia, przez które człowiek prędzej lub później przejść musi. Jak roślina puszcza liście, łodygę, pączki, nim rozkwitnie i wyda nasionka, tak człowiek musi przejść przez entuzyazmy, złudzenia, namiętności, rozczarowania, eksperymenta, nim mu prawnie wolno będzie zostać zimnym widzem tej sceny.
— A nie możeż wyższa organizacya, lub raczej odmienna, wyprzedzić tych praw ogólnych, i z nich się wyłamać wyjątkowo? — spytał Walek.
Nieznajomy słuchał go z zajęciem, gdy rozmowa weszła na cokolwiek zawilsze zadania, zdawał się ciekawie czekać próby pojęć i siły umysłu młodzieńca, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach, coś jak radosne uczucie błysnęło w oczach.
— Masz pan co do roboty? — spytał nagle Luzińskiego.
— Nie, jestem wolnym.
— Więc chodźmy, przejdźmy się razem, miłą mi będzie z panem rozmowa, dodał Walter, poprosiłbym nawet do siebie.
— Tambym mógł spotkać doktora Myliusa, a to by mu zrobiło przykrość zapewne.
— Wątpię, ażebyśmy go spotkali o tej godzinie, odezwał się Walter. Zresztą, choć od nieznajomego to pytanie wyda mu się dziwnem, o cóżeście się właściwie poróżnili i rozeszli? Możebym potrafił?...
Walek dziko spojrzał.
— Będę szczerym, łatwiej mi to przyjdzie z nieznajomym, niż ze znajomymi, rzekł stanowczo, uprzedzenia, które człowiek czuje w drugich, przeciw sobie usta mu wiążą. Pan, spodziewam się, uprzedzonym nie jesteś. Doktór mnie, a ja doktora zrozumieć nigdy nie mogłem. Dwie nasze natury, cały świat od siebie przegradzał. Ja czuję w sobie coś wyższego, i z prawa tego, co nazywam demonem moim, sądzę się upoważnionym, nieco może lekko postępować z drugimi. Jestem to, co ludzie zowią zarozumiałym. Mówię, co myślę. Los mój nie jest na wysokości mych pragnień. Źlem zrobił może, iż o to obwiniłem doktora który mnie wychował, ale on wziął to za obelgę, co było wybuchem młodzieńczym.
Walek tłumaczył się bardzo zręcznie, ale pod jego wykrętną tkanką wyrazów czuć było zepsute chłopię, które sofizmatami przed sobą samym się wykłamuje.
— Pewny jestem, że jedno uniesienie, odparł powoli Walter, doktór Mylius byłby panu przebaczył, ale ono musiało być w związku z całem jego postępowaniem poprzedzającemu. Powiedz mi pan szczerze, otwarcie, jak lekarzowi, co cię tak boli.
— Wszystko! — zawołał Walek, życie, położenie, zależność, potrzeba walki, więzy społeczne, formy, ludzie.
— Ale mój panie, odparł doktór, toby cię zupełnie uczyniło niezdatnym do życia, i niezdolnym do zwycięztwa! Taki stan duszy, to istotna choroba? Jakże ona przyszła? zkąd? wyniosłeś ją z kolebki, czy zaczerpnąłeś w zepsutem powietrzu, które cię otaczało?
— Alboż wiem! ze świadomością nie byłem badaczem i obserwatorem własnego wzrostu i formacyi. Sam dla siebie jestem zagadką, to wiem, że się czuję nieszczęśliwym, chciwym wszystkiego, do niczego może niezdolnym, chyba myślą... czyn mnie nudzi i zniechęca, niecierpliwi opór, przygnieciony siłami, któremi pogardzam, oburzam się, nieumiejąc potargać ich więzów.
Walter słuchał ciągle chciwie. W tej chwili wyszli byli z za ogrodów, szersza między płotami droga wiodła ich wprost do dworku zajmowanego przez Waltera.
— Chodź pan ze mną, odparł chłodno, będziemy mówili o tem. Nie gardź pan jak wielu rówieśników starością, ani zetknięciem się z nią, choćby ono zrazu walkę poglądów wywołać miało. Z pewnością wcale różnie zapatrujemy się na świat, a mimo to przyjść możemy do pewnego porozumienia. Czyś pan kiedy pracował nad sobą? — zapytał.
— W jakiem to rozumieniu pan mówisz? — rzekł Walek, pracowałem wiele, bo chciwy byłem wiedzy, ale nic mnie nie zaspokajało, rzucam się na pastwę coraz nową, wiecznie głodny.
— Nie mówię o tem, pytam czyś pracował nad złamaniem i poddaniem sobie woli własnej? czyś opanował człowieka duchem? rzekł Walter.
— Nie, bo byłem i jestem tego przekonania, zawołał Luziński, że instynktom własnym potrzeba puścić cugle, bo one są wskazówką przeznaczeń.
— Do pewnej miary może, zawołał Walter, ale przekroczywszy ją, wpada się w fatalizm i w szał może, naówczas wszystko się wydaje usprawiedliwionem, i człowiek pędzi ku przepaści.
— Ale w przepaści czeka go śmierć, nicość, sen Hamletowski bez marzeń — i koniec.
Zamilkli, Walter był zafrasowany, stali na progu dworku.
— Chodź pan do mnie, rzekł, i przyjmiesz czy nie, co ci powiem, posłuchaj.
Doktór zapalił świeczkę, i wprowadził przez sień zarzuconą do tego pokoju, w którym przyjmował Myliusa. Walek nie chciał okazać zdziwienia, ani nawet zajęcia nagromadzonemi tu przedmiotami, rzucił na nie okiem, i na podanem krzesełku usiadł.
— Mimowoli zaczepiliśmy o najważniejsze zadania życia, rzekł powoli Walter, stanęliśmy u granicy, po za którą umysł nie przechodzi, bić się tylko i rozbijać o nią może. Pan z młodzieńczem zuchwalstwem mijasz co pod stopami, a chciałbyś chmury dłonią pochwycić. Tymczasem życie wymaga przejednania się z rzeczywistością do pewnego stopnia. I są dwa żywoty człowieka, z których on jeden sobie wybrać może, albo w społeczeństwie stać się jego cząstką powolną, uległą, spokojną, zgadzającą się z warunkami bytu, które ją otaczają, albo stanąć po za niem, wyrzec się rodziny, uczucia stosunków, oddać nauce, badaniu, życiu ducha... Jedno z dwojga.
— Ja bym dodał, rzekł szydersko Walek, trzeci rodzaj życia, w walce z ludźmi i ze światem.
— To nie jest trzeci rodzaj życia, bo to nie jest życie, odparł Walter, jestto trzepiotanie się ptaka, którego sidło trzyma za gardło.
— W ten sposób potrzebaby geniuszowi milczeć, przykroić się do dobrych kształtów pospolitych ludzi, i abdykować.
Nie, rzekł uśmiechając się Walter, prawdziwy geniusz zwykle dobrowolnie przywdziewa szatę szarą, idzie z robotnikami na pole, ale głazy, które oni w dziesięciu dźwigają, podnosi na dłoni, drzewa wyrywa z korzeniem, i potem poznać się daje — czynem nie słowem. Słowo! tę apotezę czynu, w którem się on odbić powinien, dzisiejszy wiek wybrał sobie za godło, za narzędzie i nadużył go i przechwalił je i sponiewierał zarazem. Wszystko też dziś w słowo przerasta i na słowie się kończy. Widzimy w sprawach bezsilność jak największą, której towarzyszy potęga słowa niezmierna. Z wielkich ludzi wpływ wieku porobił wielkich retorów. A im naród który na drodze ducha wieku zaszedł dalej, tem też w słowie zawarł, lub chciał zawrzeć więcej. Patrzcież! ilekroć obietnice wielkie chce ziścić, ręce mu opadają, niemocen jest, niezdolny. Pan wierzysz w słowo, nieprawdaż, i także do czynu niezdolnym się czujesz? — zapytał doktór.
— Prawda, rzekł nieco upokorzony Walek, spuszczając oczy.
— Powtóre, abym chorobę waszą bliżej wam samym uprzytomnił, odgadując jej symptomata, mówił Walter, badając go wzrokiem przeszywającym, powtóre... wy chcecie życiu jakimś sposobem sztucznym dać najprzód wszystkie do działania narzędzia, nim do czynu przystąpicie. Mówicie sobie, zyszczę lub dobiję się bogactwa i mienia: przewagi w społeczeństwie jakkolwiek bądź a dopiero potem działać zacznę. Otóż w ten sposób nie idzie się wcale do czynu, ale do bezczynności. Dobry rzemieślnik jest właśnie ten, który własnemi rękami potrafi ukuć sobie narzędzia pracy. Kto w pocie czoła nie dobił się grosza, wziętości, imienia, ten ich użyć nie potrafi. W darach losu jest jego szyderstwo, podaje on pieszcząc wszystko, ale to narzędzia, kruche, połamane i zardzewiałe...
Walek zupełnie zamilkł, ostatnie wyrazy dotknęły go tem mocniej, że przed nim samym odsłaniały duszy jego tajniki, przestraszył się prawie. Prawdzie tych słów chciałby się był sprzeciwić, a nie mógł, zmięszany nie wiedział już co począć, gdy Walter, jakby ulitowawszy się nad nim, zamilkłszy, zwrócił rozmowę nagle.
— Ale o tem wszystkiem, rzekł, młody mój przyjacielu, stokroć jeszcze mówić będziemy mieli zręczność. Są to zadania niewyczerpane, głębokie, bardzo dobre na długie wieczorne rozmowy dwóch samotników. Zwróćmy się do potoczniejszych rzeczy. Czy myślisz pan w miasteczku pozostać?
— Sam nie wiem, rzekł dosyć nieśmiało Luziński, który zmierzywszy siłę swego przeciwnika, wiele stracił ze zwykłej zarozumiałości. Położenie moje zmieniło się tak nagle, żem się jeszcze opamiętać nie mógł.
— Aleś pan skończył nauki? — z uśmiechem dodał Walter, choć nauki się nigdy nie kończą, a u nas, gdy kto z niemi rozbrat bierze, nazywa się, że je dokończył.
— Otóż ja, odparł Luziński, wedle pospolitego wyrażenia je skończyłem, ale chciałbym, pracować.
— Co pana nęci głównie?
— Literatura, rzekł Walek.
Była chwila milczenia, doktór na pozór bardzo ostygły, przypomniał sobie, że gościa wedle obyczaju krajowego, niczem nie przyjął — poszedł do szafy, powtarzając kilkakroć — literatura! i dobył z niej spleśniałą nieco flaszkę.
— Wypijesz pan kieliszek tego wina, retour des Indes? zapytał. Ma być przedziwne, ale ja wina nie lubię.
To mówiąc nalał kielich i postawił go przed Walkiem, jeszcze raz powtarzając:
— Literatura!
— Tak, rzekł po chwili, rozumiem co pan nazywasz literaturą, ale Bogiem a prawdą — chcąc być w całem znaczeniu literatem, potrzeba zostać encyklopedystą, nauczyć się wszystkiego, aby panować nad wszystkiem. Literatura w swej najlżejszej formie dotyka nieustannie najważniejszych zadań naukowych, życia, filozofii, nawet rzemiósł i techniki. Ktokolwiek nie dosyć zbrojny pracą wielostronną, wybrał się w tę drogę, zdradza swą nieświadomość na każdym kroku, bałamuci siebie lub drugich. Jeźli chce być sumiennym i ograniczy się kółkiem szczupłem nabytej wiedzy, będzie jednostronnym, monotonnym. Chcesz pan być literatem, a zatem wiesz, że masz na zostanie nim pracować do śmierci, usque ad finem.
— A intuicya? spytał Walek.
— Przepraszam pana, pij pan to wino; wiesz pan czem jest intuicya? Jest-to określenie tego stanu ducha, z którego sobie psychologia sprawy nie zdała. Ale jak się do intuicyi przychodzi? poprzednią pracą i ogromną gimnastyką myśli. Tylko gibki i wypróbowany umysł odgaduje.
— A talent! spytał znów Luziński.
— A talent? to może tylko oszczędność czasu, nie siły. Talent daje prędzej pochwycić, i dla tego tylko więcej.
— A geniusz — dodał wreszcie ciszej chłopak.
— A geniusz — to zagadka, to choroba, ale z pewnością rzecz tak osobliwa, że na długie wieki jedną taką spotykamy kometę.
Rozmowa stawała się niepodobieństwem. Luziński w duchu sam przyznawał, że jej z doktorem nie mógł utrzymać. Zadania dlań nowe, Walter widocznie miał już gotowemi, obrobionemi rozmyślaniem długiem. Może w skutek tego umiarkowania jakie okazał Luziński, doktór szczególną jakąś zdawał się dlań mieć sympatyą. — Sprowadził sam rozmowę na inne przedmiota, począł rozpytywać, słowem, ujmował tak Walka, jakby chciał go do siebie zbliżyć i stosunki z nim poufalsze zawiązać.
Młody człowiek — słusznie czy nie, przypisał to w duchu wpływowi doktora Myliusa, który sam czuwać nad nim niemogąc, znać go temu zastępcy pilno polecił.
Trudno określić jakie ta rozmowa w ogóle zrobiła wrażenie na Luzińskim — był nieco nią przybitym, ale zajętym mocno, myśl jego ze ścieżek powszednich wyżej nieco się wspięła.
— Jestem sam, rzekł nareszcie, żegnając go Walter. Mylius mało ma czasu żeby mnie odwiedzać, gdy nie będziesz miał co lepszego do czynienia, przyjdź do mnie. Mogę ci być radą i pomocą, nie gardź, proszę, sercem życzliwem.
Luziński powiedział kilka słów grzecznych i wyszedł, ale już na progu ozwała się nałogowo stara duma.
— Gdybym był pospolitym człowiekiem, juścić bym go tak nie zajął? rzekł w duchu, a on się zna na ludziach.


ROZDZIAŁ II.

Gdy wrócił do restauracyi pod Różą, już pani Pauze znudzona długiem oczekiwaniem na niego, poszła była na spoczynek, w sali grali jeszcze w bilard nieznużeni sekretarz z pocztmistrzem i oberkelnerem do puli; ale nie chcąc się przyłączyć do ich towarzystwa, Luziński wziął klucz i poszedł na górę rozmyślać. Ci panowie wydawali mu się za poziomemi istotami, restauracya strasznie lichą, pokój z firankami nieosobliwym, a teraz napuchła gosposia, zwiędłą. Rozmowa nastroiła go jakoś do innego świata.
Chwilami tylko, gdy obok stanął obraz ubogiej chaty Luzińskich, strasznego dziada, nędzy i upadku, dreszcz po nim przebiegał. Z pod tej strzechy przejście do gabinetu Waltera, wydawało mu się jakby marzeniem nieprawdopodobnem.
Długo chodził po swoim pokoju, a że ten znajdował się wprost nad sypialnią przyjemnej gospodyni, nic dziwnego, iż niespokój ten ducha swojego lokatora, niemogąc zasnąć, przeklinać musiała.
Inwentarza myśli pana Walentego spisać nie jesteśmy w stanie — wiem tylko, że jak w starym lamusie było tam wszelkiego najróżnorodniejszego sprzętu bez miary, i w wielkim nieładzie rozrzuconego.
Najdroższe rzeczy ocierały się o najpospolitsze, najdziecinniejsze myśli o najwznioślejsze idee niedosnute i rzucone.
Powoli sen mgłą marzeń osnuł to wszystko, pokrył i z za gęstych kłębów jej, nic już widać nie było, dusza odpoczywała, fantazya, jak dziecię co się wybrykało, twardym snem leżała spowita.
Gdy się pan Walenty obudził, słońce i pani Pauze oddawna już wstały — ruch był w domu zwykły, trzeba się było spieszyć na kawę do gosposi, której grzeczność jeszcze Luzińskiemu była potrzebną. Ubrany zbiegł, przepraszając tym razem znowu zapuchłą panią Pauze. Jóźka nie zawołana przyszła z kawą.
— Zkądżeś pan tak późno wczoraj do domu powrócił? spytała kwaśno jejmość.
— A nie wydasz mnie pani?
— Cóż to za sekreta?
— Poznałem się wczoraj z tym nieznajomym, który mnie u siebie zatrzymał.
Pani Pauze spojrzała jakby niezupełnie dowierzająco.
— Słowo pani daję. Jest-to bardzo uczony człowiek — dodał Walek, a dom jego wygląda na bibliotekę i muzeum.
— Cóż to za jeden?
— Stary doktór, odpowiedział Luziński, więcej nie wiem.
Pani Pauze głową kiwała.
— Musi być bardzo bogaty.
— Nie żonaty? naiwnie spytała gospodyni.
— Nie żonaty, bez familii, cały zatopiony w książkach.
— Widziałam go zdala, nie wydał mi się tak starym.
— Ale ma lat pewnie pięćdziesiąt, choć się dobrze trzyma.
— To by się jeszcze mógł ożenić — szepnęła pani Pauze po cichu.
Kobiety w ogóle, w mężczyźnie widzą tylko męża, — ci co się na mężów nie zdali, są jak puste orzechy na śmiecie.
Walek przypomniawszy sobie, że powinien być na przedmieściu rano, porwał prędko za kapelusz, pośpiech ten nie podobał się gospodyni, która kwaśną zrobiła minę.
— A jak panu pilno! i dokąd-że? znowu do tego doktora.
— Nie, pani, mam interesa.
Sercowe, szepnęła jejmość.
Walek ruszył ramionami. — Na ten czas! rzekł żywo i wyszedł.
— Jednak bym ciekawa była wiedzieć dokąd tak poleciał? mówiła w duchu piękna wdowa. Pomyślała chwilę, kazała przywołać Hankę i coś jej poszeptała na ucho. W chwilę później, narzuciwszy chustkę na głowę dziewczyna wybrała się na miasto, a gdy się jej Jóźka spytała dokąd idzie — uśmiechnęła się tylko figlarnie. Nie śmiano pytać ulubienicy jejmości.
Walek wyśliznął się na wczorajszą ścieżynę za ogrody, i tamtędy niepostrzeżony dostał się na przedmieście. Zdala już przed chatą postrzegł na płocie stojące dziewczę, które zobaczywszy go, szybko zaczęło dawać mu znaki, aby szedł prędzej, a odebrawszy skinienie, znikło, kryjąc się w chacie.
Walek pospieszył wewnątrz. W pierwszej izbie czekała nań dziewczynka niby przybrana w trochę świeższe łachmany, do zgrzebnej koszuli przypięła sobie czerwoną różyczkę u szyi, a w zblakłe włosy wpięła kwiatek zerwany w ogrodzie.
Wielkiemi oczyma patrzała na Walka i pokazała mu alkiérz staruszki.
Wszedłszy tu, nic zrazu nie dojrzał Luziński, tak było ciemno, po chwili dopiero, oczy wiedzione głosem, dostrzegły na tapczanie leżącą kobietę, której twarz drobniuchnemi zmarszczkami jak siatką była okryta. Siwe, małe, czerwono obramowane oczy starej, pilno się w niego wpatrywały.
— Toś jegomość Luziński? zapytała go słabym i jakby wylękłym głosem.
— Tak jest, odpowiedział.
— Tutejszy?
— Urodziłem się tutaj, ale ojca ani matki nieznałem, nic o nich niewiem. Z metryki tylko czytam, że był Marek.
— Marek? kiedyż to było, kiedy?
— Dwadzieścia i dwa czy trzy lata.
— Co się z nim stało?
— Nie wiem.
— A z wami?
— Doktór wziął mnie na wychowanie:
— I nic wam nie mówił o rodzicach.
— Ani słowa. Pytałem się go nieraz o nich, zbywał mnie tem, że nic nie wie. W papierach po matce, widzę, że imię miała Teresa i że mieszkała przy krewnych w Turowie.
Spojrzał na staruszkę, której oczy łzami były zaszły, w milczeniu ocierała je koszulą grubą, chciała niby coś mówić i wstrzymywać się zdawała niepewna. Skinęła na dziewczynkę, stojącą w progu i przysłuchującą się ciekawie, aby odeszła.
— Jabym wam coś powiedzieć mogła może — odezwała się drzącym głosem — ale po co wam to, na co się przyda wiedzieć?
— Mówcie, mówcie, proszę was, zawołał żywo Luziński — ja muszę, ja powinienem znać przeszłość rodziców.
— Ale na miłość Bożą nie zdradźcie mnie, żem wam to mówiła! odezwała się stara.
— Nie lękajcie się, nie lękajcie.
— A gdy umrę, dodała, dajcie na Mszę Świętą do Fary ze duszę moją.
Tu zamilkła.
— Wasz ojciec Marek, co tu darmo zapierać, był najmłodszym bratem mego męża. Stary mój, waszym stryjem. Rodzice dawno pomarli, bieda jeszcze nie była w dom wlazła, tylko jedną nogą. Trzech ich było. Marek najmłodszy, a był i przystojny i zdatny i żwawy, tylko że mu się w chacie pracować nie chciało. Poszedł na gwałt do szkoły, mówili, że się dobrze uczył, ale i szalał też dobrze, a nie słuchał nikogo. Mój go, jako starszy, okrutnie karcił, poczęli się jeść kłócili bezustanku, aż Marek zmusiwszy braci do podziału i zabrawszy swoją schedę w groszu, — cośmy się nań zadłużyli żydom, a to nas zgubiło — poszedł w świat. Nie było o nim słychu długo, tylko mój, że go nie lubił. mówił ciągle: — zobaczycie, że się szubienicy dobije. Jam go jak mogła broniła. Naraz dają nam wiedzieć, że jest w Turowie u hrabiów. Myśleliśmy, że albo za pisarza poszedł, albo do ekonomskiej służby, bo był zdolny i szkół trochę liznął, ale mój przypada raz i powiada: — wiecie czego się dorobił? a to liberyą wziął i lokajsko służy. Choć to może nic złego i na dworze talerze odmieniać, bo i z takiej biedy ludzie rosną, wszelako nam było sromotno. Mieszczanie na tę służbę nie idą ochotnie, a co Marka, to nam żal było. Aleśmy myśleli, że już wielka bieda koło niego być musiała i straszny niedostatek i desperacya, kiedy się w to zaprzągł. Znaliśmy go, że był strasznie dumny, opryskliwy, nie tykaj go, a wiedzieliśmy jak mu to w tej poniewierce musi być strasznie ciężko. Ano wiele czyni kto musi.
Walek pochmurniał, oczy spuścił w dół, ojciec jego lokajem, serce mu biło sromem okrutnym.
Stara mówiła dalej.
— Nie prędko się potem wszystko wydało, albo i nie wszystko. Ja wam tyle powiem co wiem, bo reszty odgadywać trudno, kiedy się na to nie patrzało.
Była na dworze w Turowie, mówią, daleka krewna czy powinowata hrabiów, panna Teresa, a miała być bardzo piękną na podziw i bardzo dowcipna że koło niej chmary ludzi biegały. Otóż i Markowi przyszło zadurzyć się w niej, a oszaleć tak, że gdy inaczej zbliżyć się do niej nie mógł, poszedł tam lokajsko służyć. Znać może się z panną porozumieli, niewiem. Ino to pewna, że ktoś im potajemnie ślub dał, ale nie było dokąd i jak się schronić i co dalej poczynać. Miłość zawsze ślepa, w pierwszej chwili niewidzi nic, dopiero się jej oczy otworzą aż po czasie.
Co się tam stało dalej, już ani ja, ani pono nikt nie wie. Na dworze bawił jakiś krewniak Turowskich, młody człek, który się też w Teresie kochał. Jednego rana Marek znikł, a owego znaleźli w progu oficyn, pod oknami prawie Teresy — zabitego. I nie było wątpliwości, iż go, z zazdrości czy sprawiedliwej czy nie, zamordował, bo się niepokazał więcej.
Wydało się sekretne zamążpójście Teresy i Turowscy precz jej kazali iść ze dworu. Przybyła słyszę do miasteczka biedna, w nędzy, i tu zmarła.
Więcej by pono doktór wam mógł powiedzieć, ja tyle tylko wiem.
Mówiła, a Luziński pogrążony w myślach, z dłoniami na twarzy, rozpłomieniony zemstą jakąś niezrozumiałą, słuchał milcząc. Nie dobyła mu się łza na powieki, pił gorycz tych dziejów zapomnianych i czoło oblewało się wstydem, serce ściskało gniewem na świat i ludzi — za co? on sam wytłumaczyć by nie umiał, za to, że los uczynił go dzieckiem niedoli, grzechu i występku! Chciał się dowiedzieć przeszłości, i odsłoniwszy rożek jej zasłony — zadrżał.
Teraz pragnąłby był może wrócić do wczorajszej nieświadomości, tak twarda rzeczywistość przechodziła wszelkie domysły, swą szkaradą i zagadkowością.
Pojął on dla czego Mylius nigdy mu nic przez miłosierdzie o rodzicach nie wspominał — dla czego młodzieńczych jego marzeń tym skrwawionym nie chciał przykryć całunem.
Gdy stara mówić przestała, nie rzekł słowa, i jak pijany zataczając się, wyszedł z chaty. Dziewczę patrzyło nań z politowaniem i długo wzrokiem ścigało, gdy się puścił sam, niewiedząc dokąd idzie, drogą ku cmentarzowi.
W takiem usposobieniu ducha, nie widzi się nic, nie myśli o niczem, — ból nie dozwala oprzytomnieć — nie postrzegł też wcale Luziński, że wczorajszy jego znajomy i przyjaciel doktór Walter jakimś dziwnym wypadkiem znajdował się z przeciwnej strony ulicy, widział go wchodzącego i wracającego z chaty, ale nie chcąc zapewne zawiązywać rozmowy, cofnął się i skrył, dając przejść Walkowi.
Zdawało się upokorzonemu tą powieścią przeszłości, iż wrażenie na jego twarzy ludzie czytać będą, nie poszedł więc do miasteczka, lecz pociągnął drogą około cmentarza wiodącą w pole ku Turowu. Instynktowo czuł, że czas, rozwaga, zresztą sama siła cierpienia złamie je, ukoi i że z pogodniejszą twarzą, panem siebie, powrócić będzie mógł do miasta, gdy ochłonie.
Okolica po za cmentarzem, kędy gościniec szeroki, piasczysty prowadził na Turów, była dosyć smętna, i pusta. Drogę wysadzono niegdyś brzozami, które powychylane dziwnie w różne strony, rosły, czerpiąc więcej życia z powietrza, niż z bezpłodnej, jałowej ziemi, na której tylko piołuny, kupki macierzanki i ubogie skabiozy gdzieniegdzie porastały. Dzień był skwarny; koniki polne szeleściały w powietrzu skrzydłami, cisza zalegała szeroko okolicę i ptaszęta się nawet ozwać nie śmiały. Wkrótce gościniec wtoczył się w sosnowy bór, równie opustoszały i cichy, w dali na krzyżujących się drogach widać było gospodę. Ale Walek idący śpiesznie, byle iść i złamać się trudem, nie widział nic przed sobą i nie postrzegł nawet, że przed austeryą stał pochylony powóz, od którego wyprzężono konie. Na kłodach drzewa, nieopodal od niego, siedziały dwie kobiety, a trzecia już nie młoda, chodząc lamentowała nad wypadkiem. Wedle wszelkiego podobieństwa, Luziński byłby uniknął niepotrzebnego spotkania, do którego wcale nie był usposobionym w tej chwili, gdyby mógł je wcześniej przewidzieć. Ale pogrążony w myślach, nieopatrzył się gdzie był, aż o trzy kroki od tych pań, które już od dosyć dawna przypatrywały mu się z wielką ciekawością.
Nie staraliśmy się zbyt troskliwie odmalować czytelnikom jak wyglądał pan Luziński w nadziei, że się z charakteru młodzieńca, powierzchowności domyślą. Był w kwiecie wieku — i choć nie piękny, ale twarz miał charakterystyczną, nie szkodził jej wyraz ironii jakiejś i szyderstwa i oczy ciemne, bystre, przeszywające. Z ciągłego ruchu ust, wejrzeń, czoła, które się fałdowało i wygładzało, poznać było łatwo duszę namiętną i charakter niespokojny — ale dla wielu ta oznaka burzliwości wewnętrznej nie jest odstraszającą, — wiele — zwłaszcza ciekawych istot niewieścich, woli te fale miotane wichrem namiętności, niż spokojne zwierciadła, w których się swojemu własnemu niebios szafirowi przypatrywać mogą.
Walek nie miał ani zbyt arystokratycznej powierzchowności, ani nadto pospolitej, roztropność i przebiegłość czyniły jego fizyognomię sympatyczną w pewnej mierze. Ubiór naostatek nie będąc zbyt wytwornym, dowodził przynajmniej pewnej zamożności i oryginalnego smaku. Walek nosił go z zaniedbaniem wcale niezłego tonu, choć może za daleko posuniętem.
Jeszcze był dosyć daleko od tych pań, gdy korzystając z chwilowego oddalenia się podżyłej osoby, wyglądającej na guwernantkę, lub ciocię, — starsza (poznaliście już pewnie dwie hrabianki z Turowa), odezwała się do młodszej:
— Patrz, patrz, los prowadzi tu jakiegoś jegomości młodego, wcale przyzwoicie wyglądającego, zawiązuję rozmowę, intryguję go, interesuję, chwytam zręczność, i każę mu się wykraść.
Emma się rozśmiała głośno.
— A! moja ty Izo, do czegóż ty już z tą swoją manią zamążpójscia nie dojdziesz. Wszak to może być Bóg wie kto... może lokaj kanonika, albo policyant z miasteczka?
— Ale nie, ja mam przeczucie, odparła Iza, to jest bardzo przyzwoity człowiek, to jest istota przeznaczona, predestynowana. Patrzaj-że tylko, idzie jak jasnowidzący, pędzi nie wiedząc dokąd, i ani się domyśla, że los, fatalizm, gna go tu do starej panny, której koło w powozie na to się tylko złamało, żeby on mógł ją tu dogonić, poznać i... zaślubić. Jakże ty możesz tego nie czuć, że w świecie wszystko się dzieje w ten sposób, jakby od wieków było osnute i przewidziane? Napróżno my sobie wystawiamy, że coś możemy sami, miota nami burza, i rozbija gdzie się jej podoba. Patrz, wcale nie brzydki, ale dziko mu z oczu patrzy, dziwnie zdaje się pogrążony w sobie, zrozpaczony. Może szedł się powiesić, łatwiej się zechce ożenić.
Emma śmiała się, ale obie nie spuszczały oka z przybywającego, który dotąd ich jeszcze nie zobaczył. Stara ochmistrzyni krzątała się około powozu, była to czcigodna pani Osuchowska, od dzieciństwa towarzyszka hrabianek, która teraz tę tylko missyę miała, że im na spacery i do wyjazdu służyła jako opiekunka i przewodniczka.
Walek Luziński szedł aż do samej niemal kłody, na której panny siedziały, i tak się zamyślił, że dopiero usłyszawszy śmieszek tłumiony panny Emmy, podniósł przestraszoną głowę, i spojrzał wielkiemi zdziwionemi oczyma. Na myśl mu przyszło, że należałoby się ukłonić, powoli zdjął kapelusz, pochylił głowę, dojrzał powozu złamanego, poznał nawet starą landarę Turowską i natychmiast osnuł projekt ofiarowania swych posług.
Zyskiwał na tem przeważną dystrakcyę w smutku, zresztą, może według słów Izy, była w tem wola przeznaczenia. Odzyskał przytomność, zimną krew i prawie przytomność umysłu.
— A! przepraszam, rzekł, wpadłem tak... panie darują. Jakiś przypadek! możebym mógł być w czem użytecznym?
To mówiąc spoglądał na powóz, i na panie. Iza śmielsza, i tego dnia w awanturniczym nieco humorze, postąpiła parę kroków naprzeciw niego, pilno mu się przypatrując. Pół szydersko, pół seryo odezwała się wskazując na pochyloną landarę.
— W istocie możesz nam pan być bardzo użytecznym, starając się zapobiedz, aby nam prędko nie naprawiono powozu.
— Jakto pani? — zapytał zdumiony Walek.
— Jest-to nasza tajemnica, odezwała się hrabianka, wolemy sobie posiedzieć w lesie, choćbyśmy grzybami karmić się miały, niż powracać się nudzić do domu.
— A! panie się nudzą! — rzekł Luziński, jak szczęśliwy, kto się nudzić może?
— Co pan mówisz? — przerwała Iza, której oryginalnie rozpoczęta rozmowa bardzo przypadła do smaku, jak to być może?
— Tak jest, rzekł Walek, tylko szczęśliwi ludzie się nudzą, nieszczęśliwi prawdziwie męczą się.
— A nuda nie jest męczarnią?
— Nuda jest czczością, pragnieniem, głodem duszy.
— Pan jej nie doświadczasz widać?
— Nie, pani, na to nie mam czasu.
— Pozwoli się pan spytać, kogo mamy honor?
— A! pani, honor mnie spotyka, ja jestem człowiekiem bez nazwiska, bez stanowiska, bez tytułu, bez zatrudnienia, i z mnóstwem podobnych bez, to jest znaków odjemnych.
— Skromność, która jeszcze więcej zajmującym pana czyni, odezwała się Iza śmiejąc. Ale cóż pan o tej skwarnej godzinie robisz w lesie?
— Zadajesz mi pani nader trudne do rozwiązania pytanie, rzekł ośmielając się coraz bardziej tonem rozmowy Walek. Mogę poprzysiądz najuroczyściej, że niewiedziałem dokąd szedłem i po co.
Iza bystro spojrzała na Emmę, jakby jej powiedzieć chciała. — A widzisz?
— Miałem na barkach ciężar jakiś smutku, którego pozbyć się potrzebowałem, poleciałem z nim w pole.
— I zgubiłeś go pan? — spytała hrabianka.
— Jeszcze nie, ale trochęm o nim zapomniał.
— Powiedz-źle pan komplement, masz na niego miejsce.
— Nie umiem prawić komplementów, rzekł Walek uśmiechając się ironicznie. Jako człowiek znaków ujemnych, nie należę do tego świata, w którym komplementa latać zwykły, nawykiem owszem do prawienia niegrzeczności.
— A! więc jest świat taki?
— Jest pani świat walki, w którym ludzie chodzą jak jeże kolcami nasrożone.
— To nas pan pokaleczysz? — śmiejąc się rzekła Iza.
— Nie, odparł Walek, bo nie mamy z sobą żadnych stosunków, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, drugi raz w życiu nie spotkam hrabianek Turowskich.
— A! pan wiesz już kto my jesteśmy?
— Któżby pań nie znał? całe miasteczko zna dwór Turowski, choćby z kościoła.
— Otóż masz, szepnęła Iza, cała tajemnica, którą otoczyć się chciałyśmy — stracona, cały urok nieznajomych — zgubiony. Pan masz tę wyższość nad nami, że nas znasz, gdy my nie wiemy dotąd...
— Niech pani wierzy, że nie warto tej tajemnicy odsłaniać, straciłbym na jej odkryciu. Jestem nic nieznaczącem zero dotąd... nic nie mówi moje nazwisko...
Iza poczęła mu się przypatrywać uważnie, śmiałość z jaką odpowiadał, wielce się jej podobała, postąpiła krok bliżej ku niemu.
— Ponieważ chcesz pan dla nas zostać pięknym nieznajomym z romansu Walter Skota, zgoda na teraz. Ale biorąc na siebie tę rolę, powinieneś wiedzieć, że ona wkłada pewne obowiązki. Nieznajomy po spotkaniu w lesie, ukazuje się następnie w nowej i świetnej postaci.
— Toby było dla mnie niepodobieństwem, rzekł uśmiechając się Walek, nie należę do szkoły Walter Scottowskiej, która jest przestarzałą, ale do Dumasowskiej... i gotów jestem powtórnie gorzej się przedstawić, niż po raz pierwszy... jako sierota, bez rodziców, jako Paria, jako dziwotwór...
Tu westchnął, łzy mu się w oczach zakręciły, wspomnienie istotnego jego losu krwią mu zalało twarz, chwycił się za głowę i odwrócił żywo.
Wszystko to tak było niespodzianem, dziwacznem, że panna Iza niewiedziała co myśleć, sądziła że to jest żart, a usłyszała jęk. Walek oczyma osłupiałemi patrzał nie widząc w dal.
— Co panu jest? co panu jest?
— Przebacz pani, rzekł głos zmieniając, w istocie chciałem, myślałem, że potrafię pokryć wielką boleść płaszczem żartu, ale ona górę wzięła...
Nastąpiło przykre milczenie, scena rozpoczęta tak ochoczo, nagle zmieniła się w tragiczną prawie. Iza uczuła się mocno zaciekawioną i zobowiązaną do pocieszenia dziwnego tego szaleńca, Emma napróżno ciągnęła ją za suknię i szeptała.
Chodźmy, to może waryat.
W istocie ostatni wybryk zakrawał na szaleństwo, ale Iza nie mogła tak łatwo wyrzec się swojego bohatera predestynowanego; ścigała go oczyma!
Luziński odszedł kilka kroków, zdjął kapelusz, długie włosy otrząsnął na barki, poszedł do cebra przy studni, i zaczerpnąwszy dłońmi wody, zlał rozpalone czoło, potem niemy padł na oddalony stos drzewa, i ze spuszczoną głową milczący zadumał się.
— Nie, nie może być waryat, zawołała Iza, ale widocznie jest pod ciężarem jakiejś boleści, wypadku, nie wiem... nie jest szalony, jest oszalały.
Ochmistrzyni, pani Osuchowska, która całej scenie zdala była przytomną, równie z pannami zajęła się losem młodzieńca, podeszła ku niemu i spytała:
— Co to pan cierpiący?
— Tak pani, mocno.
Staruszka, której kolońska woda służyła za panaceum, podała mu flaszkę odkorkowaną.
— Bardzom pani wdzięczen, to mi nie pomoże, rzekł Walek.
Pani Osuchowska domyśliła się po staremu, że pewnie zjadł co niestrawnego nieborak, i cicho, skromnie spytała:
— Czy pan co zjadł?
— Zjadłem pani boleść wielką, której nie mogę strawić, rzekł zniecierpliwiony Walek, zrywając się, przepraszam.
Ochmistrzyni ruszając ramionami odstąpiła, Luziński poszedł jeszcze raz czoło obmyć, i jakby uspokojony, powrócił do hrabianek.
— Niech mi panie darują, rzekł spokojnie zupełnie, moje niedorzeczne postępowanie. Nie umiałem być panem siebie. W istocie wybiegłem z miasteczka pod wrażeniem wielkiej boleści, starałem się ją ukryć, buchnęła ze mnie, ale już wszystko wróciło w karby.
— Bardzo mi pana żal, odezwała się Iza, tem więcej, że nie wiedząc co boli, trudno dać lekarstwo.
— Serce pani, ale serca bólów jest rodzajów tyle, a na wszystkie jedno stanowcze lekarstwo — śmierć, i jedna prawdziwa ulga — czas.
— Nie sądź pan żeśmy płoche i szczęśliwe aż do nieposzanowania bólu. Któż mógł przewidzieć, że tak wesoło rozmawiając z nami, męczyć się będziesz? Współczucie daje prawa pewne. Mów pan, prosiemy, kto jesteś? możem ci być pomocą?
— Nie pani, pomocy obcej nie żądam, jest ona niepodobieństwem, przyjm pani podziękowanie tylko.
— To powiedz choć nazwisko.
— Nie mogę, nie mam nazwiska, muszę się go dorobić... nie mam rodziny, nic, oprócz sieroctwa. Ale wierzę w to, że wola i praca wiele mogą.
— I szczęście, dodała Iza.
— W szczęście nie mam wiary, ale w upór i złamanie przeciwności.
Iza coraz bardziej, coraz śmielej przystępowała do Walka, dziwaczny obrót rozmowy wyegzaltował ją, — zdawało się jej, że w istocie ten nieznajomy mógł być człowiekiem przeznaczenia. Rysy jego twarzy zdawały się jej jakby gdzieś we śnie widzianemi, dźwięk głosu niby słyszanym przed laty, nawet ruchoma fizyognomia młodzieńca, była jej sympatyczną, biło z niej i tryskało życie. Gdyby w wieku XIX zakochanie się było możliwem, powiedzielibyśmy, iż panna Iza się nagle zakochała, użyjemy jednak skromniejszego wyrażenia — zajął ją mocno.
Przez myśl jej przebiegło, że mogłaby być opatrznością, pociechą, podać mu rękę zbawczą.
— Wszakże, odezwała się po chwili, choć napróżno Emma trochę wylękła usiłowała ją od rozmowy odciągnąć, mógłbyś mi pan zwierzyć swą historję, nie mówiąc nazwiska. Wiesz kto jestem, nie zdradzę pana.
— Moja historja zamyka się w dwóch słowach, rzekł Walek podnosząc głowę trochę komedyancko do góry, nie znałem matki, nie wiem nic o ojcu, nawet czy umarł lub żyje, w pieluchach sierota wzięty byłem na wychowanie przez dobroczynnego człowieka, który będąc sam, a niechcąc sobie kupić papugi, ani starać się małpy, ani obciążać psem, karmił i odziewał lalkę, co mu w wolnych godzinach szczebiotała. Nie mogę się skarżyć, było mi dobrze u niego, był łagodny, karmił łakociami i pieścił, nie myśląc, że los nie potwierdzi tych pieszczot. Wyuczono mnie wszystkiego, czego uczą dzieci, aby je przyjemnemi uczynić, nie tańcowałem gawota tylko, zresztą umiałem i umiem co potrzeba. Z tego wszystkiego wyrosłem znudzony, zniecierpliwiony, nieszczęśliwy, i jednego dnia pokłóciłem się z dobroczyńcą za to, że nadto był dobrym dla mnie. On mi pokazał drzwi, jam wyszedł, i oto historja skończona, idę.
Iza spojrzała nań z politowaniem.
— Czuć z mowy pańskiej, żeś pan mocno zabolał nad tem rozstaniem, czyni to honor jego sercu, dodała z francuzka.
— Mylisz się pani, o rozstaniu z opiekunem prawie zapomniałem, alem oszalał od innej trucizny, a o tej pani nie powiem.
— Bardzo mi pana żal, dodała Iza.
— Możem nie wart politowania! — odparł Walek, który chciał się przedać za tajemniczego bohatera, i ustąpił parę kroków.
Iza poczęła się przechadzać, ścigana wzrokiem przerażonej tem Emmy, odwiodła powoli Walka na stronę, przybrawszy postać obojętną. Twarz jej zbladła, serce biło niezmiernie, czuła, że i na nią przychodziła chwila szału, ale oprzeć się pokusie nie umiała.
— Pan wiesz kto my jesteśmy? spytała.
Wiem, odparł Walek spokojnie.
— Słyszałeś pan co o naszej rodzinie?
— Bardzo wiele — jeźli mi wolno to powiedzieć, znam położenie pań obu.
— Jest smutne, stanowczo rzekła Iza — widzisz pan dwie niewolnice przed sobą. Gdybyśmy potrzebowały pomocy, ręki męzkiej, odważnego serca, czy... czy mogłybyśmy rachować na was?
Walkowi w tej chwili stanął przed oczyma obraz ojca i tego trupa w progu pałacu Turowskiego, o którym usłyszał od starej, pobladł, zadrżał, słowa nie znalazł na ustach.
Zdawało mu się, że niewidzialna siła przeznaczenia ciągnie go tam, gdzie może sprawiedliwość krwi i pomsty czeka, że dziwny zbieg okoliczności pchnąć go tam może — na ofiarę. Wzdrygnął się. Iza patrzała nań bacznie i zobaczywszy strach na twarzy, odwróciła się niemal ze wzgardą.
— Pan się boisz? spytała szydersko.
— Nie — pani, zawołał Walek — ale mimowoli, nieświadomą będąc mojego życia, dotknęłaś pani struny, która zatętniała bólem.
— Masz pan więc tajemnicę?
— Niestety! szepnął Walek.
— Dwa słowa jeszcze — dodała odważnie — czy obiecujesz mi?
— Wszystko co pani rozkażesz za obrębem Turowa, w Turowie... w Turowie...
Umilkł spuszczając oczy; a potem, jakby nabrawszy odwagi, rzekł stanowczo:
— Nie — nie — choćby w Turowie! jestem na rozkazy!
Zagadka podraźniła hrabiankę, ale jej nie zraziła, w tej chwili przestraszona Emma przybiegła ją odciągnąć gwałtem, lękając się nie bez przyczyny jakiego zbyt zuchwałego kroku. Iza miała ledwie czas podać rękę Walkowi, który ją ścisnął kłaniając się nizko i odeszła z siostrą, zaklinając ją na wszystko, by śpieszyła do powozu. W istocie powóz stał gotowym, pani Osuchowska nie mogła pojąć postępowania Izy, dwie hrabianki siadły co najprędzej, klaśnięcie z bicza się rozległo i tuman kurzu na gościńcu zakrył przed oczyma Luzińskiego sen, który przemarzył na jawie.
Walek potrzebował sam przed sobą wyspowiadać się z tego spotkania, rozmowy, zobowiązania, z tych wszystkich dziwactw, któremi go los obarczał tak nagle, niedając odetchnąć, — odszedłszy kilka kroków, padł pod drzewem.
Ledwie odetchnął wolniej, gdy naprzeciw, drożyną leśną idący z głową spuszczoną, ukazał mu się wczorajszy znajomy doktór Walter. Postrzegł on go zaraz i powitał.
— Osobliwsza rzecz, instynkt jakiś w jedną stronę kieruje nasze przechadzki, rzekł do Luzińskiego. Byłem tu już od kwadransa w lesie, ale widząc waćpana w ożywionej rozmowie z hrabiankami, nie chciałem mu przeszkadzać.
— A! widziałeś pan.
— Ledwie nie słyszałem, rzekł, uśmiechając się Walter z szyderstwem, bom się mógł domyśleć co mogą mówić dwie stare znudzone panny, do wcale przystojnego młodego chłopca, którego wypadkiem w lesie spotkały. Za pozwoleniem, dodał, czy to pierwsze spotkanie?
— Pierwsze w życiu.
Doktór wolniej odetchnął.
— A, rzekł — to jeszcze nie ma niebezpieczeństwa.
— Jakież by mi grozić mogło? spytał Walek obojętnie.
— Bardzo wielkie — mówił doktór; to są hrabianki, panny bogate, nazwisko świetne, waćpan jesteś sierota i poeta. Mogłoby się stać, że z pomocą waćpana młodości, a ich znudzenia, zawiązał by się stosunek, któryby poprowadził waćpana na awantury, a ich na nieszczęścia. Jeśliby się panu trafiło, uchowaj Boże! spotkać je drugi raz, spodziewam się, że będziesz wolał w las uciekać.
Walek ruszył ramionami.
— Waćpanu wolno jest niewiedzieć czem to grozi. Szanuję ja wybranych społeczeństwa, ale skarlałe ich rodziny, którym za całą spuściznę pozostała duma, mam w obrzydzeniu i pogardzie. Wiesz co ta duma uczynić gotowa, aby się pozbyć natręta, proletaryusza, któryby ważył się podnieść oko za wysoko? Ta duma gotowa cię sprzątnąć z drogi w jakikolwiek sposób, a gdybyś zwyciężył i jak chmiel przyczepił się do wypróchniałego pnia dębu, dąb z ciebie wyssie życie i zgniły opadniesz u stóp jego.
— Ale szanowny doktorze, ja się wcale nie myślę czepiać ani pni, ani gałęzi, bom te gałązki pół uschłe widział w życiu pierwszy raz i — wedle wszelkiego podobieństwa, drugi raz ich nie zobaczę.
— Ale jak na pierwszy raz, byłeś waćpan bardzo śmiały? rzekł doktor.
— Ja, może — one, a raczej jedna z nich bardzo... Tłómaczę to sobie tylko tem, że muszą być nieszczęśliwe nad miarę.
Doktór zmarszczył brew.
— Nieszczęśliwe być może — ale w ich szczęścia i niedole nam ludziom innej krwi, rodu, plemienia, mięszać się nie godzi. Nie wyratujemy ich, a zgubić możemy siebie.
Walek nic nie mówił, w tej chwili doktor i jego nauki były mu natrętnemi, wydał mu się nieznośnym.
— Wszak powracasz do miasta? zapytał Walter, jakby myśl jego odgadywał.
— Niewiem, potrzebaby może.
— Koniecznie, rzekł surowo doktór; chodź waćpan ze mną. Samotność dla młodego na nic się nie zdała, lęgną się w niej mary: w świat, w życie czynne, w kąpiel gorącą! to lekarstwo. Ale chodź waćpan! nalegał, widząc że Walek się waha; chodź! ja cię tu nie zostawię. Szkoda i dnia młodości przedrzymanego pod drzewem.
Luziński ulegając prawdziwie niepojętemu dla siebie urokowi i sile Waltera, wstał powoli i milczący powlókł się za nim do miasteczka.
Pani Pauze zrobiła już prawie awanturę, dowodząc, że chodził na przedmieście, aby w jakiejś chacie widzieć się z jasnowłosą dzieweczką. Luziński o mało nie dostał serdecznego śmiechu i pomyślał, że może by należało wynieść się z mieszkania tak łaskawie mu z razu udzielonego, a zdającego się zagrażać spokojowi.
Pani Pauze miała oczy czerwone i postawę zagniewaną. Ale co z sobą począć było i dokąd się wynosić?


ROZDZIAŁ IV.

Wypadki opisane w spokojnem od lat wielu miasteczku, w którem życie płynęło nigdy nie zmieniającem się i powodzią żadną nie grożącem korytem, cicho a prawidłowie — niesłychane robiły wrażenie. Ludzie nawykli spać i drzemać, budzić się z biciem zegaru na Farze i zawsze jedne w tych samych surdutach widzieć przeciągające przez rynek postacie, padali pod nawałem nowości i nadzwyczajności, które groziły zmianą fizyognomii tego najcichszego w świecie kąta. Apteka była sprzedana — i komuż człowiekowi zagadkowemu, przybłędzie, którego nikt w świecie nie znał; Skalscy wynosili się na wieś, jakiś baron galicyjski stał w hotelu i siedział tu nie wiedzieć czego, znosząc się tajemniczo z różnemu osobami; Mylius najzacniejszy w świecie człowiek, wygnał z domu wychowańca, którego kochał jak własne dziecko, sierotę przytuliła pani Pauze. Pan Roger Skalski chodził do Gorconiego, posłańców niezliczonych najmowano i wysyłano z listami, wreszcie sam doktór Walter który spadł z deszczem, którego nikt nie znał, o którym nikt nic nie wiedział — intrygował nawet najobojętniejszych.
Nie mogli się mieszkańcy uskarżać na brak zajęcia, a języki też pracowały od rana do wieczora. U pani Pauze sekretarz sądu i pocztmistrz odgadując te hieroglify społeczne, zagadywali się do godziny pierwszej w nocy, oberkelner zasługiwał się, Hanka i Jóźka ruszały ramionami, nadstawiając uszka do dziurki od klucza, pani Pauze wzdychała. Gorconi przybierał minę poważną i tajemniczą — nawet Mordko Szpetny domyślał się różnych w przyszłości kombinacyj, które odbyt wina szampańskiego mogły ułatwić i napisał zamówienie do pana Osterloffa.
Wrzało i kipiało wewnątrz, choć miasteczko na pozór udawało spokojne.
Ze wszystkich może inżynier Szurma najobojętniej na to patrzał, nic go to nie obchodziło, śmiał się słuchając plotek, ruszając ramionami i stawał do swej roboty regularnie o zwykłej godzinie. Odprawiwszy dosyć niegrzecznie Walka, który chciał się do niego wprowadzić, nie widział go już więcej, ale o losach je go i obrotach był bardzo regularnie uwiadamianym, równie jak o codziennej miasteczka kronice.
Dworek najęty przez Szurmę w dość spokojnej uliczce, miał tę niedogodność, że oknami głównemi u których pracował inżynier, wychodził na trotuar więcej uczęszczany niż gościniec. Cały Boży dzień snuli się tędy wszyscy, a że często bywały okna otwarte, kto Szurmę zobaczył schylonego nad robotą, stawał niemając co robić, zaczepiał i miał sobie za obowiązek sumienia odrywać go nieco od skandalicznego trudu, dowodząc, że się zabijał tem siedzeniem.
Ze wszystkich przechodniów najgorliwszą pono o zdrowie Szurmy była panna Apolonia. Nie możemy jej, jako jednemu z dzieciąt wieku odmówić choćby na prędce narysowanej sylwetki. Panna Apolonia miała lat... więcej dwudziestu niezawodnie, a może mniej niż trzydzieści, była wcale przystojna, figurę miała bardzo ładną i kształtną (o czem musiała wiedzieć, bo ubiór ją uwydatniał) twarz rumiana, wesoła, oczy piwne, nosek mały, usta różowe uśmiechnięte i ząbki śliczne. Razem wzięte wszystkie te wdzięki nie były może pięknością, ale stanowiły świeżą i hożą postać, dumna w dodatku warkoczem bujnym prześlicznych włosów, których by jej królowa mogła pozazdrościć.
Dziecko ubogich rodziców, panna Apolonia, wychowywała się na jednej z najpierwszych pensyj w Warszawie, bez kosztu dla nich, bo utrzymująca zakład była daleką krewną jej matki, długo pomagała jej, potem wyszła na własny chleb, niestety — guwernantki.
Zapomnieliśmy dodać, że była znakomitą muzyczką, marzyła nawet po kilku wystąpieniach na cele dobroczynne o artystycznej karyerze, ale się po pierwszych próbach daremnych jej wyrzekła. Zniosła zawód z czołem pogodnem, w piersiach jej biło serce odważne, poszła zarabiać na chleb lekcyami w małej mieścinie, sama jedna, wystawiona na tysiące nieprzyjemności, zmuszona sama czuwać nad sobą i bronić się sama. To jej nadało nieco męzkie, śmiałe obejście się, emancypowane nieco formy. W dodatku jeszcze, któraś z przyjaciółek na pensyi nauczyła ją palić cygarety, zrobił się z tego nałóg, panna Apolonia wyglądała na blumerystkę, ale pomimo to, nikt jej nic zarzucić nie mógł.
Panie zarzucały jej tylko, że za mało zważa na opinią, na formy, na gadania i nic sobie z ludzi nie robi!
Panna Apolonia na to ruszała ramionami, śmiała się wyszczerzając białe ząbki i odpowiadała chłodno.
— Zamąż wyjść ani mi się śniło nigdy, jestem już starą panną, sumienie mam spokojne, a że ludzie sobie gadają dziwolągi o mnie — co mnie to szkodzi? Bardzo złego nie mogą wymyśleć, bo całe moje życie jak na dłoni, zresztą Bóg z niemi. Żebym się zaś miała zamęczać dla tego, aby ludziom dogadzać i świętoszkom buzie zamykać, tego nie uczynię. Nigdym dla nich nie była dosyć skromną, a uczciwi posądziliby mnie o komedyą — wolę być jaką mnie Bóg stworzył.
Stała panna Apolonia w oryginalnym pokoiku w samym rynku, na pół piąterku z balkonem zielono malowanym, u bardzo zacnej rodziny, która ją kochała, jakby do niej należała. Cały dzień biegała dawać lekcye fortepianu i francuzczyzny, bo któż teraz nie męczy tego nieszczęśliwego klawicembału? a wieczorami całe godziny spędzała egzercytując się i rozrywając muzyką.
Wprawdzie arystokracya miasteczka bokiem nieco zwracała się ku pannie Apolonii, córce ekonoma i niezapraszała jej do siebie, ale ona była z tego bardzo szczęśliwa, bo mogła sobie czytać, spać, spacerować, jak się jej podobało. Panna Idalia Skalska utrzymywała, że Apolonia gra bez czucia i młóci po fortepianie — ale to było — jalousie de metier.
Droga którą bardzo często przesuwała się guwernantka na lekcye, prowadziła około samych okien Szurmy. Znali się z sobą dobrze i lubili wzajemnie, chociaż to była wesoła przyjaźń bez żadnej pretensyi z obu stron — panna Apolonia uważała Szurmę niemal za brata i ile razy postrzegła go w oknie, pozdrowić go i zaczepić musiała. Zjawienie się tej figurki zręcznej z cygaretką w ustach, z teczką pod pachą, nie raz zachmurzone czoło inżyniera rozmarszczyło. Rzucał ołówek, opierał się na oknie i tak przegawędzili dobrą chwilę, zapominając się czasem.
Panna Apolonia była obojętnym widzem całego żywota miasteczka, nie miała nadziei mieć w niem żadnego udziału, ale była kobietą ciekawą, wesołą i potroszę bawiło ją to mrowisko.
Jednego z dni tych przebiegała właśnie wedle zwyczaju obok okna Szurmy, którego już dawno jakoś zaczepić nie miała zręczności, rzuciła okiem, inżynier siedział schylony nad robotą i posępny, żal jej się zrobiło tego niezmordowanego pracownika, przykutego w piękne dni letnie między stołem a stolikiem; stanęła przed jego oknem, cień padł na robotę, Szurma podniósł głowę.
— A przecież! odezwała się panna Apolonia, cztery razy przeszłam tędy, niemając szczęścia być postrzeżoną przez pana.
Szurma na pół wychylił się przez okno.
— A ja dziesięć razy najmniej stałem daremnie na czatach, żeby panią zobaczyć?
— Mnie? na cóż się to panu zdało?
— Przynosisz mi pani trochę wesołości z sobą i rzucasz uśmiech jak jałmużnę.
— Jaki dziś pan jesteś grzeczny!
— Nie zawsze? tylko dziś?
— Dziś, szczególniej, jakże! dostałam komplement! dar który mnie się rzadko bardzo trafia i od kogoż? od surowego pana Szurmy.
— Ale trafił się pani nieraz przecie od innych?
— Naprzykład? spytała panna Apolonia.
— Zdaje mi się, że swego czasu nie skąpił ich pani pan Roger Skalski.
— A! to było wcale co innego, odpowiedziała raźno panna — panu Rogerowi zdawało się, że sobie ze mnie łatwo będzie mógł żartować, bom bezbronna, i...
— Dostał odprawę.
— Nie mówmy o tem, teraz się z nim nie znamy.
— Wiesz pani, że wyjeżdżają na wieś?
— Wszystko wiem, odparła, uśmiechając się panna Apolonia — nowiny tych dni, plotki, domysły. — Chodząc po domach, miarkujesz pan, żem się ich dobrze nasłuchać musiała. Nigdyśmy jeszcze tyle nowin na raz nie mieli.
— Cóż pani o tem wszystkiem sądzisz?
— Dla mnie to tak obojętne!
— Ale to nam miasteczko wywróci do góry nogami.
— Wróci ono jutro na nogi jak kot zrzucony z piętra, śmiejąc się zawołała panna Apolonia. W istocie tracimy tylko Skalskich, którzy jak najmniej udzielali się miasteczku, a zyskujemy jakiegoś dziwaka.
— No — tracimy też i Walka.
— Czy to strata? i myślisz pan, że ten geniusz opuści nas w istocie? Wątpię, żeby miał dosyć energii i męztwa. Żal mi tylko — Myliusa.
— A! żal go pani! uśmiechając się dziwnie, rzekł Szurma.
Panna Apolonia zarumieniła się niewiedzieć czego. Szurma się uśmiechnął.
— Pani by go było najłatwiej pocieszyć!
— Mnie? spytała panna, a to jak?
— Spojrzyj pani nań łaskawie tylko, wiem, że jest wielkim jej wielbicielem.
— Czy pan w tem widzisz co złego?
— Nie — żal mi go, że tak stary.
— Ale czyż w istocie tak stary? naiwnie spytała panna Apolonia.
— To wiem, żywo przerwał Szurma, że mogła byś go pani papą nazywać.
— A ja panu powiem — zawołała kobieta, że w moich oczach takim się nie wydaje.
Szurma spuścił głowę.
— Wie pani co z tego wyniknąć może? rzekł cicho.
— Nie domyślam się.
— Sam jest, nudzi się, pani mu się podobasz, znajdujesz go nie starym, on kiedyś zbierze się na odwagę oświadczenia jej, pani na męztwo przyjęcia afektu i — gotowe wesele.
— To nie ma sensu! zawołała Apolonia, ale przypuściwszy, żeby tak było — cóżbyś pan na to powiedział?
— Ja? a mnie co do tego? żywo odparł Szurma.
— Jesteś pan moim przyjacielem?
— Nie możesz pani wątpić o tem.
— A więc! przyjaciele mają pewne prawa. Cóżby powiedział przyjaciel, ale tak, rękę na sercu położywszy?
Szurma stanął w oknie, wyprostował się, założył ręce na piersi, spojrzał na nią dziwnie bystro i przeszywająco i rzekł:
— Nic.
A to rzekłszy siadł do roboty i spuścił głowę. Panna Apolonia spoważniawszy także, odeszła wolnym krokiem.
Szła smutniejsza niż kiedy, po głowie jej chodziły myśli dziwne.
— Nic! nie rozumiem go! nie rozumiem siebie, nie kocham go przecie, a brak mi ciągle czegoś gdy go nie widzę.
Wiem, że z tego nic nie będzie, że się nie ożeni ze mną, a... zdaje się, że nieposzłabym teraz za nikogo, bo by mi się zdawało, że go zdradzam.
Nie! nie! tak dłużej trwać nie może, trzeba zerwać dla samej siebie, wybrać inną ścieżkę, nie widzieć go, nie mówić, zapomnieć. Doktór, doktór jest najzacniejszym z ludzi! byłabym z nim szczęśliwą. Starszy! i ja się postarzeję prędko! a być tak samej, wiecznie i zawsze samej!
Ale dosyć, to wszystko dzieciństwa.
Czeka na mnie uwertura na cztery ręce, bez taktu i raz, dwa, trzy, cztery... To moje przeznaczenie!
To mówiąc rzuciła cygaretę niedopaloną, aby złego przykładu nie wnieść z nią do domu swych uczennic, poprawiła włosy, otarła oczy i zwracała się ku dworkowi burmistrza, którego dwóm córkom dawała lekcye muzyki, gdy przez całą szerokość ulicy pozdrowił ją wykrzyk jakby litości błagający, doktora Myliusa.
— Dzień dobry pannie Apolonii!
— A! a! przestraszyła się zaapostrofowana w ten sposób:
— Jakto! i pani jesteś nerwowa? zapytał, śmiejąc się doktór — przyznam się, że tego po niej się nie spodziewałem.
— Szanowny doktorze, trafia się to tylko czasem, kiedy mi kto, tak jak wy, huknie nagle nad głową, nieporównywając, gdyby trąba Sądu ostatecznego.
— A! dziękuję! piękna pochwała głosu!
— Owszem, głos pan masz sympatyczny, ale na ten raz...
— Cóż to za dzień wyjątkowy? spytał Mylius, śmiejąc się i błagająco spoglądając ku panience.
— Jakże pan chcesz, żebym duszą i sercem należąc do miasteczka nie podzielała jego uczuć, losów rozdraźnień, niepokoju? Jesteśmy wszyscy poruszeni mnóstwem nowin, zagadek, tajemnic, chybabyś mi pan pomógł do uspokojenia, rozświecając je.
— Naprzykład? spytał doktór.
— Kto jest wielki nieznajomy?
— Jest to figura już znana i niezagadkowa, człek który dużo włóczył się po świecie, a przyszedł na swoje śmiecia kończyć życie. Zowie się Walter, jest starszy ode mnie, nieżonaty, bogaty, z powołania marynarz, doktór, aptekarz, naturalista uczony i nieco dziwak. Gra w szachy. Otóż pani masz za jeden nerw podraźniony lekarstwo.
— Nazywa się?
— Doktór Walter...
— Skalscy się wynoszą?
— Na wieś, sadzić kartofle, pędzić wódkę i bawić się w szlachciców.
— Złośliwy jesteś.
— Czasami, ale warczę tylko nie kąsam; czy pani żal będzie Skalskich?
— Mnie? zdaje mi się, że nic a nic.
— Ani pana Rogera? spytał złośliwie doktór.
— Ani tego nawet! ruszając ramionami odparła panna Apolonia.
To mówiąc, skłoniła mu się i miała odejść, gdy Mylius pochwycił wyciągnioną rękę i z wielkiem uczuciem pocałował; panna Apolonia zarumieniła się strasznie i śpiesznie odeszła.
Doktór Mylius obejrzał się do koła, niestety! niestety! mnóstwo świadków ciekawych patrzało na ten wybuch jego czułości, a stary się zarumienił jak młokos i zawstydził. Mieć jeszcze serce w pięćdziesięciu leciech, doprawdy, już się nie godzi, bo człowiek staje się śmiesznym.
Tak sobie mówił doktór i wyrzucał chwilkę dziwnej słabości, gdy wracając ku domowi i mijając mieszkanie Waltera, posłyszał głos jego wzywający go do siebie. Waltera zastał w progu pokoju zamyślonego i smętnego; nadrobił zwykłą sobie wesołością.
— No — cóż tam? czyś się jegomość, szanowny kolego zakochał w pannie Idalli, czy rozmyślił dopiero teraz, iż nabycie apteki nie do rzeczy — czy ci już tęskno za podróżą do Chin? co tak posępny?
— Nic mi nie jest, stare smutki czasem wychodzą na wierzch, nowych mi jeszcze nie przybyło, ale... w tej chwili pozwoliłem sobie was wezwać nie w moim interesie.
— A no, w jakim? spytał, siadając Mylius.
— Rozumiem, mówił powoli gospodarz, iż chociażeście się tak smutnie i nagle rozstali ze swoim wychowankiem, on was przecież obchodzić musi?
— Mój Boże, odparł poważniejąc doktór, myślicież że serca nie mam? zawsze to, choć niewdzięczne, dziecko moje, czybyście co o nim złego już wiedzieli?
— Ale najprzód, niech się wytłomaczę, rzekł Walter. Jestem próżniak, nie mam co robić, a na okręcie nawykłem młodzieżą się zajmować. Los tego wychowawca waszego, przyznaję się, obchodzi mnie. Wypadek chciał, bym w tych dniach kilka razy się z nim spotkał. Chłopiec jest w jakiemś niezwykłem rozdraźnieniu ducha, szuka czegoś, szaleje, kręci się, zostawiony sam sobie, rady dać nie umie. Może zmalować łatwo jakie głupstwo.
— A! może! bardzo! zawołał Mylius, ale cóż my dwaj starzy na to poradzimy? Gdzieście go widzieli? mówcie mi.
— Najprzód dwa razy spotkałem go obok pewnej chaty na przedmieściu niedaleko młynów. Umyślniem się dowiadywał kto tam mieszka. Jacyś Luzińscy, czy to krewni?
Doktór mocno się zaniepokoił, wstał, potarł włosów; począł chodzić po pokoju.
— To w istocie nie dobrze się stało, rzekł cicho. Ale że też wy mogliście tęgo dojść?
— Przypadek! rzekł spokojnie Walter — istny przypadek!
Mylius dziwnie popatrzył na kolegę.
— Drugiego dnia, dodał Walter, najdziwniejszy zbieg okoliczności chciał, bym herboryzując...
— A! herboryzując! rzekł wolniej odetchnąwszy Mylius — to rozumiem.
— Tak, herboryzując, zszedłem go gdy z tej chaty wyleciał, rozogniony, nie przytomny, zburzony, jak oślepły.
Mylius zbliżył się, zdając słuchać z jak największem zajęciem.
— Postrzegłszy go w takim stanie niezwykłym, o którym młoda fizyognomia poświadczała aż nadto dobitnie i widząc, że nieprzytomny leci za miasto w las, nie mogłem się powstrzymać by go z daleka nie śledzić. Przyznaję się wam, iż byłem w obawie, aby mu się co złego nie stało.
Mylius westchnął.
— Trzeba wypadku, żeby biegnąc tak, u karczmy w lesie na rozstaju, wpadł na hrabianki z Turowa, (powiedziano mi, że to one były).
Doktór usta zaciął. — A to osobliwsza historya, mruknął, usiłując udać spokojnego.
— Nieznam tych panien, nie wiem co są za jedne, jakich usposobień; lepiej wy to pewnie nade mnie zrozumiecie, czy grozi jakiem niebezpieczeństwem, że się z niemi poznał bardzo jakoś poufale, odrazu i zawiązał stosunki, które tak mi wyglądały, że mogą, mogą pociągnąć za sobą następstwa?
— Jakie następstwa! przerwał Mylius ruszając ramionami, to sierota, bez imienia i majątku, a to panny milionowe i arystokracja najstraszniej najeżona jak ją sobie wyobrazić można!
— Otóż ja nic niewiem — odparł Walter, ale w interesie chłopca, którego mi żal, denuncjuję go.
— Dalipan nierozumiem — zawołał Mylius, jakże to było, chyba panny wcale nie wiedziały, kto to był taki?
— Nie wiem, bom rozmowy nie słyszał, ale z fizyognomii wnosić mogłem o nader żywej rozmowie i wzajemnem podobaniu się. Młodsza zdaje mi się odciągała starszą, ta wydała mi się niesłychanie śmiałą. Było coś w jej postępowaniu całem zdradzającego niezwyczajny stan ducha.
Mylius spojrzał na kolegę.
— Powinienem was objaśnić, rzekł, iż te nieszczęśliwe hrabianki trzymane są w najstraszniejszej kurateli przez macochę i jej zauszników, ojciec chory i obezwładniony. Być może, iż zrozpaczone prześladowaniem, gotowe są chwycić się pierwszej lepszej dłoni, którą kto ku nim wyciągnąć zechce, być by więc też mogło...
— Ale nie! nie! przerwał doktór, jakby sam do siebie mówiąc — temu się zapobieży!
— I powinno się zapobiedz — odparł Walter, bo ani to dla hrabianki szczęście, ani dla młodego człowieka. Obojgu chwilowo się to uśmiechnie, ale mogą życiem przypłacić nierozwagę, do starszych należy zapobiedz.
— Nic łatwiejszego, rzekł Mylius, czekają na mnie konie z Turowa, gdyż choć staremu hrabiemu na jego rozmiękczenie mózgu i chorobę kości pacierzowej niewiele pomódz mogę, dla ceremonii wożą mnie tam co tydzień; postaram się widzieć hrabianki sam na sam, i wyszydzę ich znajomości z proletarjatem na wielkim gościńcu.
— Spodziewam się, że dla ubogiego nawet wychowanka swojego, nie życzyłbyś tak świetnego a zgubnego związku, doktorze? — dodał Walter. Ubóstwo w młodości, przy siłach i zdolnościach nie jest strasznem, utopienie się w fałszywych stosunkach, byłoby zabójczem.
— Niezawodnie, zawołał Mylius podając rękę koledze. Bóg wam zapłać! macie serce, daliście mi go dowód! Nieumiem wam wyrazić wdzięczności mojej; popołudniu jadę do Turowa, jesteście moim zbawcą, wszystkiemu się jeszcze w porę zapobiedz może.
I Mylius odetchnął.
— Ale ba, dodał, nie sądzę nawet ażeby niebezpieczeństwo na serjo istnieć miało.
Walter ruszył ramionami.
— Znacie lepiej ode mnie swojego wychowańca, a zatem i ocenić potraficie słuszniej niż ja możliwe następstwa.
Mylius brał już za kapelusz i miał wychodzić, gdy, jakby go coś tknęło, zawrócił się.
— Rada za radę, rzekł, ale nie weźmiecie mi jej za złe?
— Za złe? rady z dobrego pochodzącej serca, choćby była najboleśniejsza dla miłości własnej nawet, nigdy.
Mylius stał i wahał się jeszcze czy ma mówić.
— Jesteście, rzekł naostatek, czwarty oto już pono raz zaproszeni i zmuszeni interesami i grzecznością być na herbacie u Skalskich...
— Tak, muszę być dzisiaj, stary mnie nudzi, ale inaczej nic nie podpisze i nie skończy, tylko przy herbacie, odpowiedział Walter spokojnie.
— Miejcież się na ostrożności.
— W interesie? — spytał gospodarz.
Mylius się roześmiał.
— Nie, Skalski jest wprawdzie człowiekiem po swojem uczciwym, mógł czasem za drogo brać od ubogich, przedając im rumianek, ale z bogatym postąpi szlachetnie.
— A czegóż się mam lękać?
— O istoto bez przebiegłości! — rozśmiał się doktór, alboż nie widzisz, że długiemi ogonami swych sukien, piękna Idalia usiłuje zamieść serce twoje? że...
Walter począł się wprawdzie śmiać, ale się zaczerwienił.
— Co znowu! co znowu! — zawołał.
— Trzeba byście wiedzieli, mówił Mylius, że odrazu mieliście u nas sławę milionera, kupienie apteki nie tylko jej nie odjęło, ale ją zwiększyło. Uchodzicie za dziwaka, ale za Krezusa. W dzisiejszem pokoleniu niewieściem miłość złota, wygód, dostatku, idzie przedewszystkiem. Nie jesteś młodym kolego kochany, żal ci życia, gotówbyś chwycić podaną rączkę, aby słodyczy jej uścisku raz jeszcze w życiu spróbować? Strzeż się! strzeż się! Panna Idalia jest to laleczka w której serce nie biło nigdy, tylko do świecideł i gałganków.
Walter ruszył ramionami, i począł się do zbytku tłómaczyć, a obracać to w żart, znać wszakże było po pewnym niepokoju, że nieprawdopodobne owe myśli, przypisane mu tak dziwnie, mogły być tylko zbyt wcześnie odgadniętemu.
— Panna Idalia ma lat dwadzieścia?
— I kilka, dorzucił Mylius.
— A ja pięćdziesiąt.
— Może też i kilka, rozśmiał się doktór.
— Choćby mi tych kilku brakło, dość pół wieku żyć, aby mieć rozum. Nie frasuj się kochany Myliusie, dodał, a pilnuj znowu i siebie, bo oto przed półgodziną całowałeś zupełnie niepotrzebnie w rękę pannę Apolonią, co ja na moje oczy widziałem. Ludzie ci przypisują nader czułe dla niej usposobienie.
Mylius spojrzał w oczy Walterowi, który się śmiał dobrodusznie.
— Wiesz co, rzekł, zawrzyjmy pakta, ty mnie będziesz hamował w zapędach ku pannie Apolonii, a ja będę cię bronił od szturmów przypuszczanych przez nader niebezpieczną Idalią. Tak może oba wybrniemy z zastawionych sideł i swobodnie do portu dopłyniem.
Wesoło pożegnali się z sobą, ale ledwie się rozeszli, czoła obu się zasępiły.
Mylius powróciwszy do dworku, kazał sobie podać śniadanie co rychlej, gdyż konie z Turowa przysłane, czekały nań; zjadł je zasępiony, siadł do starego koczyka i pogrążony w zadumach, dojechał do pańskiej rezydencyi.
Był to dzień jego zwykły, w którym i stary hrabia swobodniej mógł odetchnąć nieco. W ciągu tygodnia, oprócz Emmy nikt o nim nie pamiętał, a córce niełatwo się było zbliżyć do niego, póki macocha czuwała; opuszczony więc i od rodziny i od sług, pozbawiony tego coby mu cierpienie znośniejszem uczynić mogło, męczył się i niecierpliwił. W dniu w którym doktór miał przybyć, działo się wcale inaczej, trzeba było ażeby on widział i świadczyć mógł jak około niego czuwano troskliwie. Z rana więc przemieniano bieliznę, słano łóżko, służący był na zawołanie, a w czasie długich częstokroć odwiedzin doktora, hrabina znajdowała się ciągle u krzesła mężowskiego, sama podawała wodę, karmiła go i pieściła. Prawda że to nie trwało długo i gdy Mylius wyszedł za próg, o starym biedaku znowu na cały tydzień zapomniano, zostawiając go w ręku sług znudzonych i obojętnych.
Emma tylko mogła się podkraść czasem i przynieść coś ojcu, choć poczciwe jej serce nie zawsze trafny wybór czyniło w tem, co mu podawała.
Doktór rozbudziwszy się z myśli ciężkich, które go ogarnęły, dostrzegł dojeżdżając już do pałacu, niezwykły jakiś ruch w ganku. Pod werendą siedziało kilka osób, domyślił się przybyłych gości, ale w istocie był tylko jeden baron Helmold, którego przyjmowano uroczyście dla tego, żeby mu swobodny przystęp do hrabianek zatamować. Baron tym razem chciał uśpić podejrzenia macochy, Duval’a i ogniście zajmował się piękną Manetką, okazując jawnie, iż jej wesołość, wdzięk, urok, nadzwyczajne na nim zrobiły wrażenie.
Było to wierutne kłamstwo, gdyż baron, któremu Paryż był dobrze znanym; daleko piękniejsze egzemplarze podobnych Manetek zblizka poznał na pół-świecie i ćwierć-światach bulwarów i to zjawisko nie mogło dlań mieć uroku nowości. Ale wypadało mu z jego nader wyrafinowanych kombinacyj okazywać gorącą przyjaźń dla Luis’a i najżywsze uczucia dla miłej jego kuzynki. Z tych ostatnich hrabia Luis nie był wcale zadowolony, gdyż żywił potajemnie, mimo garbu swego, skłonność, a raczej namiętność niepohamowaną dla swawolnego dziewczęcia, a był zazdrosny jak garbaty — okrutnie.
Baronowi szło o to, aby nie budził nieufności, aby pozyskał łaski wszystkich, rozbroił Cerbera, Duvala, macochę i Don Luis’a. Ale na osiągnienie tego celu, dobrze jeszcze pracować mu było potrzeba. Podwaliny już były założone, gdy w rozmowie oświadczył bez ogródki, iż mu się panny hrabianki nie wydały zbyt uroczemi.
Macocha broniąc ich, umiała wszakże z wielką sztuką, umocnić go w tem wyrażeniu; przyznawała im wprawdzie przymioty wielkie, ale sposób w jaki je chwaliła, był nielitościwym. Gdyby baron co innego nie spekulacyą miał na celu, mógłby się był zrazić i uciec. Tymczasem nie zrobiło to żadnego skutku, ale postawiło nieźle barona, chociaż mu zawsze niedowierzano.
Macosze pocichu dał do zrozumienia Helmold, że gdyby Luis pojechał z nim do Galicyi, wyswatałby mu milionową księżniczkę.
Jak tylko powóz doktora ukazał się w alei wiodącej ku pałacowi, hrabina znikła, miejsce jej było przy chorym. Mylius powinien ją tam był zastać. Biedny hrabia przyobleczony w nowy kaftanik, patrzał już oddawna na drzwi, chociaż brakło mu pamięci, instynktowo czuł, że za tym kaftanikiem przyjść powinna żona i doktór, bulion w filiżance, grzanka i kompot.
Łakomy, jak wszyscy zdziecinnieli i zezwierzęceni ludzie, rwał na sobie odzież, mruczał, tupał i coraz to spoglądał na drzwi, powtarzając: doktór, kompot, żona, bulion.
Najpierwej pokazała się hrabina, spojrzała na niego wzrokiem obojętnym i poszła przeprowadzana oczyma chorego, usiąść u stołu przy oknie. Nie okazała mu znużona najmniejszego współczucia, ani go się też on domagał, z bojaźnią śledzić się ją zdawał — milczał. Nawet oznaki niecierpliwości z obawy jakiejś ustały.
Chwilę trwało milczenie, ale hrabia wstrzymawszy się od mruczenia, począł znowu powoli ruszać się i szeptać coraz głośniej: bulion, bulion!
— Cicho! głupi! — zawołała tupiąc nogą Francuzka.
Hrabia usiłował ją rozbroić uśmiechem trupim, który napełnił obrzydzeniem, odwróciła się nagle ku oknu.
— Cichoż mi! — powtórzyła.
Stary umilkł, wzdychając. Twarz jego przybrała wyraz smutku, jakby w opustoszony mózg wróciła myśl, wspomnienie upadku i uczucie nieszczęśliwego położenia.
Wtem za drzwiami dały się słyszeć kroki, hrabia poznał po nich doktora, poruszył się gwałtowniej na krześle, twarzą ku drzwiom zwrócił i oczy mu błysły radością.
— Bulion! bulion! — począł bełkotać, rękami bijąc po fotelu, a nogami po stołeczku.
Wśród oznak tej radości, spotkał oko groźne hrabiny i zmartwiał ze strachu. Doktór wszedł nareszcie.
— Kochany konsyliarzu, zawołała wychodząc naprzeciw niego hrabina z miną żałobną, nasz biedny chory mimo twych starań, mimo troskliwości mojej nie ma się lepiej.
Hrabia śmiał się i szukał białą swą ręką drżącą dłoni doktora, cicho mu szepcąc:
— Mylius, dobry Mylius, bulion...
— On się pyta czy mu pozwolisz bulionu?
— Owszem, owszem, niech pani hrabina rozkaże podać. Jeśli jest skrzydełko kury, kompot, jak tylko okazuje apetyt...
— Ale ja się lękam tego apetytu! — przerwała hrabina, i dodała podnosząc oczy ku sufitowi, — prawda, że ja z tej ciągłej obawy o najdroższą mi istotę, roję sobie, że każda rzecz szkodzić mu może.
Doktór usiadł naprzeciw chorego.
— Jakże się hrabia czujesz?
Głos ten rozbudził w nim władze, pomyślał i rzekł cicho:
— Zawsze źle, źle.
Potem ręką pokazał na głowę i ruchem słabym dłoni wypowiedział, że tam już nie ma nic.
Mylius wziął puls i trzymał go długo.
— Dobry! — rzekł, trzeba mieć nadzieję, osłabienie to przejdzie, nerwy się uspokoją, będziesz hrabia zdrów.
Stary uśmiechnął się smutnie, niedowierzająco. Hrabina czule westchnęła. Wniesiono wazkę z bulionem i całe zajęcie zwróciło się ku niej, a hrabina odprowadziła lekarza na stronę, potem nieznacznie aż do drugiego pokoju.
Tu stanąwszy u okna, z najsłodszym uśmiechem, z grą fizyognomii mistrzowską, przedstawiającą ofiarę nieszczęśliwą, złamaną, przybitą życiem poświęceń nieustannych, hrabina ozwała się cicho do Myliusa:
— Kochany konsyliarzu, wiem że jesteś przyjacielem naszego domu, potrzebuję twej rady, wskazówki. Widzisz nieszczęśliwy stan mój i męczarnie tego człowieka, powiedz mi szczerze, otwarcie, nie oszczędzając mi wcale, jak sądzisz...
Doktór spojrzał w oczy hrabinie, w takich razach bywał niekiedy nielitościwym, cała ta komedya wcale go oszukać nie mogła, przybrał ton ironiczno-dobroduszny.
— Niech się hrabina nie lęka, rzekł, jest to stan przykry dla chorego, ciężki dla otaczających, ale zwykle nader długo się przeciągający. Życie nie jest w niebezpieczeństwie, byleby na gwałtowne wstrząśnienia, na wrażenia zbyt silne narażonem nie było.
— A! kochany konsyliarzu, otoczony jest troskliwością.
— Ja to wiem, rzekł Mylius z dziwnym akcentem, przecież zawsze tu samą panią hrabinę zastaję, widzę jej czułość.
Mimowolnie piękna pani spuściła oczy.
— Co do życia hrabiego, dodał Mylius, żadne mu nie zagraża niebezpieczeństwo. Trudno tylko będzie przywrócić raz utraconą działalność władz umysłowych.
— Więc mówisz? dodała hrabina.
— Niech pani będzie spokojną, bywały przykłady, że ludzie w tym stanie żyją, a raczej wegetują po lat dwadzieścia.
Hrabina spojrzała i zamilkła.
Kilka przestróg udzielił jeszcze doktór, potem przyrzekając powrócić do hrabiego, prosił o pozwolenie odwiedzenia hrabianek, których bardzo dawno nie widział. Niepodobna mu było tego wzbronić. Macocha zawahała się, chcąc mu zrazu towarzyszyć, ale Mylius prosił ją, aby się nie fatygowała, zapewniając, że przytomność jej przy chorym daleko będzie pożyteczniejszą. Zwinął się zręcznie, a że wszystkie przejścia pałacowe były mu dobrze znane, przez pustą oranżeryę dostał się do drzwi apartamentu panien, które się go wcale nie spodziewały.
Mylius był z niemi w bardzo dobrych stosunkach, obudzały w nim bowiem politowanie i rade były panny każdym jego odwiedzinom, ale rzadko się trafiało, aby go tu samego puszczano. Macocha tak się obawiała zawiązania jakiejś intrygi, iż nawet starego doktora o pośrednictwo w niej możliwe gotowa była posądzić.
Pierwsza Emma z okrzykiem radości powitała Myliusa, wołając Izy z drugiego pokoju. — Chodźże, chodź, mamy poczciwego doktora!
Posadzono go w krześle. Mylius przybrał jak najweselszą twarz, rad był przynieść tu z sobą choć szczyptę pociechy i roztargnienie.
— Kochane panie, rzekł, godziny nasze są policzone, a raczej minuty, jeźli macie się na co skarżyć, z czem zwierzać, czego żądać, mówcie, gdyż lada chwila nieubłagany dzwon powoła mnie do zupy!
— Ale nie! zawołała Iza, chyba ogressa przyśle po pana; do stołu dziś nie dadzą prędko, mają tam Galicyanina, dla którego robią się lody i tort.
— Galicyanina, hę? uśmiechnął się doktór, do której-że z pań?
— Chyba do żadnej, odezwała się Iza. Emma nie ma powołania do stanu małżeńskiego, a mnie się on niepodoba!
— No — i macocha zapewne.
— A, to swoją drogą, dodała Iza, i tego nie liczę.
— A pani się niepodoba, dlaczego, jeźli zapylać wolno?
— Pytać wolno, a wytłómaczyć się trudno, szepnęła starsza.
— No, to ja wytłómaczę, szybko poczęła Emma, ja wydam Izię, zdradzę!
— Dobrze, zdradź pani, rzekł doktór.
— Będzie pleść niewiedzieć co, zawołała Iza.
— Nie, nie, powiem prawdę! uderzając tragicznie w dłonie odezwała się Emma i nachyliwszy się do ucha doktorowi, szepnęła mu: — Iza się kocha!
— A, a! łamiąc ręce komicznie rzekł Mylius, to już chyba w tym nieznanym młodzieńcu, który się zjawił pod karczmą.
Na te słowa obie hrabianki spojrzawszy na siebie pobladły, ale Iza szczególniej zdumiona, przerażona prawie, zwróciła się do Myliusa i spytała:
— Zkąd-że pan wiesz o tem spotkaniu?
— Ja? ja wiem o wszystkiem, odparł Mylius spokojnie, i nader szczęśliwy jestem, że mogę na to zjawisko fantastyczne rzucił promień światła, który cały jego urok rozwieje.
Iza z dumnym wyrazem twarzy, nieco obrażona, milczała, Emma mówiła jej wzrokiem: Widzisz!
— No, i któż to był? jak pan o tem wiesz? zapytała starsza.
— Wiem o tem wypadkiem od kogoś, co patrzał z boku i z rozmowy tylko ruchy pochwytał.
— A, to chwała Bogu! więc nie od niego.
— Nie od niego, bo wypędziwszy go z mego domu, nie mam z nim żadnych więcej stosunków, dodał doktór spokojnie.
— Cóż to jest? tłómacz mi pan, co to jest? niecierpliwie zawołała Iza, żartujesz sobie ze mnie.
— Bynajmniej, mówił doktór, posłuchajcie panie historyi. Jest temu lat dwadzieścia kilka, byłem wezwany do chorej, konającej, ubogiej kobiety w miasteczku. Była to nieszczęśliwa, opuszczona przez męża, z głodu, nędzy, zmartwienia, dogorywająca, młoda jeszcze, piękna niedawno, kobieta z nowonarodzonem dziecięciem na ręku. Wezwano mnie naówczas, gdy już księdza tylko było potrzeba! Miała jeszcze sił tyle, że mnie na Boga zaklęła, abym sierotą się opiekował. Wziąłem dziecię, wychowałem je, wypieściłem, uczyłem je, radowałem się niem i — doczekałem się z niego genialnej poczwary, bez serca!... Przed niewielu dniami musiałem go z domu wypędzić. Lękam się bardzo, aby tym tajemniczym nieznajomym nie był mój pan Walek.
Iza słuchała z natężoną uwagą, ale historya ta nie zrobiła na niej wrażenia, jakiego się może doktór spodziewał i na nie rachował, — dla marzącej istoty miała pewien urok tajemniczości.
— Któż był ojciec, kto matka?
Doktór zrazu chciał odpowiedzieć, pomyślał i rzekł obojętnie.
— Mieszczańskie dziecko, rodzina uboga nieznana.
— Cóż on panu przewinił? zapytała Iza spokojnie.
— Kazał mi szanować się jako geniusz, śmiejąc się mówił doktór, i z mocy genialności swej, obchodził się zemną jak... jak z ostatnim, w końcu niemogłem wytrzymać. Wyrzucał mi, że jeśli jest źle wychowany, toć ja go wychowywałem.
Iza ironicznie spojrzała na Myliusa i powoli oddaliła się od niego nic nie mówiąc. Doktór poczuł, że całe jego zwierzenie chybionem było co do skutków, ale nie śmiał rozszerzać go i nalegać.
Emma śledziła także na twarzy siostry wrażenia i nie zupełnie jasno wyczytała co się w jej duszy działo.
Iza przez te dwa dni tak pracowała wyobraźnią, tak się rozgorączkowała myślami, iż cofnąć się już nie mogła. Wszystko co słyszała, przerabiała na korzyść nieznajomego. Była zakochaną, zakochaną nie sercem może, ale namiętnością bezmyślną, ale najniebezpieczniejszą z miłości — mieszkającą w głowie i niedającą się złamać niczem, chyba silniejszą jeszcze marą wyobraźni.
Doktór jakkolwiek wielce domyślny i znawca ludzi, niedorozumiał się tego. Iza potrafiła go pozorną obojętnością i śmiechem złudzić, zrobiła się wesołą, poczęła żartować, uspokoiła nawet Emmę przestraszoną. Mylius powiedział sobie w duchu: — Rzecz skończona — niestety — była ledwie poczętą!
Na tem skończyły się odwiedziny doktora, wezwano go bowiem wkrótce potem do stołu, a po obiedzie poszedł jeszcze z hrabiną do swojego pacyenta i odjechał napowrót do miasta.
Bytność u hrabianek obrachowana na rozczarowanie starszej z nich — zupełnie przeciwny wywarła skutek. Iza widziała po swojemu zapatrując się na przyszłość, swobodę w niej, panowanie tak pożądane po długiej niewoli, perspektywę sławy którą geniusz miał się otoczyć, słowem, tysiące marzeń, których przyszłość nigdy nie ziszcza. Ale widząc, że wszyscy aż do siostry Emmy byli przeciwni, zamknęła się w sobie i myślała nad środkami zawiązania stosunków bliższych z tym, którego jej głowa tak zuchwale sobie wybrała — od pierwszego rzutu oka.
Znając dwór Turowski i obyczaj miejscowy, można zmiarkować jak program do skreślenia był trudny, ale ze swojej strony Walek Luziński zapalił się do myśli zuchwałej osiągnięcia ręki hrabianki. I on więc szukał sposobu zbliżenia się do niej.
Z obu stron nie była to miłość. Walek jakeśmy mówili, od młodości szaleniec, był zakochany w pannie Idalii, która sobie z niego nielitościwie żartując, wywołała w końcu to uczucie, które jak ocet z wina rodzi się z miłości i im ona była tęższą, tem nienawiść silniejszą się staje. Na dnie namiętnej nieprzyjaźni może jeszcze było coś uczucia dawnego. Walek też nie zakochał się w hrabiance, powierzchowność obu panienek nie była zbyt czarującą. Iza miała lat dwadzieścia kilka, smutek zawczasu ją zestarzał, rysy twarzy szlachetne, miłe, nie miały tego uroku który czaruje od pierwszego wejrzenia, można się było do niej przywiązać, nie podobna było pokochać.
Ale Walek nie myślał o tem uczuciu, grała w nim ambicya, pragnienie zwycięztwa głośnego, które by go pomściło w oczach Idalii, podniosło w oczach doktora, może myśl, iż dostatek oswobodzi go od pracy, i da mu gotowe ramy do oprawy geniuszu, może i pomsta za ojca i nie wiem co jeszcze, dosyć, że nie ta miłość o której śnił dawniej, a której dziś się wyrzekał łatwo.
Na kilku słowach hrabianki budował już najzuchwalsze plany przyszłości. Los, który zdaje się czasem sprzyjać pozornie człowiekowi, gdy go chce w matnię wprowadzić, podjął się i tym razem ułatwić stosunki pana Walentego z hrabianką, tak samo jak zbliżał doktora Waltera do Idalii i poczciwemu Myliusowi stawił na drodze pannę Apolonią.
Najnieprawdopodobniejsze plany przychodzą tak czasem do skutku przy pomocy tego losu, który szczęśliwy jest gdy ludziom płata figle, aby śmiejąc się, mógł im potem powiedzieć:
Tu l’a voulu. Georges Dandin!


ROZDZIAŁ V.

Osiadła z dawien dawna w tych stronach rodzina Turowskich, spokrewnioną była naturalnie z mnóstwem domów w okolicy, które dawniej zajmowały świetne stanowisko w społeczeństwie, a teraz koleją zwykłą losów przeszły do bardzo podrzędnego.
Ktokolwiek zechce się rozpatrzeć w historyi rodów jakiegobądź kraju, przekona się łatwo, jak rachuba na wieczną trwałość familijnej wielkości, choć podparta majoratami, ordynacyami, prawem starszeństwa, kruchą jest i zawodną. W przeciągu często dwóch pokoleń, rodzina z niczego dorasta do świetnego położenia, talent jednego człowieka wyprowadza ją z nicości, następstwo dwóch lub trzech pokoleń ludzi zdolnych dźwiga, stawi na świetnym piedestale, a lada powiew przeciwności, ten domek z kart wywraca.
Za naszych czasów widzieliśmy potomków Korjutowiczów w najnędzniejszem położeniu i najdotkliwszym niedostatku, książęce rody w łachmanach, a małych przekupniów przy ładzie, oszczędności, takcie, śmiałości, szczęściu robiących miliony i stających w najświetniejszych sferach towarzystwa, bo wszechmocny pieniądz wszystkie, nawet najniedostępniejsze podwoje otwiera.
Ta gra losu, z którą walczy człowiek, znana od wieków, znajduje sceptyków co się jej oprzeć usiłują — a codzień przecie powtarza się na nowo.
Dosyć jednego półgłówka aby kilku pokoleń pracę przetrwonił i zachwiał gmachem powoli zbudowanym wiekami; lada utracyusz lekkomyślny, przygotowuje ruinę, a dokonywa jej mściwa ręka tego losu, który nieustannie ludziom daje daremne nauki.
Skutkiem tych przewrotów bardzo pospolitych, rodzina Turowskich, których główna gałęź gniła i próchniała w Turowie, już odroślami swemi zeszła była w ubogą szlachtę. Hrabiowie na Turowie Turowscy mówili wprawdzie, zwłaszcza Luis, że tamci nie byli hrabiami, że to byli dalecy powinowaci, ale cały Boży świat wiedział, iż pan Bogusław Turowski z Bożej Wólki, poczciwy człeczek, od stryjecznych stryjecznym był hrabią na Turowie. Samo położenie tego majątku, który o miedzę graniczył z Turowem, dowodziło, iż pochodził z dawnego familijnego działu. Dobra obszerne należące do Bożej Wólki, dawno już stały się pastwą różnych wierzycieli dawnych rodziny i poprzechodziły w ręce drobnej szlachty, — panu Bogusławowi został jeden folwarczek, a po matce znaczny pono kapitał, ale dziwacznie przez nią rozporządzony, gdyż obawiając się roztrwonienia, aż do lat czterdziestu uczyniła go nierozporządzalnym dla syna, który pobierał procenta, ale sumy naruszyć nie mógł. Położenie pana Bogusława stało się przez to oryginalnem, miał wiosczynę lichą w piaskach i błotach, nie wiele mu przynoszącą i przeżywał na niej kilkadziesiąt tysięcy rocznego dochodu, na który nie pracował.
Poczciwa matka pana Bogusława znać musiała go dobrze odumierając, byłby bowiem do tej pory nieochybnie stracił wszystko, gdyby mu dano w ręce choćby dwakroć większą fortunę.
Bogusław Turowski pospolicie Boguniem zwany, osierocony zawczasu przez ojca, wychowywał się pieszczoszkiem u matki, a po jej śmierci, staraniem dwóch najzacniejszych ludzi, opiekunów, podsędka Rapczyńskiego i sędziego Protowskiego nauki kończył. Rabczyński[2] i Protowski kochali go, a byli zacni obywatele, ale gdy się popłakali, nawzdychali, zjedli i wypili, ucałowali wychowańca i ściśle wykończyli opiekuńcze rachunki, mieli się za wzorowych, za niezrównanych. Bogunio robił co chciał, nie śmiano mu się sprzeciwiać, do niektórych rzeczy był przywykły za życia matki, to się stawało prejudykatem, do innych wiek go kwalifikował, innym miękkie serce opiekunów oprzeć się niedozwalało.
Stało się, że Bogunio który razem z Walkiem szkoły kończył, ze szkół nieposzedł dalej, siadł na wsi i począł sobie żyć. Jak go było forsować? Chłopak był dobry, choć do rany przyłożyć!
Niezmiernie nam trudno tę poczciwą fizyognomię Bogunia odmalować. Podobny był do wszystkich, blondyn, rumiany, silnie zbudowany, wypukłych oczów niebieskich, uśmiechniętych ust, białych zębów, wesół, raźny, ochoczy, serdeczny. Kochał bez wyjątku kogo tylko znał, ze wszystkiemi żył, do nikogo nie miał wstrętu, a cofał się tylko od tych namarszczonych surowych ludzi, którzy mu z sobą przynosili nudę, powagę, pracę, smutek. Od tych uciekał po cichu, choć i ich obrazić by nie chciał, bo pragnął żyć w zgodzie z całym światem.
Dom Bogunia malował najlepiej tego arcy poczciwego ulubieńca okolicy. Staroświecki dwór szlachecki w Bożej Wólce jak zastał tak go zamieszkał, dobudował tylko do niego drewniana bardzo brzydką wieżycę, z której mógł gości zdala po traktach upatrywać i dużą salę na stołowy pokój i fajkarnią. Oprócz tego wzniósł stajnię dla koni, bo te namiętnie lubił. Nie było wielkiego ładu albo raczej żadnego w Wólce, ale dostatek nieprzebrany; bo Bogunio po staropolsku był gościnny i gdy w domu choć dwóch, trzech pasożytów i wydrwigroszów nie miał z nudy umierał.
Był już tak stworzony do towarzystwa, szczególniej męzkiego, że bez niego nie żył.
Śmiało też zaręczyć można, iż na trzysta sześćdziesiąt dni roku, nie było dwudziestu w Wólce bez gości i to chyba, gdy gospodarza w domu zbrakło — a bardzo często mimo jego niebytności goście czekali, rezydenci pili sobie i jedli u niego, wyglądając rychło li przybędzie.
Bogunio nie miał nic do roboty oprócz zabawy. Dnie w Wólce upływały jednostajnie na jedzeniu, piciu, grze w karty, hasaniu na koniach, strzelaniu do celu i kawalerskich figlach. W zupełnie wolnych chwilach gospodarz grywał walce i mazury na fortepianie, a czasem czytywał gazetę.
Było to najszczęśliwsze życie w świecie, ale stworzone dla Bogunia, bo kto inny by w niem trzech dni nie przetrwał.
Najprzód towarzystwo w Bożej Wólce było ewangeliczne, ze czterech końców świata awanturnicy, pseudo-artyści, pasożyci, szulery, koniarze, młode chłopaki goniący ostatkami, stare wygi z czerwonemi nosy, dawni szkolni koledzy, przyjaciele przyjaciół, kuzynowie znajomych, słowem, gospoda stojąca otworem włóczęgom i próżniakom. Byli tam tacy co od lat dwóch wyjeżdżali co tydzień i siedzieli z ludźmi i końmi.
W takim dworze naturalnie ładu być nie mogło, wydatki były olbrzymie, szarpanina nielitościwa — ale Bogunio był za to wielbionym i noszonym na rękach. Nadużywano jego dobroci na wszelki sposób, oszukiwano bez miłosierdzia, ci którym świadczył, robili mu bezwstydne awantury, co roku najmniej parę miewał pojedynków, ale to wszystko znosił z uśmiechem na ustach, wesół, nie zrażając się do ludzi.
Każdą nową znajomość chwytał, jakby zadaniem jego życia było, kazać się kochać całemu światu; około każdego nieznanego człowieka zabiegał, latał, aż póki go nie zmusił do przyjaźni, do poufałości. Jakże go nie kochać zresztą, choć prawdziwi przyjaciele ze smutkiem patrzyli na tak upływające życie; litość brała otwierać mu oczy i przerywać to błogosławione farniente. Boguś tak się już był wdrożył do rozkosznego próżnowania, iż nie pojmował nawet, aby od niego wymagać można — ustatkowania. Płacił dług swój społeczeństwu — łagodnością, dobroczynnością, miłością dla ludzi. Przymioty te posuwał on do przesady, tak, że z nich potrafił sobie zrobić wady.
W tym czasie Bogunio miał lat dwadzieścia sześć, był w kwiecie wieku, miał długi ogromne, przyjaciół całą falangę i oczy wszystkich mam mających córki na wydaniu, tęsknie się ku niemu zwracały, ale cóż? ani było można pomyśleć o tem!
Mówiono straszne rzeczy o dworze w Bożej Wólce, a z nich okazywało się, że pan Bogusław na dobre postanowił trwać w kawalersko bisurmańskim żywocie. — Bogunio jeździł regularnie w święto do kościoła, był nawet, mimo wielu wad głośnych — dość pobożny — ile razy pokazał się w miasteczku, oczy wszystkich piękności niezajętych zwracały się tęsknie ku niemu, ale wzrok kobiecy nie działał nań. Znać był już ostrzelany do zbytku.
W domach familijnych bywał czasem Bogunio i znajdował się przyzwoicie, ale jak okradziony. Gdy nie mógł rozpiąć się, położyć na kanapie, śpiewać, żartować i pleść co chciał, wyglądał jak nakrochmalony student szóstoklasista. Z pannami stanowczo mówić nawet nie umiał. Wprowadzony raz do apteki gdyż panna Idalia miała na niego zapolować ochotę, zapomniał się do tego stopnia, że na śliczny, wyperfumowany jej koncept, odpowiedział w zapale.
— A trzystaż go — mordowało!
Panna Idalia nie mogąc się rozśmiać dla wyższych względów, takiego upiekła raka, że omało się jej krew nie rzuciła nosem. Byłoby mu to przeszło płazem, ale chłopak tak był skonfudowany, sam posłyszawszy co powiedział, że porwawszy za kapelusz drapnął i za nic się już więcej w aptece pokazać nie chciał.
Ten to Bogunio Turowski, był dobrym kolegą i serdecznym przyjacielem Walka Luzińskiego. W nieprzebranej dobroci swej, on pierwszy Walka ogłosił geniuszem, wpisał się w jego wielbicielów i pokochał go tak, jak się tylko dwaj z professyi próżniacy, niemający nic innego do czynienia, kochać mogą; — Walkowi w tej Bożej Wólce było jak pączkowi w maśle — mógł deklamować urywki ze swego poematu Nero i był pewny zawsze oklasków, gdy mówił nikt mu nie przerywał, pieszczono i nadskakiwano.
Naturalnie potrzebując zbliżyć się do Turowa w jakikolwiek sposób, Walek zaraz pomyślał o przyjacielu Boguniu. Ogromny założony przez niego zwierzyniec w Bożej Wólce, rozciągał się aż do parku Turowskiego i przedzielony był od niego tylko ocienioną olchami grobelką. Na skraju parku stała altana, w której panny całemi dniami przesiadywały, Walek nieraz je dawniej zdala widywał.
Bogunio rzadko wprawdzie bywał w Turowie, ale miał z nim przyjazne stosunki. Szczególniej los hrabianek go rozczulał, gotów im był służyć na wszelki sposób; nad hrabią się litował, a hrabiny, Luisa, du Vala i Manetki nie mogąc kochać, przynajmniej ich tłómaczył, uniewinniał i znosił — bo być źle i nienawidzieć nie umiał. Nie było to jego powołanie.
Największe łotrowstwo umiał zawsze wytłómaczyć i znaleść okoliczności łagodzące.
Luis gdy miał czasem natrętnych gości, długich lub zbyt wymagających, drugiego dnia wiózł ich do Bożej Wólki i najczęściej tam porzuciwszy, pozbywał się.
Sam wyrażał się o Boguniu z pewnym rodzajem politowania, jako o człowieku niezbyt dobrego towarzystwa. Była chwila, że hrabina kuzynkę Manetkę, której bardzo pozbyć się chciała, może właśnie dla tego, że Luis się do niej zbyt bratersko przywiązywał — myślała wyswatać Boguniowi. Żywa Francuzeczka podobała mu się niezmiernie, siedział kilka dni dla niej w Turowie, swawolił, ale znać z obawy sakramentalnych skutków, więcej się tam nie pokazał. Żona w Bożej Wólce byłaby cały porządek żywota popsuła.
Manetce bardzo go żal było, ale nie miała odwagi wybrać się doń w gościnę.
W kilka dni po owym spotkaniu w lesie, Walek zupełnie sobie z głowy wybił tragiczną historyę ojca i matki, usiłował nawet przekonać się, że mogła nie być prawdziwą, lub nie do niego się stosować. Natomiast obraz hrabianki znacznie przystrojony przez bujną wyobraźnię, towarzyszył mu nieodstępnie i najróżniejsze plany wywoływał. Napróżno doktór Walter, który mu okazywał szczególne współczucie, usiłował go zwabiać do siebie, obudzał do zajęcia, Walek chodził, próżnował i układał owe plany zamków na lodzie.
Pani Pauze przypisująca fałszywie roztargnienie i zamyślenie jakiejś intrydze ordynaryjnej (jak się wyrażała) z dziewczynką z przedmieścia (tego jej z głowy nie było można wybić) wielce także posmutniała i zobojętniała dla niego. Trzymała go tylko jeszcze w nadziei upamiętania i nawrócenia na dobrą drogę.
Walek spędzał dnie z cygarem w ustach albo chodząc po pokoju, albo włócząc się za miasto. Nieświadomi przyczyn tego umysłowego pogrążenia, myśleli, że kończy poemat swój Nero. Poematu tego prawdę rzekłszy, było szesnaście wierszy gotowych, reszta uplanowana. Walek czekał natchnienia, a natchnienie nieprzychodziło, znać miało inne zajęcia.
Jednym razem jak błyskawicą oświecony, przypomniał sobie Luziński Bogunia, koleżeństwo, przyjaźń, sąsiedztwo parku, a gdy raz myśl mu ta zaświtała, pobiegł na miasto, najął wózek żydowski i nieopowiedziawszy się nawet pani Pauze, pojechał do Bożej Wólki. Nie ma nic niebezpieczniejszego nad próżniaka gdy się porwie do czynu, naówczas strzela jak z procy, pierwszem czemś co mu do głowy przyjdzie.
W Wólce jak zawsze było pełno, a że Walek przyjechał nad wieczór, zastał towarzystwo w chłodku przy wiście i — limoniadzie z arakiem.
Był to napój wynaleziony przez gospodarza niesłychanie chłodzący i zdrowy, ale potrzeba było zważać, aby rum w przyzwoitej dolać proporcyi a wodą nie przesadzić — woda bowiem, jak wiadomo, febry sprowadzać zwykła.
Bogunio rzucił się w objęcia Walka, ucałował go, poślinił, posadził na kanapie, przyniósł mu cygar, limoniady i zaklął na wszystko, ażeby furkę swoją odprawił, przysięgając, że go sam odwiezie lub odeszle gdy tylko zechce.
Towarzystwo wesołe, miłe, składało się w większej części z towarzyszów szkolnych, młodzieży i kilku weteranów próżniactwa wtórujących młodemu pokoleniu, jako godnym swym w przyszłości następcom. Walek wszystko dobrze zważywszy, potargował się trochę i dał uprosić.
Wprawdzie jechał on od razu z tą myślą, że w Wólce zostanie, ale podrożyć się nic nie szkodziło.
— Dobrze, rzekł do Bogunia — każesz, zostaję — ale z warunkiem, że będę sobie po lesie, po zwierzyńcu błądził samotnie, gdyż jestem w werwie do pisania.
— Ale, jak cię kocham (to było ulubione wyrażenie Bogunia) będziesz sobie robił co chciał, my ci nie przeszkodzimy. U mnie, wiesz, wolność, jak największa, zupełna, każdy robi co mu się podoba.
Żydek odjechał z kartką do pani Pauze dosyć lakoniczną.
Walek rozłożył się na szerokiej sofie dokoła okrążającej salę, w której się zwykle zabawiano i wkrótce Bogunio go porzucił, bo zaczęto po wiście koni próbować w dziedzińcu. Luziński już miał zamiar iść do zwierzyńca, dla rozpatrzenia lepszego miejscowości, która go teraz niezmiernie zajmowała, gdy... wrzawa powstała ogromna, nadjechali nowi goście. Hrabia Luis przywiózł barona Helmolda i du Val’a. Niezmiernie serdeczny Bogunio mając w swym domu po raz pierwszy Galicyanina, o którym już słyszał, poleciał zaraz wydawać rozkazy do herbaty i wieczerzy, a Walkowi tylko szepnął na ucho przebiegając, że baron pono jest konkurentem do jednej z hrabianek.
Obudziło to jego ciekawość naturalnie i przykuło do miejsca. Towarzystwo po nudach Turowa, nadzwyczaj się tu wesoło bawiło; garbus wystrojony był w humorze brylantowym, rzucano dowcipami, śmiano się, a Helmold rozglądał i rozpatrywał.
Dla Luzińskiego szczególniej szczęśliwem zdało się, że na ten dzień natrafił, mógł ze swojego kąta obserwować ludzi, z któremi wedle wszelkiego podobieństwa, miało mu przyjść się mierzyć.
Baron był może współzawodnikiem, brat nieprzyjacielem na pewno, du Val stróżem hrabianek.
W pierwszej chwili Walek nieco ostygł i począł się namyślać, — ogromny barczysty Francuz, zuchwały, żywy i ruchawy braciszek, naostatek bardzo arystokratycznie wyglądający baron, niewygodnymi zdali mu się zapaśnikami. Nie czuł w sobie sił do mierzenia się z nimi. Spędziwszy młodość na ustroniu, w dzikiem odosobnieniu, w usposobieniu sarkastycznem dla tego świata, z którym mógł być wystawiony na walkę, lękał się go, bo go znał mało.
Ale po rozmyśle dłuższym wmówił w siebie, że rzecz należy tak postawić, aby drapieżnej, pięściowej walki uniknąć, innej się nie obawiał. Baron zresztą, tylko wymuskaniem i wdziękiem był dlań straszny, jako współzawodnik, tamci groźniejsi mu się wydali, a szczególniej du Val.
Poczęto strzelać z pistoletów do celu, była to powszednia zabawka. Walek spostrzegł, nie bez przykrego wrażenia, że wszyscy ci panowie wystrzeliwali asy nader zręcznie. Najlepszym z nich wszakże był Luis, który celował we wszystkich ćwiczeniach ciała, aby swoją ułomność dać zapomnieć. Bił kulą w lot jaskółki.
Luzińskiemu zrobiło się zimno, ale powiedział sobie zaraz:
— A pocóż mam się z nim strzelać? nie ma powodu... Ze złości nie zabije mnie na gościńcu, bo by poszedł do kryminału.
Wszakże ci ichmościowie znacznie zapał jego na chwilę ostudzili.
Przyjęcie w Bożej Wólce było zwyczajne, podano herbatę wytworną, która się przeciągnęła niemal do zmroku. Luis myślał wracać, niepuszczono go do wieczerzy. Z tą Bogunio wystąpił co się zowie. Kucharza miał doskonałego, zapas w śpiżarni zbytkowny, wina sprowadzone z Warszawy od komisantów francuzkich domów z Bordeaux, z którymi był w czułej przyjaźni, (płacił im haracz niemały, a jeden z nich bez łzów na oczach wspomnieć go nie mógł). Nie dziw, że w tych warunkach wieczerza skończyła się o pierwszej, musującym Burgundem w obfitości przelanym, a goście rozjechali się nade dniem. Walek wcześniej się cofnął pod pozorem poematu, ale w istocie chcąc rano wstać i opatrzeć zwierzyniec.
Spali jeszcze wszyscy w Bożej Wólce, gdy Luziński wymknął się do ogrodu, dostał do lasu i drogą znajomą, przez całą długość olbrzymiego tego parc aux cerfs, podążył na jego kraniec.
Ranek był prześliczny, las wspaniały, co krok płoszył daniele, sarny i zające; gra światła i cieni, brylanty rosy, śpiew ptastwa, całe czarodziejstwo pięknego letniego dnia u wschodu, wśród natury przybranej jakby zalotnie — mogło zachwycić nawet obojętnego, ale Walek nic nie widział, myślą wyprzedzał kroki.
Tak zwany zwierzyniec, był prawdziwem szaleństwem Bogunia, opasano bowiem parkanami przestrzeń lasu i łąk, któraby gdzie indziej intratny folwark mogła stanowić. Prawdę rzekłszy, Boża Wólka cała zresztą tego parku nie była warta. To też Luziński znużył się dobrze, nim pobłądziwszy i oryentując się nie dosyć szczęśliwie, przybył nareszcie na koniec lasu i ujrzał błogosławiony parkan. Tu przegrodzona drożyną tylko od zwierzyńca stara, zapuszczona, zarosła grobelka, cała ozieleniona ogromnemi olchami, biegła ku parkowi Turowskiemu. Widać było jego płoty, fossę, i po nad rodzajem wału w rogu, altanę dawną murowaną, nieco odrestaurowaną, w której oknie dawniej, niegdyś pokazywał mu Bogunio hrabianki.
— Bądź co bądź, rzekł sobie Walek jakby tknięty jakiemś przeczuciem, było to już w przeznaczeniu, muszę tam podejść i przypatrzeć się zblizka!
Ale zwierzyniec Wólki był porządnie opalissadowany, furtka wprawdzie prowadziła na pole, lecz niestety, hermetycznie zamknięta i kołem zabita. Nie było innego środka nad wdrapanie się na płot i skok z drugiej strony. Walek nie miał szczęścia do tego rodzaju gimnastycznych ćwiczeń, odrapał się, oszarpał dobrze nim swego dokazał, a dodatkowo nogi nadwichnął skacząc, tak że dosyć niepewnemi kroki potem przez grobelkę powlókł się ku altanie.
Okna jej były dotąd zamknięte, ale w połowie drogi ze zdumieniem największem podniósłszy wzrok Walek, dostrzegł, że jedno z nich się otworzyło i stanęła w niem postać niewieścia.
Serce uderzyło. Juściż nie może być aby to była ona, a! toby było przeznaczeniem!
I widać, że przeznaczeniem być musiało, gdyż w istocie w oknie stała hrabianka Iza, lubiąca ranne przechadzki, w których du Vala, Manetki, macochy i ich dworu nie spotykała. Wyszła była z książką na świeże powietrze, a nim zasiadła do czytania, wpatrywała się w krajobraz, mgłami ciepłemi osnuty i powoli z nich wychodzący coraz wyraźniej. Nagle i ona spostrzegła na pustej grobli postać męzką, posuwającą się ku ogrodowi i dziwna myśl przebiegła jej po głowie.
— A gdyby to był on! Ale to nie może być, to pewnie leśniczy, albo ogrodnik. Jednak mimo niedowiarstwa, hrabianka Iza pozostała w oknie aż do sprawdzenia tego zjawiska, dość w tej porze dnia niezwyczajnego...
Walek z za olch już ją był poznał... śpieszył, choć mu się w głowie zawracało od tych faworów losu.
Gdy z cieni drzew wystąpił na pole, Iza także poznała go i z podziwienia mimowoli aż krzyknęła. Niemogła się na nogach utrzymać, siadła, ręką uciskając serce i cicho szepcząc: przeznaczenie!
Nicby w świecie już jej niemogło odjąć tego przekonania, że los jej palcem Opatrzności litościwym został rozstrzygnięty...
Chwilę trwało pomięszanie, podniosła się żywo z siedzenia i gdy Walek tuż stojący pod altaną, pozdrawiał ją, położywszy palec na ustach, dała mu znak, aby wyszedł do ogrodu otwartą furtą u stóp wału.
Jakkolwiek wspomnienie du Vala, hrabiego Luisa i tego nieszczęśliwego wczorajszego strzelania do lasów przyszło mu na myśl chwilowo, miał Luziński tyle odwagi, że rozkazu usłuchał.
Alea jacta est! — rzekł sobie w duchu, nie mogąc się oprzeć bojaźni, co będzie to będzie.
Na progu furtki śmielsza daleko od niego czekała nań wyciągając rękę hrabianka Iza.
— Zkąd pan tutaj? jakim sposobem?
— Mogę poprzysiądz, że to dla mnie samego niezrozumiałe, zawołał Walek badając wzrokiem Izę, której twarz wcale nie zdradzała gniewu, wczoraj przybyłem w odwiedziny do towarzysza mego szkolnego, pana Bogusława, do Bożej Wólki, wyszedłem dziś na przechadzkę, ciekawość, sam nie wiem...
— Przyznaj mi się pan otwarcie, zawołała hrabianka, pomyślałeś idąc tu o tym trzpiocie, awanturnicy, która cię tak śmiało napastowała na gościńcu?
— Nacóżbym się miał zapierać? — rzekł Walek.
— Jesteś więc pan moim gościem, odpowiedziała hrabianka uśmiechając się, ale na nieszczęście, bardzo mi trudno pana przyjąć tam, gdzie każdy nasz krok, słowo, szpiegują i donoszą, gdzie ledwie o tej godzinie porannej, mogę swobodniej się przejść. Szczęściem w nieszczęściu jest, że to godzina szósta i wszyscy śpią, śmiało więc oprowadzę pana po parku, chodźmy.
Hrabianka z prostotą i ufnością podała mu rękę, niepodobna było odmówić, chociaż Luziński zbladł jak trup i krew mu w żyłach zastygła.
Rozmowa poczęła się od ogólników, ale większą jej część wiodła sama hrabianka, odpowiadając na pół słowa, Walek był oniemiały. Wszystko to razem zdawało mu się snem, tak było jakoś dziwnem i nieprawdopodobnem.
Iza powoli zaczęła mu zimno niemal, ale z głębokim smutkiem opowiadać życie swoje, nie tając bynajmniej co cierpiała.
— Nie dziw się pan, rzekła, że tak śmiało, tak zuchwale, tak nieprzyzwoicie chwytam rękę nawet nieznajomego, który mi jakieś okazuje współczucie, litość. Lata płyną, a niewola z każdą godziną staje się cięższa, nie do zniesienia. W złotej klatce siedziemy płacząc z siostrą i liczemy tylko wiele nam, lub wrogom naszym życia zostać mogło. Cóż dziwnego, że się głowa zawróci, że tonący chwyta deskę zbawczą, gdy ją na falach zobaczy. Nie sądź pan źle o mnie, dodała, cierpienie wyegzaltowało mnie aż do przesądu, w panu zobaczyłam jakby przeznaczonego dla mnie zbawcę. Mówię otwarcie, choć drugi raz w życiu pana widzę. Jeźli serce twe wolne, jeźli nie czujesz obawy i wstrętu, tę rękę, którą panu podałam, oddam mu. Chcesz, bierz.
Luziński stanął niemy, położenie było tak bezprzykładnie dziwne, że mimo największego zapału od dni kilku, na razie Walka strach ogarnął. Milczał.
— Mów pan otwarcie.
— Powiem szczerze, zawołał Luziński, co do mnie, zbyt to wielkie szczęście, żebym się choćby chwilę potrzebował namyślać, ale pani! ja jej chcę dać czas do rozważenia. Pani wiesz kto ja jestem?
— Wiem, odparła Iza, doktór Mylius...
— Jakto, był tu? — przerwał czerwieniąc się Luziński.
— Był, mówił mi o panu wiele złego, ale mimo to nie zraził mnie. Ja nie wiem co mnie czeka, pan możesz być przepaścią tą, która ciągnie, ale czuję głos przeznaczenia. Możesz być, abyś w ufności, w wierze podaną ci rękę, przyjąwszy, miał niewdzięcznością potem wypłacić, jak doktorowi? Do miłości nie mam może prawa, nie śmiem się jej spodziewać, ale szacunek, przyjaźń, dasz mi choćby przez litość nade mną.
— A! pani! — zawołał Walek, pani się mnie obawiać możesz słusznie, ja się sam siebie lękam. Ja nie marzyłem nigdy ani o świetnych losach, ani o ożenieniu tak rychłem, jestem biedny marzyciel niepraktyczny, zdziczały, pótrafięż ja stanąć u twego boku tak, byś się nie wstydziła za mnie?
— Nie lękaj się pan, przerwała Iza, ręką dotykając jego dłoni, może być że nieznani sobie prawie, połączeni trafem w świecie najdziwniejszym, długo dla siebie będziemy zagadkami, wiele przecierpim, ale to wszystko dla mnie będzie rajem jeszcze. Moje życie tu, to śmierć powolna. Mów pan.
Walek uchwycił długą, białą, chudą nieco rączkę hrabianki i milczący złożył na niej pocałunek. Rumieniec oblał twarz Izy.
— Masz pan mój pierścionek, zawołała żywo, weź, ja słowa nie złamię. A teraz uchodź, godzina już grozi niebezpieczeństwem, może ktoś nadejść, mogą mieć podejrzenia, będą mnie strzedz, co utrudni ucieczkę. Zamów pan konie i powóz, dam znać!
To mówiąc, hrabianka Iza spojrzała na zegarek, ścisnęła rękę Walka, uśmiechnęła się, bystro wpatrując się chwilę w niego i rzekła:
— Uchodź pan, tą aleją, wprost do furtki, ja muszę do pałacu...
Ręką wskazała mu drogę i biegnąc znikła z oczów. Walek puścił się z trwogą aleją, wśród której dotąd nikogo jeszcze nie było, szumiały mu w uszach ostatnie wyrazy Izy, rad był już się znaleźć na drodze, za parkiem, serce biło, ćmiło się w oczach. Dochodził niemal do altany, gdy na samym progu postać nieznana w szarym surducie, z twarzą lisią i małemi oczkami chytremi, zabarykadowała mu sobą drogę i głos ochrypły pozdrowił go piekielnem.
— Dobry dzień!


ROZDZIAŁ VI.

Rozstaliśmy się z naszym pseudo-bohaterem w chwili nader krytycznej. Wychodząc z cudzego ogrodu, do którego się weszło nie dopełniwszy zwykłych formalności, spotkać w progu jednego z urzędników, którym jest powierzona straż tego Hesperyd schronienia — czyni zawsze wrażenie nader niemiłe. Cóż dopiero, gdy ten strażnik ma fizyognomią gorzej niż smoczą, bo lisią, gdy się kłania i mówi: — Dzień dobry — jak ćwieczkiem przybijając przywitaniem nieszczęśliwego intruza!
Walek Luziński nie należał jeszcze w tej dobie swojego życia do ludzi władających zręcznie intrygą, kłamstwem i szalbierstwem, był dumny, chciwy wszystkiego, zarozumiały niepomiernie, gwałtowny, ale przebiegły nie był wcale. To też, gdy mu w uszach zaśpiewało owe słodziuchno wymówione: — dzień dobry, wargi mu się trząść zaczęły, w głowie zawróciło, a przed oczyma poczęły latać jasne płatki, tak, że na chwilę obawiał się, czy nie padnie, brała go chętka uciekać, to było także nie do rzeczy.
Szaraczkowy, lisowaty jegomość przyglądał mu się tymczasem bacznie i tak dalece starannemu przeglądowi podał całą jego figurę — że pierścionek na palcu Walka, którego nie miał czasu, ani przytomności ukryć, wpadł mu w oczy.
Wzrok nieznajomego jegomości (który był nie kim innym, jak znanym nam już panem Mamertem Klaudzyńskim) — przywiązał się do tego pierścionka tak, iż zdawał się o właścicielu jego zapominać, twarz mu się schmurzyła, namarszczyła, ale łagodny uśmieszek wkrótce ją wypogodził. Ruszył ramionami.
— Wszak — jeźli się nie mylę — rzekł nieśmiało pan... pan Walenty Luziński? zapytał.
Słysząc swe nazwisko młody człowiek zmięszał się, ale zaprzeć się nie było podobna.
— Tak jest, wybąknął zmięszany.
— Tylko jedno pytanie, ale w interesie pańskim własnym, racz mi szanowny pan, acz nieznajomemu, odpowiedzieć szczerze. Nie żądam wiedzieć nic, jedno tylko. Wszakżeś pan tego pierścionka, który masz na palcu, w ulicy nie znalazł?!
Walek schował szybko rękę przelękniony i oczy wlepił w pytającego.
— Panie szanowny, dodał, ze słodszym jeszcze uśmiechem pan Mamert — ja nie chcę i niepotrzebuję wiedzieć od kogo pan go ma, ani zkąd, ani jak, tylko czy go pan nie znalazł?
To mówiąc, odchrząknął.
— Nie znalazłem go i jest moim, za to panu zaręczyć mogę — odparł namyśliwszy się Walek.
— Otóż tyle mi tylko powiedzieć było potrzeba, zawołał pan Mamert, ranek jest prześliczny, powietrze miłe, gdybyśmy się cokolwiek przeszli, tak tędy, gąszczami, możeby się znalazło o czem pomówić coby panu nie było przyjemnem, owszem... owszem...
— Ale najprzód winienem się panu zaprezentować, jeźli mnie z miasteczka z twarzy nie znasz, jestem Mamert Klaudzyński, pełnomocny rządca klucza Turowskiego.
To mówiąc uchylił czapki, Walek się skłonił, serce mu biło. Został tak pochwycony wirem wcale niespodziewanym wypadków, że do siebie jeszcze przyjść nie mógł. Czuł, że może popełnić jakie głupstwo przez brak krwi zimnej i doświadczenia, był jak na szpilkach. Obiecywał sobie w duszy jak najostrożniej milczeć.
Rządca prawie bezwładnego wprowadził z sobą w ciemną, zarosłą, wilgotną aleję, ogromnego, nieco w tej stronie opuszczonego ogrodu. Znał on bardzo dobrze wszystkie domowe obyczaje i wiedział gdzie może być pewnym samotności zupełnej.
Walek szedł jak na stracenie; gdyby nie ów czarodziejski pierścień, który czuł na palcu, który mu dodawał odwagi, byłby może stchórzył i najśmieszniej w świecie umknął.
Pan Mamert stanął, ujął za rękę młodzieńca, znowu się zdobył na uśmieszek i szepnął:
— Chociaż nie mam szczęścia być panu bliżej znajomym, będę mówił otwarcie. Pierścionek ten otrzymałeś pan przed chwilą od hrabianki Izy. Ja jestem przyjacielem starym i sługą tej rodziny, życzę jej dobrze, tłómaczę sobie postanowienie hrabianki, położenie pańskie, wszystko. Ale czy też pan dobrodziej dobrze rozważyłeś trudności dzisiejsze i późniejsze tego przedsięwzięcia? czy masz jakie środki do przełamania nastręczających się trudności?
Walek milczał wedle planu.
— Bo widzisz pan dobrodziej — mówił spokojnie Mamert, rzecz się niezawodnie uśmiecha, panny są bardzo majętne, pełne osobistych zalet, wysoko urodzone i skolligacone, ale pierścionek i słowo dostać, to panie dobrodzieju, może najłatwiejsze ze wszystkiego — ino co dalej? co dalej?
Walek wzdychał ale milczał, pomny na to, że milczenie jest, wedle przysłowia wschodniego, złotem.
— Hrabianka Iza parę razy już podobno dawała (jeśli się nie mylę) ten pierścionek i odbierała go nazad, gdyż obdarzony nim, sam się wyrzekam ślubnego, rozrachowawszy przez jakie ciernie i głogi iść doń było potrzeba.
Walek wprawdzie głową poruszył i nieprzyjemnie mu się zrobiło, ale zmilczał jeszcze.
— Co pan myśli dalej? zapytał Mamert.
Usta otworzyć, wydać się z czemkolwiek bądź, potwierdzić domysły, zwierzyć się narzucającemu się człowiekowi było nader niebezpiecznem.
Rządca wyczekawszy na odpowiedź, a nieotrzymawszy jej, kiwnął głową i począł cicho i łagodnie, tak, jakby cieniusieńki klinik pomalutku chciał wbić w głowę panu Luzińskiemu:
— Masz pan zupełną słuszność, że jesteś ostrożny, że mi się mało, nader mało — prawie można rzecz nieznanemu, wcale nie zwierzasz, czyni to panu zaszczyt. Na świecie, z ludźmi, nigdy dosyć ostrożnym być nie można.
Ale należy zaraz objąć położenie i osądzić. Ja te panny kocham, ja im dobrze życzę, jak skoro hrabianka Iza uczyniła postanowienie, leży mi na sercu, staremu, wiernemu słudze, by jej dopomódz, ułatwić. Nie tajno panu, jak tu pokrzyżowane są okoliczności, stosunki, jak ja szczególniej ostrożnym być muszę, a pan także.
Otóż bez namysłu, kochany panie, ja panu ofiaruję pomoc moją, a ręczę, że jej lekceważyć nie należy.
Walek spojrzał bystro.
— Powoduje mnie do tego, wywnętrzał się zawsze klinowato Mamert, — najprzód przywiązanie do tych, nieszczęśliwych istot, potem... potem...
— Pan wie — dodał, że ja rządzę ich majątkami?
Luziński potrząsł głową.
— Ja nic nie wiem, mruknął.
— Otóż ja panu to oznajmuję, tak, rządzę majątkiem hrabianek. Naturalnie, do najuczciwszego z ludzi można sobie najdziksze zrobić pretensye, idzie mi oto, abym w sumieniu będąc czysty, mógł też być o przyszłość moją spokojnym. Rozumie pan, w ten majątek się wiele włożyło, są naturalnie rachunki to, owo.
Jeźli ja panu ofiaruję pomoc moją, nawzajem mogę rachować na to, że pewną wdzięczność pozyskam.
Ostatni wyraz wymówiony był z pewnym naciskiem, ale Mamert miał do czynienia z człowiekiem tak niepraktycznym, nic dorozumieć się nieumiejącym, iż spojrzawszy mu w oczy, postrzegł, że plan cały i efekt wyrazu został chybiony.
Zamilkł, niewiedząc w co uderzyć.
— Jeźli ja panu zechcę przeszkadzać, dodał rozjaśniając myśl swoją, no... ale ja tego nie mogę chcieć i nie zechcę... gdybym wszakże zamyślał, nicby łatwiejszego nie było jak pójść do hrabiny, słówko szepnąć, a wszystko byłoby skończone i panny wyjechałyby sobie gdzieś... daleko. Ale mi ich żal. Mówmy otwarcie, zawieramy przymierze, czy nie?
— Ale ja... widzi pan... odezwał się jąkając Walek, ale ja... ja nie mogę, mnie się nie godzi, ja muszę milczeć.
— Ja będę mówił za pana, możesz tylko kiedy niekiedy głową kiwnąć, to będzie dostatecznem dla porozumienia się. Wchodzę w delikatne położenie jego.
I — widzi pan, mówił, wsuwając rękę swą pod ramię Walka, aby mu nie uciekł — widzi pan, warunki moje proste są, wcale nie ciężkie, ludzkie, uczciwe.
Pan starasz się i masz, jak się zdaje, nawet przyrzeczenie hrabianki Izy — bardzo dobrze! Drugi konkurent, o którym ja wiem, chętnieby wziął hrabiankę Emmę, która mimo przywiązania do ojca, da się do stanu małżeńskiego skłonić, połączcie panowie usiłowania wasze, porozumiejcie się wzajem, we dwóch uczynicie to łatwiej. Co do mnie, ja obu szczerze pomagać przyrzekam, a juściż nie narażając się na nic, możesz pan, którego tak wielkie szczęście spotyka — dać mi na piśmie zaręczenie, że dla mnie uczynisz to, co uczyni drugi? prawda? Spojrzał w oczy Walkowi, któremu się nareszcie wyjaśniło czoło i poczynały rozwiązywać usta.
Dopiero teraz poznawał Luziński, że szło naprawdę o umowę, która mogła przyśpieszyć i upewnić tak nadzwyczaj świetne dlań małżeństwo.
Zmiarkował, że zostawiony sam sobie rady dać niepotrafi, że jeźli mu zechcą szkodzić, on ze swą niezręcznością i porywczością raczej popsuje niż polepszy sprawę. Pilno mu było, aby ten raj dogadzający jego dumie co prędzej mu się otworzył, by on, dziecię sierota, bez rodziny, prawie bez nazwiska — pochodzenia tak skromnego, nagle stanął na najwyższym szczeblu społecznym. Tu był pewnym, że zdolnościami swemi wkrótce potrafi olbrzymie wyrobić stanowisko i zaćmić wszystkich. Na wielu przymiotach mu zbywało, ale zarozumiałością mógł by się był z kilku młodemi rówieśnikami podzielić.
Jak wszyscy ludzie jego charakteru; Luziński nagle prawie przeszedł cały w ręce człowieka, któremu przed chwilą nie ufał. Wyciągnął drżącą rękę ku panu Mamertowi, na którego twarzy nie było śladu najmniejszego wzruszenia i rzekł:
— Zgoda, na wszystkie warunki, ufam, że pan nas nie zdradzisz.
— A teraz, szepnął na ucho Mamert, nie miejsce tu jest mówić o szczegółach, mógłby nas kto podpatrzeć lub podsłuchać, wracaj pan do Bożej Wólki, z której — jeśli się nie mylę przybyłeś, nie dawaj po sobie nic poznać, pierścionek schowaj, bo się lękam, aby pan Bogusław go nie poznał. Dobry człowiek szkodzić nie będzie, ale podochocony rozpaple, coby wszystko zepsuć mogło.
Jeśli się nie mylę, albo tam jest, albo będzie, dziś pewnie będzie (dodał z naciskiem rządca) baron Helmold Kaptur, Galicyanin. On pana zaczepi na boku o sprawę, trzeba się z nim ułożyć. Tu zniżył głos pan Mamert i cichutko szepnął:
On jest pretendentem do hrabianki Emmy, rozumie pan.
Reszta później, wychodź pan tędy, grobelką, do zwierzyńca, a tam do dworu droga wiadoma. Do zobaczenia, w miasteczku, dziś wieczorem, koniecznie u Mordka Szpetnego, gdzie i baronowi należy być, ale proszę ostrożnie! aby nikt nie widział — tyłami! i milczeć. Prócz barona nikomu słowa.
To mówiąc, zamieniwszy jeszcze cichych kilka wyrazów z Walkiem, pan Mamert, wywiódł go za furtkę, puścił, a sam do parku powrócił.
Cała ta scena nie trwała długo, ale na obu artystach co ją odegrali, głębokie uczyniła wrażenie. Walek wyszedł na ocienioną groblę jakby rozmarzony i pijany, pan Mamert smutny i zamyślony począł się błąkać po parku. Widać było po nim, że głęboko ważył, dumał, rachował, że przechodził przez moment niemiły, ale nieunikniony swojego życia.
— Dalej, mówił sam do siebie, rzeczy tak stać nie mogły wyprężone, naciągnięte, wszystko ma na świecie koniec, mogło się skończyć daleko gorzej. Rozumny człowiek — finem spectat. Ci panowie są w moich rękach, a hrabianki uczynią co ja zechcę, gdy tylko z niewoli wypuścić pomogę. Nie było ratunku! Dziś lub jutro stary by zmarł, panny by się wyemancypowały, mogły by sobie dobrać takich mężów coby mnie pociągnęli do kalkulacji. Już trzeba z tego wyjść, niechcę dłużej siedzieć na tej huśtawce. Stało się... stało się.
A zresztą — dodał po namyśle pewnym — choćby się i nie stało — trzeba żebym miał zawsze ich w ręku. Jeźli się im nie powiedzie, będę ratować siebie.
Zamachnął ręką — w tej chwili cień mignął przed nim, strwożony jak gdyby go na uczynku złapano, podniósł oczy i ujrzał przed sobą stojącą z widocznie pomięszaną twarzą, hrabiankę Izę.
Położenie było trudne, ale szczęśliwe. Hrabianka widocznie domyślała się czegoś, obawiała się pana Klaudzyńskiego, przeczuwała coś.
Pan Mamert zdjął czapkę i pozdrowił ją nader uprzejmie i czule, z fizyognomią kondolencyjną — Iza wstrzymała się.
— Pan Mamert tak rano wstaje?
— Ja, hrabianko dobrodziejko, rzekł stary lis — ja muszę być rannym ptakiem, idę spać z kurami, ale wstaję z niemi. Wszystkiego trzeba dojrzeć, zajrzeć wszędzie, czeladź byle nie czuła dozoru, to się rozpuści, a sumienny człowiek jest niewolnikiem przyjętych obowiązków.
— I nawet w grodzie masz pan co do czynienia? zapytała hrabianka, wpatrując się w niego.
— Nie, ale wracając z poła, furtką około altany, ujrzałem jakąś obcą postać, o tej godzinie podejrzaną i to mnie, przyznaję się, zaciekawiło, zaniepokoiło, aż musiałem wejść.
Iza się zarumieniła nadzwyczajnie, chustką, pod pozorem lekkiego kaszlu, zakryła usta, spuściła oczy.
Mamert się uśmiechnął bardzo ojcowsko, łagodnie, z wyrazem współczucia serdecznego, który nie uszedł ukradkowego wejrzenia Izy.
— Spotkałeś pan kogo? spytała.
— Złapałem, mogę powiedzieć — odezwał się Mamert, bom go jak wilka w kniei osaczył u furtki, a przez płot zmykać nie mógł.
— Któż to był?
— E! to był sobie włóczęga! rzekł, śmiejąc się i mrużąc oczy rządca, pani go pewnie i nie zna.
— Ale któż przecie — i co tu robił? niespokojnie poczęła Iza.
Mamert obejrzał się bacznie i szepnął:
— Czy ja mogę wiedzieć po co on tu przychodził?! A panna Manetka! może to ona go ściągnęła? Może kto inny, to pewna, że kobieca sprawka, bo chłopiec młody. Ja go znam z miasta, wychowaniec doktora Myliusa.
Spojrzeli sobie w oczy, rządca spytał.
— Hrabianka go nie zna?
Izy brwi się zmarszczyły, miała we krwi pański animusz (jak to dawniej nazywano) nieco ją oburzyło, że ktoś sobie mógł pozwolić z niej żartować, a z mowy domyślała się, że Mamert ich wyszpiegował.
— Znam go! odparła śmiało.
— A a a! pani go zna! przepraszam, zawołał kłaniając się rządca, pani go zna. Może hrabianka go i teraz widziała?
— Widziałam go, ani się tego zapieram, śmiało zawołała Iza. Panie Klaudzyński, chcesz być moim przyjacielem, czy należeć do ciemiężców — mów otwarcie — mów.
Mamert uczuł się szczęśliwym, jakby go kto na sto koni wsadził — wszystkie nici i sznurki same mu się w ręce cisnęły.
— A! hrabianko! zawołał z wymówką niby boleści pełną — godziż się mnie takie zadawać pytanie? mnie! staremu słudze waszemu, nad którego pewnie nikt goręcej szczęścia ich nie pragnie?
Iza przyskoczyła, a oglądając się i kładnąc palec na ustach:
— Słuchaj Klaudzyński — rzekła tonem pańskim, dopomóż do oswobodzenia mnie, a żałować tego nie będziesz.
— Ani miejsce, ani pora mówić o tem, szepnął Mamert, pani wie, że tu u nas wszyscy podejrzani, kto wam dobrze życzy — powiem pani tylko tyle, że rzecz cała się robi, ale niech pani namawia hrabiankę Emmę, aby na barona Helmolda łaskawszem rzuciła okiem. To się inaczej nie może wykonać tylko razem, rozumie mnie pani, a nadewszystko ostrożnie. Mogą mi hrabianki zaufać.
— Ja ci jeszcze raz powtarzam, nie pożałujesz tego, Klaudzyński, daję ci słowo na to. Wiesz wszystko, rób co ci twoje sumienie i przywiązanie do nas podyktuje. Ja pomówię z Emmą.
— Idź pani! wracaj! na miłość Boga, już po ogrodzie chodzić zaczynają. Dosyć kwadransa rozmowy, żeby o tem hrabinie donieśli, nie trzeba budzić podejrzeń, na miłość Boga, — to wszystko utrudni! owszem, zbliżyć się do nich, nic nie okazywać, cicho! cicho!
Klaudzyński skłonił się szybko, rzucił oczyma do koła i krokiem umiejętnie obrachowanym, usunął się w gąszcze. Iza stała chwilę zadumana, czoło się jej rozjaśniło jakby tryumfem jakimś, spojrzała w niebo wesoło i młodszym, żywszym krokiem, pobiegła do swoich pokojów.


ROZDZIAŁ VII.

W saloniku panien właśnie ranny robiono porządek, słudzy pootwierawszy okna, pościągawszy dywany, opylali, zamiatali, czyścili — Emmy nie było. Iza z niespokojnością gorączkową pobiegła jej szukać i znalazła siedzącą w swoim pokoju, na ziemi, z głową w dłoniach, z oczyma zapłakanemi.
Na szelest sukni siostry, Emma powoli podniosła oczy i spostrzegłszy niezwyczajnie ożywioną twarz Izy, zdziwiła się.
— Co ci jest? spytała.
— Mnie nic — a tobie?
— Ale ty cała promieniejesz?
— Nie — nie, byłam w ogrodzie, latałam, a ty?
— Byłam u ojca, płakałam, odparła Emma cicho i rozpłakała się znów.
Izie poruszyło się serce na widok tej boleści i przyklękła przed siostrą.
— Moja ty droga — rzekła — i ja też ojca kocham — ale, niestety, my mu nie pomożemy naszem współczuciem i łzami.
— A! straszne! okropne to życie nasze, poczęła mówić Emma, ten ojciec, ta macocha, ten brat przybrany, dwór i niewola! Człowiek dźwiga brzemię, które mu los na ramiona wrzucił, w końcu złamany pada, bezsilny. W sercu taka boleść i tęsknota, w duszy takie przepaście ciemne. Chwilami pytam sama siebie, na co mnie Bóg stworzył, jeźli mi nic oprócz męczarni nie przeznaczył? Noc, noc i ani promyka nadziei.
— A! Emusiu ty moja, rzekła Iza siadając na ziemi przy niej, gdyby promyk błysnął nawet, czyż ty byś oślepiona ciemnością spojrzeć się nań odważyła. W naszem położeniu trzeba odwagi, zuchwalstwa posuniętego do szaleństwa, na wielkie bóle są lekarstwa gwałtowne tylko, a ty... a tobie Emusiu braknie odwagi właśnie.
— Kto ci to powiedział? nie znasz mnie, zawołała Emma, mam może więcej jej nad ciebie, ale mnie przykuwa i rozbraja ojciec... O! inaczej dawnoby mnie tu nie było! tak jak ty pierwszemu lepszemu bym podała rękę.
— Alboż ja ją podałam? — spytała zdumiona Iza.
— Przynajmniej mocno się na to zanosi, odparła Emma.
— Zkądże ty to masz?
Emma ruszyła ramionami.
— Izo, rzekła, wychowałyśmy się razem, żyłyśmy tchem i myślą jedną, co w tobie drgnie, ja odczuwani jak bliźnię, w myślach twych czytam jak w swoich, w rysach rozumiem co je zmarszczy, lub rozjaśni i ty przedemną chcesz mieć tajemnice?
— Ale przecież ja nierozumiem doprawdy, niepojmuję tego, odparła zmięszana Iza.
— Uspokój się, niewiem nic, mówiła Emma, ale wiem, że jest cóś czego niewiem. Stało się to wczoraj, dziś, niepowiem.
W tej chwili spojrzała na ręce siostry i zawołała żywo:
— Oddałaś mu pierścionek?
Iza zmięszała się niezmiernie.
— Komu? gdzie? — zapytała.
— Niewiem, aleś oddała, śmiejąc się boleśnie, mówiła młodsza. Cóż? czy baronowi?
Iza zrobiła minkę pogardliwą i potrzęsła głową.
— Nie, baron dla ciebie.
— A! baron dla mnie! niewiedziałam, zawołała Emma, czy mam koniecznie go wziąć? nie bardzo mi się podobał.
— Koniecznie, szepnęła Iza, trzeba żeby ci się podobał.
— Ale naturalnie, przerwała Emma, nie patrzy się na rękę, która wywraca mury więzienia i wyciąga się ku nam.
— Moja droga, marszcząc brew zimno poczęła Iza, nauczono nas tak życia, że ono dla nas już niema tajemnic. Idzie o to, aby się wydobyć z niewoli, a małżeństwo... wszak nieraz się potem zrywa.
Emma zadrżała, jakby ją dreszcze przeszły.
— Tak, rzekła, jest-to śliczne życie nowe, które świat zrobił, znajdując że tamte dawniejsze było niewygodne. Przecież swoboda warta pewnej ofiary, a...
— Baron jest człowiek wcale przyzwoity.
— Oni wszyscy wiele ich jest, rzekła Emma wzgardliwie, są w salonie bardzo, ale bardzo, przyzwoici. Szkoda że ci aktorowie salonowi, jakimi są ludźmi w domu, w pożyciu rodzinnem, o tem nikt na świecie nie wie i tego żadna się z nas nie domyśli.
— No, przerwała Emma, ale któż jest twoim baronem? Co się święci? co się robi? przecież ja powinnam coś wiedzieć...
Zaszeleściało w przedpokoju, obie siostry zniżyły głos, przestraszyły się. Iza położyła palec na ustach i zaczęły mówić o czem innem.
— Założyłabym się, poszepnęła na ucho Emma siostrze, żeś ty już zdecydowana na tego, co to nas spotkał u karczemki w lesie, gdy się nam koło złamało...
Iza potakująco skinęła głową.
— I już dałaś mu pierścionek? — zapytała Emma.
Iza wejrzeniem odpowiedziała.
Po chwili wyszła do drugiego pokoju, obejrzała drzwi, pootwierała te, które podsłuchującego ukrywać mogły i zbliżywszy się do Emmy, poczęła poważnie, zimno, sucho.
— Znasz mnie, dla ciebie ja nie mogę mieć tajemnic, bo by mi wzrok twój zajrzał do duszy i mogłabyś powiedzieć mi: kłamiesz... Mnie jak tobie idzie o swobodę, o pokruszenie więzów, o wyjście w świat i życie. Ten człowiek mi się podobał, ma ambicję wielką, jest żywy, śmiały, może mieć i wady. Kochać go będę, chcę, pragnę, jeźli potrafię, jeźli serce nie przemówi, wszystko mi jedno. Rachuję na to, że biorę ubogiego, że go podnoszę, że mi wszystko winien będzie, żem starsza i że poprowadzę go jak zechcę. Niemam żadnych złudzeń, patrzę w świat rzeczywisty. Zgadłaś, że jestem zupełnie zdecydowaną. Idzie o ciebie. Ja bez ciebie nie mogę być wolną.
Emma spojrzała.
— Ja idę w dodatku? — rzekła, ale prawda, my się rozdzielać nie możemy. Poszłabym, mogęż tego nieszczęśliwego ojca tak zostawić?! Jeźli jeszcze mnie nie będzie, ci ludzie go zamęczą.
— Ale życie ojca jest im potrzebne!
— Tak, prawda, a przecież go zamęczą, on jedną mnie zna i kocha, ja jedna przychodzę do niego z uśmiechem i pieszczotą. Co on pocznie gdy mnie zabraknie, na samą myśl się tę wzdrygam?!
— O! tyś lepsza, tyś poczciwsza ode mnie, przemówiła Iza po chwili, tak, ale powiedz-że mi, mogęż ja ciebie tu porzucić i mamyż tak pozostać wiecznie?
— Siostro droga, smutnie rzekła Emma, dni tego biednego ojca policzone. A wówczas gdy w tym domu zostaną tylko wspomnienia trupie i ta hałastra, ta szarańcza francuzka, pójdziemy już gdzie zechcesz...
— Słuchaj, przerwała Iza, no, a gdybyśmy ojca wzięły z sobą?
— Ojca! z sobą! — śmiejąc się boleśnie zawołała Emma, ależ jak ruszyć tego kalekę? tego więźnia strzeżonego pilniej jeszcze niż my?... To jest śmieszność, to rzecz zupełnie niemożliwa.
— Niemożliwa! smutnie powtórzyła Iza, tak, dla nas niemożliwe wszystko, prócz niedoli...
I zamilkły obie. Milczenie jednak nie trwało długo, Iza była pod wrażeniem dwóch rozmów porannych, a w życiu jej dwa te stanowcze kroki zbyt ważną stanowiły epokę, by ją do głębi nie poruszyły. Dotąd znosiła z rezygnacyą los swój, znała powszednie jego warunki, od tej chwili rzucała się w nieznane i musiała z biernej istoty stać się energiczną i samoistną. Zmiana taka nie przychodzi łatwo, czuła w sobie niepokój, chwilami przestrach, ale niebezpieczeństwo ją ciągnęło, przepaść ta co się zowie nieznanem, nieodgadniętem, tajemniczem, nęciła ją.
Co bądź byle życie nowe!
Poruszyła się, jakby otrząsając z wrażenia niemocy i zwątpienia.
— Uczynisz Emmo, co ci serce natchnie, rzekła, mój los jest rozstrzygnięty, dałam słowo, jemu i sobie go dotrzymam.
Emma spojrzała na nią z podziwieniem i przestrachem razem.
— A! gdyby nie ojciec! — szepnęła, poszłybyśmy razem.
— Cokolwiek się stanie, dodała Iza, mój los i postanowienie wpłynie na twój i nie może go pogorszyć.
Głos Manetki, która wbiegła, jak się zdaje siostry szpiegować, przerwał nagle rozmowę.


ROZDZIAŁ VIII.

Gdy Walek powrócił do Wólki, wszyscy tam jeszcze spali po orgii wczorajszej, oprócz gospodarza, którego żelazny temperament ani snu, ani wygód, ani spoczynku nie potrzebował.
— Ot to mi ranny ptaszek, zawołał, zobaczywszy go kroczącego od strony zwierzyńca. Szukałeś zapewne natchnienia, które z rosą poranną spada, ale wyglądasz, jakbyś zamiast niego wilka gdzie spotkał.
— Jakże wyglądam? nierozumiem — odezwał się Walek.
— Przestraszony, zmęczony, z trochą gorączki.
— Po prostu się zmęczyłem, i nic więcej.
Bogunio obejrzał go od stóp do głów.
— Jest kto u ciebie? zapytał Walek.
— Ale u mnie zawsze któś jest, ktoś był lub jest oczekiwany — zaśmiał się gospodarz. Myślę, że ten baron galicyjski wczorajszy, któremu się w Turowie znudzi, pewnie tu dziś będzie. Szepnąłem mu na ucho żeby u mnie odpoczął, w Turowie można Bogu ducha oddać z don Luisem, panem Brunonem, hrabiną i uroczą Manetką, a no — i z dwoma nawet staremi kuzynkami.
Walek za ten przymiotnik niegrzeczny, spojrzał na Bogunia.
— Jakto, staremi? powtórzył.
— No — młode nie są — odparł gospodarz, ale dojrzałe i dobrze dojrzałe, starsza nawet, zdaje się zaczyna więdnąć. Biedne panniska, dawno by to za mąż poszło, bo są majętne, dobrze wychowane i pięknego imienia, ale je tam dobrze pilnują.
Walek spojrzał na Bogunia szydersko. Mimo przestrogi Mamerta, zapomniał był zdjąć z palca pierścionka; pierścionek był charakterystyczny, Bogunio rzucił nań okiem, podniosły mu się brwi, usta skrzywiły, osłupiał na chwilę, a potem śmiechem parsknął.
— Jak Boga kocham, zawołał! jak Boga kocham! to mówiąc, ręce załamał i dodał żywo — a niechże cię trzysta...
Walek nierozumiał o co chodziło, ale strasznie będąc uraźliwy, nasrożył się.
— Cóż to znaczy?
— Znaczy, że kiedy kto od starej panny dostanie stary pierścionek, który wszyscy na sto mil dokoła znają, to go powinien sobie na ładnym sznureczku jedwabnym powiesić na piersiach, a nie zdradzać się lub chwalić.
Walek pobladł, szybko zdjął pierścień i skrył go. Było to przyznaniem się do winy.
— Na miłość Bożą cię zaklinam, zawołał, niech że to między nami zostanie.
— Ale bądź spokojny, schowam to sobie do kieszeni, zapnę i żywa dusza o tem wiedzieć nie będzie, musisz mnie jednak w nagrodę objaśnić, jakim sposobem u djabła tam trafiłeś? Oczom nie wierzę.
— Nic powiedzieć nie mogę, otwarcie tylko ci wyznam, że — że tak w istocie jest i że paplaniem zgubić możesz dwie istoty.
— Cyt! nie puszczaj się w romanse, bo ci nie uwierzę. Dwie istoty zakochane! zrozpaczone! Terefere! dwie istoty! Jak gdybym ja nieznał Izy od młodu, a z tobą do szkół nie chodził. Naturalnie, że hrabianka w jedwabnej sukni, musiała zrobić na tobie wrażenie, a twoja młodość i śmiałość, na niej, ale żebyście się mieli pozakochiwać, daj pokój.
Rozśmiał się.
— Zostaw to mnie.
— Oczywiście to nie moja rzecz, rzekł Bogunio, rób co ci się podoba, ale ponieważ zdradziłeś się przedemną, muszę cię przestrzedz, że Duval jak cię złapie, lub gdy cię Mamercio wyszpieguje, ryzykujesz wiele. Oba grubianie.
— No! no! nie mówmy o tem.
— Nie mówmy.
— Czy baron przyjedzie? spytał niespokojnie Walek.
— Sądziłbym! spodziewam się.
— Sam? dodał Walek.
— Za to ręczyć nie mogę. Ale na cóż ci baron?
— Mam potrzebę zbliżenia się do niego, rzekł Luzinski.
— Nie będę cię badał — bądź spokojny — odparł, klepiąc go po ramieniu Bogunio — a że z serca ci się ofiaruję pomagać — wierz.
Czy ty i ona zrobiliście dobry wybór, no — niewiem, ale zawsze to dla niej lepsze niż zwiędnąć na gałęzi. Oburzała mnie ta niewola, trzeba, żeby się to raz skończyło.
Chodź na kawę.
We dworze powoli budzili się rezydenci, goście nocą przybyli, stajnia, psiarnia, słudzy i wszyscy gospodarzyli już u Bogunia jak u siebie. Jedni kazali sobie przynosić kawę, drudzy wynosili się śniadać w dziedziniec, komuś już konia kulbaczono i w niewielkiej odległości strzały było słychać, wystrzeliwano znać stare naboje.
Bogunio patrzał na ten rozgardyasz z krwią najzimniejszą.
— Co to jest, rzekł, kiedy kto ma słabą głowę i niedobrą pamięć, dalipan nie mogę sobie dziś przypomnieć, czy ja Luisa i barona prosiłem na obiad dziś, czy oni mi być przyrzekli, czy nie?
Kiwnął na przechodzącego wąsatego rezydenta, który specyalnie zajmował się końmi w Bożej Wólce.
— Rotmistrzu, byłeś wczoraj do końca?
— A byłem.
— Czy don Luis ze swym gościem, obiecał mi być dziś na obiedzie?
— Dalipan nie — niepamiętam, cicho zawołał rotmistrz.
— A! niechże cię też z taką pamięcią, takiej rzeczy niezanotować.
Rotmistrz potroszę był skonfudowany, ale uśmiechnął się.
— A pan? szepnął.
— No — ja! ja! niecierpliwie zawołał Bogunio, ja nie jestem obowiązany mieć pamięci — od czegóż wy jesteście? — to skaranie Boże.
Odwrócił się i poszedł. Walek też rad był wymknąć się do swego pokoju, wypocząć nieco, pomyśleć i osnuć jakiś plan na przyszłość. Chciałby był zaraz powracać do miasteczka, ale Mamert rozkazał mu się widzieć z baronem, musiał czekać.
Wprawdzie wygodnie było w Bożej Wólce, ale towarzystwo szumne, hałaśliwe, łatwe do zwady, lekceważące Luzińskiego, — nie smakowało — mu. Znalazłszy w swoim pokoju jakąś książkę, siadł i czytał.
Bogunio zajęty końmi, ludźmi, śniadaniem, podobno w dodatku wierzycielem jakimś, jeszcze niepokazywał się. Już miał zejść Walek na dół, gdy zapukano do jego pokoju i oznajmiono mu, że na dole nań czekają. Dosyć zdziwiony znalazł w dziedzińcu przechadzających się razem ręka w rękę, jakby starych znajomych, gospodarza i barona Helmolda.
Luziński był już z nim niby od dnia pierwszego spotkania znajomy, przywitali się, ale na teraz badając się wzajemnie oczyma, ze szczególną ciekawością.
Walek był zakłopotany. Baron acz pan siebie i niedający nic poznać po sobie, był trochę skwaszony, że mu los dawał towarzysza nie do kalibru, bez tytułu, bez wychowania, bez politury i prostego takiego mieszczańczuka, ale przełknąć go było potrzeba.
— Panowie, rzekł Bogunio szydersko jakoś, macie z sobą pewnie do pomówienia o literaturze? nieprawdaż? idźcież do ogrodu i nagadajcie się.
Baron coś zabełkotał, Walek spuścił oczy, gospodarz znikł, dwaj panowie zostali sami. Z początku milczeli, rozpoczęcie rozmowy było w istocie trudnem.
— Pan Mamert Klaudzyński — rzekł baron, chciał, abyśmy się z panem skomunikowali.
— A... bardzo chętnie, odparł Walek.
— Pan zarówno wiesz moją tajemnicę, jak ja — pańską. Interesa nasze są jednej natury, powinniśmy sobie dopomagać wzajemnie.
Podał rękę grzecznie, Walek nie nawykły do podobnych zwierzeń, nie obyty z życiem, bełkotał coś niewyraźnie.
— Ja się chcę starać o pannę Emmę, pan się już podobno zbliżyłeś do hrabianki Izy. Mam nadzieję, że i ja interes mój z pomocą pana Mamerta wkrótce postawię na dobrej stopie, idźmy więc razem. Jaki jest pański plan? zapytał baron.
— Mój plan! szepnął lękliwie Walek, ale ja... ja jeszcze nie mam żadnego, nie zdałem sobie sprawy z położenia, nie miałem czasu się namyśleć.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, wesoło przerwał baron, biorąc rzecz żartobliwie, iż my nasze panny będziemy musieli kraść. Że ani panu, ani nawet mnie, ta francuzka klika ich nie da po dobrej woli, to pewna. Zawczasu więc należy się zabezpieczyć, jak my to wykonamy, kto da ślub? gdzie? Pan, jako miejscowy, mógłbyś to przygotować.
— Ale jestżeś pan tak blisko z panną Emmą? zapytał Walek.
— Ja — wcale dotąd nie, ale traktuję przez wszechmogącego Mamerta a za mnie mówi niewola panien, ucisk ich, znudzenie. Panna mi się podoba, ma bardzo arystokratyczną powierzchowność, przywiążę się do niej, ona także. Uważam to za rzecz skończoną, wstępne formalności w tych dniach się dopełnią, mam nadzieję. Więc jak pan myślisz?
— Ale ja, ani doświadczenia, ani inwencyi, ani planu dotąd nie mam — zawołał Walek, jeźli baron możesz co poradzić, posłucham.
— Ja?... Wprawdzie tak bardzo nowicyuszem nie jestem, uśmiechnął się Helmold — raz w życiu kradłem już pannę ubogiemu szlachcicowi, ale nie dla ożenienia... To mnie tyle tylko nauczyło, że trzeba mieć dobre konie, zresztą nie wiem nic.
Powóz, konie, ludzie, zdają mi się rzeczą najmniejszą, zresztą, najgłówniejsza ksiądz.
— Mnie się zdaje, przerwał Walek, że wedle prawa, gdy oboje młodych ludzi staje przed duchownym i objawia mu, że chcą być połączeni, żaden ksiądz nie może odmówić błogosławieństwa.
Baron zaczął się śmiać. — A! kochany panie Luziński, to pan jeszcze na tym stopniu naiwności jesteś w praktyce życia! Cha! cha!
Może tak kiedy było, ale dziś panie zależy wszystko od formalności, od formułek, z których i jednej pominąć niepodobna. Ksiądz musi być grubo zapłacony nim się odważy na rozminięcie z prawem. Masz pan takiego księdza?
Walek ramionami ruszył.
— No, to trzeba jechać, starać się i to w ten sposób, żeby nie wyśledzono do czego pan zmierzasz. Najmniejsza nieostrożność zdradzić nas może, a najmniejsze podejrzenie uczyni wykradzenie niemożebnem.
— Ja dziś pojadę do miasteczka, odparł Luziński — a pan Baron?
— Ja wszelkiemi siłami, póki tylko przyzwoicie będzie można, starać się będę utrzymać na stanowisku. Przewiduję wszakże, iż mnie z Turowa grzecznie pozbyć się będą starali. Zawadzam im, bo ja... ja udaję, że nic nie rozumiem.
Wypędzony przybędę do miasteczka, bo widzę, poznawszy pana bliżej, dodał, że jesteś poetą, a zatem najniepraktyczniejszą w świecie istotą, trzeba będzie i za was i za siebie myśleć.
W miasteczku, gdzie się będziemy widywali?
— Najlepiej tam, gdzie pierwszym razem, szepnął Walek, w restauracyi pod Różą.
— A no, dobrze, zawołał baron. Mieliśmy dziś być razem u Mordka Szpetnego i Klaudzyński z nami, ale zdaje się, że kontrakt z nim da się odłożyć na później, pomówiemy o tem.
Nie było już co mówić dłużej, Helmold rękę wyciągnął.
— Zatem, rzekł, pakta między nami, wspólny interes, pomoc wspólna... mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie.
Domawiał tych wyrazów, gdy dwie ręce sążniste spoczęły na ramionach obu młodzieńców, a głos Bogunia wesoły, krzyknął im nad uszami.
— Wszystko dobrze pójdzie, panowie moi, nie ma wątpliwości, ale chyba z czynną pomocą moją. Nie tajcie się, nie kryjcie, ja do sekretu jestem dobry, do figlów jedyny, wiem wszystko. Pozycya moja pod obozem nieprzyjacielskim czyni przymierze moje nieoszacowanem. Jestem niezależny, narazić się nikomu nie obawiam. Konie mam doskonałe, broń na wypadek wyborną. Słowem, powinniście mnie panowie szanować, bo węzeł strategiczny pozycyi w moich rękach.
— Cyt! cyt! rzekł baron, nie tu miejsce spisywać traktat, rozejdźmy się, oto już ktoś idzie.
W istocie szedł ktoś i bardzo zawadzający nawet w tej chwili. Bogunio poznał po nader wykwintnej rannej toalecie i szkiełku w oku, pana Rogera Skalskiego, który przybywał w odwiedziny, bo któż do Bożej Wólki nie przyjeżdżał?!
Baron raczej przeczuł niżeli się domyślił, iż przyjazd ten nie był bez celu i szybko począł porównywać fizyognomią pejzażu z galicyjskiemi prowincyami.
— Lasy i u nas miejscami są bardzo piękne, wschodnia Galicya szczególniej obfituje w puszcze, a Karpat naszych nie macie panowie. W Karpatach to polowanie!
Skalski się zbliżył. Bogunio otworzył ręce. Walek wyśliznął się bokiem.
— A! a! Rogera! kochanego! zkądże! jak? co? którędy do Bożej Wólki przybywasz? o najrzadszy z gości!
Skalski się witał.
— A! i baron tu!
Uśmiechnęli się do siebie zębami.
— Jadę właśnie z oględzin Paprotyna, który mój ojciec kupuje, to jest prawie już kupił. Wracałem blizko, pomyślałem sobie, wstąpię, co też nasz Bogunio porabia?
— Tyje! rzekł śmiejąc się gospodarz — zły znak — łysieć i tyć są to dwie ostateczności najboleśniejsze dla młodzieńca, który jeszcze nie zatrzasnął za sobą furtki małżeńskiej. A tu, patrz Rogerku! brzuch rośnie a włosy niechcą, łysina jak patyna. Więc papa kupił Paprotyn?
— Prawie skończono.
— Hm! pałac śliczny, ale gleba żytnia i owsiana, piachy.
— Co to gleba! przerwał Roger, przesąd! proszę zobaczyć w Niemczech jak rodzi na wydmach! A od czegóż guano peruwiańskie, gospodarstwo poprawne?
Bogunio ruszył ramionami.
— Ja się zresztą nie bardzo na tem i znam, rzekł, główna rzecz, czy jesteś na czczo? i czy ci czem służyć mogę.
— Czem łaska? rzekł Roger i zwrócił się do barona.
— Prawda, że nasze strony się wam podobać muszą? Sąsiedztwo miłe, ludzi pełno, towarzystwo najlepsze.
Baron potakująco się skłonił.
— Nie dziwuję się, żeś pan tu, panie baronie, aż z Galicyi zawędrował, to kąt jakiego trudno gdzieindziej znaleźć.
Mówił, baron był milczący. Gniewało go to szpiegowanie, czuł nieprzyjaciela w Skalskim, ale potrzeba było udawać zupełną obojętność — tembardziej, że Skalski mu się ze swemi projektami wypaplał, a on postanowił taić.
Nie uszło oka Rogera, że Luziński rozmawiał z gospodarzem i baronem poufale i że widząc go nadchodzącego, wysunął się.
Pomiędzy Luzińskim a panem Rogerem, stosunek był więcej niż chłodny, skrycie nieprzyjazny. Oba udawali, że się nie widzą, nie znają. Walek niecierpiał aptekarczyka, Skalski ze wzgardą patrzał na podrzutka — jak go nazywał.
— Ten Bogunio, szepnął, ma talent zawsze zbierać najróżnorodniejsze towarzystwo, wszakże nawet zdaje mi się, żem tu Luzińskiego widział?
— Przecie to mój szkolny towarzysz! rzekł gospodarz marszcząc się, a z kim ja żyć mogę, dalipan mój Rogerze, ten i dla ciebie dobry.
— No, nie gniewaj że się — co znowu — śmiejąc się, przymuszonym śmiechem zawołał Skalski, pozwolisz na to, że nie jestem obowiązany kochać wszystkich twoich szkolnych kolegów.
— Ale cóż ci winien Luziński? zapytał Bogunio.
— Ja go prawie nie znam, pogardliwie odparł Skalski — to jest, znam, nie znam, ignoruję — ale to człowiek nie naszego towarzystwa?
Bogunio był czasem diable złośliwy.
— Proszęż cię Skalski, co ty nazywasz naszem towarzystwem? Ja jestem Turowski z Bożej Wólki, ty Skalski...
— Z Paprotyna, przerwał Roger.
— No — tymczasem z apteki — rzekł śmiało gospodarz, a on Luziński z...
— Diabli wiedzą zkąd! przerwał Roger, boć przecie to jakiś podrzutek...
— Co tylko dowodzić może, iż go też rodzi hrabina, księżna lub co podobnego...
— Albo żebraczka.
— Diableś mi zarystokratyczniał sprzedawszy aptekę! rozśmiał się Turowski.
— Cóż ty mi apteką w oczy kolesz, ofuknął Skalski, jak gdyby to co ujmowało szlachectwu, że ojciec administrował.
— Ale nie ujmuję! nie! rzekł Bogunio, tylko znów nie widzę coby Luzińskiemu szkodziło, że jego ojciec nie był nawet aptekarzem.
Skalski szarpnął rękawiczki z gniewu.
Cher Boguslas, odezwał się — decidement, vous de venez mauvais genre.
Roger, vous en êtes un autre! rozśmiał się, obracając w trywialny żart szorstką rozmowę gospodarz.
A że nie lubił kwaśnych min u gości, począł ściskać Skalskiego, śmiać się i potrafił go w końcu udobruchać.
Rzucił go potem na łup baronowi, pod pozorem pilnego zatrudnienia i wymknął się ku dworowi, około którego słychać było wrzawę codzienną.
O jakie dziesięć kroków, za bzami ukryty, ogryzając sobie do krwi palce, czekał nań Luziński.
— Mój Boguniu, na miłość Boga, daj mi parę koni do miasteczka!
— A cóż ci tak pilno?
— Co ja tu będę robił?
— Z baronem...
— Mówiliśmy i dosyć — odparł Walek, ja muszę powracać — daj mi parę koni, zaklinam cię na wszystko.
— Dam ci cztery i każę zaprządz do kocza! uśmiechnął się Bogunio — trzeba żebyś się wcześnie nauczył jeździć paradnie.
— Ale dajże mi pokój — ja żartów nie lubię — parę koni i bryczkę.
— A obiad?
— Za obiad dziękuję, pozwól mi jechać.
— Rozumiem, stan twego serca wymaga samotności, rozśmiał się Bogunio, nie będę cię wstrzymywał. Wiem prócz tego, że się ze Skalskim nie lubicie. Jedź kiedy chcesz.
To mówiąc, kiwnął na chłopaka przechodzącego.
— Stefek! w mig para koni dereszowatych do bryczki najtyczanki, natychmiast, w szleje zaprządz, sam powieziesz, a koni mi nie poochwacać!
Luziński ledwie miał czas pożegnawszy się wysunąć ku stajni, gdy znalazł już deresze przy najtyczance, siadł, a chłopak obejrzawszy się tylko, zaciął i ruszył.
Około południa stanął Walek przed groblą miasteczka, zsiadł, chłopakowi dał na piwo i pieszo, nie chcąc na siebie zwracać oczów, udał się do mieszkania w restauracyi pod Różą.


ROZDZIAŁ IX.

Pomimo tajemniczego wymknięcia się Luzińskiego z miasteczka, niebytność nie przeszła niespostrzeżona. W małej mieścinie każda najmniejsza rzecz zwraca uwagę, każda plotka jest dobrą na głodne zęby.
Najprzód urażoną była i osobiście dotkniętą wysunięciem się tem niezrozumiałem pani Pauze, zwiększyło jej to nawet zwykłą fluksyę i popsuło humor. Podejrzywała niewdzięcznika o jakieś pokątne miłostki nieprzyzwoite. Było w charakterze tej nieszczęśliwej niewiasty, iż wszystkim ludzkim czynnościom, zwykle przypisywała za główny powód i dźwignię — miłość i intrygę. Nie bronił w jej oczach od tych podejrzeń, ani wiek, ani położenie, ani związki małżeńskie, ani, o zgrozo! charakter nawet kapłański. Byle w kim spostrzegła coś niewytłómaczonego, posądzała natychmiast o ukrytą miłość. Świat dla niej obracał się na tej jednej osi i gdyby, uchowaj Boże, pisała historyę, niechybnie by ją cała spowiła w romanse bohaterów.
Walek więc był silnie przez nią podejrzany o jakiś stosunek, a że się tak długo absentował z pod Róży, niemogła mu tego przebaczyć. Przyjęła go nader zimno, dając uczuć całą wzgardę i niemal dozwalając wyrozumiewać, że mógłby sobie innego poszukać mieszkania.
Usposobienie to swej pryncypałki, zręcznie umiał zużytkować oberkelner pan Ignacy, dla którego przybysz był solą w oku i podszepnął gospodyni, że pokój na górze może być potrzebnym, a Walek, gdyby był co dobrego, toby go jego opiekun za drzwi nie wypchnął.
Pani Pauze wszakże miała serce zbyt dobre, ażeby tak odrazu potępić się ważyła człowieka, skarcić go chciała, nie odepchnąć, wymódz poprawę i skruchę. Nie była zresztą dotykalnie pewną winy i jej doniosłości.
Cała służba restauracyi pod Różą, dała czuć przybyłemu, iż pani była zagniewaną, obchodzono się z nim w sposób lekceważący, a gdy zażądał obiadu, oberkelner kazał mu posługiwać Hance i sam ani się ruszył.
Nikt do niego nie przemówił słowa. Kara ta za grzechy wszakże na zatwardziałym winowajcy nie uczyniła najmniejszego wrażenia, zamyślony, przejęty, zdawał się ani słyszeć, ani widzieć, ani rozumieć co się w koło niego działo.
— Jemu coś jest, szepnęła Hanka, która miała bystre oko, gdzieś mu się nie powiodło pewnie! Siedzi chmurny, dobrze mu tak! Bałamut jakiś, niech się nie włóczy za dziewczętami.
Pani Pauze chociaż udawała, że nie widziała nic, zdala wszakże przyglądała się nieszczęśliwemu, litościwe jej serce poruszyło się i kazała go prosić do swego pokoiku na kawę.
Hanka przyszła mu o amnestyi oznajmić, Walek wstał i obojętny poszedł.
— A pięknie się pan sprawuje, odezwała się pani Pauze, gdzież to pan bywał?
— Ja? na wsi, rzekł Walek poprostu.
— Na wsi? u kogo?
— U mego kolegi w Bożej Wólce.
— Hm! hm! — potrząsając głową rzekła wdowa, a pieszo pan powrócił?
— Konie odprawiłem od grobli, odezwał się Walek wzdychając. Cóż pani myślałaś?
— Cóż ja mam myśleć! co mnie do tego? — z pewną urazą odezwała się pani Pauze. Życząc mu dobrze, naturalnie byłam niespokojna.
— Dziękuję bardzo pani.
— Bo tu się o pana też i dowiadywano, dodała wdowa.
— O mnie? kto?
— Pytał się o pana ten, nieznajomy jegomość, co aptekę słyszę kupił.
— Był tu?
— Przechodząc, pytał się Ignacego, a Ignacy mu powiedział, że niewierny dokąd się pan udał.
— Dziękuję pani za wiadomość, pójdę mu podziękuję za troskliwość, odezwał się wstając Luziński.
Wdowie wcale się ten pośpiech nie podobał, z jakim przypuszczony do jej mieszkania młodzieniec, któryby był powinien umieć ocenić tę łaskę, zaraz po kawie chciał to ustronie ciche opuścić. Westchnęła, Walek skłonił się, podziękował za kawę i znikł.
Uczuć, jakie po sobie zostawił, malować niebędziemy. Pani Pauze wyrzucała sobie gorzko dobroć swą i powolność, ale miała słabość dla tego sieroty.
Luziński tymczasem pośpieszył do doktora Waltera, acz w istocie niewiedział po co. Chciał się rozerwać, był niespokojny, myślał że mu stary dziwak pomoże radą. Nie zamierzał się przed nim spowiadać, ale w ogólnej rozmowie coś natrącić było można, mówiąc jakby o trzeciej osobie.
Nim jeszcze doszedł do dworku, na drodze już zetknął się z tym, kogo szukał.
— A! powróciłeś pan, zapytał niespokojnie wpatrując się w niego stary.
— Przed chwilą powiedziano mi, że pan byłeś łaskaw dowiadywać się o mnie, czy mogę mu czem służyć?
— O! nie! popytać go tylko chciałem o... Skalskich, ale to nie pilno. Był pan daleko?
Walek się zaczerwienił.
— Jeździłem do przyjaciela do Bożej Wólki.
Walter mierzył go oczyma, nic nie mówiąc. Tu dodać należy, iż nieopatrzny Luziński, który był chwilowo pierścień dany mu przez hrabiankę Izę schował, zaraz po wyjeździe z Bożej Wólki, włożył go znowu na palec, a że niezawsze miał zwyczaj nosić rękawiczki, oko Waltera padło na jego rękę i dostrzegło przybysza. Stary miał tę niesłychaną pamięć ludzi, dla których w człowieku nic nie ma obojętnego, którzy go badają i pomną potem najmniejszy szczegół ubrania, mogący malować charakter. Na opalonej ręce Walka, pierścień w istocie wydawał się jak pożyczony.
Doktór wzrok w niego wlepił, zbladł, usta mu się ścięły, oko zaogniło i natychmiast znów przygasło.
— Czy wyszedłeś pan na przechadzkę? — zapytał go chłodno.
— Szedłem do pana.
— Chodźmy więc do mnie.
Szli obok siebie milczący. Doktór był głębiej zamyślony niż przed chwilą i dziwnie osmucony.
— Cóż? bawiliście się panowie na wsi? — zapytał.
— Trochę, ale mnie wrzawa nie jest miłą, wróciłem.
— W Bożej Wólce więc wrzawliwo?
— Znaną jest z tego.
— To podobno niedaleko od Turowa? — zapytał doktór wlepiając w niego oczy...
— Graniczy z Turowem...
— Tak! tak! przypominam sobie, mówił Walter, objeżdżałem tę okolicę, pod bokiem. Widział pan kogo z Turowa?
Walek nie chciał kłamać, a niemyślał się przyznać, potrząsł głową milczący.
— Dziwnych to ja się tu rzeczy nasłuchałem o tym Turowie i od Myliusa i od innych, mówił Walter, osobliwsza rodzina, nieszczęśliwa rodzina.
— O! to prawda! — szepnął Luziński.
— Są, są takie fatalizmy na domy i rody, ciągnął dalej doktór, z pokolenia w pokolenie przechodzi spadek nieszczęść, grzechów, błędów, aż na ostatek kataklyzm przyjdzie i do reszty zdruzgocze ruinę.
— Sądzę, że co do Turowskich, odparł Luziński, jeszcze się to może poprawić. Syn hrabiego wprawdzie nie daje nadziei odrodzenia, ale są dwie panny z pierwszego małżeństwa.
— Wiem, wiem całą tę historją, przerwał Walter, dwie już niemłode panny, które karmiono całe życie żółcią, octem, piołunem, męczono, znęcano się aż oczywiście musiano z nich porobić najnieszczęśliwsze istoty, którym świat wydaje się piekłem, lub kałużą. Są, mówił dalej lekarz, koledzy moi doktorowie, którzy robią czasem doświadczenia ze zwierzętami, żywią je pół roku jakąś strawą niezdrową, aby się potem dowiedzieć po zabiciu; jakie zniszczenie ona wywarła na nieszczęśliwej istocie. Te panny zupełnie mi przypominają króliki, którym dodawano indygo, aby kości stały się niebieskie, co one poczną wytuczone nienawiścią, zgorzkniałe niewolą, gdy śmierć te więzy potarga? — Walter uśmiechnął się gorzko. — No, dodał, niezazdroszczę szczęśliwym tym, którym biedne istoty dostaną się za życia towarzyszki. Choćby wniosły miliony, choćby im chciały dać serca, mogąż one je mieć jeszcze?
— Ale proszęż pana, oburzył się Walek, przecie to niewiadomo jak indygo rozchodzi się w królikach i czy ucisk, niewola, niesprawiedliwość właśnie człowieka nie czynią lepszym, pobłażliwszym, skłonniejszym do miłości?
— Owszem, młodzieńcze mój, przerwał Walter, wiemy doskonale co robi farba i co może takie wychowanie. I ja boleję zawczasu nad losem małżonków dwóch hrabianek, a podwójnie, jeźli wybiorą sobie ludzi nie ze swojej sfery.
Rozmowa zaczynała być zajmującą i draźliwą razem, Luziński zamilkł, doktór gorączkowo mówił dalej:
— Jest to prolog tragedyi, tak! szczęścia tam ani spokoju być nie może. Gdyby nawet panny inaczej zostały wychowane, jest jedno prawo, które mało cierpi wyjątków. Chcąc szczęścia, trzeba go szukać, w swojej sferze, a nigdy po nie wyżej i niżej nie sięgać. Zaślepia się człowiek chwilową namiętnością, pozorną sympatyą, ale życie jest nieubłagane, długie i wcale nie tak proste, jak się zdaje. Są w niem komplikacye, zadania, węzły, przy których różnica pojęć, obyczajów, nawyknień, wychodzi na jaw i wyzywa do walki. Gdy raz wypowiedziana wojna, życie zje walka i zatruje. Zuchwałym być trzeba nad miarę, aby się rzucać na wir, w którym stu przedtem utonęło pływaków.
Luziński nic do odpowiedzenia nie miał, lękał się nawet stawać w obronie położenia własnego, aby się nie wydać z tajemnicą.
— To nieszczęście, poszepnął doktór smutnie, że prawdy z doświadczenia zaczerpnięte, są straconemi niemal dla ludzi młodych i niedoświadczonych. Widzą oni niebezpieczeństwo i naigrawają się zeń, czasem ich ono pociąga nawet. Każdemu się zdaje, że to co jego poprzedników spotkało, jednego jego wybranego minąć musi. I tak giną muchy na świecach.
Była chwila milczenia, wchodzili właśnie do dworku doktora. Walter usiadł.
— Coś mi pan, rzekł, powróciłeś z tej wyprawy nieswój, zmęczony i smutny. W Bożej Wólce bywa gra, czybyś miał tę słabość?
— O nie! — zawołał Walek, nie grałem, nie grywam, powróciłem w tem samem usposobieniu, w jakiem wyjechałem.
— Daruj mi, że pana pytam, dodał Walter, jestem sam, bez rodziny, potrzebuję się zawsze do kogoś przywiązać i komuś dokuczać, pod pozorem, że mu pomagam. To usposobienie smutne, którego pan doznajesz, znam jako lekarz. Właściwe ono młodości, gdy nadchodzi chwila ta, którą starzy Polacy nazywają Bożą Wolą. Pan alboś się zakochał, albo potrzebujesz się kochać i myślisz żenić!
— Ja! — zawołał Walek, ja!
— Ale nie zarzekaj się, uśmiechając dodał Walter. Sam może się nie znasz. W takiem usposobieniu krytycznem, pierwsza kobieta, która się nastręczy, wzbudza najgwałtowniejsze uczucie. To się pan żeń, ale nie po szalonemu.
Luziński chciał się śmiać, niemógł, usta mu się skrzywiły tylko.
— Wcale nie myślę ani się kochać, ani żenić, rzekł stanowczo.
— Dajesz mi słowo honoru? — z naciskiem spytał Walter.
Luziński zmięszał się bardzo i zamilkł.
— Będę więc natrętnym do końca, po chwili rzekł doktór, słuchaj pan. Jestem obcy, dla pana zupełnie obcy... w tych stronach także... mimo to, skutkiem pewnych stosunków, z których się panu wytłómaczyć nie mogę, znam strony tutejsze, ludzi, charaktery, położenia, doskonale. Muszę panu wyznać, że mnie szczęście wasze obchodzi dosyć i nie bez powodu. Powiem wam tylko to jedno, więcej nie mogę, że znałem waszego ojca.
Luziński zbladły zerwał się z krzesła, załamał ręce.
— Panie! — zawołał, powiesz mi o nim.
Ani słowa, znałem go przypadkowo, krótko, nic nie wiem, ale to wytłómaczy dlaczego chcę i muszę z wami mówić otwarcie. Pan zawiązałeś intrygę ze zdesperowaną hrabianką Izą, dostałeś przyrzeczenie i pierścionek...
Luziński schował w tej chwili rękę, ale już było po czasie.
— Daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest? — spytał doktór, a po chwili dodał: milczysz! bo jest tak jak mówię. Otóż mam sobie za obowiązek zakląć cię, abyś zerwał stosunki te, myśl szaloną porzucił i usłuchał mnie. Kładziesz sobie pęta na szyję, gubisz się, zginiesz.
Luziński oburzony wreszcie, wybuchnął:
— Ale przypuściwszy, żeś pan odgadł mnie, czy wyszpiegował, jakiem prawem chcesz mojemu życiu narzucać swe doświadczenie?
— Prawa nie mam żadnego, spokojnie rzekł Walter.
— Pan nieznasz osób, odgadujesz charaktery fałszywie, a nie rozumiem nawet powodów, dla których chcesz odebrać biednemu człowiekowi nastręczające się środki do podźwignięcia.
— Bo to są środki złe, fałszywe, omylne, odezwał się doktór, bo jeźli masz talent, dźwignąć się powinieneś o sile własnej, a nie zaprzedawać dla grosza.
Luziński gniewny ruszał ramionami pogardliwie.
— Proszę pana, zawołał, dajmy pokój tej rozmowie, niewchodzę w powody. Mówisz pan, że znałeś ojca mojego, a dziecku chcesz zamknąć wrota do szczęścia.
Walter powstał i uderzył rękami, załamując je z nadzwyczajną gwałtownością.
— Patrz, zawołał, na ten siwy włos, na spaloną twarz, zorane czoło, na wygasłe oczy, żyłem długo i mam prawo uczyć życia drugich. Ty to nazywasz szczęściem, co jest przepaścią. Jakie szczęście? Ta kobieta nie kocha cię, ty jej nie kochasz, robicie kontrakt świętokradzki i chcecie w nim znaleźć szczęście? Czy pan wiesz co to jest ożenienie ubogiego człowieka z taką wielką panią, której dziesięć pokoleń antenatów siędą na twej piersi? Czy znasz upokorzenia jakie cię czekają, rolę którą bierzesz? śmiech i szyderstwo, z jakiemi cię zaprzedańca wskazywać będą palcami? wiesz ty, że dziś użyty do wydobycia z nieszczęsnego położenia, jutro możesz być rzucony na śmiecie, jakeś zasłużył?
Luziński stał zburzony mocno, ale nieprzekonany wcale.
— Wszystko to deklamacye starego człowieka, któremu na świecie było niedobrze, który się zawiódł na ludziach i drugim by smak życia pragnął odebrać. Daj mi pan pokój! Najprzód nieprzyznaję się do faktu, a gdyby w istocie coś podobnego się gotowało, wiem z kim i z czem będę mieć do czynienia.
— Właśnie, przerwał Walter, łudzisz się tem, iż ci się zdaje, że wiesz to, o czem niemasz wyobrażenia, że masz być położenia panem, gdy będziesz jego sługą. Ale na zaślepienie ratunku nie ma. Są fatalizmy, niestety!
Westchnął doktór i zamyślił się. Luziński był niewzruszony.
Dotknąłeś, odezwał się po chwili, struny, najboleśniej wibrującej w sercu mojem, wspomniałeś o ojcu, o rodzinie, powiedz mi pan co o nim?
— Niewiem wiele, znałem go, rzekł doktór, znałem bardzo nieszczęśliwym, z przeszłości mi się nie spowiadał, nieznam jej, a gdym go spotkał, był biedny i zmarł... zrozpaczony. Z pół słówek, które pochwycić od niego mogłem, wnoszę, że i w jego życiu stanowczą rolę grała kobieta, nie jego sfery, do której się przywiązał, z której przyczyny zginął... Ale jemu mogło to być wybaczonem, bo błędy i zaślepienia serca obudzają litość, a rachuby głowy i ambicyi rodzą wcale inne uczucie. Ty, panie Luziński, nie kochasz się, jesteś olśniony, sprzedajesz się dla fortuny, dla domniemanego stanowiska w świecie. O fortunie nic nie wiem, musiano ją nadszczerbić, ale to rzecz najmniejsza, położenia zaś w świecie arystokratycznym nie zyskasz, niemasz potemu ani powierzchowności, ani ogłady, której się w twoim wieku już nie nabywa... Żona idzie za mężem, a biada mężom, których one wlec muszą za sobą pomiędzy ciasne szeregi uprzywilejowanych! Luziński mąż hrabianki Turowskiej, pozostanie mieszczukiem, na biletach pani większemi literami stać będzie née Comtesse Turowska, niż własne jej nazwisko, potrącać będą intruza i życie spędzisz żrąc się gniewem i nienawiścią.
— Widzę, że pan za nic rachujesz, że ja przecie nie jestem pierwszym lepszym z brzegu człowiekiem, że mam talent i że nim przy pomocy stanowiska, jakie ożenienie dać może, wyrobić, zdobyć sobie potrafię położenie całkiem, spodziewam się, właściwe i świetne.
Walter się rozśmiał szydersko.
— Talent! zawołał, cóż! do poezyi? Któż to dziś ceni? co to komu daje? Jeźli się tego talentu zlękną jak witryolu, którym polać im możesz ich suknie pożyczane i popalić, będą stronić, pochlebiać, nie nawidzieć mocniej jeszcze i szkodzić. Urok geniuszu dla tłumu niezrozumiały. Obok najprawdziwiej, najświetniej obdarzonego człowieka, który talent wykołysał i wyolbrzymił pracą, stanie salonowy świszczypałka z ich żargonem, z dowcipkiem pożyczanym, ze śmiałością i zaćmi nawet geniusz. Literackiemi gruntownemi zasługami dobija się wiesz czego? korony cierniowej i pomnika na grobowcu, ale nie stanowiska na świecie. Kto myśli o tem, by natchnieniem upiekł pieczeń, świętokradzcą jest, służyć trzeba idei, nie brzuchowi. Obok istotnych darów, fałszywe klejnoty ludzi zręcznych świecą jaśniej od prawdziwych dyamentów. Słuchają Tassów, których melodyjna poezya ucho im głaszcze, ale gdy w imię poezyi wieszcz wyciągnie dłoń do dłoni, serce chce przycisnąć do serca, zamkną go w szpitalu waryatów.
Luziński się uśmiechał fałszywie, ale zżółkł i gryzł się tem przeciwieństwem upartem. Głuchy był na argumentacye, chociaż go one męczyły.
— Szanowny panie, rzekł, w końcu z uśmiechem kwaśnym, bardzo ocenić umiem jego łaskawą o mój los troskliwość, wszakże zostawcie to mnie. Będę wiedział co począć...
Zamilkli.


ROZDZIAŁ X.

Gdy wielki kataklyzm jaki przygotowuje się na ziemi, instynkt wszystkich stworzeń, których on życiu zagraża, czyni je niespokojnemi. Jeszcze niebo jest wypogodzone, wody wygładzone, powietrze łagodne, żadnej chmurki na horyzoncie, a już ptastwo lata niespokojne, zwierzęta się chowają, stada dzikich stworzeń biegną same niewiedząc dokąd, duch śmierci i zagłady niewidzialny, wionął po nad niemi. Coś podobnego na bardzo drobną skalę działo się w Turowie, gdzie wszystko szło najzwyczajniejszym trybem, nic nie zwiastowało gwałtownych przemian, a przecież hrabina, du Val, Manetka, don Luis, chodzili wszyscy jak powarzeni, coś przeczuwali, śnili o czemś, czegoś się lękali. Widmem, które ich z uśpienia zbudziło, był niezaprzeczenie baron Helmold, który choć doskonale grę swoją maskował, wszystkim był jednak podejrzany. Nie można mu było zarzucić, żeby się starał widocznie o którą z hrabianek, lub gwałtownie do nich cisnął, owszem, zdawał się więcej zajmować żywą Manetką. Hrabina niezmiernie by temu była rada, gdyby na seryo uwierzyła — ale znowu Luis, chociaż go to obchodzić nie było powinno, widocznie wpadał w zły humor, gdy Francuzka zbyt poufale, naiwnie niby, zbliżała się do barona Helmolda. Du Val chodził zamyślony lub znudzony. Pomimo, że Luis dość nawet jasno, i zrozumiale pozbyć się starał z domu barona, gość udawał, iż się tego nie domyśla. Na wsi odwiedziny dłuższe są we zwyczajach, urozmaicały je wycieczki do Bożej Wólki. Z całego dworu, młode hrabiątko ułomne, jakoś najniecierpliwiej znosiło pobyt barona, który najwięcej się o jego łaski starał. Widocznie hrabia Turowski miał improwizowanego przyjaciela w jakiemś podejrzeniu.
Ale że nie było się czego uchwycić, a nie wypadało robić historyi, znoszono nieproszonego gościa, z dnia na dzień wyglądając jego odjazdu. Co najgorzej, że teraz, gdy raz był u panien baron, niepodobna było pokazać mu nieufności, zabronić do nich wstępu, a Iza najbezwstydniej w świecie, zapraszała na herbaty, podwieczorki, na muzykę, pod różnemi pozorami.
Kilka dni tak przeżył baron w położeniu nie do zazdrości, potrzeba bowiem wielkiego temperamentu i umiejętności, aby w domu niechętnym widocznie, narzucając się utrzymać i na wiele alluzyj oczy zamykać, zatykać uszy, a iść przebojem.
Baron był w potrzebie mistrzem i artystą salonowym, wprawnym w rozwiązywanie podobnych zadań, któreby nieco draźliwszego człowieka wygnały z placu dawno.
Lawirował, tak, że gdy już, już miano go pożegnać w Turowie, wyskakiwał do Bogunia, a powróciwszy rwał rozmowę, udawał, że nie słyszy, zagadywał Luisa i siedział. Były nawet chwile, że go tak cieszył i bawił, iż hrabiątko zapominało się i w wesołości topiło niepokój, ale wprędce bardzo ta załoga (jak ją zwano w pałacu) znowu ciężyć zaczynała.
Jednego ranka, w ostatku, hrabina w coraz gorszym humorze i w większym niepokoju, nakazała służącemu, ażeby Luisa, jak tylko wstanie, jej przysłał. Stało się więc, że nim baron przyszedł do gospodarza, już ten, posłuszny rozkazowi, udał się do matki.
Hrabina chodziła gniewna po pokoju z założonemi w tył rękami, kawa jej stygła.
Du Val siedział nad swoją wyciągnięty w krześle i ziewał, jakoś go to zbytecznie dotąd nie obchodziło, fertyczna Manetka ostrożnie jak myszka skakała z kątka do kątka, nie pokazując się zbytecznie, a niechcąc przecie wyjść, bo się czegoś ciekawego spodziewała.
Luis wszedł, oczekiwano nań, hrabina po krótkiem przywitaniu zapytała obcesowo:
— Kiedyż on jedzie? kiedy jedzie?
— Kto? spytał syn, muskając wąsika.
— No — baron, czego on tu siedzi? to nie jest bez znaczenia.
Luis ruszył ramionami.
— Albo ja wiem, jakie to może mieć znaczenie? Spojrzał na Manetkę. Ta się z nim nieustannie chichocze i to go trzyma.
Baronowa ruszyła ramionami i pogroziła synowi.
— Sto razy mówiłam ci, żebyś ty sobie z głowy wybił Manetkę.
— Ale ja nie potrzebuję wybijać jej z głowy, bo mi tam nigdy nie siedziała, rzekł Luis. Manetka spojrzała na niego i dała mu znak, że to na jego rachunek zapisze.
— Manetka służy za parawanik, przerwała hrabina — to jest chłopiec zręczny i wie dobrze, co robi, on już ręczę ci zawiązał jakąś intrygę.
— Z kim? — zapytał Luis, siadając w fotelu.
— Z Izą, lub z Emmą, Iza widocznie mu się narzuca sama, z takim bezwstydem ohydnym, nieprzyzwoitym, że ja na to patrzeć nie mogę, mnie obrzydliwość porywa.
To mówiąc hrabina załamała ręce...
— Ale na miłość Boga, mógłbyś mu dać do zrozumienia, żeby sobie jechał, po co tu siedzi? Otwarcie mu mów, że my nigdy na małżeństwo niewłaściwe, nie wygodne dla nas nie zezwolimy. On to przecie powinien zrozumieć, bo to się praktykowało wszędzie na świecie, gdzie szło o utrzymanie świetności rodziny. Poświęcano córki, oddawano je do klasztoru, aby linii męzkiej dać potrzebny majątek. Nie mamy się wcale czego wstydzić, ani z tem kryć, idzie o ocalenie imienia hr. Turowskich, a że dwie uparte, głupie stare panny po dobrej woli nie chcą się poświęcić, no, znajdziemy sposób przecie przeszkodzenia wszystkim ich intrygom. W tem, co czynimy, nie ma nic nadzwyczajnego, c’est tout simple, cela s’est pratique partout et toujours.
Hrabina powtarzała to ciągle, chodząc po pokoju, podraźniona usiłując swe tłómaczenie wpoić słuchaczom i pozyskać ich swojemu zapatrywaniu się na tę sprawę.
— Dopóki ja żyję, dodała, ręczę, że się do nich nikomu zbliżyć nie dopuszczę, użyję wszelkich środków, je suis dans mon droit, bronię praw syna.
— Ale któż mamie mówi, że baron ma najmniejszą myśl o pannach? przerwał Luis, — ja się założę, że nie. Nadto jest roztropny, żeby nie zmiarkował, iż tu przebojem nic nie wskóra, ale Manetkę by rad bałamucić i...
Manetka ukryta w części za firankami, a trochę za fotelem, wyrwała się ze swego kątka zaczerwieniona i gniewna. Stanęła przed Luisem, jakby wzywając go do walki.
— Kto to panu powiedział? coś pan sobie wymarzył? Możesz sobie panować nad siostrami, ale proszę mnie dać pokój, ja wiem co robię. Co się tyczy waszego Barona, nie dbam o niego i nie myślę o nim. Gdy zechcę znajdę co lepszego, ręczę.
Wstrzymała się nieco Francuzka, bo groźne wejrzenie hrabiny ją hamowało, ale gniew buchał z jej ocząt.
— Manetko! milczeć! zawołała, tupiąc nogą hrabina — słyszysz, milczeć — nie zapominaj się mówiąc do hrabiego, mojego syna, że jesteś tu na mojej i jego łasce i że jutro mogę cię wysłać do Paryża, gdzie będziesz w sklepie pracować, jak...
— No! to będę! to będę! krzyknęła rozgniewana Manetka i jak mi hrabina każesz jechać, pojadę i nie pożałuję tej pustyni Turowa.
Ruszyła białemi ramionami, cała się trzęsąc.
— Manetko! co si się stało? przerwała hrabina, oszalałaś!
— Tak, oszalałam, oszalałam.
Pobiegła do kątka, siadła na kanapie i zaczęła płakać.
Luis się zmięszał.
Hrabina pogroziła mu.
— Jeszcze mi tego brakło! szepnęła sama do siebie — ale prawdę rzekłszy winnam też temu.
Luis, proszę, byś się wcale nie mięszał do kuzynki i raz na zawsze zostawił ją w pokoju.
Syn skłonił się posłusznie.
— Barona proszę dziś wyprawić! dodała matka.
— Bardzobym był wdzięczen mamie, lub du Valowi żeby mi do tego dopomogli, odezwał się Luis, ja nie potrafię.
— Ale dziecko jesteś — krzyknęła hrabina, powiedz, że potrzebujesz wyjechać z domu za interesem, juściż bez ciebie tu nie zostanie...
— Będę posłusznym, ale jeźli zechce na mój powrót czekać w Bożej Wólce, poprzyjaźniwszy się z Boguniem, cóż ja na to powiedzieć mogę? Wiadomo mamie, że ztamtąd, czy do której z panien, czy do Manetki, jeźli się zechce podkradać, nic łatwiejszego.
— Niech pan zapomnieć raczy o mnie, przerwała gniewnie Manetka, lub... lub...
— Lub co? spytał wzgardliwie Luis.
— Lub Manetka może tu cóś powiedzieć, co dla hrabiego nie będzie wcale przyjemnem.
Hrabina odwróciła się ku niej, ale ta zakrywszy twarz, płakała znowu.
Hrabiątko było tak zmięszane, iż oka matki to nie uszło.
Du Val przez cały ciąg rozmowy siedział milczący. W ogóle on wielomównością nie grzeszył i był raczej władzą wykonawczą, niż doradczą, w Turowie.
— Brunonie, kuzynie Brunonie, odezwała się, zwracając ku niemu hrabina, odezwij że się choć słowem, proszę cię.
Du Val puścił kłąb dymu. — Ale cóż ja tu u licha powiem? rzekł powoli. Każecie mi barona wyforować no to pójdę i....
— Ale — na miłość Boga! tylko znowu bez skandalu, rzucając się ku niemu, poczęła hrabina. Wiecie jak jesteśmy i tak niecierpianemi w sąsiedztwie, niechże nas nie biorą na języki.
— I dla tego, rzekł Luis, wolałem go zostawić ażby się znudził i sam wyjechał, a jestem pewny, iż się wybierze wkrótce. Ja okazuję mu twarz zimną, jestto człowiek dobrze wychowany, zrozumie.
— Manetka niech dziś nie wychodzi — dodała hrabina, obracając się do niej, powiemy, że chora, nie będzie miał pretekstu.
— A ja pójdę do niego na kawę, rzekł du Val i poufnie mu się zwierzę, że Luis ma pilny interes.
— Za pozwoleniem, nagle wtrącił Luis, boję się kuzyna du Vala — ja to sam ułatwię. Idę do niego.
— Czekaj, rzekła matka — kilka słów jeszcze.
Zwróciła się do Manetki, szepnęła jej coś na ucho, a dziewczę wyszło z pod chustki, rzucając groźne, mściwe wejrzenie na kuzyna Luisa.
— To są rzeczy podrzędne, odezwała się hrabina, zniżając głos — ale należy wcześnie naradzić się, obmyśleć plan postępowania. Luisie ani ty Brunonie nie chodzicie do tego biednego hrabiego, nie widzicie jego stanu, ale temu nieszczęśliwemu codzień jest gorzej mówię wam, co chwila gorzej. Co poczniemy na wypadek katastrofy?
Jeźli prawo nie daje nam absolutnej opieki nad pannami. Luisowi i mnie, one nieskończywszy żałoby, nam się wyrwą.
— Ale ojcu nie może być tak źle — zimno odezwał się Luis.
Du Val dodał cicho:
— Doktór mówi, że z tą chorobą można żyć niewiedzieć jak długo.
— Ale ja patrzę jak on z sił opada, jak w oczach gaśnie.
Wszyscy zamilkli. Luis dość obojętnie patrzał na posadzkę.
— Ten nasz interes z pannami był źle odrazu poprowadzony, odezwała się hrabina — dziś go naprawić niepodobna. Ja byłabym w Rzymie otrzymała dyspensę dla Luisa, gdyby się chciał żenić z Emmą, naówczas wszystko by się dało ocalić.
Luis ramionami ruszył.
— Z siostrą! ze starszą ode mnie!
— Ale rzecz nie jest niepraktykowaną, w tak ważnych okolicznościach, gdzie idzie o utrzymanie znakomitej rodziny.
— Jużciż przynajmniej z dwiema nie mogłem się żenić, odparł Luis, a zawsze by jedna została.
— Łatwiej było podziałać na tę jednę, przez siostrę.
— Ale by to nigdy być nie mogło, przebąknął Luis, nigdy.
Hrabina ruszyła ramionami.
— Gdybyś ty był nieco starszy i więcej miał odwagi i determinacyi.
— Koniec końcem innej już rady szukać potrzeba — zawołał Luis — więc jaka?
— Ale ja właśnie pytam co począć?
— Ja nie wiem, szepnął du Val, ja prawdziwie nie wiem. Pilnować mogę, zastrzelić potrafię, gdyby kto się ważył coś przedsiębrać — ale radzić!
— Ani ja — rozśmiał się szydersko Luis.
Hrabina poczęła chodzić po pokoju.
— Wszystko zapóźno! odezwała się, dziś musimy wytężoną i tak sytuacyą przedłużać, przeciągać i zostać na łasce losu.
Cóż ja słaba, jedna kobieta mogę, gdy nikt mi nie umie podać ręki.
Du Val siadł pogrążony w zadumie.
— Moja rada tylko jedna, zawsze jedna, prawników zręcznych dobrać i znaleźć jakiś powód do obciążenia panien procesem. Proces jest zawsze możliwy. Dawno potrzeba było o tem pomyśleć.
Hrabina spojrzała nań i zdawało się, że myśl ta, już dla niej nie nowa, darmo rzuconą nie została, ale w tej chwili potrzebowała jeszcze, wybierającemu się wychodzić synowi, powiedzieć dwa słowa; wyprowadziła go z sobą do drugiego pokoju.
— Luis, rzekła po cichu, muszę cię jeszcze raz przestrzedz, prosić! dajże pokój Manetce! Byłabym ślepą, gdybym niewidziała, że za nią latasz. Ona jest blizką, jest bardzo blizką krewną twoją.
Luis spojrzał na matkę.
— Kuzynką? spytał.
— No, tak — kuzynką — odparła hrabina, mimowoli zarumieniona, dosyć, że blizką i że nie zniosę...
— Ale proszę mamy, zimno odezwał się Luis, przecie mama wiedziała, że ja jestem młody, że ona ładna i że zbliżając nas...
— Niespodziewałam się byś był bezwstydny i zepsuty — groźno zawołała matka.
Mais je suis de monâge, rzekł spokojnie Luis, a zresztą, ona sama trochę winna.
— Zmusisz mnie, że ją odeślę.
— I — to już będzie zapóźno! odezwał się z najzimniejszą krwią młody hrabia — zrobi mi to przykrość, a nie zaradzi nic.
— Jakto! rzucając się gwałtownie ku niemu i łamiąc ręce z gniewem, wybuchnęła hrabina — jakto! śmiałeś, pod moim dachem?... A! ja nieszczęśliwa:
I padła na krzesło, zanosząc się od płaczu. Luis stał bardzo chłodny i gotów od razu burzę przetrzymać.
— Ale cóż się znów tak strasznego stało! rzekł, ruszając ramionami, nie mogę się przed mamą spowiadać ze wszystkiego, tylko ręczę, że niewiele temu winienem, a Manetka bardzo dobrze wiedziała co czyniła.
Matka siedziała wciąż, zakrywszy sobie oczy, czego Luis nie mógł zrozumieć, jakiś gwałtowny smutek, rozpacz ją ogarnęły, a przecież ust otworzyć nie mogła, nie rzekła słowa, wskazała synowi drzwi. Luis powoli wyszedł.


ROZDZIAŁ XI.

Gdy baron Helmold, udając jak najlepszy humor z żarcikiem na ustach i cygarem w ręku wszedł do pokoju hrabiego, zastał go przechadzającego się ze zmarszczonem czołem i nieusposobionego wcale do wesołości. Milcząco podali sobie ręce.
— Mam wielką przykrość, odezwał się Luis — domowa głupia sprawa, przebacz mi, jestem nieswój.
— Matka moja chora, ojcu gorzej, słowem, głowę tracę.
— Czybym ci kochany hrabio, nie mógł być użytecznym? zapytał baron.
— Dziękuję! nie! to są sprawy, których ręka obcych dotknąć nie może, de la nature la plus intime.
Baron doskonale zrozumiał, że to znaczyło, iż mu się na ten raz nieodwołalnie wybierać ztąd wypadało.
— Jakże mi przykro, odezwał się, iż właśnie w takiej chwili będę zmuszony Turów opuścić. Hrabianki prosiły mnie na ranne śniadanie, pójdę je pożegnać, a potem natychmiast wyjeżdżam.
— Do Warszawy? spytał roztargniony Luis.
— Zapewne, nieco później, ale jeszcze jakiś czas dla interesów familijnych w tej okolicy zabawię.
Gospodarz nic nie odpowiedział, chociaż hrabinę odszedł był zagniewaną, czuł potrzebę poradzenia się i doniesienia jej o śniadaniu.
— Piłeś już kawę? spytał Helmolda.
— Dziękuję, jestem po kawie.
— Zatrzymaj się tu chwileczkę, ja wnet powracam, matka mi kazała przynieść książkę, zaniosę jej, powiem dwa słowa i jestem nazad.
To mówiąc, rzucił się ku drzwiom i znikł, Helmold popatrzał za nim z uśmiechem, widział, że z nim grano komedyę, ale potrzeba było w swej roli zostać do końca.
Luis wbiegłszy na górę, usłyszał w przedpokoju rozlegający się głos hrabiny i szlochanie Manetki, domyślił się łatwo sceny. Wejść, czynie, wahał się chwilę, ale czasu nie było do stracenia, otworzył drzwi.
Mania we łzach cała, klęczała na posadzce, hrabina stojąc nad nią, rozwścieczona jak furja, straszna, zdawała się grozić jej ściśniętemi pięściami. Na widok syna krzyknęła: — Precz i wskazała mu drzwi, ale Luis nie usłuchał rozkazu i wszedł blady, ale na pozór nieporuszony.
— Precz! mówiłam ci, powtórzyła matka.
— W tej chwili rozkazu spełnić nie mogę, rzekł chłodno Luis. Mama się niepotrzebnie unosi, na cały dom słychać krzyk, a ja mam oprócz tego pilną sprawę.
Mania klęcząc na ziemi, płakała.
— Powtarzam jeszcze, idź i nie śmiej mi się mięszać do tego co ja robię.
— Ja się nie mięszam wcale, odparł Luis, ale tylko nawiasowo przychodzę powiedzieć, że bądź co bądź, choć pogniewaliśmy się z sobą, ja Mani nic zrobić nie dam. Wie mama, że ja co postanowię, to dotrzymam. Mania nie jest nic winna, prócz, że mi w ostatnich dniach nadto kokietowała barona, ale baron wyjeżdża po śniadaniu u panien. Otóż co mamy zrobić z tem śniadaniem?
Hrabina zgrzytnęła tylko zębami, rzuciła na syna okiem nie matki, ale rozgniewanej kobiety i wskazała znowu drzwi:
— Precz.
— Pozwoli mama, że ja znów widząc ją tak rozgniewaną, Mani tu nie porzucę. Chodź Manetko, chodź!
Ale dziewczę płaczące, obie ręce wyciągnęło odpychając go.
Było długie milczenie, Luis popatrzał, dał chwilę do namysłu i nie biorąc do serca tragicznych objawów, odezwał się flegmatycznie:
— Zatem śniadaniem u panien już ja rozporządzę. Niech mama ochłonie, ja doprawdy całej tej historyi nie mogę zrozumieć. Widziałem mamę daleko więcej pobłażającą w innych wypadkach tego rodzaju.
Jeszcze chciał mówić, gdy hrabina odwróciła się do niego i drzącemi rękami popchnęła go za próg, zatrzaskując drzwi za nim.
Luis miał tę zimną krew zepsutej młodzieży, która nie burzy się łatwo, przecież potrzebował zejść bardzo wolno na dół, aby mimowolnego wzruszenia na twarzy jego nie wyczytał baron.
Helmold zaś ani probował pod tą maską dobadać tajemnicy przeczuwanej, odgadując tylko, że zapewne o niego chodziło.
W bocznem skrzydle, w mieszkaniu hrabianek, przysposabiano śniadanie, posłano przez grzeczność, a raczej na psikusa prosić hrabinę, która się wymówiła bólem głowy i Manetkę, zmuszoną pozostać niby dla pielęgnowania tej migreny.
Wykomenderowany tylko został dla zdania raportu i na obserwacyę pan Bruno du Val, a naturalnie towarzyszyć miał baronowi, syn domu.
Hrabianki tylko przez sługi coś dowiedziały się głucho o jakichś scenach rannych w pałacu, ale zrozumieć nie mogły co się tam stało.
Baron zmuszony do opuszczenia Turowa dosyć był smętny; z czasu, który tu przepędził, niewiele potrafił skorzystać. Zbliżył się nieco do Emmy i tyle tylko mógł z półsłówek wymiarkować, że opuścić ojca nigdyby się nie odważyła, choćby nawet serce ją ciągnęło... Toż samo powtórzył mu Mamert, który pod pozorem rachunków zbliżył się do hrabianek i nadzwyczaj zręcznie dał im do zrozumienia, mimo nadzoru, niby nic nie mówiąc, iż baron zakochany i że obie razem decydować by się powinny, nakłaniając Izę do złamania oporu siostry, ale ani Iza, ani niewola, ani półsłówka Mamerta nie zdołały poruszyć młodszej, by opuściła ojca. Oświadczyła w niewielu słowach, z głębokiem jednak przekonaniem, że jakiekolwiek losy ją czekają, biednego starca nie rzuci. Z całej tej rodziny ona jedna w tem przywiązaniu do zdziecinniałego rodzica czerpała siłę, rezygnacyą i szlachetniejsze uczucie, które pragnienie zemsty przemagało.
Budziło to poszanowanie nawet w takich ludziach jak Mamert, co sami kochać nie umieli i rachubie poświecić przywykli wszystko. Emma w oczach siostry urosła na heroinę, ale ten heroizm stawał na przeszkodzie ziszczeniu najgorętszych jej pragnień.
W późniejszych rozmowach Emma oświadczyła stanowczo, że przyjęłaby barona bez wstrętu, choć się jej niezbyt podobał, ale nie weźmie nikogo, dopóki obowiązek przykuwa ją do łoża chorego ojca. Iza doszła do tego, że żartując spytała ją:
— No, a gdyby cię siłą porwano? cóżbyś była winna?
— Nie dałabym się porwać siłą, odpowiedziała, bo serce by mi pękło na myśl tego losu, jakiby tu ojca spotkał.
— A! mój Boże! — zawołała Iza na to, tych ich znasz, jutro by ci ojca sprzedali, nawet nie drogo, mogłabyś go sobie wykupić!
Emma łzy miała w oczach, ale odpowiedziała tylko:
— Daj mi pokój, rób co chcesz, ja zostanę, ale pocóż byś ty dla mnie miała się poświęcać, idź, ja się nie lękam, niech co ma być, wykona się. Nie bój się o mnie.
Rozmowa dwóch siostr i nader ostrożne traktowania Mamerta nie doprowadziły do niczego. Iza wszakże nie zrozpaczyła wcale o przyszłości. Postanowiła przez Myliusa starać się, aby ojca przywieziono do miasteczka, a ztamtąd Emma by go łatwo już z sobą zabrać mogła.
Wszystko to dosyć było trudne do wykonania i obiecywało się ciągnąć długo.
Na ostatniej nocnej schadzce z panem Klaudzyńskim, baron Helmold dowiedział się jak rzeczy stały, zafrasował nieco, ale jeszcze nie wyrzekł się planów. Musimy wszakże wyznać, iż te trudności gromadzące się dokoła, zachwiały nim nieco. Nawykł był do intryg, do pokutnych robótek, ale do takiej historyi osłonionej tajemnicą, niebezpiecznej, splątanej, pełnej zawikłań możliwych, mogącej się nie udać, nie miał już zbyt wielkiej ochoty. W dodatku panna Emma choć mu się bardzo wydawała przyzwoitą, nie była tak uroczą, aby uczucie w sercu wzbudziła, a zwłaszcza w sercu już dosyć wyrobionem i mnogich nowicyatów noszącem pamiątki.
Baron Helmold stał właśnie na tych krytycznych rozstajach wahania, gdy człowiek nie wie sam czy iść naprzód, czy się cofać. Droga z razu wydała mu się prostą i krótką, teraz do zbytku krętą i przedłużoną. Ale u celu stała cyfra wcale poważna jeszcze, mimo ustępstw uczynionych dla pośrednika, o których baron wcześnie z sumieniem się rozgadywał, czyby ich, jako wielce niemoralnych i niegodziwych, nie można było się pozbyć.
W takich usposobieniach zastała towarzystwo Turowskie godzina rannego śniadania.
W innym świecie, gdy się kilka osób zebrać miało tak znękanych, zmęczonych, rozdrażnionych, pod tylu ciężarami trosk, z takiem na umysłach brzemieniem, nie umiałoby pewnie ani ukryć w sobie cierpienia, ani przybrać wesołości wymuszonej. Ale od czegóż wychowanie, ton dobry i umiejętność życia? Ludzie przyzwoici nigdy nie powinni okazać po sobie co czują, ani pozwolić drugim zajrzeć do swej duszy. Z wyjątkiem pana du Val, który nie był całkiem salonowym, wszyscy-zresztą stawili się z uśmiechami na godzinę naznaczoną.
Hrabianka Iza najszczególniejszą odznaczała się wesołością, prawie zbyteczną i dającą do myślenia du Valowi nawet. Emma mimo zwykłej swej melancholii, nie dawała poznać po sobie, że cierpi. Luis sarkastycznym się stał i cierpkim. Baron udawał obojętnego turystę. Śniadanie podane było na przepysznych srebrach i wielce wspaniałe. Iza ilekroć mogła upokorzyć tem pałac i Luisa, nigdy nieomieszkała. Du Val patrzał na te serwisy, jakby w myśli rachował, ileby za nie mógł wziąść, gdyby mu się do rąk dostały.
— Szkoda nam, że baron odjeżdża, śmiało i na złość bratu odezwała się Iza, ale po cóż się tak spieszyć? chyba że u nas bardzo nudno.
— O! pani! niezasłużyłem na tak straszliwe posądzenie, odparł baron, mais, entendons nous, ja wprawdzie wyjeżdżam, ale nie odjeżdżam. Język polski ma des nuances adorables (umyślnie to znać dodał po francuzku, aby lepiej dowieść). Wyjeżdżam z Turowa, dodał, ale nie odjeżdżam z tych stron. Najprzód będę u familii dla interesów, potem chcę się jeszcze pokręcić po okolicy.
— Słyszysz Luis! dodała Iza złośliwie nieco, ale na pozór bardzo naturalnie. Baron nam obiecuje powrócić.
— Jestem z tego niezmiernie szczęśliwy, rzekł, uśmiechając się hrabia.
Du Val szepnął po cichu:
— Niechby go diabli wzięli.
W tej chwili baron spojrzał na Emmę, spotkał jej wzrok i otrzymał jakby cień nadziei. Emma nie chciała zrywać zupełnie.
— Więc pan teraz jedzie do familii, spytała Iza.
— Tak pani, ale wprzódy pożegnam pana Bogusława w Bożej Wólce.
Du Val i Luis spojrzeli na siebie.
— Kiedy tak, odparł młody hrabia, to pan baron jeszcze nie możesz powiedzieć, ani kiedy, ani dokąd pojedziesz. Wólka znana jest z tego, że nie łatwo gości puszcza i często zmienia ich plany podróży.
Baron nic nie odpowiedział.
— A rodzina pańska daleko ztąd? — zapytała Iza.
— Jak na tutejsze drogi i środki przenoszenia się z miejsc na miejsce, odezwał się Helmold, to dosyć daleko, bo dziesięć tych mil, z których jednę przebywa się w godzinie, a inne czasem pół dnia jechać trzeba.
Rozmowa stała się ogólną i obojętną.
Iza łamała sobie tymczasem głowę, jakby brata i du Vala gdzieś odprowadzić, zagadać, wyciągnąć, a baronowi i Emmie choć chwilkę dać pomówić z sobą. Zadanie to wszakże było tak trudne, że nawet najzręczniejsza intrygantka nie byłaby go może potrafiła szczęśliwie rozwiązać, gdyby skład okoliczności nadzwyczajny nie dopomógł.
Po du Vala najprzód przysłała hrabina w jakimś pilnym bardzo interesie, a ledwie się to stało, Mamert Klaudzyński wszedł szukać Luisa, dla nader ważnego także i niecierpiącego zwłoki interesu i wyprowadził go z sobą do przedpokoju. W mgnieniu oka Iza rzuciła okiem na barona, pobiegła do fortepianu i zaczęła coś z takiem grać brio, że można było najbezpieczniej spiskować, nie lękając się podsłuchania. Baron nadto był zręczny, żeby z chwili, może przez Klaudzyńskiego wcześnie mu zgotowanej, nie korzystać.
Pani, zawołał, zbliżając się do Emmy, niezwyczajne położenie do niezwyczajnych zmusza kroków. Przebacz mi moją śmiałość. Pani wiesz o moich zamiarach?
Emma nie zmięszała się wcale.
— Wiem, rzekła, pan też zapewne wiedzieć musisz, co mnie tu wiąże i zmusza odebrać mu wszelką nadzieję?
— Wszelką nadzieję! — zawołał baron, a! nie! mylisz się pani, umiem szanować jej uczucia: ale też potrafię czekać na pomyślniejszą chwilę.
— Czekać? — odparła Emma, nie mów pan tego słowa, a wątpię, byś miał dla mnie to uczucie, które cierpieć i czekać dozwala.
— Owszem, zawołał baron, to uczucie mam dla niej i dowiodę tego, a może stałość moja obudzi w jej sercu...
Emma uśmiechnęła się, patrząc nań prawie z politowaniem.
— Panie baronie, my nie tym językiem mówić do siebie powinniśmy, nie łudźmy się. Bądźmy sobie dobrymi przyjaciołmi, ale czem innem, niestety, trudno! ja nie jestem szesnastoletnią dzieweczką romansową, ani pan akademikiem...
Baron się nieco zmięszał.
— Ale pani...
— Ale panie baronie, to wcale nie przeszkadza projektom dalszym, pan masz dla mnie trochę szacunku, ja dla was trochę wdzięczności, z tym zapasem można pójść razem w drogę życia! Ale nie teraz, nie. Wiesz co mnie wstrzymuje?...
Iza grała zapamiętale.
— A jeźli Bogu się podoba usunąć przeszkody, jeźli okoliczności tak się ułożą, że będziemy mogli hrabiego wziąć do siebie, czy rachować na swe słowo dozwolisz mi pani?
Emma spojrzała nań smutnemi oczyma.
— Dotrzymam słowa, gdy go dam, rzekła — ale jedno pytanie?
Zawahała się nieco.
— Jeźli Bóg tak zrządzi by ojciec był z nami — będziesz mu synem, dziecięciem przywiązanem?
— Przysięgam, rzekł baron, na chwilę wzruszony.
— Wybaw mi ojca — jestem twoją! zawołała Emma, rumieniąc się i podając mu rękę. Baron właśnie schylił się ją całować, gdy straszliwy akord dał się słyszeć na fortepianie i ledwie miał czas odskoczyć ku Izie, gdy Luis wpadł do pokoju oczyma szukając winowajców. Emma układała bukiet w wazonie. Iza podniesione miała oczy na Helmolda. Podejrzenie spadło na nią, ale ona na groźne wejrzenie brata, odpowiedziała wyzywającym uśmiechem szyderskim.
Baron miał już kapelusz w ręku, pożegnał się i odjechał.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Iza rzuciła się na szyję siostrze.
— Emuniu moja! będziemy wolne! zawołała, będziemy wolne?
Ale do tej swobody droga jeszcze była daleka, a cel sam, może za jasno malował się w oczach olśnionych.
Emma smutnie odpowiedziała:
— Ty będziesz wolną, — ja! — nie.


ROZDZIAŁ XII.

W sprzedanej aptece, pomimo, że zamyślano mocno o wyniesieniu się na, wieś, jak tylko ostateczna umowa o nabycie Paprotyna zostanie zawartą — leniwo szło jednak opuszczenie starego domu, do którego jak do żółwiowej skorupy przyrosło życie tych nawet istot, coby się były z nienawistnej oficyny wyrwać pragnęły.
Teraz gdy już przychodziło sprzedaną kamienicę porzucić, niewczesne rodziły się żale, nie mówiąc już o starym Skalskim, który chodząc wzdychał tylko, nie śmiejąc przed dziećmi wynurzyć się ze swą boleścią, ani o pani Skalskiej, która po kątach płakała kryjąc się przed córką — nawet panna Idalia i Roger kwaśno się pakowali i powoli. Nowy też nabywca nie naglił tak bardzo.
Pannie Idalii szło w ogóle wcale nie po myśli i odbijało się to w jej humorze. Całe ranki, z cygaretą w ustach, leżała zdumiona na szeslągu w swoim pokoju, stękała, a biedna matka była przez nią umęczona.
I tego dnia właśnie, choć już bardzo starannie na rano ubrana, panna Idalia wyciągnięta patrzała w sufit zamyślona, gdy weszła poczciwa matka z czerwonemi oczyma.
— Co ci to jest, moja duszko? spytała — leżysz ciągle, możeby się poradzić Myliusa?
— A! niechże mi mama z tym głupim starym da pokój! odpowiedziała córka, puszczając kłąb dymu. Co on mi poradzić może? Ja nie jestem chora na chorobę, ale na duszę chora. Bo czy może być na świecie położenie nudniejsze nad moje. Schnę tak w tej dziurze opuszczona.
— A moje dziecko...
— Mama tylko płakać i stękać umie, a poradzić mi i dopomódz, nie ma wyobrażenia. Inne matki — niech to mamy nie gniewa, przecie myślą o córkach, ja sama sobie radzić muszę i nie mam żadnej pomocy od mamy.
— W czem że ja ci odmawiam pomocy?
— Mama mi nie odmawia, bo ja o nią nawet nie proszę, wiem, żeby to było darmo. Mama nie ma pojęcia nawet. Inne matki przecie myślą o córkach, choć ich mają po kilka, ja jestem jedna a opuszczona. Nic, nic, w niczem od was nie mam poparcia, nie jestem zrozumianą.
Matka która zwykła była płakać w takich razach, poczęła łzy ocierać, w istocie nie pojmowała zupełnie czego od niej żądano.
— Czego chcesz moje dziecko — mów?
— Już jak tylko ja mamie mówić o tem muszę, to źle.
— Ja jestem najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
Zamilkła na chwilę.
— Przecież mama to zrozumieć powinna, że ja muszę wyjść za mąż i mam prawo zrobić świetną partyę. Mama z tem swojem nabożeństwem myśli, że na moją intencyę pomodlić się, to dosyć. Ale mnie Święty Antoni za mąż nie wyda, jeśli się mama starać nie będzie.
— Za kogo?
— Za kogo? to dobre pytanie, odparła Idalia, nie idzie za kogo, byle dobrze i tak jak mi się należy.
— Ale zkądże ja ci wezmę? szlochając mówiła matka.
— Nie! to nie do zniesienia, przerwała córka, przecież to rzecz mamy szukać, a moja przyjąć lub nie. Naturalnie, że w ten sposób, ja się zmarnować muszę. Już mi życie obrzydło.
Matka na seryo po cichu płakać zaczęła.
— Mnie nie idzie o kochanka, zawołała Idalia, ale o męża! o takiego męża, któryby mi przyszłość zapewnił.
Widzi mama przecie, że nie jestem żadną marzycielką, że nie wymagam rzeczy nadzwyczajnych, chcę człowieka bogatego, choćby nawet nie młodego, to mi wszystko jedno, a tego muszę mieć. Ten głupi baron galicyjski, jestem pewna, że goły jak turecki święty, pojechał do Turowa, gardzę nim, jest nikczemny. Jeśli przyjedzie tu, okażę mu całą wzgardę moją.
Czyż mama jeszcze nie rozumie do czego ja zmierzam.
— Do czego zmierzasz? spytała z za łez pani Skalska.
— Mama by się powinna domyśleć, każda inna matka pojęłaby to łatwo. Ale ja, sama nawet takie projekta robić muszę.
— Jakież? jakie?
— Czyż mama nie widzi, że ten stary doktór Walter, milioner, jest dla mnie najwłaściwszą partyą?
— Stary, co kupił aptekę? ależ wy właśnie w aptece nie chcieliście siedzieć.
— O! ja bym też starego okulbaczywszy, nie siedziała z nim w aptece.
— Ale ten człowiek mógłby być ojcem twoim.
Idalia ruszyła ramionami.
— To co? odparła, właśnie taki najlepszy, bo musi słuchać młodej żony i fantazyom jej dogadzać. Kochanie to głupstwo, to bałamuctwo, zostawić je trzeba czternastoletnim pensyonarkom, rozsądna kobieta, nie powinna się wiązać sercem.
— Moja Idziu? co też ty dziś wygadujesz?
— Ja? co myślę, niech mama wierzy i Waltera choć dziki, choć nieprzyjemny, choć się broni, złapię, muszę złapać. Ale niechże by mi mama i ojciec cokolwiek przynajmniej pomogli. Ja sama muszę o wszystkiem myśleć.
Matka ciągle szlochała, poczęła jakoś desperacko patrzeć w okno, nie wiedząc już co mówić i co myśleć, Idalia była niewyczerpaną i paplała ciągle.
— Inni rodzice, mówiła, zaraz by dla córki na tę myśl wpadli sami, a u nas, to ja muszę wyprzedzać mamę, ojca i rozpoczynać o własnych siłach.
— Komuż by na myśl przyszło co podobnego, odezwała się matka, wzdychając, człowiek nieznany nikomu, niewiedzieć kto, zkąd, jakiego charakteru, przeszłości, fortuny jego nikt nie wie, złamany, zgrzybiały, mogłażem ja nawet przypuścić, aby mu dać córkę.
— Ale bogaty! bogaty! bogaty! zawołała panna Idalia — jestem przekonana, że bogaty i że z nim zrobiłabym co chciała. Musi być jak każdy stary, bez nadziei życia nowego, spragniony młodości, nie mogę mu się nie podobać. Gdybym raz go wzięła, o! ręczę! takbym pokierowała jakbym chciała sama.
— Ale jemu to nie w głowie, widzisz, że ucieka od nas, że go zaprosić niepodobna!
— To co? spytała Idalia ruszając ramionami, właśnie cała sztuka żeby go ściągnąć, przełamać ten opór, zwyciężyć. Niech tylko rodzice postarają się żeby tu bywał przecież jest tysiące pretekstów, a ja resztę na siebie biorę.
Matka oburzyła się niemal, mimo zwykłej łagodności.
— Niech mnie Bóg broni, bym do tego rękę przyłożyć miała, odezwała się smutnie, to małżeństwo byłoby świętokradzkiem.
— O! o! przerwała Idalia — pełno takich małżeństw na świecie. Stary, dwa czy trzy razy starszy ode mnie, no to co? więc naturalnie prędzej umrze, a ja wówczas pójdę sobie za mąż jak zechcę. Któż tak nie rachuje? to chleb powszedni.
Na te słowa wszedł Roger, który był w nocy powrócił, z miną dumną i kwaśną jak zawsze, podał rękę Idalii, a matce głową kiwnął.
— Weź że choć ty moją stronę — poczęła siostra, bo to nieszczęście z takiemi rodzicami, którzy dzieci zrozumieć nie mogą.
Roger ramionami ruszył.
— Mama niechce przypuścić, żebym ja mogła pójść za doktora Waltera, a ja sobie postanowiłam go mieć.
— Przyznam ci się, że postanowienie i śmiałe mi się wydaje i trochę dziwne. Ale on by być mógł ojcem twoim.
— Znowu i ty toż samo pleciesz! zawołała Idalia, rzucając z niecierpliwości cygaretę, to właśnie jest co mi się w nim podoba! Ja go poprowadzę. Jest niezawodnie bardzo bogaty.
— Wiesz-że zkąd ta fortuna? spytała matka po cichu.
— A mnie co do tego, śmiejąc się mówiła Idalia — on mógł zrobić majątek jak najpaskudniej, a ja go jak najuczciwiej zabiorę po nim. Człowieka się nie boję, bo się nie dam. Fortuna to potęga, to wszystko, ja muszę być bogatą.
Roger śmiał się.
— Dziś jesteś bardzo jakoś podraźniona, rzekł, takie rzeczy robią się, ale się nie mówią.
— Dlaczego? odpowiedziała Idalia — ja sobie z tego śmiesznego wstydu nic nie robię! Czy ja powiem, czy nie, dla czego za niego idę, przecież i on i wszyscy to zrozumieją, że nie dla jego siwych włosów i zmarszczek, tylko dla pieniędzy. A ty byś się nie ożenił ze starą hrabianką dla miliona! To są rzeczy powszednie.
Roger się uśmiechnął.
— Bo to są wszystko dzieciństwa, dodała Idalia, te udawania, te sentymenta, kiedy wszystkiem rządzi rachuba.
— Czemu ty, poczęła po chwili, nie zbliżysz się przynajmniej do Waltera. Rodzice mi pomagać nie chcą.
— A ja nie mogę! rzekł Roger.
— Czemu?
— O, bo tam już podobno wśróbował się podrzutek ten Luziński. W wielkich słyszę łaskach teraz u Waltera.
— To go wykurzyć! przerwała Idalia, o! gdybym ja była mężczyzną, inaczej bym sobie rady dawać umiała, wy wszyscy jesteście wymokłe śledzie. Żadnej energii, żadnej śmiałości, fe! fe!
— Luziński ma rozum, on wie że tam coś zyskać może, opanuje go i mnie będzie szkodzić.
— Ich trzeba poróżnić, trzeba go ztamtąd wypędzić, ale na miły Bóg, dajcie mi tu doktora Waltera na godzinę, a ja sama to wszystko zrobię, przecież pójść do niego nie mogę.
— Ale kochana Idziu, rzekł Roger, chociaż w zasadzie możesz mieć bardzo słuszność, zdaje mi się, że się łudzisz co do Waltera. Ce n’est pas un homme du monde, vous n’aurez pas de prise sur lui, gbur, zużyty, stary, fantastyk.
— Zostawcie to mnie! rozśmiała się Idalia, nie ma starego mężczyzny, który by się młodej a zręcznej oparł kobiecie, jeźli mu ona potrafi dać do zrozumienia, iż go wyróżnia od innych. Ja jestem swego pewna on oszaleje, zapomni o wszystkiem, tylko mi go dajcie! tylko mi go dajcie!
Matka płakała. Roger począł się śmiać, ale śmiać tak, że się położył na fotelu. Idalia wzięła drugą cygaretę. Czy na odgłos śmiechu, czy z innego jakiego powodu, wszedł właśnie ojciec, nie śmiało, po cichu, rozglądając się, bo dzieci zawsze w nim strach obudzały, wiedział, że nigdy bezkarnie się z niemi zetknąć nie może. Patrzał na Rogera i Idalie, niemal przestraszony, nie pojmował czego się tak śmiać mogli, gdy matka płakała; chociaż zresztą rzecz była nie bez przykładną.
Skalski niechętnie rozpoczynał rozmowę sam na sam z dziećmi, wiedząc na pewno, że mu głowę zmyją. Wszedł, popatrzał zdumiony i milczał.
— Roger bardzo wesoły! rzekł cicho i skromnie.
— Ale bo ojciec nie wie o co chodzi! Idzia mamie burę daje, zachciało jej się szybki z okna, starego Waltera.
— Na co? starego Waltera? spytał ojciec.
— Chce za niego gwałtem iść za mąż.
Ojciec stanął jak osłupiały, sądził, że to żarty, ale Idalia w tej chwili poczęła:
— Cóż ojciec robi takie wielkie oczy? Czy to tak dziwne, czy co? No, tak jest, doskonała partya!
— Prawda, apteka! westchnął Skalski, bo mu zawsze żal było tych moździeży, w których ucierały się groszaki.
— O! ho! właśnie bym ja mu dała siedzieć w aptece! zawołała Idalia. Ojciec tak niedomyślny jak drudzy, a ja seryo chcę mieć Waltera.
Skalski ruszył ramionami.
— Należy go tylko ojcu właśnie do apteki ściągnąć, zmusić do bywania jak najczęściej, a już resztę biorę na siebie.
— Taki starzec, toż on starszy ode mnie, rzekł Skalski.
— Dosyć, że ja skazaną jestem na to, żebym się każdemu tłómaczyła — poczęła Idalia, a kiedy ja chcę z zasady mieć starego męża!
— To go sobie weź, a mnie daj pokój, rzekł Skalski, wzdychając — ja ani pomagać, ani przeszkadzać nie będę.
Matka i on spojrzeli na siebie.
— Otóż to są rodzice! mówiła Idzia obracając się do Rogera — słyszysz, gdy idzie o szczęście dziecka. Przecież ja mówię, że to będzie moje szczęście stanowić.
Stary aptekarz nadto był przybity i smutny by się wdawać w dłuższą rozmowę, siadł przy żonie i począł wycierać okulary, wzdychając.
— To dobre jest, zawołał po chwili, bo właśnie dziś Walter ma być u mnie, aby podpisać tranzakcyą.
— I ojciec go nie prosi do salonu? zapytała córka.
— Ja go poprosić mogę, ale on nie przyjdzie.
— No! to ja go sama poproszę! zawołała córka.
Roger śmiał się ciągłe.
Rozmowa się na tem przerwała, ale Walter wieczorem w istocie przyszedł do gabinetu Skalskiego, a Idalia, która go szpiegowała, w kilka minut zbiegła prosić na herbatę do matki.
Doktór popatrzał na wystrojoną ładną pannę i skłonił się milczący.
— Bardzo paniom dziękuję, mam zajęcie.
— O! cóż znowu, żeby pan nam nie zrobił tej przyjemności i nie zaszedł na chwilkę, ale bardzo proszę!
To mówiąc, zbliżyła się śmiało, podała mu rękę i opierającego się nieco pociągnęła na górę z minką tryumfującą. Matka zobaczywszy ją wchodzącą do salonu, zbladła i zaczerwieniła się. Walter był widocznie zakłopotany, nie rad ze siebie i wydawał się szorstki jak nigdy, ale Idalia już była postanowiła nie zważać na nic. Siadła przy nim i zaczęła rozmowę od tego, jak się on nudzić musi.
— Ja się nigdy w życiu nie nudzę, odparł Walter, bo pracuję.
— To się pan męczy.
— Mnie tylko ludzie męczą.
— Jakto i kobiety?
— Szczególniej kobiety, odparł doktór, bom odwykł od ich towarzystwa.
— Więc trzeba nawyknąć.
— A na co mi się to zdało? — spytał Walter.
— Juściż pan powróciwszy do kraju, nie pozostaniesz tak pewnie sam i zechcesz stworzyć sobie rodzinę?
Doktór popatrzał na nią oczyma wielkiemi.
— Rodzinę, pani moja, tworzy w życiu człowieka nie jego wola, lecz Boża, gdy się ona rozerwie, gdy węzły co ją łączyły pękną, zostaje ból na wieki. Na żałobie tej nic już zasiać nie można!
— Więc pan miał rodzinę: wdzięcząc się i głęboko patrząc mu w oczy, mówiła Idalia.
— Miałem, wymarła! — rzekł sucho doktór.
Dziewczyna zamilkła, bawiąc się wachlarzem, ale doktór nie mógł oczów podnieść, by się z jej wejrzeniem nie spotkać. Widocznie go to niepokoiło.
— Czego ona może chcieć ode mnie? — pytał się w duchu samego siebie.
— Z tym człowiekiem trzeba obcesowo, szeptała sobie Idalia.
— Co pan lubi? — zapytała po chwili.
— Ja samotność i pracę!
— Muzykę?
— Bardzo, rzekł doktór, ale muzykę prawdziwą.
— A jakąż pan nazywa prawdziwą?
Walter uśmiechnął się.
— Tę, która ducha podnosi, uspokaja, karmi, która wyraża jego bóle i koi, w której idzie o myśl, nie o sztuczne spowicie jej i uduszenie.
Idalia nie wiele rozumiała.
— To znaczy, że pan lubi tylko muzykę poważną, religijną.
— Muzykę, odparł Walter, bo co innego muzyka a granie, tak jak co innego obrazki jarmarczne, a sztuka.
Idalii chciało się ziewać na gruncie po którym stąpała, czuła się niepewną i obcą. Ale to nudziarz, mówiła do siebie.
— A czytać pan lubi?
— Lubię, odparł Walter spokojnie, ale to tylko co uczy myśleć.
Idalia już nie pytała.
— I pan tak chce sam zostać zawsze, odezwała się po długim przestanku.
— Jak to pani rozumie? — zimno odparł Walter, mam już wiele znajomych.
— Ale cóż to są znajomi? pan... pan się nie myśli ożenić?
Walter się rozśmiał, Idalia zaczerwieniła.
— Chybabym oszalał, rzekł głośno.
— Dla czegóż? pan tak starym nie jesteś.
— Pani znajdujesz?
— Pan jesteś zajmującym, bardzo zajmującym i możesz się podobać.
Walter zwykle surowy, począł się śmiać ironicznie, gorzko.
— Żartujesz sobie pani ze mnie.
— Słowo panu daje, że mówię seryo, zupełnie seryo.
Na chwilę doktór zamilkł, popatrzył, ramionami ruszył.
— Jak się pani zdaje, spytał, ile ja mogę mieć lat?
— No, w najgorszym razie pięćdziesiąt kilka, choćby sześćdziesiąt.
— A wie pani jaki zwykle bywa średni wiek człowieczy?
— Nie, nie wiem, to pewna, że ludzie żonaci dłużej żyją niż bezżenni.
— W jakiejże to pani czytała statystyce?
— Nie pamiętam.
— Ale dla czegóż tak pani idzie o mnie? — szydersko dodał Walter.
— Ja się panu z moich dziecinnych i naiwnych do zbytku pytań wytłómaczę... Ile razy widzę człowieka możnego, bez rodziny, żal mi tych coby z nim jego szczęście podzielać mogli i jego samego, to położenie nienaturalne...
Walter zamilkł.
— Pani moja, rzekł poważnie, nie trzeba nigdy z ludźmi nieznajomymi dotykać kwestyj podobnych. Któż wie jakie się w nich bóle i wspomnienia porusza?
— A! do licha! — rzekła panna sama do siebie, a w głos dodała: — przepraszam, bardzo przepraszam, za to siądę do fortepianu i zagram panu Mendelsohn’a, który przecież liczy się czasem do poważnych muzyków.
Walter całą tą rozmową zdawał się raczej zdziwiony niż poruszony, gdy Idalia usiadła grać, skorzystał z tego, aby się jej pilnie przypatrzeć, ale w oku starca nie błysł ani promyk tego zajęcia, które w nim obudzić chciano.
Mama już uprzedzona o swych obowiązkach, poczęła szeptać doktorowi o przymiotach córki, poczciwa kobieta wymogła nawet na sobie pochwałę szczególna, iż córka jej miała osobliwe zamiłowanie w ludziach poważnych i nawet oddawna uczyniła postanowienie nie wychodzić nigdy za mąż za młodego człowieka.
— Dziwne to bardzo, pani dobrodziejko, rzekł doktór chłodno, ale tylko dowodzi nieznajomości świata i ludzi.
Gdy Idalia wstała po oklaski, Walter powiedział jej coć pochlebnego, uniesienia wszakże w tem nie było. Panna, która się spodziewała, że urokiem, swym za serce pochwyci Waltera, smutno przekonała się, iż to nie było tak łatwem do dokonania jak się jej w początkach zdawało. Nie zraziła się tem przecie. Wśród herbaty wszedł zasępiony doktór Mylius. Od rozstania z Walkiem Luzińskim, o którym nigdy nawet nie mówił, uważano, iż znacznie posmutniał i był jakby zwichnięty. Nawet dawna jego prawdomówność ustąpiła jakiemuś zobojętnieniu. Ramionami ruszał, ale się nie odzywał.
— Darujcie państwo, że tak nieproszony po starej znajomości wchodzę, odezwał się w progu, ale szukam pana Waltera, który szukał mnie. Przecieżem go przydybał.
Walter zarówno zdawał się uradowany przybyciem Myliusa, jak on znalezieniem go, chwycił zaraz kapelusz i mimo, że panna Idalia chciała mu go z rak odebrać, grzecznie się wymówił i wyszedł.
Gdy odeszli dobrze od apteki, Walter się zatrzymał.
— Znasz doktorze oddawna Skalskich?
— Jakże być może inaczej.
— Cóż powiesz o pannie Idalii?
— O pannie Idalii! — powtórzył doktór, trudno co powiedzieć, prócz, że poszłaby za mąż za starego diabła, gdyby miał jaki milion w pazurach.
— A! a! — rzekł Walter.
— I to dodam, że się was uczepi, dopowiedział Mylius, bo czuje pieniądze, zresztą ni to złe ni dobre, dosyć popsute, zwichnięte, może by się dało przerobić na co poczciwego, ale ciężko.
— To epizod, przerwał Walter i rzecz małej wagi, mam z wami mówić o ważniejszem czemś.
Westchnął.
— Niepodobna by was los waszego dawnego wychowańca nie obchodził! Przyznaję się, że mnie on interesuje.
— Niegdyś, smutnie odezwał się Mylius, było to jakby moje rodzone dziecię, kochałem go bardzo, może nadto kochałem i dlatego dziś stał mi się więcej niż obojętnym, nie ma go dla mnie.
— Sądziłem, że to usposobienie wasze przejdzie, a chłopaka szkoda by było, gdyby zginął.
— Należy wcześnie go opłakać, rzekł Mylius, bo nieochybna zguba go czeka.
— Dla czego nieochybna? — trochę żywo przerwał Walter, macie żal, to was czyni stronnym w sądzie i przewidywaniu. Dopóki można, trzeba go ratować.
— Tak, dopóki było można, rzekł Mylius, moja to wina może, ale dziś jest bodaj zapóźno. Pieszczotami mojemi wyrosło w nim złe, zagłuszyło dobre i dziś to już moralna ruina.
— Ale jeśli się poczuwasz, żeś go popsuł, nie jest-że obowiązkiem poprawić?
— Jak? — zapytał Mylius, dziś on mnie i całemu światu pluje w oczy, któż na nim przewagę jaką mieć może? kogo on poszanuje? — Tak, dodał po krótkiem milczeniu, jest-to może i moją winą i winą ogólnego wychowania młodzieży, która żadnej dziś powagi nie uznaje. Doświadczenie dawniej szanowane, dziś łączy się w ich pojęciach z jakimś upadkiem i wyżyciem człowieka, starszych uważają za niższych od siebie, za zacofanych, za biednych i na litość zasługujących tylko. Śmieją się z przestróg, lekceważą nauki, która im dajemy, nie mamy już w imię czego odzyskać utraconej władzy. Smutny stan rzeczy, ale prawdziwy. Walek jest takim, jak jego rówieśnicy. Ani pan, ani ja, ani nikt go już nie przekona, bo mu się zdaje, że on jaśniej widzi nad wszystkich. Zarozumiałość jest cechą wieku, jest młodzieży dzisiejszej piętnem. Ledwie się mówić nauczą, już szydzą.
Walter spojrzał na Myliusa, który to mówił chłodno, tęskno, ale z rezygnacyą nie przypuszczającą, by można co radzić na chorobę. Widocznie zdawała mu się nieuleczoną.
— No — ale cóżeście o tym głupim Walku mówić mi chcieli? zapytał po chwili.
— Jest rzecz według mnie największej wagi, dowiedziałem się jéj wypadkiem, szczegółów nie znam, faktu jednak pewien jestem. Jedna z hrabianek Turowskich zawiązała z nim stosunki, wedle wszelkiego podobieństwa zanosi się tam na historyą, która może się skończyć u ołtarza. Chłopca hrabstwo i majątek zawróciły głowę, wiąże sobie kamień do szyi — i przepadnie.
Walter zamilkł, a Mylius milczał też długo, przyjął wiadomość niedowierzającą niby, podumał, potem rzekł:
— Ze wszystkich niedorzeczności jakie Luziński zrobić może, byłaby to jedna jeszcze najbardziej przebaczona.
— Ale następstwa? ona jest starszą od niego o wiele, a potem wielka pani. Bierze go jako narzędzie do oswobodzenia, a rzuci, gdy jej będzie zawadą.
— Wszystko to być może, odparł Mylius zimno — mnie to, przyznaję się wam, nie obchodzi — niech robi co chce. Jakkolwiek wam się zdaje, że stanowczo wiecie, iż tam się coś podobnego święci, ja wam powiem, że bardzo wątpię.
— Dla czego?
— Bo mam dowody, że panny hrabianki wcale o tem na teraz nie myślą. Przynajmniej w tej chwili nic nie grozi. Świeżo prosiły mnie i zaklinały, abym użył wszelkich możliwych środków przekonania i skłonił hrabinę do przeniesienia starego, chorego ojca, do miasteczka. Jedna z nich z kolei chce być przy nim. Miarkujesz pan, że gdyby się zbierało na jakąś intrygę, ojciec by na pierwszym planie już nie był. Zostawiono by go w Turowie.
— Ale jakże wy znowu nie widzicie, że to potwierdza moje domysły? przerwał Walter. Chcą mieć ojca w miasteczku, aby był pretekst widywania się tutaj z tym obałamuconym chłopakiem.
— I hrabianki mój dobrodzieju, rzekł Mylius — są dobre panny, przecież hrabianki! Nie zapomną one co winny imieniowi, żadna z nich Luzińską być nie zechce.
Walter trząsł głową.
— Mój doktorze, odezwał się — wszystko to słuszne w poprzednim, zwyczajnym toku rzeczy, lecz tu są okoliczności przeważne, dla których się zapomina o hrabstwie — niewola i chęć odemszczenia za nią...
— To są domysły i marzenia — zawołał Mylius, ręczę wam, to być nie może. A choćby się której zamarzyło nawet, prędko jedna drugiej wybije z głowy. W ostatku, ożeni się, no! to się ożeni. Mogło by być gorzej.
— Ale nie może być gorzej! bo to widoczna zguba!
— Co on was obchodzi? — ja myśleć o nim nie chcę. Mówią, że nad pijanemi jest Opatrzność, ja wam powiem, że i nad waryatami jak on. — Zostawmy to Opatrzności. — Ja o nim wiedzieć nie chcę.
— Nielitościwy jesteś doktorze.
— Nie, jestem jeszcze zbyt świeżo ranny, wybuchnął Mylius, bym się do niezabliźnionej dał dotknąć rany. Dobranoc.
I tak się rozeszli, a Mylius, stary biedak, obejrzawszy się do koła, poszedł do domu przez rynek i postał chwilę patrząc w okna panny Apolonii.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.


ROZDZIAŁ I.

Ksiądz prałat Bobek chodził po swoim ogródku, wąchając kwiaty i przywiązując drżącemi rękami te które się pochyliły, gdy zdala ukazał się (było to dnia następnego) doktór Mylius. Prałat bardzo lubił doktora, a ten też mu sowicie przyjaźń jego oddawał. Byłto może jeden człowiek w świecie, przed którym Mylius gotów był się wyspowiadać do głębi duszy, nie idąc do konfessyonału.
— Patrz-że no doktorze, patrz, nic nie widzisz, zawołał ksiądz Bobek wskazując na grzędę, takich lilij za naszych młodych czasów nie było! Znaliśmy tę przeczystą białą, którąśmy kładli w dłonie białym jak ona aniołom. Co za śliczność ta nowa, ale jak wszystko co wiek przynosi z charakterem jego zgodne. Lilia to, na pozór taż sama, ale na jej kielichu jakby krople krwi różowe. Jest-to ziemska lilia, łzami krwawemi skropiona.
— I piękna, rzekł doktór, bardzo piękna.
— Bo wszystko co Bóg stworzył piękne, zawołał starzec, podnosząc ręce do góry. Jest-li twór Boży coby nie miał wdzięku? Czasem my go nie widzimy, lub strach nam dojrzeć nie daje, ale cudami otoczeni jesteśmy.
— Tak, prawda, ojcze kochany, cuda są na licu kwiatów i cuda w ich budowie aż do ostatniej niedostrzeżonej komórki, w której pływa szmaragdowa życia kropelka, co za niezliczone piękności! Nóż anatomisty, we wstrętliwych cielesnej budowy splotach jeszcze Boże cuda odkrywa.
— I są ludzie, którym świat wydaje się brzydki i nudny! zawołał ksiądz.
— Ojcze! ci ludzie są nieszczęśliwi.
— Bo sami winni! winni! winni! mówił siwowłosy starzec, bo pragną niebios na ziemi, a to tylko plac próby i przedśpiew do chórów anielskich.
— Ale czasem ten przedśpiew, zawołał Mylius — brzmi dziko.
Westchnął.
Staruszek ujął go za rękę i popatrzał mu w oczy.
— Co tobie Mylius? tyś zwykle rozumny, a dziś mi wydajesz się jakbyś równowagę stracił i chwiał się i narzekać chciał. Co ci jest?
— A! mój ojcze dobry, jest mi, z czego się wyspowiadać trudno. Życie mi cięży.
— O! toś chory na duchu.
— Tak, chory jestem na duchu, odparł Mylius. Posłuchajcie-no mnie proszę. Byłem w zgodzie z sobą i szczęśliwy dosyć, dopóki miałem jakiś cel w życiu; tym, dla mnie, był ten niedobry chłopiec.
— Któregoś ty popsuł.
— Być może — ale się z nim rozstać przyszło, świat stał się pustką, życie mnie dusi, dusi.
— Odpędź-że krzyżem szatana.
Mylius westchnął.
— Prawdziwie, dodał — sprawa to chyba czarnego ducha, dostałem nieugaszonego pragnienia życia, czegoś nieokreślonego, rodziny, serca, kochania, sam niewiem. Ojcze! poradź mi, bo zrobię na starość głupstwo.
Ksiądz Bobek podniósł oczy na przyjaciela, popatrzał nań i przeżegnał go.
— Stary ty mój, co tobie, coś ty zapomniał i jak wyglądasz i wiele masz lat, czyby ci się po niewczasie żonki zachciało?
— Może — odparł Mylius — ale czym tak stary?
— No — nie młody, rzekł ksiądz prałat, trafiają się szczęśliwe małżeństwa i w wieku spóźnionym, ale to jesień na kwiatki — lada mróz je zważy. Nie trzeba cudu wyzywać, bo rzadko kto nań zasłużył.
— A czyż myślicie mój dobry ojcze, że ja sobie sam tego po tysiąckroć nie mówiłem, ale darmo.
— To przejdzie, rzekł ksiądz Bobek, weź się jegomość ostro do pracy, nie myśl o bałamuctwie.
— No i wy, księże prałacie, nie radzilibyście mi?
— Ale ja nikomu nie radzę, zawołał siwowłosy, brać się do rozwiązania najtrudniejszej na ziemi zagadki, pogodzenia dwóch sprzecznych żywiołów i przejednania dwojga istot, których miłość nawet jest walką. W młodości, małżeństwo ma wiele jeszcze prawdopodobieństw, że stwardnieje w poczciwy nałóg, ale na starość, a jeszcze ci może młode stworzenie w głowie?
Mylius spuścił oczy.
— No, już dokończ spowiedzi otwarcie, pokuty ci nie naznaczę, uśmiechnął się prałat.
— Niewiedzieć bo zkąd mi to przyszło, od czasu jakem się pozbył wychowańca, nudno mi było w domu. Ja sądzę, że jegomość dobrodziej znasz pannę Apolonię? tę, co lekcye daje w mieście.
— No — no.
— Bardzo uczciwa i zacna panna, ani zbyt młoda, ani nadto stara — uboga.
— Grunt mój doktorze, czy ku tobie ma serce?
— Ale ojcze, ja bo tego sentymentu młodzieńczego jakiegoś, idealnego, nie żądam, byłbym śmieszny, gdybym sobie pochlebiał, że go zdobędę. Byle nie miała wstrętu.
— A asindziejowi się podobała?
— Bardzo — bardzo — ale jest sęk. Zdaje mi się, że ona ma passyjkę.
— A no! to jakże możesz myśleć o niej? — do kogo?
— Do tego Spartanina, inżyniera Szurmy. Ale to człek uczciwy, żenić się nie może, czy nie chce, więc jej nie bałamuci, ona go zapomni, no i będzie z niej żona dobra, bo uczciwa i ma uczucie godności wielkie.
— Wszystko to jakoś kuleje, mój doktorze, odezwał się ksiądz Bobek, ruszając głową — niedorzecznie osnuty projekt, nader, nader wątpliwej wartości. Rozważ sam. Czyś już z nią co mówił o tem?
— Niech Bóg uchowa! zawołał doktór, — chciałem się was poradzić.
— Szczerze, ja wam nie radzę, rzekł ksiądz. Stan małżeński święty, ale brać kobietę mającą w sercu miłość dla innego, czyż to się godzi?
— On się z nią nie ożeni! rzekł Mylius.
— Mój dobry kochany konsyliarzu, kto na świecie może powiedzieć, że to a to stanie się, lub nie stanie? Dziś może się nie ożenić, ale jutro, ale potem... nużby dla nich dziś niemożliwy związek stał się możebnym, mógłżebyś patrzeć na żonę nieszczęśliwą, wyrzucając sobie jej cierpienie?
— Wy to kochany prałacie, jesteście tak chłodno rozsądni, a tu... a to...
— A wy, stary, siwy poczciwcze, zakochaliście się w dziewczynie, przerwał ksiądz Bobek — jak wam nie wstyd?
— Nie! nie! poczciwego uczucia się nie zawstydzę. Cóż radzicie?
— Hm! hm! co ja radzę, rzekł prałat, bądźcie pobłażający pomnąc na swój wiek i charakter, wyprawiłbym was w długą podróż i koniec, zapomnielibyście o jesiennych kwiatkach. Jedźcie do Anglii.
— Nie, nie, nie pojadę nigdzie, ale zrobię co mi sumienie dyktuje.
Doktór zamilkł, prałat także, starzec dobrze wiedział, że uczucie przedysputować niepodobna i że rozum tak go nie bierze, jak szkło dyamentu. Zaczął pokazywać kwiaty nowe. Mylius o niczem więcej nie wspomniał, pożegnał się gdy nadszedł ksiądz wikary i poszedł do miasteczka.
Na twarzy w oczach znać było walkę wewnętrzną, człowiek ten, niegdyś tak spokojny, choć zachował powierzchowność dawną, krył pod nią na nieszczęście nowo nabytą słabość. Jest-to jedna z tych, które na chwilę nieopuszczają, raz pochwyciwszy człowieka, febra daje odpocząć, miłość nigdy. W starszym wieku, jak inne choroby, staje się ona niebezpieczniejszą jeszcze.
Mylius powlókł się przez miasteczko. Jak zwykle pochód jego przerywany był konsultacyami w pośród ulicy. Filuterni mieszkańcy znając dobroć konsyliarza, wybiegali naprzeciw niego, aby za wizytę nie płacić, doktór stawał i w rzadkich tylko razach zachodził opatrzyć słabego lub zapisać receptę, — najczęściej na wydartej kartce zapisał coś ołówkiem, dał radę ustną i szedł dalej.
Dnia tego, dlatego może właśnie, iż się doktór śpieszył, więcej klientów go zatrzymywało niż zwykle. Najprzód, na balkoniku drewnianym, stojąca z podwiązaną twarzą pani Pauze, zażądała, by do niej zaszedł.
Doktór wiedział, że tam stał Walek, ale chorej niepodobna było odmówić.
— Cóż to mojej pięknej pani? zapytał, wchodząc, co? buzia napuchła? hę?
Pani Pauze uśmiechnęła się, ale starając się utrzymać godność przyzwoitą gospodyni restauracyi pod Różą.
— Zawsze mój doktorze ta fluksya — ale proszęż usiąść.
— Nie mam czasu siedzieć? Fluksya! niech się pani nie irytuje.
— Mój doktorze, jak tu się nie gniewać i nie niecierpliwić, z temi sługami, gośćmi, z tysiącem różnych powodów.
— Pij, moja dobrodziejko, wodę sodową, limoniadę, ot i cała rada.
Chciał odchodzić, ale pani Pauze posunęła się ku niemu z cichym szeptem:
— Doktór wie, że u mnie on stoi?
— Kto?
— A pan Luziński.
— Mnie co do tego?
— Zlitowałam się nad biednym chłopcem, ale to jest bałamut.
— Tak sądzę, rzekł obojętnie Mylius. Niech pani pije wodę sodową.
Wdowa napróżno chciała go na rozmowę wyciągnąć, poszedł.
O trzy kroki, na progu, oczekiwał pan Jan Baptysta Gorconi, właściciel cukierni, w białym fartuchu, z żołądkiem, który wszelką ideę choroby zdawał się odpychać. Różowe policzki, oko wesołe, znamionowały najwspanialszą wegetacyę mięsa ludzkiego, jaką wymarzyć było można, przecież i to był pacyent. Za zbliżeniem się lekarza, odkrył z pod fartucha zawiązaną rękę, fatalnie przeciętą ostrem narzędziem. Doktór rozwinął i pokiwał głową.
— Zalepić dyachilum i spać spokojnie, rana na pół zgojona, krew błogosławiona.
Cukiernik westchnął.
— Gdyby pan konsyliarz przyjął szklankę limoniady.
— A no, dobrze, jeźli ci to zrobi przyjemność.
W istocie grzeczny Gorconi nie dla limoniady prosił Myliusa, chciał się rozgadać z nim. Podał ją na tacy sam z gracyą i ruchem, w którym Włochy czuć było.
— Cóś u nas w miasteczku zanosi się na wielkie zmiany! rzekł.
— Na jakie?
— A no — apteka sprzedana temu Krezusowi, nieznanemu. Skalscy się wynoszą na wieś. Jakieś barony kręcą się tu i około Turowa, widocznie się coś knuje.
— Mój Gorconi, rzekł doktór — to najpewniej, że ci się knuje jaka cukrowa kolacya i piramida. Bywaj zdrów.
Zawiedziony cukiernik, mimo to, odprowadził doktora w ganek, salutując białą szlafmycą.
Ale zaledwie pośpieszniej idący Mylius postąpił nieco dalej, usłyszał przed sobą znany głos kupca, Mordka Szpetnego.
— Przepraszam pana konsyliarza, ale u mojej żony jest febra od dziesięć dni, jemu zamawiali, a nie można odpędzić, gdyby pan konsyliarz raczył...
Skłonił się.
— Dziesięć dni! zawołał Mylius i dajecie febrę babom zamawiać, nie radząc się lekarza?
— Proszę pana konsyliarza, febra to jest taka choroba, czasem bez lekarstwa idzie precz, a czasem...
— Chorego prowadzi na cmentarz.
Doktór wszedł do pani Mordkowej. Szpetny już rozpoczynał także rozmowę osnutą w ten sposób, żeby z doktora coś dobyć, gdy oko lekarza padło wypadkiem na ulicę, zapisał spiesznie chininę, urwał rozpoczęte badanie i wybiegł.
Przodem szła właśnie, ze swoją teczką pod pachą, panna Apolonia, na lekcye, z cygaretką w ustach. Mylius obejrzał się i tak obrachował z krokami, że ją bardzo wprędce napędził. Ale gdy już miał dać: dzień dobry, porwał go jakiś strach, niepewność i zwolnił kroku. Panienka obejrzała się szczęściem i uśmiechnęła, stanęła nieco aby się zrównać z Myliusem, co on za najwyższe szczęście uważał i sama go zaczepiła.
— Jak się pan ma?
— Czy możesz pani doktora pytać jak się ma! ba! musi się mieć dobrze, ażeby drugich trzymać. A pani?
— Ja nie mam czasu chorować, odpowiedziała panna. Gdybym na dwa tygodnie tylko zapadła, lekcye bym straciła i chyba by mnie wzięły siostry miłosierdzia.
Doktór zbliżył się.
— Jakto? spytał, czyż przy takiej pracy ciężkiej, wytrwałej, życiu oszczędnem, skromności ubrania, nic pani, nawet na wypadek nieszczęścia — na ową czarną godzinę nie zebrałaś?
— Jakże było zebrać! kiedy to co się zarabia, ledwie na najbiedniejsze starczy życie. W ogólności zarobkowanie kobiece zawsze jest mniej korzystne; płacą nam co łaska, a życie kobiety tańsze nie jest od waszego.
Westchnęła.
— O! na dziś, panie, nie narzekam, ale pomyślawszy czasem, że przyjdzie słabość, niemoc, na umysł ciężkość wieku, w palcach jaka choroba, porywa strach. Nieznam nic okropniejszego od szpitala.
— Pani go łatwo unikniesz, pospiesznie z rozjaśnioną twarzą, zawołał doktór. Znajdziesz z łatwością zacnego człowieka, dom, rodzinę.
— A! panie! uboga, mogłabym znaleźć tylko tak ubogiego jak ja sama, temu nie chciałabym być ciężarem, bogaty mnie nie zechce. Nie godzi się skazanym jak ja na celibat i samotność, pokazywać tych przysmaków, przeznaczonych dla szczęśliwych.
— Pani mylisz się — odparł doktór, zbliżając się ku niej i biorąc ją za rękę; a wpatrując się z pod zwisłych brwi, poczciwemi swemi, choć nie ładnemi oczyma, w piękne dziewczę: — mylisz się! iluż to ludzi majętnych, bardzo... bardzo byłoby szczęśliwych, gdybyś do nich tę rączkę wyciągnąć raczyła.
Pannę Apolonią uderzył dźwięk niezwyczajny tego głosu, podniosła wejrzenie i mocno się zarumieniła.
— No! no! doktorze, nie żartuj ze swych pacyentów.
— Nie żartuję — odparł Mylius.
Ale tego, ktoby pani pragnął jak najwyższego szczęścia dla siebie, pani byś niechciała!
— Jakże to pan wiesz? zapytała, bardzo dziwnym, drżącym głosem, nauczycielka.
— Wnoszę z tego, że gdy pani przechodzisz około dworku inżyniera, uśmiechają się oczy, widać przez nie bijące serce i nóżki same stają naprzeciw okienka.
Panna Apolonia stanęła, zmięszała się, ale położyła rękę na szerokiej dłoni doktora i wprędce odzyskując panowanie nad sobą — odezwała się:
— Na co pan to mówisz? nie wyprę się, miły mi ten człowiek, ale on właśnie należy do ludzi, którychbym rękę odepchnęła, bo by była ofiarą. On ubogi, ja uboga, on zamyka serce, ja memu bić nie pozwalam, bo oboje nie mamy przyszłości. Dodaj pan, że ja... ja mam rodzinę ubogą, którą wspierać muszę pracą, on także, a więc, choć staję przed dworkiem, nie wnijdzie tam nawet westchnienie moje.
Przed tobą, doktorze, dodała — jestem szczerą, znam twą szlachetną duszę, o zło mnie nie posądzisz boś sam dobry.
Na cóż bym się zapierać miała przyjaźni, współczucia dla takiego człowieka jak Szurma. Alem ja już nie dziecię, by marzyć.
Doktorowi łza zakręciła się w oku.
— Posłuchaj mnie pani, rzekł, powiem ci to, czegobym nie powinien mówić, ale sumienie każe.
Uderza mnie w bardzo rozsądnem i bardzo szlachetnem oświadczeniu pani, jedno, cecha wieku! Dawniej miłość wierzyła w Opatrzność, kochano się tak, że choć by głowy jutro nie było gdzie złożyć, łączyło się ludzi dwoje, wierząc w to, że uczucie dokazuje cudów i że Bóg łaskaw na poczciwe dzieci. Dziś nawet miłość poczciwa, zacna jak wasza — zaczyna od rachuby i zrzeka się szczęścia z obawy o chleb.
Pani tego wyrzutu nie robię, ale on...
— Jesteśmy rozumniejsi, rzekła, to pewna, ostrożniejsi, chłodniejsi, ale posłuchaj mnie jeszcze i nie obwiniaj szlachetnego człowieka. On, jak ja, ma rodzinę, ma stare siwe głowy, którym nie chce dać spocząć na szpitalnej poduszce, rachuje, ale nie dla siebie, rachuje dla nich, a przed taką rachubą należy skłonić głowę.
Doktór schylił w milczeniu głowę w istocie.
— Biedne istoty! rzekł — biedne istoty, nie wiesz pani, jak mnie wasz los obchodzi. Właśnie idę do Szurmy.
Był tak wzruszony, że mówić nie mógł, schwycił jej rękę, ucałował i odszedł żywo, jakby uciekał.
Obawiał się samego siebie, wleciał do dworku inżyniera, uderzywszy się silnie o uszak głową.
Szurma siedział nad robotą z twarzą wypogodzoną, z czołem jasnem, wstał na widok niespodziewanego gościa i podał mu obie ręce.
W tej chwili jak cień pod oknem przesunęła się Apolonia, wejrzenia ich się spotkały. Szurma drgnął niepostrzeżenie.
— Siadaj, kochany doktorze.
— Nie — nie, lękam się zabierać ci czasu — dwa słowa.
Począł się namyślać, w istocie dopiero plan jakiś osnuwał i z okiem wyjaśnionem rzekł po chwili:
— Przyszedłem was prosić o robotę.
— O robotę? jaką? zapytał Szurma.
— Oto potrzeba mi do moich sprawozdań medycznych, doskonałej (zająknął się) mappy topograficznej powiatu, ze wszelkiemi możliwemi szczegółami, czy to rzecz trudna?
— I trudna i kosztowna, jeśli to ma być rzeczywiście dobra karta topograficzna. Nie mamy podobnej gotowej, są częściowe pomiary, na różną skalę, te należałoby zjednoczyć, dopełnić, robota ogromna, jak mówiłem kosztowna.
— Kosztowna? ale cóżby to mogło kosztować?
— Tu trudno nawet przybliżenie oznaczyć — zawołał Szurma, zawsze rzecz i długa i nie łatwa i oszczędnie robiąc, może wymagać tysięcy.
— Tysięcy? ile?
— No, pięć, może do dziesięciu tysięcy.
— Liczmy piętnaście, rzekł doktór, nawet dwadzieścia.
— Ale — przerwał Szurma, któż by na to chciał łożyć?
Doktór trochę się zakłopotał. — To rzecz po części towarzystwa lekarskiego, no i ja bym się coś przyłożył. Ale — dodał, potrzeba mi tego prędko.
— Jak prędko? spytał Szurma.
— No — jak można najprędzej, bo...
— Bo co? zapytał Szurma trochę zdziwiony.
— Bo, miałbym potem inną dla pana nie mniej ważną robotę, kartę hydrograficzną całego obwodu tego, poprzerzynanego strumieniami, błotami.
Inżynier, niedowierzająco poglądał na doktora.
— Prawdziwie, rzekł, spadłeś mi pan jak z nieba, uszom mi się niechce wierzyć. Tyle roboty na raz, gdy właśnie zdawało mi się, że jej zabraknie. A jakiż cię to anioł stróż przyniósł do mnie?
Mylius zrobił minę rubaszną.
— A gdzież, do kogo miałem pójść?!
No — podejmiesz się?
— Ale z największą chęcią, z wdzięcznością.
— Z jaką? za co? że ty mi łaskę robisz? toćbym musiał nieznajomego sprowadzać z Warszawy i powierzyć to w ręce może mniej sumienne, gdy właśnie idzie o dokładność.
Szurma uderzył się w czoło.
— Pokazuje się, że nigdy wątpić nie trzeba, i nigdy rozpaczać...
Są cuda!
— Jakie cuda! jest to, że praca uczciwa prędzej lub później, znajduje uznanie — jest-to i nic więcej.
Szurma słuchał i ruszał ramionami.
— Mój konsyliarzu, powtórz że mi to coś mówił!
— Z waćpana sceptyk widzę, niepoprawiony, powtórzę więc, że we dwa lata dam panu zarobić dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy.
Szurma się porwał z siedzenia.
— To bardzo ładne, rzekł, ale jeśli żartujecie, gotuje mi się przebudzenie bardzo gorzkie.
— Ja robię umowę zaraz na piśmie.
Inżynier zamilkł, zadumał się, lice mu się rozjaśniło powoli i natychmiast ochmurzać znowu zaczęło.
— Pozwól spytać — jeśli to nie będzie nieprzyzwoitością, masz pan rodzinę?
— Zostało z niej niewiele, odparł Szurma — rodzina moja była ubogą, jestem syn rzemieślnika, wybiłem się o własnych siłach.
— Pomagasz więc rodzinie?
Zapytanie to zdawało się dziwić inżyniera.
— Nie, bo ona niepotrzebuje pomocy mojej — ubodzy są, ale nawykli do swego stanu, a jeźli pragną czego, to żebym ja potrafił wyjść na człowieka.
— Zdaje mi się, że z zupełnem prawem nazwać się nim możesz — odezwał się doktór.
— Nie, zawołał z wyrazem energicznym młody człowiek — nie! Im z niższego wyszedłem stanowiska, tem wyżej mi się dźwignąć potrzeba. Czuję w sobie siły do tego, ale mi środków brakło. Ta praca właśnie może mi ich dostarczyć. Pojadę do Paryża, do Londynu, będę się uczył, pracował i wsławię jakim świetnym wynalazkiem.
Mylius patrzał nań zdziwiony.
— Tego ci tylko potrzeba?
— Tylko tego, odparł Szurma z zapałem, nic więcej — poświęcę wszystko, ale pokażę światu, że syn ubogiego rzemieślnika, potrafi tam dojść, gdzie zgrzybiała ta arystokracya po złotych wspinając się drabinach, nie dolezie. Gdybym geniuszu nie miał, stworzę go w sobie pracą.
Mylius westchnął.
— Jest-to piękny plan — rzekł, bardzo piękny plan, ale — kochany panie, są rzeczy może piękniejsze na świecie, to uczciwy, cichy żywot pracy w gniazdku przez nią usłanem.
Szurma z wyrazem zdziwienia spojrzał na doktora.
— Sielanka jakaś? spytał.
To nie jest wiek sielanek, doktorze, ani wiek elegii — ale epopei i dramatu. Tylko epos kuje się z żelaza, dramat bucha parą, a w wojnie tej padają ofiar tysiące z głodu, przy przekopie Suezu, wysadzonych w powietrze kotłem pary, zgniecionych wozami na szynach. Ale wielkie rzeczy gotują się światu nowemu, na który my (uderzył się w piersi), my wojujem i pracujem.
— A! — zawołał Mylius, rozumiem, tylko nie widzę gdzie jest szczęście?
— W urzeczywistnieniu idei wielkiej.
— A życie? rodzina? serce?
— Życie, serce, rodzina! — rzekł Szurma z okiem wlepionem w ziemię, idą na ofiarę.
— Nie umiem jeszcze rozwiązać, czy to bohaterstwo, któremu trzeba przyklasnąć, czy w nowej postaci egoizm. Ale, ponieważ mówimy o tem, dodał, pozwól mi pobawić się w przypuszczenie. Więc tak naprzykład, ktoś jak wy, kocha się, jest kochany.
Inżynier brwi zmarszczył.
— Kochany doktorze, rzekł, wpadasz w fizyologią.
— Sprawa serca.
— Nie, temperamentu! — zawołał Szurma.
— Jakto? w serce nie wierzysz...
Szurma zadrżał i cicho dodał:
— Zaprzeć się go muszę, wszystko dla idei.
— Serce jedno i dwoje i cudze serce i szczęście cudze...
— Szczęście, przerwał ironicznie inżynier, cóż to? chwila!... idea jest nieśmiertelną.
— Tak, dopóki druga ją nie obali.
— Gruzy będą nieśmiertelne, bo tamtej za podstawę posłużą.
Na tem skończyła się rozmowa, doktór posmutniał.
— Bawmy się w przypuszczenia, rzekł, a gdyby znalazła się kobieta majętna, niezależna?
— Ale mój doktorze, cóż bo ci dziś z temi kobietami?! kobieta milionowa jest nieszczęściem i chorobą dla człowieka czynu i idei, bo ona go odrywa, ona go osłabia, ona go przywiązuje do siebie, gdy żyć powinien tylko dla... idei.
— Ty znów dziś z ideą wojujesz...
— Kobiety, miłoście, szczęścia są dla ptaszków, co gniazda ścielą z puchu, orły gniazd nie mają, a orlice samotne im skałach hodują niemowlęta. Wolno tym co mają imiona, którzy mają przeszłość, delektować się szczęściem, nam siewaczom przyszłości, nie.
— Któż wy jesteście?
— Jeśli imienia nie wiecie, spytajcie się echa wieku, ono wam powie nasze imię Demos...
Mylius wstał z kanapy, zapał Szurmy nietylko że mu się nie udzielił, ale zdawał się na nim przykre czynić wrażenie, jakby omylonej rachuby.
— No, ale wracając do rzeczy, zapytał inżynier, umowa nasza?
— Nasza umowa, rzekł zakłopotany doktór, tak! umowa! Widzicie zależną jest jeszcze od tych, z którymi wspólnie koszta poniosę, więc napiszę i wkrótce dam wam znać o tem.
Ton i sposób traktowania sprawy tak były zmienione, iż Szurma nie mógł tego nie uczuć, a pojąć nie umiał, co tę metamorfozę spowodowało. Nie mógł jej przypisać przekonaniom doktora, gdyż znał je dobrze, niewiedział co go tak nagle ostudziło.
— Ale przynajmniej dajecie mi słowo, że robota, jeźli przyjdzie do skutku, mnie nie minie i komu innemu daną nie będzie?
— O! na to! — uśmiechając się odpowiedział lekarz, na to słowo daję i ręczę wam, że wszelkich starań dołożę, aby usłużyć tak zacnemu człowiekowi.
To mówiąc, pożegnał go Mylius i z głową ciężka wyszedł z dworku na ulicę.


ROZDZIAŁ II.

Po kilku dniach spędzonych w miasteczku, na leżeniu i rozmyślaniu, przechadzkach, rozmowach, a nawet próbach, czy poetyczna wena nie popłynie, Walek szpiegowany napróżno przez zawsze cierpiącą na fluksyę panią Pauze, jednego białego dnia zniknął.
Dziewczynka z chaty owej nad groblą około młyna, która go znała z widzenia, spostrzegła, że się wysunął za miasto. W istocie wyszedł dla niepoznaki pieszo, w karczmie na trakcie najął wcale niepocieszną furkę i zbliżywszy się do Bożej Wólki, furmana odprawił, gdyż miłość własna przyszłego wielkiego człowieka, niedozwalała mu na sianem wysłanym wozie zajechać przed dwór zawsze pełen gości, wolał z poetyczną fantazyą przyjść niby pieszo.
Najosobliwszym trafem, na ten raz u pana Bogusława nie znalazł prawie gości i mało co rezydentów, gdyż główny korpus tej armii na kilkodniowe wyruszył polowanie. Bogunio został sam i pracował, (jak mu się zdawało), nad poematem swym Nero.
Nieszczęśliwe to było dzieło, które zawsze w chwilach natchnienia, któś przerywał, natchnienie potem nie wracało i zostawał papier biały, pełen najpiękniejszych nadziei, którym profani fajki zapalali. Tym razem Bogunio napisał był dwadzieścia pięć wierszy, obiecując sobie rymy niektóre później do nich dosztukować. Zmęczony był pracą, znudzony już samotnością i powitał towarzysza po Muzie z wielką uprzejmością.
— Wiesz, rzekł, jest tu baron, ale incognito, jak najściślejsze incognito, podobno nawet miał po ciebie posyłać. W nocy przybędzie tu ktoś dla narady. Bardzo się dobrze stało, że przeczuciem wiedziony przybyłeś. Baron jest na górze, nie wychodzi nigdzie, rozmów się tam z nim.
Walek pośpieszył. Baron go przyjął zdziwiony, ale dosyć rad przybyciu.
— Miałem właśnie posyłać po pana.
— Czy jest co nowego? — spytał Luziński.
— Nie wiem, Mamert przyjdzie tu pieszo, gdy noc zapadnie, zdaje się, że coś ważnego być musi.
— Nic dobrego? — spytał Walek.
— Być może, iż co niepomyślnego, chociaż szczegółów nie wiem. To pewna, że ktoś, jakiś wpływ tajemny, niezrozumiały, szyki nam mięsza. Coś musiano donieść do Turowa, obudzić uwagę, bo Klaudzyński jest przestraszony.
— Ale któż? co?
— Nie wiem.
— Czy pan masz zupełną wiarę w panu Mamercie?
Baron ruszył głową.
— Powinienbym ją mieć.
— Czy nie lepiejby było zobaczyć się pannami i od nich samych coś się dowiedzieć?
— A! zapewne, zawołał baron, ale jak! uchowaj Boże podpatrzenia, zrodziłyby się ztąd nowe trudności.
— Ja idę, pomówię z gospodarzem.
Walek zbiegł szybko, gorączka i niecierpliwość osiągnięcia celu, dodawały mu odwagi, którą się zwykle nie odznaczał.
— Słuchaj Boguniu, szepnął gospodarzowi, wszak bywasz u krewnych w Turowie?
— O! bardzo rzadko!
— Nie masz uczciwego pretekstu dostać się tam na chwilę?
— No, poszukałbym, o co idzie?
— Idzie o to, abym ja w jakikolwiek sposób mógł pięć minut pomówić z hrabianką Izą.
Bogunio wąsa potargał.
— Przypuściwszy, rzekł, że tam dojadę, kwestya czy do Izy mnie dopuszczą i czy znajdę zręczność jej co powiedzieć. No! ale gdzieżbyś się widział?
— O! stara sztuka! — zawołał Walek, przebiorę się za chłopa i mogę podejść pod altanę, nikt tam pannom nie zabrania siedzieć.
— Ale jak Luis, albo du Val złapią! — zawołał Bogunio, będzie źle.
Walek trochę ostygł.
— Co tu począć?
— Czekaj, pojadę konno do Luisa, może mi się uda.
Bogunio był serdecznie poczciwy chłopiec, jął się zaraz wykonania, klasnął aby mu podano konia, a że w stajniach był daleko większy porządek niż we dworze, silny Tamar wyszedł w kwadrans okulbaczony. Bogunio był jeździec jakich mało, spiął go, puścił i znikł.
Do Turowa nawet na około jadąc, było niespełna pół godziny drogi, zwłaszcza na Tamarze, który biegał jak prawdziwy arab.
Luis siedział z cygarem w ganku smutny i poziewający, gdy mu się ukazał tuman kurzu, potem siwek i Bogunio.
Zmarszczyło się hrabiątko.
Kuzyn stanął przed gankiem na zasapanym koniu.
— Chciałem ci pokazać, rzekł, jak to biega, niezsiadam i wracam do Wólki.
Luis był grzeczny czasem.
— No, ale niechże się koń wysapie.
Bogunio poklepał go po pod grzywą.
— Są u ciebie goście? — spytał Luis.
— Nie, nie ma nikogo i ja za parę godzin wyjeżdżam na polowanie, ale będąc na grobli, dobiegłem tu powiedzieć ci dzień dobry.
Z okien pałacowego skrzydła, wypadkiem ukazała się twarz Izy, Bogunio się ukłonił grzecznie. Byłby podjechał, nie obudzając żadnego podejrzenia, ale kląby kwiatów i baryerki niedozwolały przystępu do okien.
— Pokażę ci, zawołał po chwili namysłu, jak mój Tamar skacze!
To mówiąc, wypuścił konia ku skrzydłu, spiął, przesadził kląb jeden, trochę kwiatów nałamał, skoczył przez baryerę i znalazł się pod oknami kuzynek, które obie już wyglądały.
Luis trochę niespokojny i podejrzliwy, miał podbiedz tu pod pozorem pochwalenia konia i bliższego przypatrzenia mu się, gdy głos matki dał się słyszeć z górnego piętra pałacu. Luis musiał być posłusznym. Bogunio w chwili objął okiem cały dziedziniec, nie było nikogo, szepnął do Izy:
— Jutro rano, pod altaną, chłop chce pomówić z tobą.
I natychmiast głośno zaczął Tamara chwalić, śmiać się. Iza się zarumieniła, dopomogła mu nieco przymuszonym śmiechem; nareszcie on zoczywszy Luisa, poskoczył pożegnawszy ją, ku niemu.
— Jakto? nawet nie zsiadasz z konia? — zapytał Luis przypatrując się siwemu, co ci tak pilno, przyjechałeś jak po ogień?
— Muszę natychmiast ruszyć z domu, odpowiedział Bogunio, chciałem ci tylko pokazać Tamara i powiedzieć dzień dobry.
— I trochę kwiatków wyłamać! — rozśmiało się hrabiątko.
— Panny mi to przebaczą, ręczę.
— Pewnie, rzekł śmiejąc się Luis, jeźli im jaką dobrą przywiozłeś wiadomość.
Na te słowa wymówione szydersko, Bogunio się serdecznie rozśmiał.
— Pannom? wiadomość! o czem? zapytał nic nie okazując po sobie.
— A no, ja naturalnie o tem wiedzieć nie mogę, mówił Luis, może o jakich pretendentach, o których marzą, jak zwyczajnie stare panny.
— Byłbym złym do takiej sprawy pośrednikiem, odparł zimno Bogusław, bo nie ma niezręczniejszego nade mnie człowieka, do tego rodzaju interesów. Własnych nigdy poprowadzić nie umiałem.
— To nic nie dowodzi, cudze potrafisz najdoskonalej, za to ręczę, mówił Luis.
— No, do widzenia.
— Do widzenia!
Skłonili się grzecznie, a gdy wejrzenia się ich spotkały, żaden nie wyczytał w przeciwniku badanej tajemnicy. Poczciwy Bogunio zdawał się zupełnie spokojny, a don Luis miał minę, że żartował tylko i słówko na domysł rzucił:
Być to mogło i mogło też być przeciwnie!
Tamar puścił się w galop z jeźdzcem zamyślonym.
Ani baron, ani Luziński nie chcieli oczom wierzyć gdy powrócił.
— Jakto? nie byłeś w Turowie? — spytał Helmold.
— Owszem, jadę ztamtąd, odparł Bogunio, ale nie będę wam cedził przez zęby, że niedobrą przywożę wiadomość.
— No cóż takiego? co takiego? — zapytali oba.
— Pannie Izie miałem wprawdzie zręczność szepnąć, że jutro pod altaną będzie chłop, dla pomówienia z nią, ale ten niezdarny Luis, który się był na chwileczkę oddalił, rzucił mi bez ceremonii w ucho domysłem, iż musiałem przybyć w poselstwie do panien od ich konkurentów. Z tego wnoszę, że się już czegoś domyślają.
Dwaj panowie spojrzeli po sobie.
— Gdyby się domyślali, rzekł Walek, toby woleli nie mówić, a złapać.
— Ba! ba! wolą odstraszyć, niż robić awanturę, odpowiedział Bogunio. Ja ich znam, coś niedobrego być musi.
— Ale zkądże? jak? panny się zdradzić nie mogły! Któżby doniósł? kto był? kto na tę myśl naprowadził?
Trudno było odgadnąć, a nawet zgadywać, Bogunio mało co wiedział z tego co się w Turowie działo. Całą nadzieję pokładano w panu Mamercie, który nocą miał przybyć dla widzenia się z temi panami.
Pan Mamert Klaudzyński mimo iż zdawał się pozyskanym sprawie hrabianek i ich improwizowanych konkurentów, lękał się cienia podejrzenia, któreby go na zemstę hrabiny i du Vala wystawiło. Z baronem komunikował się z nadzwyczajną ostrożnością i rzadko. Kartki, któremi z sobą korespondowali patryarchalnym sposobem, ze starych romansów zapożyczonym, kładły się w dziuplę dębu, który stał nad grobelką między zwierzyńcem a ogrodem. Jedna z takich, zmienionym charakterem pisanych, oznajmywała właśnie, iż w nocy pan Mamert stawi się dla rozmowy pilnej u furtki ogrodu w Bożej Wólce.
Reszta dnia przeszła bardzo cicho, gospodarz polecił, aby ludzie zwracali baczną uwagę na to, czy kto z Turowa pod pozorem jakiego interesu się nie wśliznie i aby mu zaraz o tem doniesiono. Do wieczora wszakże nie pokazał się nikt, a dawno przed umówioną godziną znajdowali się już u furty i baron Helmold i Luziński. Oba milczący musieli obrać sobie stanowisko w kątku zacienionym, gdyż jak na złość, księżyc w pełni świecił jasno i jak we dnie było widno.
Niecierpliwość już brała nie tyle galicyjskiego barona, co podraźnionego Walka, gdy wśród krzaków pokazał się przesuwający ostrożnie człowieczek, który tak dostał się do nich zręcznie, iż go promień księżyca nie musnął.
Pan Mamert miał na sobie ubiór niezwykły, a postać tak potrafił zmienić i wykoszlawić, iżby go z niej najlepszy przyjaciel nie był poznał.
Wszyscy trzej wsunęli się w gąszcz niewielką, a oczekujący opadli Klaudzyńskiego z niecierpliwością wielką, dopytując się, co słychać.
— Otóż źle słychać, zawołał stłumionym głosem Mamert, jest rzeczą pewną, że ktoś zwietrzył i wydał nas. Gdy mówię nas, nie tycze się to mnie, ale panów, bo zdaje się, że o mnie jeszcze nikt nie wie.
Wczoraj rano zawołano mnie do pokoju hrabiny, zastałem tam du Vala, oboje widocznie bardzo niespokojnych. Niepotrzebuję dodawać, że we mnie dotąd mają ufność nieograniczoną. Wszedłszy, postrzegłem zaraz, iż zakłopotani są i nie pewni co poczną. Hrabina poczęła od tego, że wierzy w moje stałe przywiązanie do rodziny, której od tak dawna służę i że potrafi mi być wdzięczną, jeźli zechcę dać dowody mojego dla niej poświęcenia. Naturalnie, oświadczyłem, że na posługi gotów jestem. Naówczas du Val i hrabina, nie wymieniając źródła, oświadczyli mi, iż wiedzą z pewnością, że panny umyśliły uczynić zuchwały krok dla uwolnienia się i ucieczki z Turowa. Zapytałem z kim? wymieniono mi pana barona.
— A! mnie wymienili!
— Tak, jest, mówił dalej Mamert — znać więcej nie są pewni. Dodali, iż posądzają pana Bogusława, że do intrygi czynnie dopomagać zechce i polecili mi skrytą straż do koła dworu urządzić, tak, żeby ani z miasteczka, ani z poczty, żaden człowiek, żaden list nie przeszedł do panien, nie rozpatrzony wprzód i nie wybadany przez nich.
— Ale kto? kto mógł zdradzić? przerwał baron, powiedz.
— Nie podobna się ani domyśleć.
— Czy pannom czyniono wymówki, czy były sceny? spytał Luziński.
— Bynajmniej, nie dano im nic do zrozumienia, we dworze wszystko jak było, tylko niby straże stoją.
— Kto był o te czasy we dworze? dorzucił baron.
— Doktór Mylius tylko, zdaje się, że nikt więcej, ale z poczty przyszedł podejrzany mi list jakiś z miasteczka, nieznajomą pisany ręką.
— Cóż pan radzisz? spytał baron.
— Radzę na kilka dni przynajmniej, dla zmylenia ich, zupełnie się zachować cicho. Baron niech odjedzie do krewnych, a pan się pokazuj często w miasteczku.
Żądano podobno od doktora Myliusa, aby starego hrabiego kazał dla lepszego dozoru przewieść do miasta, a zdaje mi się, że doktór albo tego nie doradził, lub przynajmniej na to nie nalegał.
Mamert westchnął.
— Zlitujcie się panowie, ostrożności! nie można jej mieć nadto! Jeźli się przed czasem wyda rzecz runie wszystko.
Chwilę milczeli spiskowi.
— Jednakże mnie się zdaje, przerwał baron, iż pewne przygotowania poczynić by nie zawadziło?
— Chyba takie, z których by się nic domyślać nie można.
— Ja jutro rano przebrany mam być pod altaną, szepnął Luziński, potrzebuję pomówić z hrabianką Izą, ona wie o tem.
— Wie?! podchwycił przerażony Mamert; wie? już? jakim sposobem?
Gdy mu powiedziano o bytności Bogunia, stary lis zadumał się chmurno.
— Wszystko to nie dobre, rzekł, a jutrzejsza ranna rozmowa...
— Czy pan ją znajdujesz niebezpieczna? zapytał Walek.
— Wszystko teraz niebezpieczne, westchnął rządca. Za hrabianką z rana wyjdzie pewnie szpiegować służąca. Będą wiedzieli, że gadała z chłopem i...
Mamert pochwycił się za włosy.
— Jeźli mi pan nie radzisz iść?..
— Ja ani radzę, ani odradzam, ani wiem co począć, szepnął Klaudzyński, jedno tylko mówię — największej potrzeba ostrożności, bo i ja przepadnę i wszystkie projekta...
W ten sposób mniej więcej przeciągnęły się narady, nie mogąc do niczego doprowadzić, było rzeczą oczywistą, iż ktoś denuncyował konkurentów, szczególniej zaś barona.
Rządca po rozmowie tej, z której niepodobna było poznać jego usposobień, gdyż zdawał się dziwnie wahającym, a nadewszystko tchórzliwym, wymknął się nazad, a Walek wrócił do swojego pokoju namyślać się co począć. Iść czy nie jutro? jak postąpić?
Chodził po gościnnem swem mieszkaniu, gdy gospodarz, któremu te nieco awanturnicze knowania niezmiernie przypadały do smaku, sam osobiście przyniósł cały ubiór wieśniaczy, jak najstaranniej dobrany do wzrostu, nic w nim nie brakło począwszy od butów. do koszuli i kapelusza.
Luzińskiemu uśmiechała się też maskarada poetyczna, ale gdy sobie przypomniał du Vala, Luisa, gdy począł przypuszczać, że może być zasadzka, że ci panowie mogą się dopuścić na nim jakiego gwałtu, truchlał. Odwagi nie miał wcale, chyba tam, gdzie się bez niej obejść było można. Popatrzał na przyniesioną odzież, ścisnął gospodarza.
— Mój dobry Bogusławie, rzekł — dopiero teraz widzę całe zuchwalstwo mojego kroku. Klaudzyński zaręcza, że szpiegują nadzwyczajnie, a nuż... Czy nie pożyczyłbyś mi rewolwera?
— No! najchętniej — zawołał Bogunio — najchętniej: chociaż mam nadzieją, że do niego nie przyjdzie.
Luziński się zamyślił.
— I jeszcze mi jedna myśl przychodzi, dodał — najlepiej by było może pod altanę podjechać na koniu, bo nuż zaczną gonić.
Bogunio okrutnie, śmiać się zaczął, co Luzińskiego obraziło, mimo to, pocałował go gwałtem w czoło i począł śmiejąc się:
— Kochany Walku, ciebie Pan Bóg do tych rzeczy nie stworzył, ty możesz być bardzo odważnym za stolikiem, ale się wziąłeś do roboty, do której nie masz, lękam się — ani serca, ani głowy. Do tego potrzeba głupszego może, ale innego kalibru człowieka. Tu poetycki geniusz na nic. Przepraszam cię, nie gniewaj się, żal mi cię bardzo, będziesz się musiały dobrze wymęczyć! Ślepo idź za baronem, ten pewnie lepiej sobie rady dać potrafi.
Luzińskiego miłość własna zawsze draźliwa, nie dopuściła mu przyznać Boguniowi, że miał słuszność, chociaż czuł to sam może.
— No, — no, ofuknął się — nie troszcz się tak bardzo o mnie.
— I myślisz iść jutro na ranną schadzkę?
— Pójdę.
— Przyznam ci się, że nie bez obawy widzę cię na nią się puszczającego.
Luziński także nie był bez obawy, choć się do niej nie przyznawał, ale cofnąć się było niepodobna i okazać tchórzem w oczach kobiety.
Bogunio dostarczył mu rewolwera, gotów był nawet dać konia, ale gdy się okazało, że dla kolorytu należało go dosiąść oklep, a na wypadek pogoni galopować bez siodła, Luziński wolał się już własnym nogom powierzyć, będąc pewny, że koń zrzuci przy pierwszym silniejszym wybryku.
Nazajutrz, o trzeciej rano, bohater nasz już był przebudzony, a w godzinę potem począł wdziewać wieśniaczą odzież, która mimo wdzięku poetycznego na obrazkach, nie wydała mu się wcale ani wygodną, ani piękną. Koszula była niesłychanie gruba i robiła mu wrażenie szczotki na skórze, buty okazały się niepomiernie szerokie i strasznie ciężkie, na wypadek ucieczki zwłaszcza, kapelusz zapadał na oczy. W dodatku, gdy się przejrzał w zwierciadle, znalazł się wcale niepięknym i westchnął, myśląc, że hrabianka w tak niekorzystnem świetle go zobaczy.
Bądź co bądź iść było jednak potrzeba i wieśniak wysunął się znaną już sobie drogą. Ranek był mglisty i pochmurny, powietrze parne, strój ciężki, wędrówka trudna, a najmniejszy szelest trwożył biednego.
Przebycie płotu w zwierzyńcu, w nowym stroju, także trudniejszem się teraz okazało niż pierwszym razem. Naostatek spocony znalazł się na grobelce wiodącej ku parkowi i altanie. Zdaleka widać w niej było tylko okna zamknięte, ale do koła żywej duszy. Zbliżywszy się z bijącem sercem ku oknom dotąd jeszcze pozasuwanym żaluzyami, Walek wybrał sobie miejsce zakryte w krzakach, z którego altanę widać było i siadł, czekając, aż się niewieścia ukaże postać.
W takiem położeniu chwile stają się godzinami, wiekami godziny. Patrzał i patrzał na zielone żaluzye, które stały zamknięte. Tym czasem mgły zwolna podnosić się zaczęły, niebo osłaniać chmurami, a słońce kiedy niekiedy okazujące się z za obłoków, piekło jak w południe. Podniosło się już było dobrze nad horyzont; a od strony ogrodu nie było znaku życia. Walek sam nie wiedział już czy oczekiwać dłużej, czy powracać? Nie był pewnym, czy hrabianka przyjść zechce i będzie mogła bezpiecznie...
Wtem gdy tak rozmyślał nad istotnie przykrem położeniem swem, usłyszał szelest, spojrzał na okno, żaluzya zwolna odsunęła się, ale zamiast twarzyczki którą by był Luziński w niej rad zobaczyć, ujrzał ze zgrozą i trwogą wąsatą twarz du Vala, który stał w koszuli w otworzonem oknie, wyciągał się i przeraźliwie ziewał.
Zdawało się z ubrania tego, iż Francuz noc przepędził dla chłodu w altanie. Rozglądał się do koła oknem. Chociaż Luziński pewnym był prawie, że go zobaczyć nie może, przeląkł się wszakże i widząc, że już nie ma na co czekać, zabierał się do odwrotu. Nie był on jednak do wykonania łatwym, gdyż pomiędzy krzakami obrastającemi groblę były przerwy, a rowem iść i mokro było i trudno drzeć się przez gąszcze.
Du Val, jakby na złość, stanąwszy twarzą do grobli, nie ruszał się, rękami wziął się w boki i myślał zapewne o niebieskich migdałach, gdyż głowę zwiesił i stał jak słup. Potem począł świstać jakąś piosnkę, potem siadł sobie w krześle pod oknem i zdawało się, że tak pozostanie może przez pół dnia, gdyż widocznie nic pilnego do roboty nie miał.
Luziński klął własne zuchwalstwo, ale co było począć? siedział obawiając się nawet ruszyć, gdyż był tak blizko altany, że najmniejszy szelest mógł go zdradzić.
Miał tylko zręczność wystudyowania rysów fizyognomii Francuza, który był jeszcze bardzo przystojny i wyglądał marsowo, barczysto, silnie.
Gdy go tak oczyma śledził, du Val wysunął się z okna, zdało się, że ktoś go odwołał, niedosłyszanej rozmowy szmer doszedł do uszów Walka, Francuz zaczął się śmiać, potem nie zupełnie otworzone okno, szeroko rozwarł i wprowadził w nie hrabiankę Izę.
Miał już na sobie ranny jakiś przyodziewek, narzucony na prędce.
Iza stanęła w oknie, popatrzała na groblę uśmiechając się, zagadała coś do Francuza i z prawdziwie niewieściem zuchwalstwem, mówiąc do niego, schylona, wydobyła chusteczkę i strząsnęła ją za oknem, biały bilecik wypadł widocznie na gościniec. Luzińskiemu zrobiło się zimno — a nuż go ten diabeł Francuz zobaczy? Byle się nieco wychylił, musiał go dojrzeć, bo kartka padła na szarą ziemię, dość daleko od muru i bardzo widoczną była; niestety! — Luziński już nie mógł odejść, póki by jej nie zabrał, ale jak się tu było zbliżyć? Hrabianka Iza zagadywała du Vala nadzwyczaj zręcznie, potem przymknęła na pół żaluzye i mówiąc z nim, od okna odeszła.
Była to jedyna chwila do podniesienia kartki i Walek choć drżał jak w febrze, wysunąć się musiał na gościniec, dopadł do papierka, schował go, a potem żywym krokiem ku Bożej Wólce uchodzić zaczął. Obejrzawszy się, postrzegł, że go hrabianka zobaczyła i nieznacznie się uśmiechnęła, ale w tej samej chwili ujrzał go też du Val i domyśliwszy się znać czegoś, pożegnał głową Izę, a sam puścił się natychmiast z altany przez furtę na drogę. Nim pogoń usłyszał za sobą Luziński, poczuł ją i żywo zaczął uciekać. Hrabianka z okna chustką dawała mu znaki, by co najżywiej uchodził. Już też i z ogrodowej furty ukazał się Francuz, krzycząc na chłopa, aby się zatrzymał. Ale chłop mimo ciężkich butów, zmykał co siły. Du Val puścił się za nim.
Szczęściem dla Luzińskiego droga się skręcała, tak, że Francuz go z oczów stracił, a strwożony Walek natychmiast rzucił się w bok i znikł w olszowych gąszczach. Miał tam po kostki błota, ale był stosunkowo bezpiecznym.
Hrabianka Iza poczęła oknem, śmiejąc się do rozpuku, wołać na du Vala:
— Co pan robisz? co się panu stało? quelle mouche vous pique?
Francuz stanął, bo nie miał już nadziei dopędzenia, Iza udawała obojętną i zdziwioną, aż do śmiechu.
— Panie du Val! czy pan myślisz, że to był złodziej co kradł z sadu owoce? kto to był? czy pan go widziałeś? dla czego pan popędziłeś za nim?
Ale Francuz stał nie odpowiadając nic, głową potrząsał tylko i ramionami ruszał; bolało go, że nie zrobiwszy nic, naraził się na śmieszność. Śmiech panny Izy niezmiernie go gniewał. Domyślał się, że coś zaszło, że był na tropie jakiejś intrygi, która mu się z rąk wyślizgnęła, powrócił podraźniony, hrabianka szydziła niemiłosiernie.
— A! prawdziwie, wołała przez okno, nie mogę się wstrzymać od śmiechu! Co pan myślałeś? Biedny chłopak, widząc że gonią, instynktowo począł uciekać. A! que vous étiez donc drôle, Monsieur du Val! na co go było gonić, wszak to przecie droga publiczna, którą wszystkim jeździć wolno.
Du Val zamilkł, ale dał sobie słowo, że na drugi raz ostrożniejszym będzie.
Luziński, gdy się uciszyło, przesiedziawszy w błocie chwilę, począł się przedzierać nazad ku zwierzyńcowi. Szczęściem tu, na strwożonego rozbitka, oczekiwał litościwy Bogunio, przewidując, iż może być mu potrzebnym i w istocie dodał sobą otuchy, a znając lepiej miejscowość, przeprowadził go niepostrzeżonym do dworu, gdzie natychmiast suknie chłopskie pod klucz zostały schowane.
Luziński nie miał czasu jeszcze przeczytać kartki, o której nawet przyjacielowi nie chciał wspominać; wyznał mu tylko, jak zamiast hrabianki spotkał w oknie du Vala, że Iza później nadeszła, że się mężnie zbliżył i ścigany przez Francuza uchodzić musiał.
Bogunio z tej całej przygody był nadzwyczaj szczęśliwy, ręce zacierał, śmiał się, krzyczał, śpiewał i dziękował nawet Luzińskiemu, że go w tak zabawną sprawę wmięszał.
Jeszcze się byli nie nagadali, o tem, gdy już w dziedzińcu zaturkotało. Bogunio wyjrzał, zobaczył na bryczce du Vala z Luisem, szybko otworzył drzwi i szepnął słudze zaufanemu, aby im powiedział, że we dworze nie ma nikogo, oprócz pana, który śpi.
Niezmiernie sprytny i doskonały komedyant, prawa ręka gospodarza, Tomek, wyszedł na ganek, wdziewając surdut, który naumyślnie zrzucił, i ziewając przeraźliwie.
Luis stał na schodkach.
— Kto u was jest? spytał.
— Jakto, proszę hrabiego?
— Są goście?
— Nie, wszyscy na polowaniu, proszę hrabiego... pan także jeździł wczoraj, ale powrócił i śpi. Nie kazał się budzić, bo bardzo zmęczony.
Przybyli spojrzeli po sobie.
— Baron dawno odjechał? spytał Luis.
— Jaki baron, proszę hrabiego? począł Tomek, udając przedziwnie, że nie rozumie.
— Baron! baron Galicyanin!
— Dalibóg, niepamiętam już kiedy!
— A wczoraj był tu kto?
— Wczoraj, jaśnie panie? powtórzył Tomek namyślając się, — a tak! był Szloma Mazurek, był Jonasz Atłas i pan Bondarzewski.
— Więcej nikogo?
— Ale o kogoż jaśnie pan chce się dowiedzieć? spytał Tomek.
— Dziwna rzecz, żeby u was były takie pustki!
— A no, to prawda, proszę jaśnie pana, ale pan temi dniami pisze.
Luis ruszył ramionami.
— Więc pan śpi! o której wstaje?
— Pan wstaje różnie, czasem o trzeciej w nocy, a niekiedy o południu, nasz pan, proszę hrabiego, już taką ma nieregularną naturę.
Du Val odezwał się po francuzku:
— Albo z nas żartują, albo nie ma nic; możeby za pieniądze gadał.
Luis pomyślał, dobył rubla i dał Tomkowi, który z ukłonem schował go co najprędzej do kieszeni.
— Mów prawdę, rzekł cicho, kto tu był i czy nie nocował u was... z miasteczka kto, albo z okolicy?
Tomek zrobił minę chytro głupkowatą, serdeczną, zbliżył się do ucha hrabiemu i szepnął:
— Jak to jaśnie hrabia wszystko wie, istotnie nocował.
— Kto?
— Jonasz Atłas na folwarku, choć pan go wypędził, to prawda, dopiero dziś rano wyjechał.
Spojrzał tryumfująco na Luisa, który wąsa pokręcając siadł w ganku i rzekł:
— Poczekam aż pan wstanie.
— Proszę jaśnie hrabiego, odezwał się Tomek, ja mogę tak zrobić, że go nie będę budził, a zostanie zbudzony; pójdę wywrócę krzesełek ze dwa w przedpokoju.
Luis zaczął się śmiać, Tomek pobiegł i zdał we drzwiach raport Boguniowi. Natychmiast gospodarz kazał sobie podać szlafrok i pantofle, włosy rozrzucił, minę zaspaną przed zwierciadłem sobie ułożył (bawiło go to niezmiernie) i klnąc Tomka, wyszedł powoli na ganek. Tu zobaczywszy du Vala i Luisa, zdziwiony krzyknął i począł ich witać z najprzesadzeńszą, ironiczną prawie serdecznością, ale Luis był zły i milczący.
Kilka razy chciał seryo począć rozmowę, a Bogunio mu nie dał, wszystko obracając w żarty.
Podano kawę.
— Mój kochany kuzynie, odezwał się Luis, który już dłużej wytrzymać nie mógł, mówmy seryo!
— A no, ty zaczynaj i daj ton! albo ty, kochany panie du Val.
— Bez żartów, — powiedz mi, czy jesteśmy przyjaciółmi, czy mamy być wrogami?
— Wrogami! ja z tobą?
— A tak! krzyknął Luis, trzeba raz jasno się wytłómaczyć!
— Tłómaczmy się, o co idzie?
— Nie domyślasz się?
— Nic a nic.
— Znasz położenie nasze. Starsze siostry moje, które z woli ojca i mej matki powinny były pójść do klasztoru...
— A! tego nie wiedziałem, przerwał Bogunio.
— Tysiącznemi intrygami usiłują wyjść za mąż, za nie wiem tam kogo. Turów oblężony jest przez awanturników. Chcecie im pomagać?
— Awanturnikom? — spytał Bogunio, nie! — nie! Ale gdyby kto uczciwy starał się o nie, dla czegóżbym z serca nie dopomógł? Trzymacie je w niewoli, a ja niewoli nie cierpię, chcecie zmuszać do klasztoru, gdy powołania doń nie mają. Każdy uczciwy człowiek stanie po ich stronie.
— A! tak! domyślałem się właśnie, że przeciwko nam, za niemi będziecie. Wczoraj przyjeżdżaliście z czemś do hrabianek, z jakiemś poselstwem tajnem, a dziś starsza, panna Iza, poszła do dnia wyczekiwać na kogoś do altany. Szczęściem, że tam zastała du Vala, a mimo to przebrany ktoś za chłopa...
Bogunio śmiać się zaczął.
— To prawda, że strach ma wielkie oczy! Kochany Luis, śnią ci się rzeczy niebywałe, całego twego galimatyasu nie rozumiem.
— Tak! ale ja go zrozumiałem i jestem przekonany, że pan nam tu pod bokiem snujesz intrygę.
— Jeszcze nie, odezwał się Bogunio chłodno, ale jeźli się trafi zręczność dopomożenia tym nieszczęśliwym pannom, daję ci słowo, nieomieszkam.
Luis rzucił nań okiem pełnym gniewu, a du Val podniósł się, sparł na stole i odezwał:
— Czy pan nas wyzywa?
— Nie wyzywam nikogo, zimno rzekł Bogunio, ale wyzwany nigdy nie odmawiam ani kieliszka, ani żadnej innej broni.
— Pan więc chce mieć ze mną do czynienia? — spytał Francuz.
— Ale najprzód chcę wiedzieć o co? za co? po co?
— Rzecz jasna, przerwał Luis, u pana się tu ukrywają jacyś awanturnicy, tu ich główna kwatera, ztąd się czynią na Turów wycieczki. My tego ścierpieć nie możemy, albo nas pan przekonaj, że w istocie nie ma nikogo!
— Co? co? chciałbyś mi rewizyę robić w domu? a! to przedoskonałe!
I począł się śmiać, dzwoniąc na Tomka. Tomek z mina niewinną ukazał się w progu.
— Zamknij drzwi na klucz, rzekł wstając gospodarz i raz na zawsze pamiętaj, że ci panowie do mego domu wstępu nie mają! rozumiesz.
— Za pozwoleniem! — zawołał du Val. To się tak nie skończy!
— A jak? — rzekł zimno Bogunio.
— Ja pana wyzywam.
— Z prawdziwą satysfakcyą służyć będę panu, don Luisowi, a choćby jeszcze ze trzem. Nic zdrowszego i bardziej orzeźwiającego nad dobry pojedynek. O warunki umówią się przyjaciele.
To mówiąc, Bogunio wstał, skłonił się gościom, odwrócił do nich tyłem i począł dawać rozkazy Tomkowi jak gdyby nic nie zaszło.
Don Luis zły siadał na bryczkę, Francuz nie lepszym był, ale się zmiarkował, bo wiedział, że w Bożej Wólce, na gruncie Bogunia, żartować z nim nie było bezpiecznie. Odjechali. Gospodarz szepnął Tomkowi:
— O tem wszystkiem ani słowa nikomu! rozumiesz?
— E! już to ja wiem, proszę jaśnie pana, to nie pierwszyzna.
Dla Bogunia, który skłonnym był do nudzenia się, nic w świecie przyjemniejszego być nie mogło nad tę rozrywkę, zacierał ręce i trzepotał się z radości. Przed baronem jednak i Walkiem, spotkanie swe opowiedział w taki sposób, żeby się prawdy domyśleć nie mogli.
Luziński skorzystał z wolnej chwili, by kartkę nareszcie rozwinąć i nasycić się pierwszym w życiu ortograficznie pisanym listem kobiecym. Właściwie nie był to list może, ale śliczna angielskiego papieru maleńka karteczka, na której pochyłym niewieścim, do trzciny wiatrem zgiętej podobnym charakterem, nakreślone były następujące wyrazy:
„Odwagi, cierpliwości, wytrwania, męztwa i ostrożności! Niewiadoma osoba obudziła podejrzenia trzeba je uśpić, na czas jakiś się przyczaić, milczeć, czekać. Ale żadne w świecie przeszkody niezdołają złamać danego dobrowolnie słowa, świętego jak przysięga. Bądź spokojnym, czekaj, dam znać.“
Niżej dodano później i pośpiesznie:
„Choć M. K. zdaje się życzliwym, choć wie o wszystkiem, choć od niego zależy wiele, trzeba się mieć na baczności. Niestety! komuż wierzyć na świecie?!“
Luziński kartkę ukrył, zasępił się, a po wyjeździe gości z Turowa, ruszył pieszo do miasteczka. Baron wymknął się także i pojechał do krewnych.
Natomiast chwilowo rozpierzchli rezydenci, darmozjady, przyjaciele Boguniowych półmisków, nazajutrz już ściągać się tłumnie poczęli.
Rad im był niezmiernie tym razem, bo go pojedynek korcił.
Najwłaściwiej za pośrednika doń, kwalifikował się stary, jeszcze Napoleoński żołnierz, ale krzepki i cudownie zachowany, niejaki major Darmocha. Służył on oprócz tego w Grecyi, w wojsku saskiem, był jakiś czas w Ameryce, a z tych swych mnogich przygód i podróży, wyniósł temperament zahartowany, żelazny, zdrowie idealne, zimną krew niezmierną i oryginalność charakteru, odznaczającą go wśród tysiąca.
Spojrzawszy na jego marsowe oblicze, wąs najeżony do góry, brwi rozrosłe, czoło pofałdowane, minę posępną, można było sądzić, że to najstraszniejszy zrzęda i złośnik, mimo to Darmocha był szyderca jakich mało, żartował ze wszystkiego bez wyjątku, nawet z siebie, ale zawsze z miną seryo i powagą niewzruszoną. Gdy inni za boki się trzymali, on się srożył.
Major chodził, jakby nogi miał drewniane, rękami ruszał twardo, głową obracał jak na sprężynie, a trzymał się, jakby kij połknął.
— Majorze dobrodzieju! — zawołał zobaczywszy go Bogunio, mamy gratkę, bierz z sobą Szabelskiego i jedź się umów z du Valem, Francuz mnie wyzwał.
— O! o! — zawołał kręcąc wąsa Darmocha, chce być naszpikowanym, dalipan to smaczna rzecz. Jak chcesz go przyprawić, czy na zimno, czy na gorąco?
Miało to oznaczać szable, lub pistolety.
— Ale jak ci się podoba majorku, byle farsy tej nie zwlekać.
— Czy Francuz się bije, czy się godzi? spytał Darmocha.
— Sądzę, że się i bić potrafi, odparł Bogunio, ma minę odstawnego porucznika z kawaleryi.
— Dawaj koni, a najprzód kieliszek wódki, abym był energiczniejszy, rzekł major i przygotuj się na siekanie, bo ja z pojedynku żartów nie robię.
— Ani ja. I proszę majorka, aby nie odkładać. Jeźli Luis, kuzynek mój bardzo natarczywie zechce się bić także, no, nie odmawiam, ale wolałbym jedynaka i ułomnego nie zabijać.
Major wsiadł na bryczkę, zapalił fajkę, Szabelskiego, który nigdy nie gadał, wziął do boku i pojechał do Turowa.
Przybycie ich przed pałac, zapewne nieco przewidziane, widocznie zrobiło tu niemałe wrażenie. Zrazu nikt ze sług powiedzieć nie umiał, kto jest, a kogo nie ma w domu, zostawiono sekundantów długą chwilę na dole, w saloniku Luisa, a każdy z lokajów, który się zjawił, coś niezrozumiale wybąknąwszy, nie dając nic dobyć z siebie, odchodził.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, naostatek drzwi się otwarły i wszedł wyelegantowany, nadęty Luis.
Major z miną jeża rozgniewanego, przedstawił mu się:
— Major Herman Darmocha, kapitan Siegfrid Szabelski, przysłani jesteśmy przez pana Bogusława Turowskiego, dla pomówienia z panem du Val.
— Ja służę mu za przyjaciela, rzekł krótko Luis, o co chodzi?
— O wybór broni, miejsca i czasu, odpowiedział major.
— Czy pan Bogusław czuje się obrażonym?
— I wyzwanym, dodał major.
— Czy pojedynek jest nieuchronnym?
— O tem nie ma mowy, odparł major.
— Ale du Val z powodu bardzo pilnego interesu odjechał i nie wróci, aż za... nie wiem w istocie kiedy.
Darmocha odskoczył.
— Cóż to? stchórzył? — zawołał, wszak sam wyzywał, wiedział dobrze, iż się to tak skończyć nie może.
— Uniósł się niepotrzebnie, szepnął wskazując krzesło Luis. Pan major jesteś przyjacielem Bogusława, znasz stosunki nasze, łączy nas z sobą pokrewieństwo. Pojedynek du Vala miałby znaczenie, łatwo fałszywie dające się tłómaczyć, trzeba mu zapobiedz.
Major palcami na stole zaczął grać marsza, zmarszczył się, pomilczał chwilę.
— Mości hrabio, rzekł, to sprawa tak dla mnie niezrozumiała, że ja już dalszego traktowania o nią podjąć się nie mogę, kłaniam uniżenie, ale jeźli przypadkiem na gościńcu pan Bogusław strzeli w łeb francuzowi, ja nie będę winien i poświadczę, że był w prawie.
— Ale panie majorze! na miłość Boga! pomówmy o tem inaczej.
— Inaczej ja nie umiem, zawołał major. Panie Szabelski, co pan na to?
— Ja na to? umhu! — rzekł Szabelski, umhu.
Na więcej Szabelski zdobyć się nie mógł.
— Widzisz hrabio, mój towarzysz ma toż samo co i ja przekonanie, nie ma ratunku, chyba by pan du Val na piśmie przeprosił.
— No, to przeprosi na piśmie! — zawołał gniewnie hrabia.
Major się począł śmiać i pokazał resztki zębów poczerniałych od fajki, których u niego od wielu lat nikt nie widział.
— A jak honor kocham, że to zabawna historya, panie Szabelski? co?
Szabelski dodał:
— Umhu!
Luis potniał i bladł, ale czy miał rozkazy mamy, czy sprawę tę rozważył inaczej, czy niewiadomo z jakich wreszcie pobudek zniósł urąganie się, zaciął usta, zmilczał.
— Wiesz panie hrabio, rzekł biorąc za czapkę major, co ja bym robił, będąc na miejscu pana Bogusława? hę? w łeb bym mu nie strzelił, bo to zawsze brzydko wygląda człowiek z rozbitą czaszką, ale bym mu dał dwadzieścia pięć takich odlewanych...
Hrabia udał, że nie słyszy, zagadywał, chrząkał.
— Zatem nie ma tu co robić, rzekł major, odsunął się, aby nie podawać ręki, plunął na podłogę, włożył czapkę, puścił Szabelskiego przodem i wyszedł.
W istocie hrabina nie dopuściła, aby du Val i syn się pojedynkowali. A co śmiechu było w Wólce i sąsiedztwie!!


ROZDZIAŁ III.

Nie ma nic w świecie niebezpieczniejszego dla człowieka, któremu zbywa na wielkiej energii, nad nagłą zmianę formy życia, nawyknień obyczajów, nawet miejsca, do którego wrósł długim nałogiem.
Od czasu sprzedania Walterowi apteki, Skalski, który dzieci usłuchał i pozbył się kamienicy, a był zmuszony wynosić się do nowo nabytego Paprotyna, chodził milczący, roztargniony, przybity i widać było po nim, że w sobie kryje zwątpienie, z którem walczy napróżno. Wszyscy co go znali, znajdywali go nadzwyczaj zmienionym, ale nie mówił nic, nie skarżył się, owszem, opowiadał w myśl syna o nabytej majętności, niby się nią cieszył; zostawiony przecież sam sobie, czasem łzy z oczów ocierał. W domu nie było co robić, każdy kąt mu przypominał przeszłość, wychodził na miasteczko, snuł się, włóczył, patrzał po murach i ciągle mu się na łzy zbierało.
Widać było z mowy jego, że się do niej przymuszał, że mu nie płynęła z duszy, uśmiechał się ale ustami tylko, milczał całemi godzinami, a do domu wróciwszy, zakopywał się w kątek i nieruchomy siedział z oczyma wlepionemi w ścianę.
Rozweselić go było niepodobna, śmiał się, ale smutnie, jak poczciwa machina, która robi to, co jej każą, ale nie czuje, co robi.
Stał się może łagodniejszym i lepszym niż był kiedykolwiek — obudzał jednak politowanie, jakby istota, z której część życia wypłynęła.
Mylius, który miał trafny nader instynkt lekarski, pierwszy postrzegł, że Skalski nie wiedząc sam o tem, jest zagrożony, nie chcąc go przestraszać, powiedział tylko synowi, iż znajduje ojca wcale nie dobrze.
Roger rozśmiał się pogardliwie.
— Śni ci się doktorze, zdrów jak ryba, je, pije, śpi, wesół jest, milczący, może mu trochę żal miasteczka i apteki, ale się z tem obędzie.
— A ja ci mówię, powtórzył doktór, że ojcu twemu jest źle i bardzo źle. Będzie tak jeszcze czas jakiś chodził, uśmiechał się, nieposkarży się nawet i... jak się położy — nie wstanie.
— Ach! to doktorskie strachy na lachy! rzekł Roger — ja ojca lepiej znam.
Mylius odszedł milczący. Roger ani myślał o tem. Stary Skalski chodził tymczasem z uśmieszkiem swym, siadywał po kątach, drzemał coraz częściej, zwłaszcza po obiedzie, i — dostał jakby łagodnej nieprzytomności umysłu.
Nie było to, właściwie rzekłszy, obłąkanie — było to wyżycie się smutkiem. Trzeba mu było powtórzyć czasem kilka razy jedno pytanie, aby je zrozumiał, przypominał sobie trudno, nic go zresztą nie obchodziło, uśmiechał się ze wszystkiego.
Dawał na siebie gderać ile chciano, nie odpowiadając, potem wśród towarzystwa, porywała go drzemka i najspokojniej usypiał. Matka i córka postrzegły pierwsze, że istotnie nie był to stan normalny.
Roger jeszcze tego nie chciał widzieć. Wezwano Myliusa, który przyszedł, zapisał lekarstwo i odszedł nic prawie nie mówiąc. Nazajutrz, Skalski lekarstwo oknem wyrzucił, powiedział, że je brał i... siedział w kącie pokoiku spokojnie, prosząc, aby mu dano odpoczywać.
W takim stanie znalazł go Walter po obiedzie, raz przyszedłszy. Szczęściem, panny Idalii nie było w domu, bo by im razem z sobą długo pobyć nie dała. Trwała ona tak uporczywie w swym planie, iż się już była parę razy niemal oświadczyła Walterowi, ale on udał, że nie rozumie. Mimo to, jakoś teraz przychodził częściej i jak ciekawy człowiek w studnię, zaglądał w głąb duszy tej niewieściej, na której dnie było czarno.
Znalazł Skalskiego w jego pokoiku, w kącie, na sofce, z oczyma wlepionemi w podłogę, siedzącego nieruchomie. Machinalnie gospodarz powitał gościa, posadził, a że obcy zawsze go więcej rozbudzał, zdawał się nieco ożywionym.
— Czy pan niezdrów jesteś, kochany panie Skalski? spytał go łagodnie przybyły, ujmując za rękę.
— Niezdrów! któż to panu mówił? owszem! owszem, jestem najzupełniej zdrów, nic mi nie jest, nic na świecie.
— Nie czujesz pan zmęczenia?
— Nie — nie — nie, owszem, zdrów jestem, rzekł krótko Skalski, odwracając rozmowę, potem ziewnął, zapatrzył się w sufit i umilkł nagle.
— Nie poszlibyśmy się przejść? spytał Walter.
— O! nie! nie! po co przechadzać się? siedzieć, proszę siedzieć.
I znowu milczenie, a Skalski powoli się zdrzémywał.
Waltera twarz wyrażała politowanie, ujął go za rękę.
— Panie Marcinie! rzekł, zmienionym nieco głosem, łagodnie.
Słysząc swe imię z ust jego, aptekarz otworzył oczy i począł się uśmiechać, patrzał nań, ale szukał oczyma, ktoby to takim głosem jego imię wymówił.
— Panie Marcinie, powtórzył Walter, mów co chcesz waćpan, nie jesteś zdrów.
Aptekarz na pół znów oczy rozwarł i tylko się uśmiechnął. Zdało się, jakby to łagodnie wymówione imię jego, przeniosło go w inne czasy.
— Widzisz, rzekł cicho — nie trzeba mówić o panu Marcinie, który wówczas, kiedy to było, jeszcze się nie zwał de Skalski i nie miał szlachectwa. Wszystko to, pogrzebione, zapomniane.
— A to podobno lepsze były czasy, szepnął Walter.
Skalski się obudził — popatrzył przestraszony.
— Zkądże wy o tem wiecie? Wszak doktór Walter obcy, nieznajomy?
Walter się uśmiechnął.
— Dziś, obcy i nieznajomy, rzekł cicho, ale może i nie był zawsze obcym i był kiedyś znajomym.
Skalski począł mu się przypatrywać, podniósł się, przyglądał długo i znowu opadł na sofę.
— Nie, nie — bałamuctwo.
— Smutnie jakoś kończysz swój zawód, mówił Walter zwolna, jak gdyby słowy temi miał zamiar uśpionego i zastygłego wskrzesić, a przecież, cieszyć byś się powinien. Doszedłeś do tego czegoś pragnął, fortunę masz, pochodzenie zatarłeś.
Skalski się porwał i z energią zawołał: — O tem ani słowa.
— Nikomu, ani słowa, ale między nami...
— Nami! ale któż ty jesteś? doktór Walter?
— Doktór Walter.
— Czy diabeł? spytał Skalski.
Z oczów i czoła aptekarza jakby ciążące chmury się obsunęły, drżący wziął go za rękę.
— Kto ci mówił o tych różnych rzeczach? zapytał, przyznaj mi się.
— Pewien człowiek, umarły, którego kiedyś dawniej znałem.
— On kłamał! dodał Skalski żywo, Skalscy są z Sandomirskiego, szlachta podupadła; co dziwnego, szlachta strasznie teraz podupada, ale i się podnosi, to wszystkim wiadomo; mego syna słusznie nazywano w Berlinie: herr baron von Skalski.
Walter się uśmiechnął i zbliżywszy do ucha, szepnął coś aptekarzowi, który się zerwał równemi nogami z siedzenia, oczy straszliwie otworzył, krzyknął i padł na kanapę, dysząc jakby ze strachu.
— Uspokój się — rzekł Walter, nikt nic nie wié, wszyscy poumierali, dzieci szlachta, ty masz majątek ziemski, a że w mogiłach śpią, ci co z głodu pomarli, o! im tam lepiej, niż tu tobie!
Skalski nie mówił nic, był jednak niezwyczajnie rozbudzony, a oczy jego szukały w twarzy Waltera jakiegoś śladu podobieństwa, przypomnienia, którego znaleźć nie mogły.
— Ten umarły przyjaciel pański, rzekł w końcu — plótł bajki niedorzeczne.
— Być może! smutnie dodał Walter, ja nic nie wiem.
— I nikt nic nie wie, a mnie... mnie się spać chce, wzdychając dokończył aptekarz.
— Otrząśnij się z tego snu, zaśniesz tak nim na wieki — odezwał się doktór.
— No — to dobrze i bądź spokojny, szepnął aptekarz — wszystko skończone, wioska kupiona, apteka zlikwidowana, syn baron, a córka wyjdzie za mąż za doktora Waltera, który ma milion.
— Jakto, za mnie? spytał doktór.
— A! otwierając oczy. zawołał Skalski, to waćpan jesteś doktór Walter?
Znowu przytomność i pamięć znać tracił.
— Niech się z nią ożeni, przymykając oczy zwolna, jak przez sen mówił dalej aptekarz, to ładna dziewczyna, on stary, nie pożyje długo i zapisze jej wszystko.
Aptekarz po gwałtownem wzruszeniu już drzemał znowu.
Wtem szelest sukni jedwabnej i szybki krok w sąsiednim pokoju, oznajmiły przybycie panny Idalii, która zaledwie wróciwszy do domu, dowiedziała się o doktorze i śpieszyła na bojowe swe stanowisko.
Z podziwieniem zastała ojca na wpół uśpionego, a Waltera, siedzącego nad nim, ze smutną twarzą pełną litości.
— Ojciec się zdrzemnął.
— Nie — pani — chory jest.
Idalia uznała właściwem okazać czułość swego serca przed tym, któremu je przeznaczała, zrobiła minkę melancholijną i obrachowawszy przyklęknięcie z wielką gracyą, powoli zsunęła się na kolana między ojcem a Walterem.
Zgorszyli by się czytelnicy nasi, gdybyśmy myśli, jakie się snuły po głowie tego czułego dziecięcia, objawili im w całej ich naiwności. Idalka klękając, myślała o tem, jak szyjkę białą i śliczne ramiona w najkorzystniejszej pozie doktorowi pokazać, jak się niby wypadkiem doń zbliżyć, by poczuł jej oddech wonny, by mimowoli dotknął może rączki, w której drgało życie, doskonale naśladowane z francuzkiego. Ale Walter który się nieusunął wcale, zimny pozostał przy niej z początku.
Zimny! — ale któż z nas, nawet po doświadczeniach wielu, po ostygnięciu w boleściach, przy rozumie największym, nie ulegnie pokusie, gdy ta przybierze postać uroczego, młodego, ślicznego, całym przepychem i blaskiem wiosennym odzianego dziewczęcia?
Napróżno się walczy, rozum zwichnięty opada, jak ptak postrzelony w skrzydła, ostatek życia gra w popiołach, oko się iskrzy, namiętność zapomniana zmartwychpowstaje i zimny mędrzec zwyciężony, wstydzi się sam siebie.
To się stało z nieszczęśliwym Walterem, który uśmiechał się, gdy Idalia klękała, który ufny w siłę swą, nie ruszył się z miejsca, a w kilka minut siedział osłupiały i z przerażeniem widział, że szalał.
Taka to była śliczna ta wyfabrykowana piękność mimo fabrykacyi, mimo fałszu swego i nienaturalności, tak zdawała się pełną uczucia, gdy patrzała, patrzała umyślnie, paląc swą ofiarę, aby ją pożreć.
Po cichu coś mówiła do ojca, który się uśmiechał, z wpół otwartemi oczyma, a poglądała na Waltera. I oczy jej mówiły mu tak, że każde ich słowo wyraźnie rozumiał:
Kochaj bo mnie! Całe życie cierpiałeś, męczyłeś się, pracowałeś, czemubyś sobie choć na starość nie miał kupić tak ładnego jak ja cacka? Choćbym ja cię nie kochała, zawsze jestem śliczną zabawką, wartą twojego miliona. Mieniajmy się, ja ci dam siebie, ty mi dasz królowanie, pieniądz, świat, zabawę.
Oczy te nielitościwe a bezwstydne, wyzywały go na odpowiedź, a jeźli kiedy fascynacyą nazwać się godziło wzrok kobiety, wytężony na dobicie ofiary, to w tej chwili.
Idalia dochodziła tą mową niemą do bezwstydu, do niesłychanego zuchwalstwa, ojciec drzemiąc się uśmiechał, ona nie patrząc nań, jak w tęczę wpatrywała się w Waltera.
Kilka razy w początkach odwrócił oczy, chciał się porwać z kanapy, odejść, uciec — nie mógł.
Grzechotnik nie spuszczał zeń tego wejrzenia, które zawsze więcej mówi i przyrzeka, niż cały świat i życie całe dać może. Nareszcie, gdy stary zbladł i głowę na piersi pochylił, jak związany niewolnik, Idalia ulitowała się nad nim i obróciła się ku ojcu.
Walter korzystając z tej chwili, powstał z kanapy, chciał wyjść.
— Zostań pan — odezwała się Idalia, pewna siebie — pójdziemy razem z ojcem na herbatę — a tam się pan oświadczysz moim rodzicom.
— Jakto, pani?
— Tak jest, tam się pan moim rodzicom o mnie oświadczysz!
Podała mu rękę. — Zobaczysz pan, że tego żałować nie będziesz, ja chcę i muszę pójść za pana.
Walter stał zmieniony, drżący — widocznie złamany.
— Nie wyjdziesz pan ztąd, aż zamienim obrączki. Ja tak chcę!
Ostatnie słowa wymówiła śmiało, stanowczo, rozkazująco, Walter, jak wrosły w ziemię, nie ruszał się już. Skalski spał, córka powoli go rozbudziła.
— Ojcze idziemy na herbatę, kochany ojcze! doktór Walter przyszedł do nas i ma coś do pomówienia z tobą.
Aptekarz, jak całe życie nawykł był słuchać dzieci, tak i tym razem natychmiast się rozbudził, wstał i milczący, za Idalią, która podała rękę doktorowi, wsunął się do salonu, szukając miejsca, gdzieby mógł wygodnie usiąść i zdrzemnąć się. Roger był także w salonie. Mama stała przy samowarze.
— Niechże pan mówi!... Mamo (ozwała się Idalia), doktór Walter ma rodzicom coś do powiedzenia.
Zwróciła się ku zbladłemu towarzyszowi, ale Walter ust nie mógł otworzyć.
— Doktór Walter prosi rodziców o moją rękę.
Spojrzała na niego.
— Tak jest, odezwał się dziwnym, stłumionym głosem doktór, proszę o rękę panny Idalii.
Aptekarz zdziwiony uderzył w dłonie, Roger prawie z podziwu mowę stracił, matce imbryczek z rąk wypadł.
— Niechże nas rodzice pobłogosławią, dodała uśmiechając się.
A pocichuteńku sama do siebie dodała: La farce est jouée.
Dla dopełnienia tego obrazu to tylko jeszcze dodać należy, iż gdy po odejściu Waltera i długiej rozmowie z bratem i mamą, płaczącą ze szczęścia, (wśród której to rozmowy usnął aptekarz) piękna Idalia znalazła się sam na sam ze swą garderobianą, ulubioną panną Naramską, padła na fotel, śmiejąc się do rozpuku. Trzymała cygaretkę w ustach i śpiewając poczęła mówić do służącej:
— No wiesz Naramska?... winszuj mi... idę za mąż... wiesz za kogo? za tego starego, co aptekę kupił. Okropnie bogaty! Ale, żebyś wiedziała, com się nad nim napracowała! a, com się napracowała.... był z początku jak z kamienia... Dopiero go dziś wzięłam przebojem. A! żebyś była mnie zobaczyła! Ojciec był trochę niezdrów, zastałam go siedzącego przy nim. Myślę sobie: klęknę, niby u kolan ojca, ale tak do starego się obróciłam, żeby widział szyję i plecy... Ty sama mówisz, że mam tak śliczne plecy, jakich w życiu nie widziałaś.
— O! to prawda, panienko!
— Otóż, najprzód wychyliłam się bardzo zręcznie, niby przypadkiem przysunęłam się ku niemu. Spojrzę... siedzi jak kamień. Aż ja poczynam oczyma strzelać. Ojciec spał... Wlepiłam w niego oczy... a ty wiesz, jak ja patrzeć umiem!
— O! panienkaby umarłego wskrzesiła!
— Tak się też i stało, kończyła Idalia, to był człowiek umarły. Ale jakem poczęła... poczęła patrzeć, mówię ci, topniał jak wosk, miękł, słabł, a ja, bez litości, dobijałam, dobijałam! Dopiero...
— A ojciec?
— Ale ojciec teraz ciągle śpi.
— Dopiero jakem postrzegła, że go mam... Otóż to była sztuka! Wystaw sobie moją odwagę!... powiadam mu: Chodź pan i oświadcz się o mnie moim rodzicom.
— A, mój Boże! panienko kochana! zawołała Naramska, czyż to może być?! a gdyby był — odmówił?
— Ale ja już byłam pewną, że mi nie odmówi nic. Wzięłam go za rękę, zaprowadziłam do matki i — przy bracie, przy ojcu, oświadczył się, dałam mu pierścionek najuroczyściej w świecie. I powiem ci, pod sekretem, bo tego nikt nie wie, odprowadzając go, pocałowałam, ale tak, że tego pocałunku nie zapomni do śmierci.
— O, spodziewam się! taki stary dziad, śmiejąc się rzekła Naramska, a panienka jak różyczka!
— I jeszcze ci powiem, moja Naramska (tu westchnęła), żebyś ty wiedziała, jak jego piżmem słychać, jak trupa, ale ja mu każę używać paczuli.
Służąca spojrzała na pannę. Idalia już zapomniała o piżmie.
— Sprzedamy aptekę, musi kupić dom w Warszawie, zobaczysz, moja Naramska, jaki dom będę prowadzić! Madame la baronne de Walter, albo Walter de Walterstein, tak nawet ładniej a musi mi baronostwo kupić, gdzie zechcę, od tego nie ustąpię!
Liberya karmazynowa ze złotem, kamerdynerzy, strzelec! O, muszę mieć strzelca! Ślicznie wygląda przy powozie, a trzeba, żeby był ładny chłopiec!
Wiesz, że Roger się na mnie wścieka, zazdrości mi, bo mu się z hrabiankami nie udało! Roger nie ma energii!


ROZDZIAŁ IV.

Nazajutrz o godzinie dziesiątej z rana caluteńkie miasteczko wiedziało nowinę wielką, iż doktór Walter żeni się na pewno z panną Idalią Skalską. Wiele osób wieści tej nie dawało wiary. Zadziwiającem też było, że pogłoska o tem, jak gdyby naumyślnie i systematycznie rozniesioną została, by żadna ze stron umową związanych cofnąć się już nie mogła. Wrażenie w miasteczku było wielkie. Mylius właśnie miał wyjść, gdy mu to cyrulik jego przyniósł z największemi szczegółami, upewniając go, iż słyszał z własnych ust panny Naramskiej, a panna Naramska miała to od panny Idalii.
— A toćby stary chyba oszalał! zawołał Mylius, to nie może być! Żartował z nich chyba! Niechby się żenił zresztą z kim chciał, ale z Idalią... to sobie lepiej kamień uwiązać do szyi!
I porwawszy za kapelusz, doktór pobiegł wprost do dworku Manugiewiczów, ale drzwi zastał zamknięte. Stara kucharka, Kazimira, zaręczyła doktorowi, iż pan wyszedł bardzo rano i nie powiedział nawet, kiedy powróci.
Doktór cofnął się zamyślony. Tymczasem kogo spotkał, każdy mu wiadomość tę potwierdzał, że ją słyszał, to z ust Rogera, to od pani Skalskiej.
Znudzony tem Mylius, poszedł sam do apteki. Skalski stary siedział w fotelu nad papierami jakiemiś, ale drzemał.
Przywitał doktora uśmiechem mdłym, spokojnym, radości na jego twarzy wielkiej widać nie było.
— Kochany Skalski, odezwał się Mylius, klepiąc go po ramieniu, cóż to po mieście gadają, że pannę Idalię wydajecie za starego?
— A, podobno... wychodzi, tak, wychodzi za niego, bo ma milion, rzekł Skalski.
— Jakże, sama chciała?
— Zdaje się, że ona chciała... i on zechciał i potem... nie pamiętam... jakoś się oświadczyli... i tego... to ci tam moja żona powie.
Doktór nie pytał więcej, poszedł do pani Skalskiej, która z wielkiej radości płacząc, cały ranek jeszcze miała oczy czerwone.
— Czy to prawda, pani dobrodziejko?
— Ale prawda, prawda, odezwała się, głaszcząc Finetkę, która na doktora szczekała, a, powiadam ci, to jest geniusz ta Idalka! Ona stworzona na królowę! Jak sobie co powie, to musi dopełnić. Przyznaję się mój doktorze, że kiedy mi mówiła o tym projekcie z początku, no, nie chciałam się sprzeciwiać, ale jej nie wierzyłam. Tymczasem, wczoraj przyprowadziła starego, kazała mu się oświadczyć. Powiadam ci, jak baranek.
Jejmość złożyła ręce.
— Powiadam ci, doktorze, to było zawsze dziecko cudowne, ja nie wiem z kogo ona to wzięła, bo nie ze mnie i nie z ojca, proszę cię. Już Roger bardzo miły i dystyngowany chłopiec, wszyscy mu to przyznają, ale Idalia? Mówię ci, że on sam tego nie pojmuje, jak ona do tego doszła, ani ojciec, ani ja bo to wyraźnie cud! A to człowiek niezmiernie bogaty!
Mylius głową potrząsał.
— To tylko źle, że go nikt nie zna, a choć się zdaje i uczony i rozumny, od czasu, jak się na takie... (chciał powiedzieć szaleństwo, ale się wstrzymał) małżeństwo odważył, zaczynam powątpiewać o nim.
— Ale mój doktorze, przerwała aptekarzowa.
— Ale moja dobrodziejko, to starzec, a to wcielony szatanik ta wasza córka!
Aptekarzowa zaczęła się śmiać, a Finetka szczekać i tak skończyła się rozmowa.
Gdy nudzący się śmiertelnie Walek Luziński przyszedł na kawę do pani Pauze, która niewiele już rachowała na niego, ale jednak wypuścić go jeszcze nie chciała, poczęstowano go obiegającą po mieście wiadomością. Walek kochał się był niegdyś w pięknej Idzi, szydersko też, ironicznie, okrutnie począł sobie drwinkować z tego małżeństwa. Ubodło go i to, że Walter mu dawniej okazywał wiele przyjaźni, a lękał się, by wpływ nieprzyjaciółki (za taką uważał Idalię) nie odjął mu jej, słowem, nie rad był i zdziwiony, a pocieszał się szyderstwem, którego staremu nie skąpił.
Po wypiciu rannej kawy u pani Pauze, która w różnych formach podawała mu naukę moralną, przyjmowana przezeń bardzo obojętnie, Luziński nie mając co robić, nie lubiąc pracować, głowę mając zajętą świetną swą przyszłością, przez której pryzmat patrzał już na życie, włóczył się najczęściej po miasteczku bez celu, tłómacząc się przed sobą, że zbiera obrazy i szuka myśli.
W jednej z tych przechadzek, (właśnie tego dnia, gdy gruchnęła wiadomość o oświadczeniu się doktora Waltera), Luziński zabłądził na ciasną uliczkę, niedaleko klasztoru księży Reformatów.
Była ona jedną z najcichszych w miasteczku, część jej zajmował długi, wysoki, stary mur opasujący ogród klasztorny, po za który zwieszały się pokrzywione lip i kasztanów gałęzie, dalej stały dworki i domki rzemieślnicze w ogródkach zielonych, jak w kwiatów koszykach posadzone. Niewiele z nich przypierały do ulicy, część większa usunięta głębiej, dawnym obyczajem miała przed oknami ogródki malw, wybujałych irysów i tych przyswojonych nam roślin, co raz wsadzone w ziemię, już żadnego niepotrzebują starania.
Choć w rynku miasteczka było dosyć gwarno, a w innych jego częściach ludzie się snuli, tu oprócz kilku gromadek dzieci, bawiących się w piasku i szczebioczących na wyprzodki z wróblami reformackiego ogrodu, nie było nikogo. Drzwi dworków stały otworem, nad niektóremi skromna deszczułka oznajmywała o ubogim rzemieślniku.
Luziński puścił się tą ciszą, chcąc wyjść za miasteczko, kusiła go chata stara, w której miał rodzinę, co go przyjąć nie chciała i do której on sam przyznać się nie miał ochoty. Z daleka myślał spojrzeć na rozwalone domostwo, które było jego ojca kolebką. Słowa Waltera, który miał znać ojca Walka, teraz mu go jakoś więcej jeszcze przypominały.
Z wzrokiem roztargnionym sunął się pod murem młody chłopak, gdy obrazek dość oryginalny, a dla artysty pożądany, zatrzymał jego oko, oko wstrzymało kroki, stanął. W istocie rzadko podobny, stworzony wypadkiem jakimś, obrazek tak artystycznie pełny i tak niezwyczajny, przechodniom się nastręczy.
Naprzeciwko muru ogrodu klasztornego, stał dosyć porządny dworek, nowszy od swych sąsiadów, zbliżony więcej do ulicy i ledwie od niej oddzielony wązkim pasem, zajętym gęstemi bzami. Z za ich gałęzi tu i owdzie wysuwały się wybujałe malwy, postrojone w wiązanki kwiatów różowych. Gałęzie i kwiaty obejmowały tak szczelnie szerokie drzwi dworku, jakby je niemi umyślnie umajono. Nad temi drzwiami deska biała, bez napisu, miała niezgrabnie namalowaną trumnę. I przez otwarte drzwi widać było wielki skład gotowych trumien, różnej barwy i rozmiarów, które się napraszały, wysuwając zalotnie ku ulicy...
Były przeróżne, począwszy od małych, niebiesko malowanych, z białemi krzyżykami, dla dzieci, (tyle ich umiera!), aż do politurowanych z antabami świecącemi, dla ludzi, co zasłużyli sobie na wygodne i trwałe pomieszczenie po — najdłuższem życiu, (forma prawna).
Ale cóżby tak dziwnego było w trumnach, gdyby przy nich nie grało właśnie życie wiosenne, nie tylko gałęzi zielonych, ale zieleńszej i świeższej nad nie młodości?!
Na jednej z tych trumien, wysoko dosyć postawionej, siedziała z nóżkami zwieszonemi w powietrzu, dzieweczka śliczna i śpiewała piosenkę półgłosem. Na głowie miała tylko co znać uwity wianuszek z bławatków, na piersiach pstro-żółtą chustynkę, pokrywającą koszulę i spódniczkę siną w paseczki, jaką nosi lud ubogi. Wianek sinych bławatków, ślicznie się odbijał na złocistych jej, starannie uczesanych włoskach, spadających dwiema długiemi kosami na plecy. W rękach trzymała pończoszkę i przerabiała paluszkami prędko, myśląc widocznie o czem innem, aby ciszę nudną rozerwać. Twarzyczkę miała ładną, o rysach drobnych, o usteczkach małych, o niebieskich oczkach, wesoluchną, uśmiechniętą, podobną do aniołków na obrazach, które nucąc chwałę Bogu, ani się troszczyć o nic, ani myśleć też o niczem nie potrzebują.
U nóg śpiewającej dziewczynki, wiórami i trzaskami od trumien, bawiło się kilkoletnie dziecko, siostrzyczka, koło której siedział młody psiak naiwny, niekiedy nogą zaczepiając towarzysza do wspólnej zabawy.
Światło przez gałęzie krzewów i otwór drzwi, przekradało się pasami i padało dziwnie ozłacając miejscami śliczny obrazek. Dziewczę złotowłose było w cieniu, a pies i dzieciak w świetle i blasku.
Luziński jako poeta, uderzony został kontrastem tych trumien i młodości, życia i śmierci, światła i cieni, a instynkt artystyczny, choć niewiele rozwinięty, wskazywał mu piękność tej kompozycyi Bożej, pełnej myśli głębokiej; choć tak na pozór prostej i zwyczajnej. Z myślą tą spotyka się sto razy na dzień, ale ona rzadko tak się wdzięcznie i wyrazisto maluje. Tu forma podnosiła ją i czyniła potężniejszą.
Walek stanął, dziewczę, którego nóżki zwieszone chodziły w takt śpiewu, nuciło piosenkę z głową spuszczoną, zadumane. Nagle poczuło, (bo się to czuje), że na nie ktoś patrzeć musi, podniosło oczy i rozśmiało się naiwnie, serdecznie patrząc na Walka, który stał jak przykuty, a patrzał jak oczarowany.
Nikogo więcej ani przy dworku, ani w oknach tego widać nie było, dziewczę to spuściło oczy na pończochę, to znów je podniosło na przechodnia i śmiało mu się z wdziękiem niewinności anielskiej.
Nie umiał mu się oprzeć Luziński i powoli skradając się przystąpił do płotu, wstąpił na kamienie wiodące ku drzwiom, wreszcie posunął się aż do progu.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór paniczowi! Czy jegomość może co potrzebuje? My mamy co tylko najlepszego jest w mieście. Wskazała ręką na trumny, widocznie chciało się jej rozgadać. — Proszę panicza, są politurowane, są dębowe naturalne, a wszystkie z suchego drzewa, doskonałe, mocne i tatko tak robi, że się do każdego miary nadają. Jest, proszę panicza trzy miary. Nie uwierzy panicz, jaki człowiek się robi długi po śmierci.
— Wam że tu nie smutno siedzieć w tych trumnach?
— A nie, proszę panicza! A czego ma być smutno? Wiele ja razy spałam w wielkiej trumnie, bardzo wygodnie, jak w czółenku! My tu wszyscy do tego przywykliśmy, bo czegóż się to bać, wszak śmierć zawsze musi przyjść, czy się jej człowiek lęka czy nie?...
— Ale tak na nią ciągle patrzeć, smutno.
— Nie, proszę panicza, odpowiedziała dziewczynka, bo się człowiek oswoi i potem na to patrzy, jak na drzewo. Mnie tylko czasem żal tatka roboty, bo co on się napracuje, żeby to porządnie, ładnie wyglądało, a postawią na kilka godzin na katafalku i jeszcze jeźli postawią, no, to choć nie tak prędko zniszczeje, a jak do wilgotnej ziemi, zaraz zacznie gnić. Czy panicz tutejszy? — spytała dziewczyna.
— A jakże! urodziłem się tu i najczęściej mieszkam.
— A ja panicza nigdy nawet w kościele nie widziałam!
— Ani ja was, odparł Luziński, jakoś ujęty prostotą dzieweczki i wdziękiem świeżej twarzyczki. Czy macie więcej rodziny?
— Jest tylko tatko i dwóch czy trzech czeladzi, co przychodzą, matka nam umarła, o! już pięć lat będzie temu, bardzo nam bez niej źle! Tatko cały dzień pracuje, a ja siedzę w sklepie, bo nie można wiedzieć kiedy kto czego zapotrzebuje, a zawsze pilno, pilno... Tych biednych umarłych toby się radzi z domu pozbyć jednej godziny. Nas tylko dwoje, siostrzyczka Teklusia i ja.
— A wam na imię? — spytał Walek.
— Mnie proszę panicza? Karolina na chrzcie świętym, ale jak byłam mała, nieboszczka matka mnie przezwała Linką i teraz się oduczyć tego nie mogą, choć wyrosłam. Napróżno ja im mówię, że to do niczego niepodobne, jużbym wolała Karolkę, czy co! Jak chodziłam do szkółki, do sióstr miłosierdzia, to mnie dobre siostry pieszcząc nazywały też Karolką, nie tą Linką, z pozwoleniem, jak pieska.
— Ale to ładne imię?
— E! nie! odparła potrząsając główką dziewczynka, kto gdzie widział Linkę?! Ludzie się śmieją, a mnie się przypomina lin, tłusta, brzydka ryba, ja rybą być nie chcę.
Walek się uśmiechnął.
— Pan szedł tak sobie na przechadzkę? A! jaki pan szczęśliwy, że tak sobie chodzić może, a ja muszę siedzieć do nocy na jednem miejscu.
Westchnęła biedna.
— Przecież cię czasem uwolnią, moja panienko?
— Nie, nigdy! — rzekła smutnie, wpatrując się w pończochę, chyba rzadko w święto, lub niedzielę i to nie do Fary, ale tu do Reformatów, gdzie zapewne pan Bóg ten sam, ale same stare dziady.
Walek się począł śmiać, ona także.
— Co panicz tak stoi? gdyby się nie obawiał siąść na trumnie, tobym prosiła. W rogu stoi mocna dębowa. To cała historya, proszę panicza, ta dębowa trumna ogromna, już ona tu ze cztery lata odpoczywa, a nikomu się nie przygodzi. Zamówił ją był sobie rzeźnik, nieboszczyk Rafał Sumirka, nawet za nią tatkowi dał zadatek, a domagał się, żeby drzewo było doskonałe. Tymczasem gdy umarł biedny człowiek, familia takiej drogiej trumny brać nie chciała i pochowali go w sosnowej, prostej, a ta się została. I nie wiem jak długo stać będzie, bo bardzo duża, a teraz ludzie maleńcy.
I śmiała się, mówiąc to, jakby prawiła o kwiatkach; — Walek stał, słuchał i ujęty był niezmiernie poetyczną stroną tego szczebiotania wśród trumien. — Linka popatrzała na niego i westchnęła, z natury widać była szczebiotką, a długie milczenie jeszcze jej rozmowę tę czyniło milszą.
— Czy pan wiesz dla czego ja się panu uśmiechnęłam?
— Boście może znudzeni byli milcząc długo, a nie widząc nikogo.
— Ale nie, przerwało dziewczę, o! nie! tylko że mi twarz wasza, pańska chciałam powiedzieć — tak strasznie matunię przepomniała, jakbyście byli jej bratem.
Walek pobladł, ale się uśmiechał niby.
— A któż była wasza matka? spytał głosem stłumionym.
— O! proszę panicza! zaczęło dziewczę, zwracając główkę ku niemu — moja matka była bardzo poczciwego i dobrego rodu, tylko że — nieszczęśliwego. Z domu była Luzińska.
Walek drgnął, ale nie chciał nic dać poznać po sobie — milczał.
— Z tych Luzińskich co jeszcze ich uboga chata nad groblą stoi i co to — tak mówią, ja nie wiem — jeden z nich zabił kogoś w Turowie.
Młody chłopak spuścił głowę, zimno mu się zrobiło.
— Ale jak pan moją matkę przypomina!
Nie było wątpliwości, że córka stolarza, który robił trumny, była mu krewną, ta wiadomość i ostudziła go i przeraziła, ale ładne oczki dziewczęcia wabiły; a całe to położenie dziwaczne chorobliwej fantazyi dogadzało. Ta sama złotowłosa dzieweczka z całą swą wdzięczną prostotą i naiwnością, wcale by go nie zajęła, gdyby ją był spotkał w ulicy ze dzbanuszkiem wody. Tu wszystko składało się na balladę. Walkowi zdawało się, że samo przeznaczenie snuje mu do arcydzieł wątek, ale do nich wszędzie są wątki, tylko mistrzów nie ma.
Patrzał więc sparty o uszak na Linkę, która robiła pończoszkę, rada była gościowi i bawiła razem jego i siebie z wielką ochotą rozbawienia obojga.
— Ot, mówiliśmy o trumnach, dodała, skręcając główką, powiem panu jeszcze bardzo ciekawą historyę szewca. Pan go pewnie zna, nazywa się Siedlecki, a ma domek na Międzyrzeckiej ulicy. Otóż ten Siedlecki ma, mówią, bardzo złą żonę, która się strasznie boi śmierci i każdej rzeczy co ją przypomina. Temu będzie lat kilka, pokłócili się z sobą okropnie, mało do bitwy nie przyszło. Siedlecki nie wiedząc czem żonie dokuczyć, powiedział jej: — Ty mnie do grobu wprowadzisz! żebyś o tem nie zapomniała, każę trumnę sobie zrobić zawczasu i będę w niej tu spał w izbie. A nie były to żarty, przybiegł zdyszany do tatka: — Rób mi trumnę, mówi. Tatko mu perswadował na co śmierć kusić — ale nie i nie, rób mi trumnę. Musieli mu zrobić i zanieśli, nasłał sobie w niej pościel, żona z domu uciekła zrazu, potem przyszła, płakała, kłócili się, ale Siedlecki trumnę zostawił. Tak się to zapomniało, aż w rok czy półtora, przychodzi do ojca znowu. — A! żeby cię! powiada, ot toś mi dobrą zrobił trumnę, kiedy do dwóch lat niewytrzymała, toż to się spękało w niwecz i rozpadło. Tatko mu na to, że się trumny nie do spania robią, ale koniec końcem, kazał zrobić nową i ta od dwóch lat poszła na nic, teraz już śpi w trzeciej, a ojciec powiada, że mu pewnie chyba czwartą robić będzie.
Linka się śmiała, aż wianuszek z bławatków osunął się na czoło, zdjęła go, poprawiła, przejrzała się w złomku zwierciadełka, które wisiało w kątku nad trumną dębową i zaczęła śpiewać a oczkami śmiać się.
Walek choćby był chciał patrzeć na nią dłużej, czuł, że odejść potrzeba, ukłonił się jej ładnie i poszedł. Poszedł ulicą zwolna, a oglądał się coraz i ona na niego i nim drzewa zakryły drzwi dworku, uśmiechali się sobie, jak starzy dobrzy przyjaciele.
Walek powlókł się dalej, niemal zawstydzony, przypomniał hrabiankę, swą wielkość przyszłą i tę kuzynkę bosą, sam dziwił się sobie, że takie stworzonko Boże, mogło na nim uczynić wrażenie.
Rozum się sprzeciwiał, serce czuło, że obraz Linki w niem zostanie.
Luziński nawet przypomniał sobie z tego powodu, że wszyscy wielcy geniusze, począwszy od lorda Byrona, sławili się bałamuctwem, że należało do atrybucyi poety kochać się w istotach najsprzeczniejszych, a nawet najmniej miłości godnych. Linka była śliczna, młodziuchna, trochę kuzynka, szczebiotka naiwna i siedziała na trumnach.
— Wielkiego grzechu w tem nie ma, że się trochę z nią pobałamucę, ona z tego będzie bardzo szczęśliwą, a ja się ubawię!
Sumienie bardzo posłuszne, skłoniło się ukazać mu to w jak najniewinniejszem świetle, choć fantazya rozbujała, doprowadzała zawczasu całą historyę tę do najostateczniejszego kresu.
W balladzie, którą osnął na tym tekście, jasnowłosa dziewczynka topiła się w stawie, białe jej ciało wypływało wśród rozkwitłych grzybieni białych (nymphea) i ojciec siwowłosy składał je w wyciosanej, a łzami polanej trumience.
Nic okrutniejszego, wierzcie mi, nad poetę, byle mógł poemat odkopać, gotów otworzyć grób...


ROZDZIAŁ V.

Ze wszystkich licznych bohaterów powieści naszej, najnieszczęśliwszym pono był o te czasy, baron (in partibus) Roger von Skalski... Ojciec nic nie czuł już, matka rozpływała się we łzach nad córką, panna Idalia marzyła, jak w przededniu miodowych miesięcy się marzy. Roger choć wkrótce miał być dziedzicem Paprotyna, gdyż wymógł na ojcu, aby majątek kupiony był na jego imię — chodził kwaśny i podraźniony.
W istocie oddawna zamierzał pochwycić jedną z hrabianek, było to jego marzeniem, wykonanie zdawało mu się łatwe, tymczasem sprawa ta nie szła, a miał poszlaki, że baron i ktoś drugi, już go tam uprzedzili. Brakło mu nawet sposobu przyczepienia się do Turowa. Inne partye w sąsiedztwie nie zdawały mu się wcale stosowne.
Szczególniejszą niechęć czuł do tego przybysza, barona Helmolda, jako do kogoś, co mu wydarł z przed nosa jego najprawowitszą własność. Ale gdyby był nawet szukał i wymyśleć chciał zemstę okrutną, nie byłby znalazł lepszej nad tę, która mu się nastręczyła przypadkiem.
Widzieliśmy już, z jaką wdzięcznością przyjęte były pierwsze Rogera odwiedziny w cukierni J. B. Gorconiego. Od tej chwili, właściciel tego instytutu kłaniał się nizko Rogerowi, a syn aptekarza, odbierając oznaki poszanowania, nie pozostał nieczułym na nie. Wiedzieć należy, iż Gorconi, jakkolwiek cudzoziemiec, wrósł był już w stosunki miejscowe i słynął z tego, że wiedział o wszystkiem co się działo o dziesięć mil na około.
Niepotrzebował też utrzymywać dzienników w cukierni, bo gości zabawiał kroniką prowincyonalną, tak faktów pełną, iż żaden kronikarz by mu nie sprostał. Zwykle stawał przed konsumatorem, opierał się o swe biuro, zakładał nogę na nogę, ręce na żołądku z wielką gracyą łączył w całość udatną i gdy usta różowe otworzył, płynęła z nich struga złota plotek, jak z rogu obfitości. Tego dnia właśnie miał szczęście przyjmować Rogera i uczcił go gazetą z największem staraniem zredagowaną.
Roger słuchał. Potrąciło się coś o barona Helmolda.
— Ja znam tego barona z Galicyi i słyszałem od sekretarza pocztmistrza, że pojechał do Drycza i Wilczego-brodu, a pan dobrodziej wie kto mieszka w Dryczu? i w Wilczym-brodzie?
— Nie, tak dalece nie wiem.
— W Dryczu, panie dobrodzieju, mówił J. B. Gorconi, zamieszkuje starościna Horska, stryjeczna jakaś babka pana Barona, to nic, bo z tej babki panie dobrodzieju, święconego dla barona nie będzie.
Gorconi uśmiechając się poprawił beret, koncept mu się udał.
— Ale rodzona siostra starościnej, a zatem również przypadająca babką jakąś baronowi, młodsza od pierwszej o lat piętnaście, panna Cześnikiewiczówna Zabrzeska, jest dziedziczką Wilczego-brodu z przyległościami. Jest-to najmajętniejsza osoba na całą okolicę, panna milionowa, ale do pięćdziesiątówki zbliżona, dziwaczka.
Otóż całe podobno rachuby i zabiegi rodziny, obracają się około Wilczego-brodu.
Skalski słuchał uważnie.
— Pan dobrodziej i nie widział i nie słyszał o pannie Cześnikiewiczównie? zapytał cukiernik.
— Nie przypominam sobie.
— Ale to panie dobrodzieju, jest osoba do drukowanej książki, tak osobliwa. Najprzód ja miałem honor ją widzieć, choć blizka pięćdziesiątówki, niech pan sobie nie wyobraża, ażeby była albo stara albo brzydka.
Była to swojego czasu nadzwyczajna piękność, a dziś jest osoba jeszcze bardzo, bardzo przystojna, wyglądająca młodo, nieco trochę może za otyła, rumiana, ale zęby śliczne, postawa pańska majestatyczna, królowa panie.
Imię jej, panie dobrodzieju, także nie pospolite, może być, że od Św. Floryana, ale ją zawsze nazywali Cześnikiewiczówną Florą. Co pan chce! bogini kwiatów.
Szczęśliwym składem okoliczności, gdy niemal cała familia traciła, panna Flora, brała tyle sukcessyj, że majątek jej urósł do nadzwyczajnych rozmiarów. Jam go tam nie liczył, ale ludzie mówią, ze ma kilka milionów.
Roger się mocno zajmować zaczynał opowiadaniem.
— Ale dla czegóż za mąż nie poszła?
— Otóż to jest tajemnicą niepojętą, bo się o nią nawet książęta starali, ale panna dumna, grymasiła, posądzała, że chciano ją brać dla pieniędzy, zrażała, była ostrą umyślnie i ot tak z roku na rok powoli dojechała do pięćdziesiątówki i teraz cygaro pali, sama rządzi, a despotycznie! o! i ani myśli już o mężu.
Mówiono tam, dodał po cichu Gorconi, rożnie, różnie, jakoby tam i kilka romansików było nawet z grawaminami, ale to mogą być bajki. To pewna, że już chyba nie pójdzie za mąż, a familia koło niej tańcuje panie, jak Dawid przed arką.
Tyle było słów pana J. B. Gorconiego, ale one nie padły na rolę niepłodną — wziął je do serca pan Roger Skalski.
— A toby była doskonała historya, żebym ja mógł ją poznać i... Co mi tam lat pięćdziesiąt. Idalia chce iść za tego starca, bez familii, bez dystynkcyi, a tu wszystko jest. Tylko jak?
Jak? W istocie zahaczyło się całe to zuchwałe przedsięwzięcie na tem okropnem: jak?
Roger nie miał fantazyi żywej i środków wyszukać było mu trudno, ale wieczorem, zwierzył się po cichu Idalii. Nie uznawał jej wyższości nad sobą, wszakże kobiecym tym rozumkiem nie gardził.
Idalia paląc cygaretę, słuchała go z uwagą.
— Ha! rzekła po namyśle, myśl jest dobra, ale do wykonania trudna. Wszystkie środki dawniej używane, złamane koło, wywrócony powóz, zbłąkany podróżny, zużyły się do szczętu. Romanse wydały sekret, nikt teraz nie uwierzy w żaden przypadek podobny.
Pojechać tak wprost do starej panny, debut en blanc, niepodobna.
Ale czy nie będzie to graniczyć czasem z Paprotynem? bo to w jednej stronie.
Roger nie wiedział o tem, gorączkowo wszakże zbiegł po inwentarz i mappę. Są fatalizmy! Las Paprotyński stykał się z puszczą, należącą do Wilczo-brodzkiego klucza!
Idalia i Roger plasnęli w ręce, brat ja ucałował.
— Cicho! na miłość Bożą! cicho! nikomu słowa. Jutro jadę do Paprotyna, zabieram lokaja, tualetę, powóz i jako sąsiad, mam zupełne prawo zaprezentować się w Wilczym-brodzie.
Zatarł ręce i podniósł oczy do góry.
— O fortuno! sprzyjaj mi! zawołał. Toby dopiero był dobry figiel temu gołemu baronowi zmieść sukcessyę taką.
— Ale cóż mówią o pannie?
Roger powtórzył co słyszał od Gorconiego.
— Tu idzie o to, aby się ożenić — przerwała Idalia, a potem od czegóż rozum? zręczność? młodość? gdybyś sobie rady nie dał, gardziłabym tobą.
— Ale nikomu nic.
— Ani słowa...
Przyszłemu dziedzicowi Paprotyna nie było nic łatwiejszego, jak nazajutrz wybrać się, wyjechać i dobre wziąwszy konie pocztowe, w nocy stanąć na miejscu. Ponieważ dawny dzierżawca dwór jeszcze do marca miał zajmować, dziedzic miał mieszkanie w oficynie i tu się zainstallował; ale nowy nabywca już tu znalazł dwór, usłużnych ludzi i przyjęcie wielce uprzejme. Stawił się choć nocą leśniczy, który równie dobrze znał ostępy i knieje, jak sąsiedztwo. Nie chcąc się wydać ze swą niecierpliwością, pan Roger zamówił go na jutro do objazdu granic. Przytem rozmowa sama przez się musiała wpaść na Cześnikiewiczownę Florę.
Dzień następny był piękny, ale już nieco jesienny, stary leśniczy postarał się o konia, wyjechali po śniadaniu. Roger bardzo troskliwie badał granice, choć mu o nie wcale nie chodziło.
Stanęli u starego dębu, oznaczonego krzyżem.
— Tu jaśnie panie, odezwał się officyalista, styka się ziemia jaśnie pańska z ziemią jaśnie panny Cześnikiewiczównej i granica idzie wyschłem łożyskiem wodocieczy, aż do trzech kopców na Kudaszowej dolinie, ztamtąd...
— A! panny Cześnikiewiczównej z Wilczego-brodu? spytał Roger.
— Tak, jaśnie panie, z Wilczego-brodu.
— Daleko to ztąd?
— Niby ztąd, jaśnie panie, będzie mila, a niby ze dworu będzie w koło z półtorej.
— Czy nie ma kwestyi o granicę?
— A gdzieby kwestyi nie było! jest i nawet twarda do zgryzienia, z powodu, że są dwie wodociecze równoległe, obie wyschłe, niby jedna, która jaśnie panu służy i niby druga, którąby chciała panna rewindykować.
— Ja nie cierpię spornych gruntów i myślę to załatwić, pojadę do Wilczego-brodu.
Leśniczy się uśmiechnął.
— Co się tyczy niby pojednania, rzekł, to dla czegoż nie, ale żeby to się na co zdało, proszę jaśnie pana, to darmo sobie pochlebiać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jaśnie panna Cześnikiewiczówna... z przeproszeniem, bez urazy, ale to jest Herod baba.
— Oho! rozśmiał się Roger.
— Ona sama konno granice objeżdża, albo się kałamaszką powozi, pilnuje, procesuje się i nie ustąpi panie nikomu.
— Cóż to, stara już?
— Żeby stara, nie powiem, odparł leśniczy, a żeby młoda, także trudno przyznać. Jakem ja tu nastał, była taka sama jak jest, a temu lat piętnaście, troszyneczkę niby wąsów dostała, ale ją to nie szpeci. Osoba wielce poważna, tylko niby, jaśnie panie, nie kobieta!
Roger się uśmiechnął.
— Zrobi się co, czy nie, zawsze mi wypada tam być i spróbować.
— A zapewne, proszę jaśnie pana, korona z głowy nie spadnie i dla samej ciekawości warto, żeby widzieć dwór w Wilczym-brodzie, bo taki drugi bodaj czy się znaleźć uda.
— A cóż tam tak osobliwego?
— Wszystko, jaśnie panie, rzekł leśniczy, niby począwszy od dziedziczki, aż do księdza kapelana.
— Cóż to za kapelan?
— Kapelan, panie... kto jego wie?! podobno z Egiptu, czy z jakiejś ziemi zakazanej, ale jak mszę mówi, to takim językiem, że nie wiem, czy go sam Pan Bóg zrozumieć może.
Ponieważ nie wypadało zbytnio wypytywać, Roger zamilkł, obiecywał sobie zresztą naocznie zobaczyć dwór panny Cześnikiewiczównej. Jakoż nazajutrz tam pojechał.
Z powierzchowności Wilczy-bród nie zwiastował się bardzo wspaniale, odznaczał się tylko niezmierną rozciągłością budowli, nie bardzo systematycznie poustawianych. Wśród starych drzew, ulic, klombów, budowli różnych więcej było dwa razy, niż się zdawało potrzeba. Sam dwór nizki, drewniany w części, murowany kawałkami, widocznie stawiany i przestawiany różnemi czasy, różnego smaku próbki pomięszane przedstawiał: gotyk, kolumny greckie, fantazyjne arkady i kształty wreszcie, przez żadną architekturę nie uznane, będące niedojrzałym płodem miejscowych, ciesielskich i mularskich geniuszów.
Wśród tego labiryntu przybudówek, galeryek, ganków, kręcił się liczny dwór różnobarwny.
Naprzeciw gościa wyszedł mężczyzna stary, w taratatce, niby marszałek dworu. P. Roger oddał mu swój bilet i oświadczył, że jako sąsiad i nabywca Paprotyna chce pannie Cześnikiewiczównie złożyć razem uszanowanie i pomówić z nią o granicy.
Marszałek przyjął to z ukłonem i wprowadziwszy go do salonu na dole, sam poszedł do pani.
Roger miał czas się obejrzeć w ogromnym, a wcale osobliwym pokoju, a raczej sali, w której go posadzono. Widocznie zrobioną była ze dwóch dużych salonów, gdyż w pośrodku zostawiono dwa słupy, zamaskowawszy je bluszczami.
W obu pełno było sprzętów, obrazów, starych i pięknych pamiątek, kosztowności, etażerek, fraszek wyszukanych, maleńkich kanapek, sofek, podnóżków i poduszek.
Trudno było miejscami przecisnąć się wśród tego natłoku wygódek, czyniących salon niewygodnym.
Długa chwila minęła, nim drzwi jedne boczne otwarły się i weszła niemi, w czarnej sukni pod szyję, osoba niemłoda, słusznego wzrostu, barczysta, z postawą dumną i energiczną, z głową odkrytą, chociaż nie było na niej zbytku włosów, ani sztuką się starano ich brak nagrodzić. W wyrazie twarzy, którą przyozdabiał maleńki podbródek, nieco sfatygowany, znać było osobę nawykłą do rozkazywania, panowania i posłusznych tylko ludzi. Nie była ona wcale brzydką, rysy miała nader regularne, oko piękne, usta drobne, wdzięk pewien niezwyczajny może, ale artystyczny, mało wszakże obudzała sympatyi i wcale się o nią nie zdawała starać.
Jednym rzutem oka Roger zrozumiał kobietę i trudność szalonego zadania swego, którego w pierwszej chwili nawet już gotów się był wyrzec. Spojrzawszy na nią przekonał się, że opanować ją było niepodobieństwem. Panna Flora patrzała na świat jakby już dla niej żadnych nie miał zagadek i żadnych złudzeń, stąpała po ziemi nogą pewną, nie myśląc wcale próbować chodzić po obłokach.
Gdy pan Skalski się przedstawiał, grzecznie, ale zimno kiwnęła mu głową, wskazała siedzenie i przemówiły głosem tak stanowczym, tak realistycznym (jeźli się wyrazić godzi w ten sposób), iż na panu Rogerze uczyniła niemal wrażenie przebranego mężczyzny.
Mimo niewieściego wdzięku twarzy, miała w istocie więcej może męzkiej natury, niż kobiecej, a życie i obyczaj jeszcze ją wydatniej rozwinęły.
— Pan to więc jesteś nowym dziedzicem Paprotyna? odezwała się, bębniąc tłustemi paluszkami po stoliku, był czas, że ja sama miałam myśl go nabyć, potem się to jakoś inaczej złożyło. Majątek zdaje się dobry, ale potrzebuje pracy wiele, dozoru i nakładu. Dla mnie by z tem było za ciężko, mam i tak dosyć kłopotu z memi dobrami, a kobiecie temu wydołać trudno.
— Czy pan gospodarz? — spytała po chwili.
Roger i nie miał wcale miny gospodarza i za niewłaściwe jakoś uważał chwalić się hreczkosiejstwem, rzekł więc z uśmieszkiem:
— O nie! pani dobrodziejko, część życia większą spędziłem po miastach, długi czas byłem na studyach w uniwersytetach niemieckich.
— No! to panu nie zazdroszczę nabycia, rzekła panna Flora, pan tu niewymieszkasz, a gospodarstwo bez gospodarza na nic.
— Dlaczegóżbym nie mógł tu wymieszkać? — odparł Roger, znajdę sąsiedztwo, będę miał polowanie, książki.
— Tak polowanie, książki, ale nie sąsiedztwo, przerwała gospodyni, bo my tu żyjemy każdy sobie. Ja nikogo nie przyjmuję, inni nie wiele osób i rzadko.
To mówiąc, wzięła ze stołu ogromną, pełną cygar cygarnicę i podała ją Rogerowi, który zdziwiony zawahał się, czy ma przyjąć ofiarę.
— Pal pan, ja także palić będę, bardzo proszę. Jestem stara panna i nie potrzebuję się żenować, ni faire la petite bouche...
Roger przyjął cygaro, było doskonałe hawańskie.
Spojrzał na stolik, tu leżeli Montalembert, O. Gratry, Dupanloup, a nawet J. de Maistre...
Oświeciło go to nieco, ale onieśmieliło jeszcze bardziej.
Wejrzenie na stół nie uszło oka gospodyni.
— Książki, to pewnie panu znane? — spytała, ale zapewne też i nie tak miłe jak mnie. Panowie wszyscy jesteście filozofowie, wychodząc z tych uniwersytetów, protestanckich, hegliści, szellingiści.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć, w istocie choć chodził w Berlinie na uniwersytet, choć o mało nie został doktorem, tak te kwestye nie wiele go obchodziły, iż gotów się był pisać na cokolwiek bądź, byle nie dysputować.
— Przyznam się pani, rzekł, iż ja nie zostałem, heglistą, bom do filozofii nie czuł powołania.
— To wielkie szczęście, zawsze pan coś ze spuścizny domowej ocalił, dodała gospodyni puszczając kłąb dymu, c’est autant de gagné. Ale indyferentyzm gorszy może od filozofizmu.
Roger zakłopotany obrotem rozmowy, zabierał się kaszlnąć i rzucić nieznaczące słowo, gdy marszałek dworu wszedł, a za nim słudzy z przyrządami do herbaty.
— Czy jaśnie pani nie kazałaby się wstrzymać z herbatą dla gości z Drycza, bo widać landarę na grobli?
Roger chciał wstać i pożegnać już, nie myśląc się nudzić nadaremnie, ale gospodyni nakazująco prosiła go, żeby pozostał.
— Goście z Drycza, to moi krewni, rzekła, wątpię żeby siostra, bo ta chora i nie wyjeżdża, ale wnuczka jej może i kto z familii. Nie zaszkodzi panu poznać sąsiedztwo.
Skalski pozostał, a w kwandrans potem we drzwiach ukazała się mała, pucołowata, tłusta, krągła jejmość, panna biała i piegowata straszliwie, a naostatku baron Helmold.
Od progu baron ujrzał Rogera i stanął zdziwiony, śmiejąc się. Gospodyni prezentowała Skalskiego siostrzenicy i wnuczce, chciała Helmolda zapoznać, gdy dostrzegła, że panowie ci nader serdecznie podali sobie ręce.
Uścisk nawet był tak czuły, iż pod nim można się było domyślać nienawiści.
— A! to panowie się znają? — zawołała gospodyni.
— Od bardzo dawna, odpowiedział Helmold. Co pan tu robisz u mojej kuzynki? — dodał ciszej.
— Najsmutniejszą w świecie gram rolę sąsiada, z dyferencyą graniczną pod pachą.
— Jak to sąsiada?
— Jestem nabywcą Paprotyna, który graniczy z Wilczym-Brodem, mamy kwestyę o spory kawał ziemi.
Helmold ramionami ruszył.
— A to! — rzekł, osobliwsze na honor spotkanie, czy pan znał dawniej kuzynkę?
— Nie, dziś pierwszy ją raz widzę...
Ponieważ panie rozmawiały, baron odprowadził Skalskiego na ganek, pełen kwiatów, ostawiony olbrzymiemi drzewy pomarańczowemi.
— Prawda, szepnął, że diable oryginalna panna! Zaczął się śmiać. Tylko na wsi spotykają się takie egzemplarze, rzekł ciszej. Uważałeś pan dwór, otoczenie, a nareszcie samą ową Semiramidę naszą. Wiesz pan, że to kobieta, która ma kilka milionów majątku, a kłóci się o półtora złotego do upadłego!
— Wszystko to są tajemnice dla mnie, odezwał się Roger z fałszywym uśmiechem, co mnie do tego, byłem skończył o dyferencyę graniczną.
— Właśnie mogę panu przepowiedzieć, że jeźli chodzi o stratę piędzi ziemi, Flora za nic w świecie na ustępstwo się nie zgodzi, raczej proces wybierze!
Skalski westchnął.
— No, to będziemy się procesowali.
W chwili gdy te wyrazy kończył, stała się rzecz niezwyczajna w Wilczym-Brodzie, panna Cześnikiewiczówna porzuciła siostrzenicę, jej córkę, wyminęła barona i przyszła sama do Rogera spytać go, jak mu się podoba okolica.
Ujął ją widać miną smutną, zrezygnowaną, niemal pokorną... Trzeba też przyznać, że Skalski, który wiele na powierzchowność liczył zawsze i starał się ją uszlachetnić, wyglądał na ładnego chłopca, może ze zbyt wielkiemi pretensyami, ale nie bez szyku.
Na ten raz zawiedzione nadzieje odjęły mu właśnie to, co szkodzić mogło, pretensyonalność zbytnią. Wydawał się skromnym, było mu z tem do twarzy.
Nie było tajnem nikomu, że ta, którą nielitościwy Helmold nazwał Semiramidą, lubiła pięknych mężczyzn. Z tego zapewne powodu najniesprawiedliwiej w świecie, potwarz, która nikomu nie przebacza, przypisywała jej nawet kilka nieprawdopodobnych intryg. Mówiono, (czemu wierzyć nie należy), iż wszystkie matrymonialne nadzieje konkurentów porozbijały się o to, iż nie dosyć byli posłuszni, chcieli mieć własne przekonania i zdanie, a tego Semiramida nie znosiła.
Tłusta, okrągluchna siostrzenica, zobaczywszy odchodzącą, szepnęła Helmoldowi na ucho:
— Mówię ci, ja ją znam, podobał się jej, ale nie lękam się tego, przyjdzie to prędko i przejdzie. Byli tacy, co po roku jeździli, o których mówiono, że po zaręczynach, a jednego dnia jak dała odprawę, ani się pokazali. Wiesz, za co ten... ten... Gniewosz o którym słyszałeś, został wypędzony? Cygaro niedopalone rzucił do piaseczniczki, zamiast do popielnicy.
Zaczęli się śmiać.
— Ona tak zawsze, dodała siostrzenica, z początku dumna, potem się do lada kogo zaawansuje, skompromituje i jednego razu ni ztąd ni zowąd — ruszaj, zkąd przybyłeś. Znać potem nie chce.
Przez otwarte okno na ganek widać było, jak gospodyni z cygarem w ustach oprowadzała Rogera do koła gazonu, rozprawiając z nim wesoło.
— Ale trzeba, żebyś wiedziała kuzynko, szepnął Helmold, że to intrygant niepospolity! Ja go znam! ho! ho! Nie dałbym trzech groszy, że się umyślnie tu wkręcił.
— Oho! choćby sto razy był zręczniejszy, niż myślisz, z ciocią Florą nie da rady! Już o to ja jestem spokojna.
Gdy z przechadzki na około gazonu powróciła panna Flora, wiodąc za sobą Rogera, miała wyraz bardzo wesoły, a Skalski także nieco swobodniejszym wyglądał.
Stało się, czego nigdy w świecie spodziewać się nawet nie mógł, iż Cześnikiewiczówna w sprawie granicznej zaprosiła go na obiad po zajutro i ofiarowała się z nim jechać konno, na obejrzenie dyferencyi. Była tak grzeczną dla młodego człowieka, że gdyby mniej został uprzedzony zawczasu o niej, mógłby sobie pochlebiać zanadto.
To pewna, że w kilka tygodni potem, następujący list napisała Cześnikiewiczówna do przyjaciółki swej, pani hrabiny S..., w Poznaniu.
Chodziły niegdyś razem na jedną pensyę w Warszawie, a panna Flora, której zarzucano wielką uczuć niestałość, przyjaźni dla Emilii pozostała wierną.
List był następujący:
„Droga moja Milusiu! Czuję, widzę, — a nawet wybaczam to, że rzuciwszy okiem na mój list, uśmiechniesz się i ruszysz ramionami i powiesz: — O! stara, niepoprawna szalenica, znowu swoje robi!
„Mów już sobie co chcesz, ale tym razem, któż wie? kto wie? może nareszcie wyjdę z fałszywego położenia i zadziwię niewdzięcznością moją rodzinę, czyhającą na majątek i włożę czepeczek, aby ci się w nim zaprezentować. Czepeczek pożądany, bo mi strasznie włosy pełzną.
„Znasz życie moje, miało ono pozory niezależności, swobody, nawet pewnego stosunkowego szczęścia. Przez lat dwadzieścia zdawało się wszystkim, żem robiła co chciałam — niestety! czyniłam co mogłam tylko, a padałam na tej ciernistej drodze żywota co krok!
„Wewnętrzne upokorzenie musiałam zasłonić przed światem pozorem dumy i wiary w siebie. Ty jedna wiesz Milusiu, ilem łez wypłakała po cichu, które tylko Bóg miłosierny policzył, ty jedna nie rzuciłaś na mnie kamieniem, gdy inni ciskali na mnie pogardą.
„A! byłam słabą, ale byłam nieszczęśliwą i jestem nią.
„Ale dosyć o łzawej przeszłości. Nie mogłam umrzeć starą panną choćby dla Tereni, bo kocham Terenię, a przyznać jej nie mogę inaczej za córkę, chyba gdy pójdę za mąż.
„Dreszcz mnie przebiega gdy to piszę, powiedz mi, czy można mieć szacunek dla człowieka, który dla pieniędzy — o! bo juściż nie dla przymiotów moich, których nie zna, ofiaruje się żenić z kobietą starszą od siebie, przyznać jej dziecię za swoje i wystawić się na wzgardę i pośmiewisko?
„Tak postawioną kwestyę ja rozstrzygam sama westchnieniem i przeczeniem — ale posłuchaj!
„Ten człowiek robi podłość tę, nie czując jej, jak rzecz w świecie najprostszą, najnaturalniejszą.
„Wymagałam od tego kogoś, który był przeznaczony na dźwiganie brzemienia grzechów moich, wielu warunków. Podłego tak sobie po prostu byłabym znalazła łatwo — ale musiał mieć powierzchowność ludzką, ogładę, pozór przyzwoity, musiał wyglądać na uczciwego człowieka i być dla mnie znośnym ze wszech względów.
„Wiesz żem dawno odczarowana — ideały kwitną na wiosnę, a dla mnie ona przeszła dawno. Dla niego, choć młodego, może jej nigdy nie było. Oboje rozumiemy życie jak książkę rachunkową, którą uporządkować potrzeba.
„Nie jest ubogi, zdaje się szlachcic, chociaż mniejsza o to! wychowanie staranne, a przystanie na wszystko! na wszystko!!
„W dodatku kupił obok majątek, da to pozór jeszcze przyzwoitszy naszemu małżeństwu.
„Za trzeciem spotkaniem się z nim, jeździliśmy razem oglądać granicę sporną między majątkami, w drodze swobodnie się rozgadałam. Był nieśmiały, musiałam mu dodać odwagi, ale gdy raz pierwsze lody były złamane, zrozumieliśmy się snadno. Ma wiele ambicyi, jest próżny, to mniejsza.
„Wiedziałam, że chodził na uniwersytet w Berlinie, niczegom się tak nie obawiała, jak głowy filozofią obałamuconej; — szczęściem, znalazłam go obojętnym tylko w rzeczach wiary, ale z zasady uznającym i szanującym religię, chociaż tylko dla tego podobno, aby się arystokratyczniej wydawał, mniejsza o powody, wejdzie na dobrą drogę, skandalu nie zrobi, — il est des nôtres. Wiara przyjdzie później.
„Obawiając się żeby rodzina nie domyśliła się czegoś, czwarte stanowcze posiedzenie odłożyłam trochę na później; ale wszystko już między nami umówione, Terenię przyzna za swoją.
„Nie śmiej że się, gdy ona przyszła na świat, on jeszcze pewnie do szkół chodził, — ale cóż robić?! Wyjedziemy z nim i z Terenią na lat kilka do Włoch, ludzie się wygadają i zapomną.
„Kosztowała mnie spowiedź przed nim, ale mu oddać muszę sprawiedliwość, że się zachował z takim taktem jak rzadko. Zapisuję mu (a! musiałam Milusiu droga) Wilcze-brody całe, Tereni kapitał daję. Wystaw sobie zdumienie, oburzenie, rozpacz, przekleństwa mojej siostry, siostrzenic i całej rodziny, gdy się dowiedzą o wypadku.
„Nie rychło się dowiedzą — bo rzecz odłożona, umyślnie, aby jej nadać pozór przyzwoitszy. Postąpiłam sobie jak waryatka, ale mi się tym razem udało. Krewni, którzy mnie widzieli nie raz już w położeniu podobnem, czekają tylko, rychło mu dam odprawę. A! nie! nie odpędzę go, przyzna Terenię moją, da jej nazwisko i będę mogła kochane dziecię przytulić do serca i usłyszę z jej ustek po raz pierwszy, ten słodki wyraz: Matko! którego byłam spragnioną.
„Nic, nikomu, proszę cię. Zdumieją się, zdumieją, gdy im go po ślubie przedstawię. Ksiądz Bobek obiecał mi pobłogosławić nas tak, aby nikt nie wiedział o ślubie. Za świadków wezmę kilku officyalistów. W tydzień potem jedziemy do Rzymu i Neapolu. Do widzenia Milusiu, pobłogosław pięćdziesięcioletniej pannie młodej i nie śmiej się, wszystko to tragiczne. Jest-li to życia początek czy koniec, Chi lo sa?
„Zawsze twoja wierna stara, Flora przekwitła.“


ROZDZIAŁ VI.

Wszystko to co nam ten list zdradza, było jak najściślejszą osłonione tajemnicą, nawet baron Helmold nie domyślał się nic, a w Dryczu szydzono sobie z nieszczęśliwego Rogera, tak, że na niego bez śmiechu spojrzeć nie mogli. Skalski grał doskonale humor kwaśny i znudzenie — nawet przed rodzoną siostrą nie wydał się z nadspodziewanem, drogo wprawdzie okupionem powodzeniem, w które chwilami sam jeszcze nie wierzył. Baczny tylko bardzo znawca byłby dostrzegł, w poważnem, zamyślonem, uspokojonem obliczu Rogera, że i dlań życie zaczynało nabierać stanowczej barwy, że losy jego albo się już rozstrzygnęły, lub wprędce rozstrzygnąć miały.
Wszyscy zresztą bohaterowie tej powieści, dążący do kobierca, okazywali jedną prawie fizyognomię, zakłopotaną raczej niż szczęśliwą, usiłując sobie wmówić, że stanęli u kresu życzeń, a czując sercami próżnemi, iż ten cel pożądany nie wypełnił zadania życia. Były to zwycięztwa miłości własnej raczej, niż zaspokojenie pragnień ducha i serca. Po błysku tryumfu następowały zadumy i zwątpienie nawet, ale człowiek sobie samemu często kłamie, aby się nie przyznać, że pobłądził.
Wśród tych ludzi, u progu mniemanego szczęścia stojących, jeden doktór Mylius był smutny i ponury, walczył z sobą, wahał się i pod siwym włosem, po młodzieńczemu wzdychał.
Odwiedziny ostatnie u Szurmy dały mu wiele do myślenia, w pierwszej chwili chciał zaraz wyszukać pannę Apolonię i z nią się rozmówić, potem wziął to do namysłu i dzień cały przetrawiał w sobie jakieś plany, naostatek trzeciego już wieczora, gdy w oknach pokoiku na górce, gdzie mieszkała nauczycielka, zaświeciło i dźwięk fortepianu jej oznajmił, że była w domu, Mylius obejrzawszy się czy go kto nie widzi, wsunął się do kamieniczki w rynku. Stare serce w piersi rozbitej, jak wiekowy dzwon, dziecięcia ręką poruszony, bić zaczęło. Wstydził się nieborak sam siebie, ale zastukał do drzwi. Granie ustało.
— Kto tam?
— Doktór Mylius.
Sama pani zarumieniona przyszła otworzyć.
— A! to pan! cóż to za gość niespodziany! zawołała.
Jak złodziej wsunął się, maleńkim czyniąc i pokornym doktór Mylius.
— Przepraszam panią, bardzo przepraszam, pozwoli pani na chwileczkę rozmowy.
— Ale bardzo proszę doktora.
Mylius wstrzymał się, jak gdyby mu tchu zabrakło.
— Niech mi panna Apolonia daruje, przebaczy, nie gniewa się, przyszedłem ją nudzić.
— A! zmiłuj się doktorze, bez wstępów i ceremonij, siadaj.
— Nie, pani siądź, a mnie pozwól stać jak obżałowanemu przed sądem, który ma wydać wyrok o nim.
— Zaczynasz, kochany konsyliarzu, jakbyś miał lat dwadzieścia i jakbyś żartować chciał z biednej dziewczyny.
— A! czemuż nie mam już tych lat dwudziestu! wzdychając, zawołał doktór. Niestety, mam ich więcej niż dwa razy tyle i na seryo bardzo mówić z panią pragnę. Ale się pani nie pogniewasz?
— Nigdy w świecie! na dobrego jak wy przyjaciela, odparła, patrząc mu w oczy i usiłując odgadnąć go Apolonia.
— A więc, alea jacta, zacznę.
Prawda, że pani bardzo jesteś przyjaźnie usposobioną dla tego zacnego Szurmy?
— Nie przeczę, mocno się rumieniąc, szepnęła gospodyni. W tej chwili znać przypomniała sobie, że mogła usiąść i zwolna zsunęła się na kanapkę.
— Oddawna to postrzegałem, mówił Mylius, że pani mu sprzyjasz, że on panią kocha.
— O! doktorze...
— Ale kocha, tylko tak po dzisiejszemu, jak teraz ludzie kochają, u których miłość uchodzi za dodatek do życia. Zdawało mi się, mówił Mylius, że obojgu wam braknie tylko pewniejszej podstawy dla przyszłości, ażebyście się pobrali i byli szczęśliwi.
Panna Apolonia spuściła oczy.
— Szacując panią, umiejąc cenić jego, starałem się usunąć jedyną przeszkodę, jaka mi się zdawała stać na drodze waszej. Znalazłem znaczną i bardzo korzystną pracę dla Szurmy, ofiarowałem mu ją.
Apolonia nieśmiało podniosła oczy na niego łez pełne, ale się nic wyrzec nie odważyła, wargi jej drżały.
— Otóż, otóż, rzekł doktór, zniżając głos, pani moja, przekonałem się ze stanowczej z nim rozmowy — nie radbym cię ranić! — że człowiek ten, ma ambicyę niezmierną, że jej gotów jest wszystko poświęcić i że gdyby nawet był bogatym, nigdyby na niego rachować nie można. A jednak on kocha cię, a ty jego.
Apolonia drżąc podniosła się z kanapy.
— Mój doktorze, odpowiedziała smutnie — czyż myślisz że mi z tą wiadomością przynosisz rozczarowanie? czy sądzisz, że ja — kobieta, nie wiedziałam o tem dawno? Tak jest, kochałam go, kocham może jeszcze jak brata, mam szacunek dla niego i podziwiam go, ale się nie łudzę! ale się nie łudziłam nigdy.
Dowiodłeś mi ojcowskiego serca doktorze, ale gdybyś był się mnie spytał wprzódy — ja bym ci była powiedziała, że go próbować nie trzeba, bom ja dawno zbadała to serce.
I smutno spuściła głowę.
— Ale dla czegóż, spytała, zająłeś się tak moim losem, przyszłością i chciałeś nawet ofiarę dlań uczynić? powiedz mi?
— Bo i ja panią kocham! rzekł poważnym, spokojnym głosem Mylius.
Apolonia spojrzała na niego oczyma niemal przestraszonemi.
— Pan? mnie?
— A! cóż dziwnego, mówił smutnym głosem doktór, jestem stary, prawda, jestem niemiły, jestem odrażający, ale co to pomoże? mam serce.
Otóż — pozwól mi pani dokończyć i po staremu, po opiekuńsku wyrozumować resztę. Szurma będzie wzdychał i nie ożeni się, pani potrzebujesz opieki, towarzysza domu, jesteś sama. Nim cię los zmusi zrobić gorszy wybór jeszcze, czy nie wybrałabyś starego nudziarza Myliusa, który ci się ofiaruje i u nóg składa siebie i serce swoje?
Apolonia podbiegła i podała mu rękę z uczuciem wdzięczności i uśmiechem rezygnacyi.
— Kochany doktorze, jestem pewna, że z tobą mogłabym być o tyle szczęśliwą, o ile na tej ziemią z zacnym jak ty mężem być może kobieta, ale nie, nie! Z sercem pełnem jeszcze marzeń, pragnień, nieukołysanem, zburzonem, niegodzi się wchodzić pod dach twój, zostaw mnie tak sierotą, swobodną, biedną, ale...
— Dość! dość! na Boga — przerwał Mylius — ale się nie gniewaj!
— A! mój Boże — jam ci wdzięczna — dałeś mi dowód szacunku i wiary, ja łzy mam na oczach, czyżbym za to szlachetne pragnienie uczynienia mnie szczęśliwą mogła mieć żal do was?
— Wszystko to piękne, westchnął Mylius — jednak pani musisz mieć jakąś jeszcze iskierkę nadziei, nieprawdaż? marzysz biedna istoto, że nawrócisz obłąkanego.
— Nie — odparła Apolonia — ale chcę dać sercu wypocząć i...
Tu łzy stanęły jej w oczach i padła na kanapę.
— Doktorze kochany, rzekła — kiedyś, później gdy panią siebie będę, gdy zechcesz, gdy się upomnisz, dam ci tę rękę, która przynajmniej czysty, przyjacielski uścisk ci przyniesie, ale teraz! o! nie mogę.
Powiedz! nie byłożby to świętokradztwem, u ołtarza przysięgać tobie, a oczyma i duszą gonić za nim? Należy mi wprzód wyrwać z serca ten cierń krwawy i niechaj blizna się zgoi. Jeźli ci nie dam miłości, bo ta się dwakroć niepowtarza w życiu, dam ci głębokie uczucie, które jest jej warte, ale nie teraz! Jam chora, jam nie wyleczona.
Mylius zamilkł.
— Odprawiasz mnie z nadzieją i dobrem słowem, za które z duszy ci jestem wdzięcznym, odezwał się — dajże mi pewność, że to co dziś zaszło, zostanie między nami, że nikt, nikt o tem wiedzieć nie będzie. Ludzie by się ze mnie śmieli.
— Jeźli cię jak ja znają — nigdy, odparła Apolonia.
— Widzisz pani, ja sam oceniłem siebie, nie śmiałem się posunąć, aż gdym się przekonał, że lepszego mieć nie będziesz; chciałem ci go dać.
— Zawstydzasz mnie dobrocią swoją.
Mylius pokrył przymuszoną nieco wesołością boleść jakiej doznał, rozśmiał się do niej.
— A zatem, rzekł, masz mnie pani w odwodzie, na zawołanie!
Panna Apolonia podała mu znowu rękę, ale już mówić nie mogła, a doktór pośpieszył ją pożegnać.
Zaledwie zaszedł w środek rynku, gdy chłopak z apteki pochwycił go za rękę. — A! panie, ja od godziny po całem miasteczku biegam szukając pana, na miłość Boga! niech pan do apteki śpieszy! Jegomość bardzo chory!
— Jaki? kto?
— A! pan Skalski stary! pan Skalski.
Nie tak daleko było od rynku do domu z Eskulapem i Hygią. Mylius pośpieszył żywym krokiem. Z sennego usposobienia wnosząc, obawiał się czegoś apoplektycznego, uderzył się więc po kieszeni, a poczuwszy narzędzia, biegł co prędzej.
Na dole, w pokojach dawnych aptekarza, świeciło się, na storach spuszczonych migały cienie, w domu słychać było otwieranie, zamykanie drzwi, wołania i wykrzyki, wszystko oznajmywało jakąś katastrofę.
Mylius rozpychając tłum ludzi w progu stojących na których nawet nie spojrzał, — wcisnął się do pokoiku. Na sofce, w rogu, siedział Skalski, z głową w tył odrzuconą, blady, żółty, bez życia, przy nim doktór Walter z lancetem, napróżno próbował krwi dobyć z ostygłego już ciała.
Stary aptekarz po obiedzie, wedle zwyczaju, poszedł do swego pokoiku, siadł, zdrzemnął się i w marzeniach jakichś, śmierć przyszła narzucić zasłonę na świat, którego ujrzeć już nie miał.
Mylius stanął nad nim, ujął rękę i puścił ją po chwili, była zimna i zaczynała kostnieć. Spojrzał do koła, u nóg płakała stara Skalska zachodząc się z jęków, stał syn zamyślony z oczyma suchemi i córka z rękami załamanemi dramatycznie. Dalej aptekarska drużyna, ciekawie poglądała na zmarłego pryncypała.
Doktór Walter był niemy, blady, przerażony.
— Nie ma już tu ratunku, szepnął Mylius, niech dzieci matkę odprowadzą, aby jej tego oszczędzić widoku, wszystko skończone. Wezwijcie księży, biedny pan Marcin nie żyje.
Sceny tej malować niepotrzebujemy, była to chwila dla domu całego bolesna, ale w człowieku żyjącym, prąd życia nawet wśród tych etapów boleści pędzi go naprzód i zniewala do rachowania się z prozaiczną rzeczywistością. Trzeba myśleć o szczegółach pogrzebu.
Panna Idalia popłakiwała, ale któż może wiedzieć, czy po ojcu, czy nad sobą, rachując, że nieuchronna żałoba ślub upragniony przeciągnie? Roger, jako mężczyzna, jako głowa domu, oczy miał suche, a kłopotów nadto, by miał czas rozpaczać. Jedna stara aptekarzowa mdlała, zachodziła się od płaczu i prawdziwie godną była politowania.
Nim biednego Skalskiego zdjęto z jego sofki, już całe miasteczko wiedziało o nagłym jego zgonie.
Posłano na podzwonne do Fary, a gdy dzwony ozwały się, oznajmując żywym, iż jeden z ich braci przeszedł do wieczności, wszyscy już powtarzali sobie szczegóły mniej więcej prawdziwe o ostatnich chwilach aptekarza.
Dla domowych śmierć ta prawie była przewidzianą, tak nagle Skalski w oczach ich gasnął — inni przypisywali ją różnym powodom.
Nazajutrz, pod wieczór, miało nastąpić wyprowadzenie zwłok dawnym obyczajem do kościoła, uroczysty potem pogrzeb w dniu następnym i złożenie w familijnym grobowcu.
Ksiądz wikary, który miał zarządzić ceremonię, poszedł umówić się z synem o wszystkie szczegóły. Wiadomo, jak różnie człowiek pogrzebionym być może, ubogiego trumna i schowanie kosztuje kilkanaście złotych, bogatego kilkanaście często tysięcy.
Roger postanowił, nawet nie radząc się matki, ażeby ojciec był pochowany z jak największą pompą i okazałością. Nie szło tu o ojca, ale o honor domu. Ponieważ niegdyś dla jednego z Turowskich kościół obijano suknem czarnem, kazano go i teraz obciągnąć żałobą, lampy postawić na wszystkich gzemsach, przy katafalku świec kilkaset. Słowem na co tylko mógł się zdobyć kościół, wszystko zamówił syn. Duchowieństwo całe, zakony, proboszczowie sąsiedni byli zaproszeni. Ksiądz Bobek miał celebrować, a dominikan z P... mówić z kazalnicy w kościele, zaś ostatnią egzortę słynny kanonik honorowy ksiądz Rozaryusz.
W mieście taki, z powodu tego niezwyczajnego pogrzebu, panował zamęt, iż powszedni żywot niemal się zatamował. Sklepy niektóre były pozamykane, w kościele pracowali cieśle, posłańcy latali na wszystkie strony, nie szczędzono kosztu na nic.
Listy zapraszające rozbiegły się po całej okolicy. Redakcyą ich zajmował się sam Roger i wystylizował je wedle wszelkich prawideł. Że jednak ani litografii, ani drukarni nie było w miasteczku, subjekt aptekarski kaligrafował je, coraz nowe dodając do nich omyłki.
Przeprowadzenie zwłok niczem się tak szczególnem nie odznaczyło, ale było bardzo zaradne i całe miasteczko, nie wyjmując Izraelitów, zbiegło się patrzeć na kondukt. Z sąsiedztwa szlachty przybyło nie wielu, stawili się ci tylko, którzy nieboszczykowi od lat kilku za lekarstwa płacić zapomnieli.
W dzień pogrzebu, gdy już trumna na wóz została złożoną i paradny pochód powoli wyruszał od Fary na groblę ku cmentarzowi, stała się rzecz niezrozumiała, która do wielu gawęd była powodem. Pani Skalska jechała powozem za ciałem, gdyż pieszo iść nie mogła, prowadził więc kondukt syn i córka, idący tuż za trumną. Za niemi postępować mieli honoratiores.
Właśnie się to za bramą cmentarną ustawiało, gdy bezpośrednio za panną Idalią i Rogerem, wcisnął się straszliwy stary chłopisko, trzymający małą dziewczynkę bladą i mizerną za rękę. Tuż za nim śliczna dzieweczka, ubogo ubrana, stanęła.
Pan Roger, który mimo silnego strapienia widział wszystko, co się koło niego działo, szepnął komuś, aby tych obszarpańców odepchnięto. Subiekt apteczny, któremu polecono urząd mistrza ceremonii, zbliżył się do starca i dosyć grubiańsko rzekł mu:
— Czego się tu ciśniecie? tu nie wasze miejsce.
— Hę! właśnie że miejsce, bardzo głośno odparł stary, jesteśmy najbliżsi krewni nieboszczyka po dzieciach. Nie znaliśmy się za życia, ale śmierć ma swe prawa. To moja wnuczka...
Subiekt przewidując, jakie to niemiłe wrażenie uczyni na Skalskim, nastawał, ale stary co raz głośniej odpowiadał i spozierał tak ostro, że w końcu potrzeba mu było dać spokój. Musiał pan Roger de Skalski znieść to najokropniejsze upokorzenie, przewidując, że z niego najnieprzyjemniejsze wynikną plotki, ale niepodobna było robić awantury i zamięszać obchodu, gwałtem wypychając tego natręta.
Nikt dobrze nawet nie wiedział nazwiska starca wyglądającego biednie, nędznie prawie, ale tak dumnie i dziko, iż strach było doń się przybliżyć.
Trzymając za rękę dzieweczkę schorzałą, mizerną, nie dawszy się wyrugować z raz zajętego miejsca, ów starzec szedł poważnym krokiem tuż za Rogerem i Idalią aż na cmentarz i pierwszy po exorcie za dziećmi rzucił bryłę ziemi na trumnę, kląkł, pomodlił się potem, otarł oko, ujął rękę dziecka i krokiem poważnym przeszedł tłumy, a za bramą cmentarną zniknął.
Można sobie wyobrazić, jaką to przykrość uczyniło, jakie wywołało oburzenie w Rogerze, który utrzymywał, że mu to umyślnie, na złość ktoś uczynił, że była to zemsta i t. p.
W miasteczku korzystano z ukazania się dziada i tworzono niestworzone baśnie o przeszłości, pochodzeniu, stosunkach aptekarza, który przecież uchodził za szlachcica. Pogrzeb na tydzień przynajmniej dostarczył przedmiotu do rozmów rozlicznych, a wiele miłości własnych żywo zadrasnął. Zaprzeczano panu Skalskiemu praw do takiego przepychu, którym innych, mniej majętnych nieboszczyków zupełnie zaćmił.
Obliczano koszta wszelkie i podnoszono ogólny wydatek do nieprawdopodobnej summy, znajdując, że lepiej było oddać to na ubogich, niż marnować na arystokratyczne manifestacye.
Urażonych było mnóstwo, niemało szyderców, a po nieszczęsnym obrzędzie tym, zamiast smutku i żalu, pozostały długo wytrawić się nie dające kwasy.
— Pyszałki! — mówili wszyscy, pyszałki, nie mogli inaczej, to się choć na nieboszczyku musieli popisać, że pieniądze mają!
Konceptów niesmacznych z powołania pana Skalskiego, a wyjętych po większej części z Molierowskich komedyj, przytaczać nie warto.
Z sąsiednich dworów, jak naprzykład z Turowa, chociaż nie przybyli panowie, bo im nie wypadało chować prostego aptekarza, poprzyjeżdżali z ciekawości officyaliści.
Doktór Walter, jako narzeczony panny Idalii, był zmuszony towarzyszyć jej nieodstępnie, chciała przy tej okoliczności, zmuszoną będąc do odłożenia ślubu, przynajmniej wszystkich obecnych wziąć za świadków, iż... był jej narzeczonym. Kazała mu się prowadzić za trumną, podawać rękę, dawała mu trzymać szal, padała nieco umyślnie, aby ją podtrzymywał.
Dodajmy, że w żałobie była prześliczną.
Nazajutrz po smutnym obrzędzie, gdy Roger z przynoszonemi jeszcze rachunkami rady sobie dać nie mógł, panna Idalia potrzebując dystrakcyi i pociechy dla matki, posłała po doktora Waltera.
Chciała mniej więcej wiedzieć, ile przyzwoitość, prawo żałoby, zwyczaj, kazały na ślub po śmierci ojca wyczekiwać; obawiała się tak, aby jej stary się nie wymknął, iż gotowa była niektóre zwyczaje staroświeckie przeskoczyć, jako zgniłe przesądy.
— Ponieważ wesela nie będzie, bo to nie jest w modzie, cóż ma za związek żałoba ze ślubem? Mogłabym ślub wziąć i potem znowu wdziać żałobę, mówiła sobie po cichu.
Półgębkiem nawet powiedziała to matce, która załamując ręce zaprotestowała, błagając by tego nie czynić, gdyż powszechnie ślub taki uważano za najgorszą wróżbę. Idalia zamilkła, w parę godzin po wyszłem wezwaniu, przybył doktór Walter. Był bledszym jeszcze niż zwykle, poważnym, zamyślonym, jakimś strasznym i tajemniczym. Narzeczona pochlebiała sobie, iż nad nim wszechwładne ma panowanie, nie podobała się jej ta fizyognomia zdziczała i podeszła doń, aby go słonecznem wejrzeniem rozchmurzyć. Ale na ten raz doktór pozostał zamyślony i posępny.
Wyprowadziła go więc do przyległego salonu panna Idalia, dla swobodniejszej rozmowy.
— Przebyliśmy smutną chwilę, rzekła, ponieśliśmy stratę, ale oprócz niej, wierz pan, boli mnie i to, że naturalnie związek nasz musi być do pewnego czasu odroczony. Jak wam się zdaje? czy potrzebujemy długo czekać?
Doktór Walter podniósł oczy powoli.
— Ja nie wiem, rzekł.
— Mnie się zdaje, że żal po ojcu nie ma żadnego związku ze ślubem, dodała panna, ja całe życie opłakiwać go będę, ale...
— Ale zwykle, przerwał Walter z niesmakiem, czeka się najmniej pół roku.
— Pół roku! pół roku! — powtórzyła Idalia, o! to długo.
Walter milczał, chwilę stał pogrążony w dumaniu.
— Właśnie chciałem z panią mówić o okoliczności, która jest z tem w związku...
— Cóż takiego? — spytała zbliżając się Idalia.
— Będzie to przykre dla mnie ze wszech miar wyznanie, później dowiesz się pani o szczegółach, dziś tyle tylko powiedzieć jej mogę, że dla wyjaśnienia mego położenia, dla tego właśnie, ażeby ślub nasz był ważnym, muszę jechać do Warszawy i skończyć tam dawną, przykrą, zagrażającą mi sprawę!
— Sprawę, zagrażającą wam? — zawołała Idalia, sprawę, w sądzie może?
— O tem pani dowiesz się później... chmurno rzekł Walter.
— Ale jabym powinna teraz wiedzieć już, dziś wszystko, co się pana tycze! — przerwała Idalia.
— A jeźli to być nie może? — zapytał Walter.
Idalia, która się była posunęła za daleko, ulękła się teraz, aby dylemmat postawiony nie zmusił ją do wyboru tego, czego wcale sobie nie życzyła.
— Jeźli to być nie może, cichszym odpowiedziała głosem, ponieważ ja zupełnie wierzę i ufam panu, więc nie będę natrętną.
Walter spojrzał.
— Tak, rzekł, muszę pojechać do Warszawy i być bardzo może, iż tam zabawię dłużej nieco. To nie zależy ode mnie.
— Długo? — zapytała tęskno Idalia.
— Nie wiem.
Twarz panny pobladła.
— Czy są jakie przeszkody? — spytała.
— Nie sądzę ażeby były, nie mogę przewidzieć zresztą.
Tu zawahał się chwilę Walter.
— A gdybyś pani, dodał po długim namyśle, zamiast starego dziwaka, którego widzisz przed sobą, znalazła we mnie potem człowieka złamanego niedolą i skalanego jakim występkiem?!
Ostatnie słowa wymówił powolnie, z przyciskiem, wpatrując się w twarz narzeczonej.
— Występkiem! z cichym, tłumionym przestrachem, łamiąc ręce, zawołała Idalia, to być nie może. Jakiż występek pan mogłeś popełnić?
Walter milczał. W głowie Idalii mięszało się, ale raz uchwyciwszy się tego ożenienia, rzucić go nie chciała, choć się jej z rąk wyślizgać zdawało.
— Jeżeli panu świat, ludzie, Bóg przebaczyli, wszakże... ale to nie może być! to nie może być.
Walter patrzał na nią. Nerwowe drganie przebiegało jej twarz, oczy latały zbłąkane po nim, po sali... rwała na sobie sukienkę.
— Pan mnie chcesz zrazić, odepchnąć, straszysz mnie.
— Nie, rzekł wreszcie chmurno Walter, mówię pani wszystko, bom obowiązany jej powiedzieć. Pani masz czas zawsze zwrócić się...
Idalia, jakby jej myśl jaka nagle przyszła jasna, przystąpiła do niego żywo:
— Co mnie do tego! — zawołała, ja chcę wiedzieć tylko, czy wam nic nie wyrzuca sumienie?
Na to pytanie narzeczony stanął niemy, potrzebował może chwili, aby się ze swem rozmówić sumieniem.
— Moje sumienie, rzekł powoli, moje sumienie jest jak grób, który pożarł ciało, ale nań spadły głazy, kamienie, postawiły na nim lata gmach i zdusiły co w niem było, ja nie czuję nic w sumieniu.
— Więc nic też w niem mieć nie musisz, cicho szepnęła Idalia.
Zamilkli na chwilę, doktór przeszedł się po salonie i powrócił jakby inny.
— Jeźli się pani lękasz, bym ja nie zerwał, mylisz się. Komu przy życia schyłku pokazało się coś jaśniejszego w ciemnościach, nie pyta się, czy to błyskawica i piorun, czy niebo czyste... leci. Jam pochwycił nadzieję szaloną, skosztowania jeszcze czary przed laty wywróconej i... tej nadziei nie rzucę. Teraz ja bić się o was będę, choć z razu wy mnie wzięliście przebojem... nie puszczę cię! nie...
Oczy mu się iskrzyły, tak strasznym był, że się Idalia nawet ulękła i cofnęła o krok.
— O nie, pani! zawołał, musisz być moją, wszystkie przeszkody obali złoto, a tego nie będę żałował...
Nagły wybuch dziwacznego doktora, prawie zmienił usposobienie panny, zimno jej się zrobiło, po raz pierwszy przeleciało przez myśl straszliwe przypuszczenie, iż zamiast być królową, może zostać niewolnicą.
Zbladła, ale uśmiechem pokryła ten przestrach, który dać poznać dziś, byłoby okazać słabość własną.
Ze spuszczoną głową, ochładzając chustką twarz, w której czuła płomienie, kilka razy przebiegła żywo salon, powróciła do Waltera, podniosła czoło, wlepiła weń oczy, w których potęgę wierzyła i milcząc, patrzała nań długo, patrzała, aż Walter blednieć począł znowu.
— Nie! — rzekła w duchu, ja jestem i będę panią, on mnie już porzucić nie może, jak zmora dusiłabym go we śnie, chodziłabym za nim dnie całe, nie dałabym spokoju.
I nie mówiąc słowa, wyciągnęła mu dłoń drżącą. Walter ją pochwycił i ścisnął, widać w nim było walkę.
— Najprzód ślub, potem jedź za tą sprawą, tak ja chcę...
— Ale ślub byłby nieważnym...
— Ślub będzie ważnym, bo... bo ja tak chcę, powtórzyła raz jeszcze.
Na tem skończyła się rozmowa.
Złożyło się tak, iż od czasu oświadczenia się pannie Idalii, doktór Walter nie widział Luzińskiego. Młody chłopak często wybiegał do Wólki, wróciwszy do miasteczka, stukał kilka razy do drzwi doktora i nigdy zastać go nie mógł. W domu albo znajdował starą kucharkę Kazimierę, lub nikogo. Podejrzliwy zawsze i obraźliwy Walek, wziął ten przypadek za umyślne jakieś, obrachowane odpychanie i powiedział sobie:
— No, to do niego więcej nie pójdę.
Siedział więc u siebie na górze, czasem u pani Pauze, która zawsze nader mile go przyjmowała i pozwalała mu nawet palić cygaro, co nikomu w świecie dotąd dozwolonem nie było, a najczęściej przebywał, (wyrachowawszy godziny, gdy majster pracował), w sklepie trumien u Linki. Nie było to zakochanie się w dzieweczce, która wdziękiem swym i prostotą zająć go mogła, ale utrzymać przy sobie szczebiotaniem nie potrafiła, nie było to artystyczne ukochanie formy idealniejszej, ozłoconej młodości promykiem, była to bardzo powszednia, bardzo brzydka namiętność, gwałtowna, która co dzień wzrastała, co dzień stawała się burzliwszą i co dzień bardziej wmawiała w siebie, że jest zupełnie naturalną. Poeta znajdował się jako geniusz, miał prawo Minotaura, karmienia się takiemi istotami, przeznaczonemi na pastwę wielkim ludziom. Tysiące przykładów usprawiedliwiały go w jego oczach. Z najspokojniejszem sumieniem obrachowywał, że uboga krewniaczka czy tak, lub owak, paść musi ofiarą jakiego śmielszego uwodziciela, czeladnika, gbura. Myślał więc, iż łaskę by jej uczynił, gdyby sobie z nią poigrał, jak kot z myszą i potem unieśmiertelnił balladą.
Mówią o okrucieństwie dzieci, ale i owi ludzie wielcy, którym się zdaje, iż geniuszem ludzkość przerośli, okrutni bywają.
Walek oczekując na uszczęśliwienie hrabianki, uszczęśliwiał niewinne i nieopatrzne dziewczę. Siadywał tam długo, często nawet wieczorami. Czasem ją wyprowadzał w uliczkę pustą, pod gałęzie lip i cicho szepcząc wiódł miodowemi słówkami... daleko.
Z razu jakoś się to tak stało, że go ojciec nie widywał, potem zobaczył i nic nie powiedział, potem spojrzał marsem, Lince nałajał i skutkiem tego urządziły się spotkania po za oczyma ojca. Geniusz potrzebował dystrakcyi i ta mu się słusznie przecie należała od Opatrzności, która go wyjątkowym stworzyła.
Nie rychło troskliwa o prowadzenie się swojego gościa pani Pauze, znowu posłała Hankę na zwiady, a przezorne dziewczę zasiadło tak dobrze w furcie ogrodu, iż pana Luzińskiego doskonale widziało, gdy Linkę całował, a Linka się śmiała tylko. Raport zdany właścicielce restauracji pod Różą, napełnił ją zgrozą, postanowiła albo nawrócić grzesznika, lub go natychmiast wypędzić ze swojego domu. Powołany wieczorem przed straszliwego sędziego, Luziński udał się do pani Pauze; Hanka, Jóźka, oberkelner, byli najpewniejsi, że dostanie abszyt, (tak się wyraził p. oberkelner). W istocie bawił Walek dłużej niż kiedykolwiek u pani Pauze, znać tłómacząc obszerniej swe postępowanie, ale tak dobrze uniewinnić się potrafił, iż nie tylko w domu pozostał, nie tylko przybrał ton nieprzyjemnie imponujący, ale jeszcze w dodatku Hance nagroził, okazując, iż wie o denuncyacyi. Służba restauracyi miała go za czarnoksiężnika, a był tylko nic dobrego.
Wśród tych miasteczkowych wakacyj, które czemś przecież geniusz zajmować musiał, nastąpiła śmierć aptekarza i pogrzeb jego.
Luziński z dala na to spoglądał.
Z doktorem Walterem dopiero po ostatniej jego rozmowie z panną Idalią, z daleka się spotkali w rynku. Walter powracał do swego dworku. Walek wychodził za miasto uliczką, w której spodziewał się Linkę zobaczyć.
Szydersko spojrzawszy na doktora, miał go, skłoniwszy mu się, jakby na żart pominąć Luziński, gdy ten stanął i poprosił go ruchem ręki, aby się zbliżył.
Walek był, od ostatniego z nim widzenia się, gniewny i niechętny. Walter nie zdawał się o tem pamiętać, ani doń mieć urazy. Owszem uśmiechnął się, podał rękę, jakby chciał go rozbroić, gdy postrzegł, że ma jeszcze żal do niego.
— Dla czegośmy się od tak dawna nie widzieli? zapytał — czy pan wyjeżdżałeś?
— Nie, rzekł Luziński szorstko; kilka razy spróbowałem odwiedzić pana, nie było was nigdy, pocóż miałem rozbijać się o drzwi tak uparcie zamknięte?
— Nie moja wina, stało się to nieumyślnie, odpowiedział doktór, nie miejcie mi za złe.
— O! ruszając ramionami zawołał Walek, ja nie mam za złe nikomu, gdy sobie postępuje jak mu dogodniej i lepiej. Nie mięszam się w sprawy cudze. Chciałem panu tylko, coś mi dawał nauki moralne o różnych niestosownościach związków małżeńskich — powinszować.
Walter się zmarszczył.
— Bądź waćpan pewien odparł, że to co ja robię, jakkolwiek mu się wydaje niewłaściwem, mniej jest niebezpiecznem od tego, coś waćpan zamierzał, a co się zapewne rozchwiało.
Luziński zawsze z urazą do doktora, nie odpowiedział nic, ruszył ramionami.
— Ja to wiem, odezwał się po chwili, że starzy sobie roszczą przywileje nauczania młodzieży, choć sami często się mylą. Jest-to przyjętem. My słuchamy wprawdzie.
— Tak, ale usłuchać nie chcecie nigdy, mówił doktór, biorąc go zwolna pod rękę i prowadząc z sobą — a potem w lat kilka, często prędzej przychodzi doświadczenie i mówicie sobie: — A! żebym był starego posłuchał!
Walek milczał.
— Nie miej mi pan za złe, że się wdaję w jego sprawy, dowiesz się później, że mi znajomość z ojcem dawała do tego prawo.
— Ale czemu pan lepiej nie powiesz mi co o ojcu, tem byś mi uczynił prawdziwą łaskę?
— Jeszcze zawcześnie — rzekł Walter chmurno, właściwie niepowinienem był nawet mówić panu, iż go znałem. Chciałem powagę nadać słowom moim, ale się to wszystko rozbiło o waszą zwykłą zarozumiałość młodzieńczą.
Luziński znajdował już Waltera, który sobie opiekuńczy ton nadawał, w najwyższym stopniu nieznośnym. Na jego twarzy igrał uśmiech szyderski, dumny, niemal pogardliwy, patrzał z góry na starego, nie raczył mu nawet odpowiadać.
— Nie śmiem się odezwać, rzekł powoli, boję się pana obrażać, a powiedziałbym co myślę, żeś pan stracił już wszelkie prawo dawania nauk młodzieży, postąpiwszy sobie sam jak młodzieniaszek.
Walek spuścił głowę, czuł się w istocie winnym, słabym, śmiesznym.
— Tak samo jak pan dałeś się uwieść młodości, inny może się dać obałamucić ambitnym widokom, wszyscyśmy słabi.
— Tak! tak! wszyscyśmy słabi — dodał zdławionym głosem Walter i wszyscy za słabość jesteśmy potem karani i chłostani, bo nic na święcie nie uchodzi bezkarnie, bądź pan pewnym.
Oba zamilkli, szli wszakże razem.
— Chcesz ze mną być szczerym jak z przyjacielem ojca? zapytał doktór — możesz mi powiedzieć, czy plany twe i projekta rzucone są, czy trwają?
— Taić się nie mam powodu, bośmy teraz koledzy w grzechu — zawołał Walek — moje projekta dojrzewają, są w zawieszeniu, ale ja ich rzucać nie myślę.
— Kochasz się więc? zapytał doktór — jakkolwiek niedorzeczna byłaby to miłość, mogłaby cię usprawiedliwić.
— Nie kocham się wcale — odparł z fanfaronadą Luziński, zajmuje mnie ta kobieta, ale to nie jest miłość.
— Miłość często zawodzi, rachuba zawsze — przerwał doktór — pamiętaj to sobie.
— Nie mówmy o tem.
Luziński nieco zniecierpliwiony, chciał rękę wysunąć i odejść, gdy Walter go zatrzymał.
— O co ci idzie? — spytał — o bogactwo?
— Może, bo to potęga naszego wieku — rzekł Luziński.
— Spodziewam się, że nie o arystokratyczny związek, bo ten nieprowadzi do niczego.
— To, jak kogo — odmruknął Walek, narzędziem tem jedni się umieją posługiwać, drudzy nie.
— Jesteś człowiek młody, z talentem, nie bez grosza, bo wiem, że doktór Mylius z wami się podzielił.
— Oddał co należało mi się po matce.
Na te słowa bezwstydnie rzucone, Walter oczy wlepił w Luzińskiego zdziwione, smutne i zamilkł na chwilę.
— Z tem wszystkiem co pan masz, można się swobodniej dobić wszystkiego w świecie — mówił doktór — ja nie miałem nic, nie umiałem nic, byłem na świecie sam jak wy, a z jedną pracą żelazną, zrobiłem majątek — to mniejsza, zdobyłem nieco nauki, wykształcenia i niezależności.
Dla czegóżbyście wy, o położeniu daleko szczęśliwszem, nie mogli dojść pracą do najświetniejszego stanowiska?
— Dla tego — odpowiedział Luziński, że ja pracy nie cierpię, że się nią brzydzę, że uważam ją za przeciwną geniuszowi, za nieznośną i upokarzającą. Praca jest dobrą dla tych, którzy w sobie potęgi nie czują, ja potrzebuję szerokiego pola, wielkich środków, swobodnego ruchu.
Doktór przerwał.
— By zmarnieć!... Słowa te wyrzekł z gniewem, to są niedorzeczne marzenia!!
— A! a! wyrywając się — oburzony krzyknął Luziński — tak pan sądzisz? bywaj zdrów! dobranoc!!
To mówiąc, żywym krokiem oddalać się począł, Walter pozostał jak przykuty, stał, myślał, chciał z razu dogonić Walka, potem jakby uległ jakiejś przeważnej konieczności, która go wstrzymała, zwolna zwrócił się ku domowi. Ale na twarzy jego pozostał długo ślad doznanego bólu.


ROZDZIAŁ VII.

Gdy się to działo w miasteczku, Turów zdawał się na pozór zamarły, szczególniej po ostatnim niedoszłym pojedynku du Vala i don Luisa z Boguniem, który nie oszczędzając ich obu, wyśmiewał wypadek cały, w czem mu inni dopomagali.
Przyczyną tak niefortunnego znalezienia się Luisa i pozornego stchórzenia obu, była hrabina. Zrobiła ona scenę gwałtowną du Valowi, wystawiając los swój, jeźli by sama pozostała wśród nieprzyjaciół — nagliła, płakała, łajała, żądała zgody à tout prix i wymogła nareszcie na synu, że nie wyjdzie, na du Valu, że przeprosi... Bogunio zaspokoił się napisanym listem i otwarty trzymał na stole, objaśniając komentarzami.
Stało się jak despotyczna hrabina kazała, ale potem trzeba się było jeszcze bardziej zamknąć w pałacu, do którego nikt już nie przyjeżdżał i zerwać wszelkie stosunki z sąsiedztwem, które nigdy przyjaznem nie było, a teraz stało się otwarcie niechętnem.
Du Val chodził jak zabity, gdyż na odwadze mu nie zbywało, zamyślał o wyjeździe do Warszawy.
Strachy o wykradzenie panien jakoś przycichły i zdawały się przesadzonemi lub zmyślonemi, gdyż nigdy hrabianki spokojniej, z większą rezygnącyą się nie zachowywały.
Hrabina zdumiona była szczególniej pobożnością Izy i kilkakrotnemi napomknieniami dobrowolnemi o szczęściu zakonnego żywota.
Stary hrabia wegetował jak przedtem, z tą może różnicą, iż zdrowie jego w miarę ginięcia sił umysłowych widocznie stawało się coraz lepsze, a nadewszystko apetyt miał niezwyczajny. Hrabina znajdowała, że objadanie się mogło mu być szkodliwem i karmiła go zawsze kleikami, ale Emma tajemniczo nosiła mu łakocie, do których trząsł się jak dziecko.
Pod tym pozornym wszakże spokojem, przygotowywała się niemiła dla hrabiny niespodzianka.
Po długich naradach między siostrami, gdy Emma w żaden sposób ojca opuścić nie chciała, a baron napróżno dwieście dukatów ofiarował Myliusowi, aby swą powagą starego hrabiego do miasteczka przeprowadził, (za co porządnie oberwał) zgodzono się na to, ażeby Iza naprzód próbowała szczęścia i salwowała się ucieczką. Nieskończone wszakże spotykało to trudności, zwłaszcza z powodu, że Walek Luziński, genialny poeta, był najniepraktyczniejszym z ludzi. Gdy cokolwiek bądź robić przychodziło, posługiwał się Boguniem, bo sam niepotrafił nic. Bogunio wiadomemi sobie środkami zawiązał stosunki z Turowem i trzymał wszystkie sprężyny w ręku.
Hrabianka wymagała, ażeby wprost z Turowa mogła pojechać przed ołtarz i wziąść ślub natychmiast. Ślub przedstawiał niezmiernie zawikłane zadanie, znaleźć księdza coby go chciał dać, nie było łatwo, chociaż znane wszystkim położenie hrabianek, do politowania i współczucia dla nich usposabiało.
Bogunio jako kuzynek wziął to na siebie, aby się najprzód upewnić o księdza. Pomyślał tedy o księdzu wikarym, którego znał dobrze i na którego rachował.
Jednego dnia, nie mówiąc nic nikomu, pojechał konno do miasteczka, a po południu nieznacznie, tak, aby go nikt wyszpiegować nie mógł, bocznemi drożynami poszedł na probostwo.
Ksiądz wikary wraz z altarystami, stał jakeśmy mówili w bocznem skrzydle. A że wiek świątobliwego i zacnego księdza Bobka, zmuszał go większą część spraw zdawać na wikarego, on w istocie zarządzał parafią.
Był to nie młody już człowiek, dobrej tuszy, wesół, swobodnego umysłu, nieznużony w pracy, pozornie pobłażliwy dla ludzi, w towarzystwie uprzejmy — ale w spełnieniu obowiązków nieubłagany dla siebie i dla drugich. Bogunio widując go tylko za stołem, w kompanii, na zabawach, mylił się w ocenianiu go i sądził, że będzie mieć do czynienia z lekkim i łatwym człowiekiem.
Wikarego zwano pospolicie księdzem Eustachiuszem, było to jego imię. Rzadko go dla pracy około dusz w domu zastać było można, to też jego mieszkanie urządzone było jak gospoda. Ogromna izba wcale nie elegancka, staremi zastawiona sprzętami, trochę ciemna, wyglądała na skład raczej, niż mieszkanie. Na stole pod oknem tylko brewiarze i kilka książek, kałamarz i pióra poświadczały, że tu mieszkał ktoś i pracował. W kącie przy drzwiach, leżała czasem uprząż koni księdza wikarego, na kominie podkowy, w kącie stały ogrodnicze narzędzia, a w głębi przyciemnionej szafy i komody, poustawiane były niezliczone rupiecie.
Ksiądz wikary pisał, gdy wszedł po cichuteńku Bogunio, podniósł rumianą twarz nierozpoznając go zrazu, a potem wstał poważnie i prosił siedzieć. Gość tak go znalazł teraz zmienionym, od wesołego księdza Eustachiusza którego przy kieliszku widywał, iż pomimowolnie uląkł się zadania z którem przyszedł. Miał minę tak seryo, tak onieśmielającą, iż nie wiedzieć od czego było zacząć. Ale poczciwy szaławiła, gdy mu służyć było potrzeba drugim, w sercu szukał natchnienia.
— Cóż tu waćpana dobrodzieja do mnie sprowadza, zapytał wikary, bo że nie prosta grzeczność, to pewna? Może oszczędzę panu czasu i preludyów, gdy go o to spytam.
Bogunio skrzywił się.
— A! księże wikary dobrodzieju, muszę ci się przyznać, żem nie przyszedł z prostą wizytą — i nie we własnym interesie, dla tego jestem wielce zakłopotany, ażeby go nie popsuć niezręcznością.
— Ale prosto z mostu, przerwał ksiądz, rąb o co idzie.
— Dobrze mówić, gdy się nie wie o co chodzi.
— Juściż nie o nic niegodziwego?
— O rzecz godziwą, ale nieprawną, rzekł Bogunio, o rzecz, którą sumienie dopuszcza, ale jej przepisy nie dozwalają.
— To nie ma o czem mówić, przerwał wikary, dla nas duchownych, przepisy kościoła winny być sumieniem, a w tranzakcye z niemi kto się wda, zdając na rozum własny, ten może zajechać zadaleko.
— Ale w pewnych wypadkach, przerwał przybyły.
— Na wszystkie wypadki są prawa.
Bogunio wstał, rad był że się tak od nieokreślonych rzeczy rozpoczęło, mógł się wycofać nie wygadawszy. Wikary nań spojrzał i żal mu się go zrobiło, znał, że człowiek był poczciwy.
— Do nóg upadam księdza wikarego dobrodzieja.
— No, idziesz? Czekaj, czekaj! co to znowu? Możesz mi przecie powiedzieć o co idzie? sub sigillo confessionis, gdy zaręczę, że milczeć będę, niepowiem nikomu.
— Ale do czego się to zdało? rzekł Bogunio.
— Na to, abyś wiedział stanowczo, że nie masz się już o co starać i gdzieindziej. Siadaj i mów, ale nie — czekaj, powiem zakrystyanowi, ażeby tu nikogo nie wpuszczał.
Wyszedł na chwilkę, powrócił, siadł, rewerendę zakasał, nogę na nogę założył, ręką się podparł i zabierał słuchać.
— Rzecz jest taka — odezwał się Bogunio — mam dwie blizkie krewne, panny hrabianki Turowskie w Turowie. Jegomość dobrodziej wiesz jaki ich los, w jakiej są niewoli i pod czyim despotyzmem. Ojciec zupełnie bezprzytomny, macocha niedobra kobieta, brat przyrodni nienawidzi ich, czyhają na ich majątek, odsuwają od nich ludzi, słowem, chcą by postarzały i zagryzły się.
— Tak to coś jest, bąknął ksiądz wikary, to prawda.
— W końcu nawet obojętnego człowieka litość bierze nad ich losem. Macocha poprzysięgła im zgubę i Bóg wie na jakie niebezpieczeństwa są narażone, wyrwać je z tych szponów, z pewnością nie byłoby grzechem, ale to może uczynić tylko ktoś taki, coby się z niemi ożenił.
— Mów, tylko tacy, coby się z niemi ożenili — poprawił wikary, bo bigamia nie uchodzi.
— No tak, śmielej ciągnął Bogunio. — Panny sobie znalazły cichaczem konkurentów, ale idzie o to, gdyby się wyrwały z nimi z tego piekielnego domu, czy im kto ślub da?
Wikary strzepnął się aż i porwał za głowę?! — Ale nie! nie! nie! ślub, ślub bez zapowiedzi, bez dyspensy, bez form zwykłych, ślub nieważny, nikt go nie da! to nie może być.
— Zmiłuj się ojcze, ale w tak wyjątkowym wypadku, gdzie cały kraj by świadczył, iż spełnił obowiązek! zawołał Bogunio.
— A poszedłby na rekollekcye, pod sąd duchowny, miejsce by utracił, pomyślano by, iż to uczynił dla pieniędzy i — ostatecznie — niegodzi się!
— Więc panny poprzepadają! rzekł Bogunio.
— A! no, wszak ci mogą... ale nie... nic nie mogą — przerwał wikary, muszą znosić los swój cierpliwie i czekać.
— No, tak, czekać śmierci ojca, a gdy ta nastąpi, uciekać od macochy i brata.
Zamilkli obadwa, ksiądz się zaczął po pokoju przechadzać milczący, powtarzając — nie może być — ale wzdychał.
— No, to poradźcie, co robić? jak? zapytał Bo gunio.
— Modlić się i cierpieć! na to prawdziwie rady chyba nie ma. Ale, ponieważ mówimy jak na spowiedzi, czy jesteś jednym z konkurentów? zapytał wikary.
Bogunio się śmiać zaczął. — Ja! żebym ja się ożenił i to jeszcze ze starą panną, a niechżeby mnie!!
— Daj już pokój, tylko nie klnij — któż to są ci panowie?
— E! ojcze! to do spowiedzi niepotrzebne, dosyć, że uczciwi ludzie i katolicy, a tymczasem nie chodzi nawet o dwa śluby, ale o jeden tylko.
— A drugi?
— Drugi chyba później, bo jedna z nich litując się stanu ojca nieszczęśliwego, odejść go nie chce nawet dla swobody.
— To poczciwa córka! niech jej Bóg błogosławi — zawołał wikary.
Szkoda panien, no — ale co robić? co robić, kiedy nie można?
— E! co to ojcze, nie można! osoby znane, okoliczności znane, w sumieniu możecie być spokojni. A lepiej-że będzie gdy uciekną i bez ślubu żyć zostaną zmuszeni.
— A fa! a fe! grzech śmiertelny! o tem ani mów, uchowaj Boże.
— Jeśliby byli zmuszeni.
— Co ich może zmuszać do występku?
— Kiedy w duszy sobie wiarę poprzysięgają.
— No! no! nie rozumuj! daj pokój! odparł wikary, co się nie godzi, to się w żadnym razie nie godzi.
Bogunio wstał, wikary spojrzał nań.
— Siedziałbyś, rzekł — czego się śpieszysz?
— Kiedy tu nic nie wskóram! szepnął Bogunio.
— Bo żeby przynajmniej byli ubodzy! zawołał wikary — gdyby w takich okolicznościach dał się ślub, nikt by nie posądził o przedajność, a to jeszcze na biedę, panna ogromnie majętna.
— A mój ojcze — począł żywo Bogunio — już kiedy na to schodzi cała rzecz, przyznam się, że skrupułu nierozumiem, bo jest czystym egoizmem. Mają oni więc pokutować za to, że jegomość lękasz się być posądzonym? a któż by to śmiał was o chciwość obmówić?
— Nie paplaj! nie paplaj, przerwał wikary — dość już tego — nie można.
I głową potrząsł.
Bogunio wstał i znowu zabierał się do wyjścia.
— Czego się śpieszysz? przerwał ksiądz wikary. Kara Boża z tą młodzieżą, jak im wszystko pilno, urwij, podaj, łap, cap, aby prędzej.
— Ale pocóż będę księdza dobrodzieja nudził nadaremnie?
— Żeby uboga dziewczyna była w takiem położeniu, nie wahałbym się, dalipan dałbym ślub, ale tu... ale tu... To będzie skandal, hałas, rozgłos, Turowscy niebo i ziemię poruszą.
— Zmilczą — odezwał się Bogunio.
— A ślub będzie nieważny w dodatku.
— W obliczu kościoła?
— E! cicho byś był! co mnie uczyć będziesz. Cicho byś był.
— A któż narzeczony?
Tu Bogunio się zawahał mocno, spojrzał na księdza.
— Czy koniecznie mam powiedzieć? mój przyjaciel, człowiek młody.
— Co mi po głowie chodzi, a nuż to waćpan w takim razie jeszcze i pokrewieństwo w dodatku.
— Klnę się, że nie ja.
— No któż? sub sigillo.
Gość zbliżył się do ucha wikaremu i poszepnął mu nazwisko, ksiądz aż odskoczył i przeżegnał się.
— Co! on? a to jakim sposobem? on?
— Podobał się.
— Gdzie się poznał?
— Nie wiem.
— Wybór nieszczególny, rzekł wikary — ale spiritus fiat ubi vult, a miłość od tego spirytusu jest jeszcze swobodniejsza. To furfant, dodał wikary, ja go nie lubię, ma się za wielkiego człowieka dla tego, że wierszydła klei, a próżny, a nadęty i do niczego.
— Ale talent ma niepospolity, no...
— Talent! ruszył ramionami ksiądz wikary, talent u takich ludzi, mosanie, jest jak ten fortepian co go Moszkowa dla córki kupiła, która na nim grać nie umie. Fortepian wprawdzie stoi, ale użyć go niepotrafią.
— Mój ojcze, rzekł Bogunio — właśnie może ożenienie zrobi go człowiekiem. Zresztą — de gustibus non est disputandum.
Wikary głową kiwał.
Mirabilia! powtarzał, zażywając tabakę.
— Mam więc pana dobrodzieja pożegnać?
— Ale czekaj, co bo pędzisz? nie dasz myśli zebrać.
— Pilno mi jest, dodał trochę podstępnie Bogunio, bo prawdę rzekłszy, cała nasza nadzieja była na dobrem sercu księdza wikarego, a ponieważ ta spełzła, zdecydowani są już tak zamieszkać razem, aż dopóki prawnie i ze wszelkiemi formalnościami ślubu wziąć nie będą mogli.
— Pocóż z sobą mieszkać?! ofuknął ksiądz, niech ona jedzie do klasztoru.
— A któż ją tam zawiezie? przerwał adwokat, sama uciec nie może, potrzeba ją przecie wykraść. Gdy ją narzeczony przywiezie potem do klasztoru, no — nie wiem czy ją przyjmą. A wiesz jegomość dobrodziej, młodość, miłość, okoliczności...
Ksiądz wikary sobie uszy pozatykał.
— Dajże mi pokój z temi gorszącemi przypuszczeniami.
Bogunio siadł i patrzał, ksiądz chodził i ciągle to się zamyślał, to wołał głośno:
— Kiedy nie można!
— Tandem, już tym razem to żegnam doprawdy, zawołał Bogunio — a moją tajemnicę polecam.
Schylił się, aby pocałować księdza w ramię, wikary go chwycił za rękę.
— Z jednym warunkiem — rzekł, dam ślub.
— Dasz! ojcze! zbawco! dobrodzieju! z jakim? mów.
— Z jednym, powtórzył ksiądz, że mi ani złamanego szeląga za to nie zapłacą.
Bogunio był tak uradowany, iż mało mu do nóg nie padł, a potem począł go ściskać i chwyciwszy w objęcia, chciał walca z nim po probostwie tańcować.
— O! o! o! oszalał! zawołał ksiądz wikary, no! patrzcież go! waryat... osoba duchowna...
— Jesteś świętym człowiekiem, w uniesieniu zawołał Bogunio.
— Stój! stój! są jeszcze inne warunki, o których o mało nie zapomniałem, pod grzechem śmiertelnym obowiązuję, by oboje odbyli spowiedź wprzódy, powtóre, kiedyż to ma być?
— Dzień jeszcze niewiadomy.
— Ale musi być naznaczony.
— Damy wiedzieć.
— A pora jaka?
— Naturalnie w nocy i przy drzwiach zamkniętych. Zaraz potem oboje wyjadą pocztą do Warszawy.
— Mniej więcej kiedy to będzie?
— W tych dniach.
— Z rana należy mi dać znać — rzekł wikary.
— Z rana tego dnia, aby i nie pisać, i nie jeździć i na ludzkie języki nie zdawać rzeczy, przyślę jegomość dobrodziejowi zwierzynę, to będzie znak umówiony.
Wikary głową pokiwał.
— Oj! wy! puste głowy! puste głowy! nigdy pono nie będziecie mieć rozumu i powagi.
— Ojcze, jak posiwiejemy.
— Ale takie jak wasza głowy, pono...
— Ni łysieją, ni siwieją! rozśmiał się Bogunio. Stopy całuję i uciekam, bo roboty mam ogrom.
— A to waćpan marszałkujesz?
Bogunio skłonił się, pocałował go i uciekł.
Biegł z tą wiadomością szczęśliwą do pani Pauze, ale tam nie znalazł Walka. Zdziwiło go to, począł burczeć i zżymać się, bo miał czekać na niego.
Schodził ze schodów zły, gdy mu się uśmiechnięta Hanka nadarzyła. Był tej natury poczciwiec, że uśmiechu kobiecego i kieliszka wina, jako żyw nie odmówił. Choć więc gniewny, przybliżył się do niej i choć Hanka nie była ani bardzo piękną, ani nader dystyngowaną, począł ją draźnić.
— Co się ty śmiejesz ze mnie, brzydnico, z czarnemi oczami, zawołał — ha?
— Bo pan szuka pana Luzińskiego i nie znajdzie, a ja wiem gdzie on jest.
— Wiesz — to mi powiedz!
— Oho! nie! dopiero by było! nie! nie! a taka śliczna, młodziuśka.
— Co za śliczna, młodziuśka, przerwał Bogunio — gdzie?
— Tylko mnie pan nie zdradź — szepnęła Hanka, ale radabym się pomścić na nim, żebyś go tam pan złapał z nią. To taki bałamut, jakiego świat nie widział.
— No — a ciebie nie zbałamucił?
— O! mnie... jam nie taka! zawołała Hanka.
Bogunio aż ramionami ruszył.
— A kogóż bałamuci?
— E! co to gadać, lepiej zmilczeć.
Bogunio podsunął jej rubla i szepnął:
— Przysięgam ci, że nie powiem nikomu, kogo zbałamucił?
Dziewczyna ze strachem się obejrzawszy, szepnęła: — On proszę pana, samej jejmości głowę zawrócił i zwodzi ją, bo się nie ożeni.
— A! spodziewam się! zawołał Bogunio.
— Widzi pan — a prócz tego, bałamuci trumniarkę.
— Co? co? kogo?
— Córkę stolarza co trumny robi. Już jak go tu nie ma, to pewnie tam jest. Niech pan po cichu idzie pod ogród klasztorny. W uliczce, naprzeciw furty, jest sklep trumien; na trumnie siedzi cały dzień dziewczyna; jeźli go tam nie ma nawet w tej chwili, to tylko co nie widać. Oj! będzie jej, będzie tej biednej dziewczynie.
Bogunio płochy sam, tak dalece tego podwójnego bałamuctwa w miasteczku za złe nie wziął Walkowi, ale bardzo był rad, że go złapie, wydrwi i będzie miał czem prześladować. Dziewczę jak najdokładniej wskazało nietylko drogę, ale w jaki sposób, nie płosząc ich, zejść było można. Bogunio podziękowawszy Hance aż nadto czule, gdyż pod całusem jego krzyknęła, poleciał w uliczkę.
Przytulony do domków, przesunął się naprzód tą samą stroną ulicy, przy której sklep był położony — potem wskoczył pod mur i ujrzał naprzeciwko siebie, na dwóch trumnach siedzących Linkę i Walka. Pochyleni byli, trzymali się za ręce, Luziński ją obejmował i uśmiechał się, biedne dziewczę zapłonione, trochę go odpychało, a więcej ciągnęło ku sobie.
Ten dramacik był w najgorętszym rozkwicie, gdy nagle Bogunio stojący naprzeciw, cicho klasnął w dłonie.
W mgnieniu oka, Linka cofnęła się przerażona w tył. Walek zeskoczył z trumny i stanął w progu groźny. Ale nim miał czas przyjść do siebie, Bogusław był już przy nim i śmiał się nielitościwie. Spłonione dziewczę radeby było uciekło, ale dokąd? jak?
— Panieneczko, rzekł grzecznie i słodko, podglądając jej w oczy Bogunio — nie rumień się tak bardzo, nic nie jesteś winna, to ten kusiciel niegodziwy, nikomu, nawet trumnom nie daje pokoju.
Linka płakała.
— Chodźmy, zawołał rozdraźniony Luziński — chodźmy.
Bogunio poskoczył jeszcze ku dziewczątku i szepnął. — Nie bój się — jam człowiek dobry i jak Bóg w niebie nie zdradzę.
Na te słowa, wdzięczne oczęta niebieskie zapłakane podniosły się ku Boguniowi, który czuł, jak go schwyciły za serce.
Walek go odciągnął.
— A! wiesz, że jesteś doskonały, rzekł mu po chwili przyjaciel — admiruję — serce szerokie jak karczma zajezdna, kochasz jak mówiłeś moją kuzynkę, no! miłość ta być musi platoniczna i rozumna, bałamucisz tę nieszczęśliwą panią Pauze, która z przyczyny zburzonych przez cię humorów na fluksyą choruje i na ostatek wynalazłeś sobie piętnastoletnią niewinność w trumnach dla urozmaicenia tego bankietu.
Walek chciał to w żart obrócić.
— Ale to nic nie jest! To dziewczę zabawne bardzo, przypadkiem zaszedłem, no...
— Pierwszy raz?! spytał szydersko Bogunio.
— No, pierwszy nie pierwszy.
— Tak sądzę, odezwał się gość, bo by mi nie wskazano przecie, że tu po całych dniach przesiadujesz.
Walek się przestraszył. — Kto wskazał?
— Jakiś żyd faktor w rynku, skłamał Bogunio.
Luziński pochmurniał.
— A o pani Pauze i wieczorach z nią spędzanych, gada całe miasteczko.
— To nic nie jest.
— Bądź co bądź — przerwał Bogunio, ty wiesz mój kochany, że ja na słodkie grzechy młodości jestem niezmiernie wyrozumiały, ale znowu tak jakoś się kompromitować publicznie w takiej chwili, nie znajduję właściwem.
— W jakiej chwili? odparł Walek.
— A no — w wigilią ożenienia.
— Do tego jeszcze daleko.
— Otóż właśnie, nie — zawołał przybyły, przybywam ci dać znać, abyś do Wólki zjechał, schował się u mnie i był na moje rozkazy. Iza chce to przyśpieszyć.
— A ślub? zapytał Walek, ja nie mogę żadnego księdza namówić.
— Ksiądz już jest, krótko rzekł Bogunio, ty się gotuj, ja wszystko urządzę.
Luziński uczuł jakby dreszcz przebiegający po ciele, ale zarazem radość wielką i począł gwałtownie ściskać przyjaciela, który stał z miną nieco szyderską.
— Pozwól sobie parę słów powiedzieć — dodał bardzo seryo Bogusław. Byłem i jestem lekki, używam życia na wszelki sposób, ale — wolnym się czuję, to moja rzecz, rozrachunek tylko z sumieniem. Ty rozpoczynasz życie nowe, zaciągasz obowiązki i nie sądzę, żebyś przysięgę lekceważył! Ja cię o jednej rzeczy przestrzedz muszę — to, że biorąc na siebie rolę czynną w tej sprawie kuzynki, biorę moralną niejako odpowiedzialność za następstwa — i, kochanie moje, gdybyś sobie potem myślał pozwalać, serce złote, najdroższy Walku — będziesz miał do czynienia ze mną. Aż do ślubu, masz zupełną swobodę, napawania się uśmiechami pani Pauze i pocałunkami trumniarki, ale po ślubie, wymagam przyzwoitego prowadzenia się.
— I ty, ty mi będziesz dawał nauki moralne! zawołał z gniewem źle w śmiech spowitym Luziński?!
— Ja! — ja. Moją teoryę już ci wytłómaczyłem, do ołtarza nikt cię nie ciągnie, ale gdybyś nie przed Bogiem i ołtarzem, ale nawet w cztery oczy i bez świadków dał tylko słowo honoru kobiecie, że jej zostaniesz wiernym, zdradziwszy słowo, zostaniesz — łajdakiem.
Luziński spojrzał nań, Bogunio się śmiał.
— No tak, rzekł, w rzeczach słowa i przysięgi mam wyobrażenia oryginalne, jak widzisz. Ale o tem potem, teraz jedno jeszcze, zabieraj się dziś nocą do Bożej Wólki, zajedź, albo lepiej zajdź do oficyn. Tomek ci pokaże schronienie, a na dziedziniec ani nosa nie pokazuj.
— Kiedyż to ma być? spytał Luziński.
— Albo ja wiem, może jutro, to zależy od tego jak Iza da znać, że jest gotową, Luis i du Val mają nie wiem dokąd wyjechać.
— Czy Mamert dał znać?
— Mamert daje tylko znać, że się boi i odradza, porzuciliśmy go i obejdziemy się bez niego może. To już nasza rzecz, a twoja, być dziś na noc w Bożej Wólce.


ROZDZIAŁ VIII.

Słońce jak gdyby na złość powolniej niż kiedykolwiek zachodziło, godziny się wlokły, zegary pospały, dzień się dłużył, jakby osie na których świat się obraca, nienasmarowane były przez zapomnienie.
Napróżno hrabianka Iza chodząca po salonie z pozornie bardzo spokojną twarzą, wyglądała przez okno na niebo, patrzała na zegar, wieczór nie nadchodził. Rzecz była prawdziwie niepojęta, ale są takie dni w roku.
Na nizkiem krzesełeczku podparta, wpół leżąc, wpół siedząc, Emma patrzała oczyma załzawionemi na siostrę i mówiły do siebie długo wejrzeniami, a usty przemówić nie mogły. Nareszcie Iza rzuciła się na dywan u stóp siostry, głowę złożyła na jej kolanach, skryła twarz i pozostała tak chwilę, a gdy powoli podniosła się potem, oczy miała czerwone jakby od płaczu, który się spalił na powiekach.
Niemym uściskiem dwie siostry przytuliły się do siebie i rozerwać nie mogły, płakały obie po cichu, potem jakby lękając się, aby ich nie zdradził głos, szeptały.
— Więc rozstać się trzeba! Kto wie na jak długo i kiedy się znowu zobaczym?!
— Jak ja tu ciebie samą jedną porzucę? jak ci tu będzie biedna niewolnico?
— A! nie pytaj! ja sama myśleć o tem nie chcę. Myśmy tak nawykły być razem i cierpieć razem, że rozstanie przeraża jak śmierć! I kiedy przypuszczę, że jutro tu obudzę się sama, bez ciebie, jedna wśród nich, bez tej siły, którą czerpałam we wspólności naszej doli, głowa mi się zawraca, słabnę. A jednak ujść nie mogę, ani tak ojca im nieszczęśliwego na łup zostawić! Co jutro będzie! co będzie?!
— Ale czyż gorzej być może?
— A! stokroć być musi gorzej! Będę sama, sama wśród pustki, do nikogo przemówić słowa, nikogo coby mnie zrozumiał! A kto wie jeszcze, co oni uczynią ze mną!
— Nic gorszego przecież zrobić nie mogą.
— A! mogą wszystko!
— Nie! zlękną się, ścigać ich będzie opinia.
— O którą nie stoją wcale, ani jej chcą słuchać.
— Moja droga, zawołała Iza zakrywając sobie oczy, ty skarżysz się na losy, a cóżbym ja powiedzieć powinna? Jak szalona rzucam się prawie nieznajomemu człowiekowi na ramiona, nie kochając go, nie wiedząc czy mu zaufać mogę, czy zaufania jest godzien! Jak gracz, co przegrał wszystko, stawię na kartę ostatnią ślubny mój pierścionek! Przyszłość straszna, ciemna, groźna, ale najstraszniejsza, jeszcze mi się wydaje znośniejszą od życia naszego w tej trumnie.
— Tak, przerwała Emma, ja podziwiam odwagę twoją, ja drżę i nad twą przyszłością także. Ten człowiek jest dla ciebie zagadką.
Iza spuściła oczy.
— Niech Bóg czyni, co jego wola, zdaje mi się, że powinnam była dla siebie i dla ciebie zrobić ten krok, on przełamie raz ten stan nieznośny.
— A może tylko zmienić więzy...
Zamilkły, szelest dał się słyszeć w przedpokoju, w progu ostrożnie wchodzący dał się widzieć z lisią swą minką p. Mamert Klaudzyński.
Dla usprawiedliwienia swojego przyjścia, trzymał papiery jakieś pod pachą, minę miał wylękłą, oczy obłąkane.
Iza wstała i pośpieszyła ku niemu.
— Czy się co stało złego? czy...
— Nic, nic dotąd, odparł bardzo cicho rządca, ale truchleję, bom jakieś niezwykłe ostrożności, jakieś ruchy nie codzienne w pałacu podpatrzył.
Iza pobladła.
— Więc znowu by trzeba było wyrzec się...
— Ale nie, nie, ja tego nie mówię, podchwycił Klaudzyński, ja nie wiem nic, a wszystkiego się boję. I na miłość Bożą, jeźliby stał się jaki przypadek, nie zdradźcie mnie.
Hrabianka ręką dała znak. Pan Mamert zamilkł, spoglądając na nią bacznie.
— A więc? — spytała.
— Nic, wszystko jak było, tylko ostrożności.
To mówiąc, znikł.
Iza popatrzała za nim pogardliwie i zwracając się do siostry, rzekła:
— Przysięgłabym że zdradzi, czytam to w jego twarzy, ale Bogusław kieruje wszystkiem i równie mu, jak ja nie dowierza, jestem spokojną.
Wróciła starsza znowu ku Emmie, która siedziała jak przybita; podano herbatę. Wieczór nareszcie urzędownie się zwiastował. Słońce zachodziło za ciemną chmur opaskę, na dworze zrywał się wiatr chwilami, w powietrzu jak w sercach czuć było jakiś niepokój.
— Noc powinna być ciemna! — szepnęła sobie Iza.
W istocie wkrótce potem zaczęło się szybko zmierzchać, podano światło. W pałacu życie zdawało się iść trybem zwyczajnym, nie można było dostrzedz najmniejszego śladu zmiany.
W tej jednak prawie chwili, gdy Luis na dole chodził sam jeden po swoim pokoju z cygarem, przemyślając o jakiejś podróży, a hrabina na górze w fotelu zadumana ważyła coś i liczyła, nie zważając wcale na poufale rozłożonego du Vala, weszła służąca oznajmić, iż p. Klaudzyński życzył sobie w bardzo pilnym interesie pomówić z panią.
Hrabina dość żywego charakteru, nie lubiła tego człowieka powolnego, bez którego obejść się nie mogła. Nikt lepiej fałszu w drugich nie przeczuwa nad tych, co go praktykują sami, to też pani miała jakby instynktowy, niczem zresztą nieusprawiedliwiony wstręt do p. Mamerta. Ale interesa nakazywały go oszczędzać, bo bez niego obejść się nie było podobna, jego zwykle jako narzędzie skuteczne, a neutralne, używano do wysysania hrabianek na korzyść pałacu. Prawda, że szanowny pośrednik miał dar ssania stron obu i zawsze upiekł małą jaką pieczonkę przy ogniu wzajemnego ich nieporozumienia.
W tym dniu i w tej porze, odwiedziny Klaudzyńskiego były zupełną niespodzianką; dosłyszawszy o tem p. du Val, nieco przyzwoiciej usiadł na sofie, hrabina kazała go prosić.
Cicho, na palcach, z grzbietem zgiętym, z uśmiechem dwuznacznym, z którego mógł zrobić w chwili, czegoby okoliczności wymagały, wcisnął się Klaudzyński do pokoju, oglądając przed i po za siebie, postać miał tę samą, z jaką wchodził do panien przed chwilą, z dodatkiem pewnego skupienia ducha i większego jeszcze uszanowania.
— Dobry wieczór panie Klaudzyński, a co tam?
Rządca obejrzał się, nic nie odpowiadając, postąpił jeszcze krok, obejrzał się znowu i cichuteńko rzekł niemal do ucha hrabiny:
— Niezmiernie ważna rzecz, nie mogę tak mówić.. niezmiernie ważna...
Hrabina zbladła, du Val się zerwał z kanapy i przybliżył.
Mamert udawał, że drży, usta mu się trzęsły, oglądał się, pocierał czoło, grał rolę przerażonego, przybitego.
— Ale cóż to może być?! — zawołała samym już jego widokiem strwożona w najwyższym stopniu hrabina.
— Nie mogę mówić, słów mi braknie, obawiam się!
— Chodź do gabinetu! — krzyknęła hrabina, rzucając się ku drzwiom, du Val stanie na straży.
Mamert nic jeszcze nie odpowiedział, na nic się nie odważył, gdy silną ręką hrabiny został porwany, du Val go popchnął, drzwi się zamknęły.
— Mów! prędzej co się stało?
Mamert prosił o szklankę wody.
Hrabina nalała mu ją sama.
Naówczas rozpłakał się.
Rzecz w ten sposób przygotowana, miała pozór bardzo groźny, hrabina blada czekała odezwania się jego, jak wyroku. Stary filut po chwili dopiero oparłszy się o biurko, powoli, przerywanym zaczął mówić głosem:
— Pani, służyłem zawsze domowi waszemu wiernie, z poświęceniem, a ludzie mnie za to nienawidzili, okrywali potwarzami. Westchnął. — Wycierpiałem wiele, ale ten co widzi sumienia, niech mnie osądzi. Oto przychodzi chwila, w której nowy dowód mojego bezinteresownego poświęcenia się dać wam mogę. Wielkie niebezpieczeństwo, wielkie zgorszenie grozi domowi państwa. Wypadek odkrył mi okropną tajemnicę.
Tchu mu nie stało, musiał się wstrzymać, otarł czoło. Hrabina stała jak na zarzewiach gorących.
— Pan Bogusław Turowski jest w spisku, pannę Izę dziś wykraść mają.
Hrabina z krzykiem padła na fotel.
— Ten łajdak! ja go zawsze posądzałam!
Du Val wpadł na krzyk.
— Wystaw sobie, śpiesząc ku niemu, poczęła żywo, ledwie mówić mogąc hrabina, Bogusław Turowski wykrada dziś Izę!
Pan Brunon rzucił się jak opętany, przypadł do rządcy, jak gdyby zabierał się go udusić.
— Mów! — zawołał.
Mamert blady składał ręce.
— Tyle tylko wiem, począł pośpiesznie, iż dzisiejszego wieczora, lub nocy, pannę Izę wykraść maja.
— Kto?
— Pan Bogusław.
— Dla siebie?
— Nie, dla jakiegoś chłystka, z najwyższą wzgardą odezwał się Klaudzyński. Wypadkiem narada doszła do uszów moich, wiem, że panna gdy światła zagasną w pałacu, ma się wykraść przez ogród do furtki, że tam konie pana Bogusława na nią czekać będą. Ale wszystkiemu zapobiedz jak najłatwiej, ludzie mogą być ukryci co konie pochwycą, parę strzałów się da na wiatr i panna zostanie złapaną na uczynku.
— Panna to nic, krzyknął du Val podnosząc pięść do góry, ale temu co z nią będzie, dam sto bizunów.
— Na miłość Boga! zarządźcież środki natychmiast, nie tracąc jednej chwili, poczęła gorączkowo hrabina, niech Luis lepiej nic nie wie, du Vala będzie dosyć, ludzi wziąć ze stajni, z folwarku. Pannę można złapać przed furtą.
— Ale nie, przerwał du Val, trzeba ją dopuścić do powozu, trzeba schwycić winowajcę.
— Oni mogą być zbrojni, zawołała hrabina łamiąc ręce.
Du Val się zmarszczył.
— Bądź co bądź! — rzekł, musimy mieć tego pana, chciał się bić! niechże będzie zbitym, ja od tego nieodstępuję.
— Nie, chwytając go za rękę, poczęła wystraszona pani.
Du Val się otrząsnął.
— Proszę mi całą tę sprawę zostawić, to moja rzecz, bądź pani spokojną, ja idę i naradzę się z panem Klaudzyńskim, a przedsięwezmę co należy.
Du Val był już wziął za rękę rządcę, który stał zawsze trwożny i milczący, gdy hrabina nogą tupnęła z gniewem.
— Ani kroku ztąd! ja jestem tu panią i zrobi się jak ja każę.
Du Val pomiarkował, iż łagodnym mu być wypada i znacznie złagodniał, ale ramionami zżymając.
Nom d’un petit bonhomme! zawołał, zgrzytając zębami, jeśli pani chcesz to sama robić, rób, ale ja się w takim razie nie mięszam.
Spojrzeli na siebie oczyma zaiskrzonemi; hrabina zwolniała z kolei.
— Ale przecież bezemnie...
— Przecież nie bez pani, odezwał się du Val, sprawa to jednak męzka i po męzku, nie po kobiecemu ją trzeba rozstrzygnąć. Pannę złapać u furty niczego nie dowodzi, do niczego nie prowadzi, oprócz skandalu.
— A skandal zapobieży zamążpójściu.
Du Val ruszył ramionami śmiejąc się.
— Ma pieniądze, rzekł, co jej zaszkodzi skandal? Trzeba złapać winowajców i skórę im wygarbować, bez tego nic...
Klaudzyński tylko potniał, milczał i patrzał w ziemię.
— Jakeś się waćpan o tem dowiedział?
— Podsłuchałem wypadkiem.
— Kogo?
— Pokojówkę, która była wysłana dla umowy.
— Kiedy? badał du Val, widząc że się Klaudzyński mięsza coraz bardziej.
— A! panie, przerwał w końcu rządca, tu nie czas pytać, trzeba radzić, bo może być za późno.
Francuz się obrócił do hrabiny i ująwszy jej rękę, rzekł głosem prawie rozkazującym, choć złagodzonym znowu:
— Niech hrabina będzie zupełnie spokojną, wszystko się odbędzie cicho, ja ręczę, idę z Klaudzyńskim przedsięwziąć środki.
Wieczór był już dosyć późny, gdy przeprowadzeni do ostatnich drzwi, wysunęli się dwaj panowie z pałacu i szybkim krokiem pobiegli ku zabudowaniom folwarcznym niepostrzeżeni.
Tymczasem Iza spłakana, drżąca, nagle zażądała od siostry, aby ją wiadomemi sobie środkami i drogami zaprowadziła do ojca. Chciała go widzieć raz jeszcze, nie wiedząc czy więcej w życiu zobaczy. O godzinie tej zwykle, oprócz Emmy, nikt u starego biedaka nie bywał, można się było przesunąć niepostrzeżonym, a chłopaka, który czuwał drzemiąc, Emma dość drogo płaciła, by robić mogła u ojca co chciała. Przyjście jej wieczorne nietylko nie było bezprzykładnem, ale najzwyczajniejszem. Tym razem tylko Iza, rzadko odwiedzająca hrabiego, nagle zaczęła zaklinać siostrę, aby ją zaprowadziła z sobą.
Ująwszy się za ręce, przez oranżeryę pustą, przez galerye, schody i korytarze, lękając się szelestu własnych kroków, dwie hrabianki jak cienie prześliznęły się niepostrzeżone do drzwi ojca.
W części tej pałacu cisza panowała największa, chłopak spał na krzesełku; w pokoju chorego paliła się lampka nocna, ale Emma wiedziała dobrze, iż starzec czeka na nią i nie zaśnie, póki jej nie zobaczy — póki nie dostanie choć garstki cukierków.
Na łóżeczku swem blady, leżał w istocie czuwając jeszcze chory; twarz jego w ciemnościach kolorem mało się różniła od poduszek, ale posłyszawszy ciche kroki, począł się ruszać i dźwięk niewyraźny, bełkotanie raczej z ust się jego wyrwało:
— Emma... Emma...
Córka już biegła ku niemu, ale chory nie patrzał na nią, tylko na ręce i palce chciwie wyciągnął wychudłe, chwytając co mu najprzód podała.
Obie uklękły przy ojcowskiem łóżku po cichu. Iza pochwyciła rękę wyrywającą się próżno do łakoci i poczęła ją całować ze łzami. Łkanie jej tłumione, dziwnie jakoś obudziło chorego, począł patrzeć na córki uważniej i rzekł:
— Dwie! dwie!
A potem zdawał się niby szukać, co mu ta druga przyniosła.
Iza przyniosła tylko łzy swoje...
Stary już oczy odwrócił; jadł, ale tak chciwie, tak łapczywie, tak zwierzęco, iż Izie, która go rzadziej widywała, boleśnie się upadek ten w sercu odezwał.
— Emmo! on ciebie zrozumie; proś, niech mnie pobłogosławi!
Obie znowu przysunęły się bliżej, Emma zaczęła coś szeptać, starzec w nią wlepił oczy szkliste, osłupiałe, ale nie zdawał się nic rozumieć.
Naówczas ukochana córka ujęła jedną rękę i położyła, patrząc nań, na głowie siostry. Stary się obejrzał na Emmę, potem na Izę, ale nie zrozumiał jeszcze; ręka jego drżała tylko, jakby się wyrwać chciała.
Martwe, smutne milczenie panowało długo, hrabia jadł, szukał po łóżku kruszynek, zbierał je chciwie, a widząc, że już nic nie ma, głowę spuścił na poduszki i oczy powoli przymknął. Próżno Emma ująwszy znów jego rękę, kładła ją na Izy głowie i chciała, aby za nią wyraz „błogosławię“ powtórzył, hrabia bełkotał niezrozumiale tylko jedno córki imię — Emma.
— To Iza... starsza.
— Iza? nie! rzekł hrabia, Iza! nie... potem znów głowa upadła na poduszki i oczy się zamknęły, a po chwili otwarły usta... starzec usnął.
Łzy puściły się z oczów biednej Izy, wstała chwiejąc się na nogach, pocałowała raz jeszcze zwieszoną ojca rękę.
— Chodźmy, rzekła, nie byłam warta cudu...
Emma zapłakała także, ale pocieszając jak mogła siostrę i podtrzymując ją, powiodła nazad do oficyny. W drodze nie spotkały nikogo, nikt nie postrzegł ich. Godzina była już późna, siostry rzuciły się sobie w objęcia i rozstać z bólu nie mogły. Jeszcze godzina może — a losy się rozstrzygną.


ROZDZIAŁ IX.

Chociaż w pałacu wszystko się spać zdawało, i żadne światełko, żaden ruch przygotowań nie zdradzał, około ogrodowej furtki, na drodze, przy murze opasującym z tej strony park, w największej ciszy, z ostrożnościami nadzwyczajnemi zasiedli już ludzie z folwarku i stajni. Główną komendę nad nimi miał du Val — Klaudzyński i stanem zdrowia i wiekiem i niezręcznością swoją wytłómaczył się ze wszelkiego współudziału. Nie na wiele by też był może się przydał, bo i tak zasadzka zdała się doskonale obmyślaną i urządzoną.
Po za furtą ogrodową w krzakach siedzieli ludzie z nabitemi prochem strzelbami. Wzdłuż drogi cały rów pełen był różnie uzbrojonych, najzręczniejszych i najżwawszych fornali i parobków. Dowodził nimi pewien pisarz prowentowy, człek młody wojowniczego ducha, protegowany Francuza, rad niezmiernie, że mu się tak miła nadarzała zręczność do awantury, za którą nie było żadnej odpowiedzialności.
Oprócz tego wydane były rozkazy, ażeby powóz przybywający dopuszczono do furty bez przeszkody, by nikt nie drgnął, póki znak dany nie będzie. Sam du Val umieściwszy się z parą pistoletów i szablą w blizkości miejsca, gdzie prawdopodobnie powóz się miał zatrzymać, zostawił sobie wydanie hasła wystrzałem z pistoletu.
Na dobre pół godziny przed północą, wszyscy już pod cieniem chmurnej nocy byli na stanowiskach, przyczajeni, milczący i wyznać trzeba, że po najmniejszym szeleście domyśleć się nie było można zasadzki. Wiatr dosyć gwałtowny chwilami szamotał gałęźmi, a o trzy kroki nic widać nie było.
Oczekiwanie wszystkim zdawało się niepomiernie długiem, gdy w ogrodzie ukazała się postać, żywym krokiem śpiesząca ku furcie, ale tu jeszcze powozu nie było. W tej samej chwili zdala na gościńcu zaturkotało... Wszyscy mieli się na baczności, noc nic dojrzeć nie dozwalała. Turkot się zbliżał, coraz śpieszniej zdawał lecieć powóz, potem kroku zwolnił i ostrożniej toczył się ku furcie ogrodowej.
W ciemności, którą jeszcze zwiększały drzewa, nie można było rozpoznać nic, powóz wszakże ciemnemi końmi zaprzężony, stanął. Furtka się otworzyła nagłe, ktoś z niej wybiegł, du Val usłyszał zatrzaskujące się drzwiczki powozu, konie już ruszyły, gdy nagle rozświeciła się ciemność, strzał huknął, a konie wystraszone mimo powtarzających się za tym pierwszym wystrzałów, lecieć zaczęły.
Kilka krzyków słychać było, potem trzask jakby łamiącego się powozu, potem zgiełk ludzi pasujących się w ciemności, wykrzyki na różne głosy, jęk... i ciszę.
Mimo przedsięwziętych środków ostrożności, konie rozhukane daleko dalej uniosły uciekających, niż się spodziewano. Zatrzymano je ledwie o dobre pół wiorsty od furtki, gdy strzaskane drągiem koło kocza, pękło, a powóz się wywrócił.
Gdy du Val przyskoczył do drzwiczek, z wielkiem zdziwieniem swem postrzegł w środku jednę tylko kobietę przelękłą, płaczącą, przytuloną do poduszek. Mężczyzny nie było żadnego, nadbiegli ludzie trzymali konie, furman nawet, korzystając z nocy, uciekł i skrył się. Du Val nim ujął kobietę, począł łajać swoich, miotać się gniewny i grozić — ale wszystko to było za późno; nie pochwycono nikogo, oprócz nieszczęśliwej, która w powozie pozostała i z przestrachu zdawała omdlałą prawie.
Francuz zawiedziony krzątał się jeszcze czas jakiś około swoich ludzi, kłócił z pisarzem, badał, jakim sposobem mógł się wymknąć winowajca; ale naostatek wyczerpało się wszystko, gniew po troszę, łajanie, tłómaczenia — i wysadzono płaczącą kobietę z powozu, która na nogach się ledwie ze strachu i wzruszenia utrzymać mogła, aby ją na pół na rękach niosąc, do pałacu odprowadzić. Du Val, na którego hrabina oczekiwała z niecierpliwością łatwą do wytłómaczenia, pośpieszył przodem, wydawszy rozkazy. Zaperzony, zmęczony, gniewny jeszcze, wpadł do hrabiny pokoju; czekała go już w progu.
— A co?
— Z głupiemi ludźmi nic rozumnego zrobić nie można.
— Cóż? uciekli? załamując ręce przerwała pani.
— Ona nie, ona jest, prowadzą ją tutaj, ale towarzysze jej, tchórze, łajdaki, porzuciwszy ją w powozie, drapnęli; ani jednego, nawet furmana... nikogo!!
Du Val ręce załamał z rozpaczą i po pokoju przechadzać się zaczął, pani milczała. Dotowała się już na spotkanie i rozmowę z hrabianką.
Na schodach słychać było chód ludzi i jakby ciche szlochanie; w przedpokoju ukazała się posiać zakwefiona, którą wepchnięto prawie do pokoju hrabiny, a ta natychmiast padła na najbliższy fotel.
— Proszę wody! zawołała.
Na głos ten hrabina piorunem pobiegła do fotelu; usłyszała bowiem dźwięk wcale niespodziany, po wzroście i po nim domyśliła się już rzeczywistości. Porwana kobieta nie była hrabianką Izą.
— To nie ona! krzyknęła, ręce łamiąc.
Du Val podbiegł. — Jak? co? któżby to mógł być!
Francuzka impetyczna, domyślając się, że ją oszukano, że się cóś stało, czego zrozumieć nie mogła, dopadła do fotelu i gwałtem broniącej się kobiecie zerwała z twarzy zasłonę.
Z za rąk, któremi oczy sobie zasłoniła kobieta, du Val i hrabina razem poznali w pochwyconej, niemłodą już pokojówkę hrabianek, pannę Franciszkę Żulską.
Na chwilę osłupieli, nie mogąc zrozumieć, co się stało.
— Co to jest? co waćpanna tam robiłaś? poczęła hrabina gwałtownie; ale wystraszona panna Franciszka odpowiadać czy nie chciała, czy nie mogła — ani słowa.
— To rzecz widoczna, przerwał du Val, zwiedziono nas! ale co się stało z hrabianką?
Jakby błyskawica nagle oświeciła hrabinę, rzuciwszy okiem na służącą, porwała mantylkę leżącą na krześle i zbiegła wprost do mieszkania hrabianek.
Tu drzwi wszystkie były pozamykane, ciemność zupełna i cisza. Służący, który przeprowadzał panią, począł stukać, ale bardzo nierychło głosy obudzonych sług dały się słyszeć wewnątrz: kto tam? co tam?
— Otwierać! pani!
Po długiem znowu oczekiwaniu drzwi odryglowano, zaspana i wylękła twarz dziewczyny z garderoby ukazała się pierwsza.
Hrabina, jak tylko drzwi jej otwarto, wprost, świecę wziąwszy z rąk lokaja, pobiegła do salonu, z którego było wnijście do gabinetu i dwóch sypialnych pokojów Izy i Emmy. Skierowała się najprzód ku pierwszym; te były na klucz zamknięte, stuknięcie jedno i drugie nie wywołało żadnej odpowiedzi. Wyczekawszy chwilę, pobiegła do drugich. Za pierwszem zapukaniem głos Emmy dał się słyszeć.
— Co to jest? czy się pali?
— Proszę otworzyć!
— Co się stało?
— Proszę otworzyć...
Zaledwie narzuciwszy na siebie szlafroczek ranny, Emma drzwi odryglowała i stanęła w progu.
— Gdzie Iza? zapytała gwałtownie hrabina, gdzie Iza?
— Iza? musi spać w swoim pokoju.
Obie milczące zmierzyły się oczyma. Macocha niecierpliwiła się, nie wiedząc jak mówić i co począć. Nie chciała zrażać ostatecznie pozostałej, a gniew nią miotał.
— Waćpanna musisz wiedzieć, co się z Izą stało?
— Ale cóż się z nią stać mogło? spokojnie odparła siostra; przed parą godzinami rozeszłyśmy się, poszła do swojego pokoju. Zkąd-że ten niepokój o nią.
Nie odpowiadając na pytanie, hrabina zwróciła się do drugich drzwi; stuknęła w nie jeszcze i dopiero uderzywszy postrzegła, że klucz był w zamku. Razem z Emmą otworzywszy, wbiegły do sypialni. Łóżko było nietknięte, a w niej — nikogo.
Hrabina padła na fotel płacząc. Emma stała chłodna i nieporuszona wcale.
— Ślicznie ułożono wszystko! niema co mówić!! i udało się bardzo szczęśliwie...
— Ja nic nie wiem, zimno odezwała się Emma.
— O! tego mi waćpanna nie mów...
— A gdybym wiedziała, przerwała Emma obojętnie, czy myślisz pani, że byłoby moim obowiązkiem zdradzić siostrę dla pani? Siostrę, która razem ze mną długą wycierpiała niewolę i rzuciła się jak w przepaść z tego życia, któreście nam tu przeznaczyli, chyba na to, aby nas umorzyć niem.
Hrabina tem wystąpieniem zdumiona, cofnęła się krok, namarszczyła brwi; nigdy jeszcze żadna z panien nie ośmieliła się jej w oczy tak otwarcie wystąpić z wymówkami. Było to jakby wyzwanie do boju.
— O tem, moja panno, rozmówiemy się innym razem; teraz trzeba gonić zbiegłą waryatkę.
— Zdaje mi się, że to będzie i zapóźno i napróżno, odparła dumnie Emma, ruszając ramionami.
Macocha gotowała się do wyjścia, niechcąc otwartej dopuścić kłótni, gdy Luis, którego du Val przebudził, aby mu opowiedzieć co się stało, ubrany w szlafrok naprędce, wpadł rozgniewany do pokoju, obejrzał się, zobaczył jednę tylko Emmę i spytał matki:
— Cóż się stało? jest? niema? uciekła?
— Uciekła! nie smakowało jej uczciwe i spokojne życie, poszła szukać innego.
— Więc czas może gonić jeszcze? przerwał Luis, spoglądając z nienawiścią na Emmę. Pani zapewne zostałaś?...
— Hrabio, proszę mi dać spokój i nie jątrzyć mnie, gniewnie, stanowczo zawołała Emma, mówić mu nie dając. Na Boga nie wywołujcie wyrazów z ust i serca, abyście od nich nie skamienieli. Wszystko, co się tu stało, dzieje, waszą jest winą; wszystko spadnie na barki wasze.
Luis rozśmiał się szydersko.
— Panny wzięły na kieł, jak widzę! zawołał.
Ale Emma oburzona, nie słuchając więcej, dumnie cofnęła się do swego pokoju i drzwi zatrzasnęła za sobą.
Syn podał rękę matce... wyszli.
Przechodząc przez podwórze, dojrzeli tylko, jak du Val, któremu niepomyślna wyprawa krew zburzyła, porwawszy najlepsze konie ze stajni, w kilku ludzi w pogoń za zbiegami się puszczał. Było to o wiele zapóźno; ale Francuz niechciał mieć sobie do wyrzucenia, że środka jakiegokolwiek bądź zaniedbał. Luisowi więcej pono żal było koni, o których szacowne zdrowie się lękał, niż siostry już w jego przekonaniu bezpowrotnie straconej. Popatrzał na du Vala, wybąknął imię ukochanej klaczy, którą mu Francuz pochwycił i poszedł za matką.
— Ciekawam narzeczonego! rzekła hrabina, śmiejąc się gorzko.
— O... domyśleć go się łatwo! odparł syn; będzie to nieochybnie ów słodki baron, który tu u nas gościł, wypatrując, nim okradł...


ROZDZIAŁ X.

Jakeśmy widzieli, ucieczka, dzięki przezorności pana Bogusława i obudzonej nieufności hrabianki Izy, zupełnie się była powiodła. Bogunio to osnuł ten plan, ażeby powozem wyprawić służącą, a drugą furtką wykraść hrabiankę. Tu oczekiwał na nią, sam za woźnicę służąc, z lekką bryczką, do której najlepszych swoich cztery konie dał zaprządz.
W chwili, gdy za ogrodem oczekiwano na powóz, Bogunio, Walek i hrabianka pędzili już piaszczystą drogą ku miasteczku. Mamert Klaudzyński ani się domyślał, że zdradę jego instynktem odgadnięto.
Poczciwa sługa hrabianki zgodziła się w jej miejscu odegrać rolę, którą chorobą z przestrachu opłacić miała, nie spodziewała się ona wcale tak burzliwej katastrofy, a w pierwszej chwili strzały, które usłyszała w około, o mało ją z trwogi o śmierć nie przyprawiły.
Tymczasem bryczka lekka i konie szalone, w mgnieniu oka, cwałem przewiozły hrabiankę i siedzącego obok niej narzeczonego do miasteczka. Luziński całował jej ręce. Iza milczała wzruszona, zamyślona, czując, że życie jej rozstrzygało się w tej chwili. Bogunio był doskonałym woźnicą i mimo nocy ciemnej, znając doskonale drogę, przewiózł narzeczonych bez wypadku wprost pod kościół. Oznajmiono kilku godzinami wprzódy księdzu wikaremu, który oczekiwał w zakrystyi. Gdy bryczka zatrzymała się u bramy kościelnej, Iza tak była złamana wzruszeniem, że ją prawie na rękach z bryczki znieść musiano. Bogunio oddał konie chłopakowi, którego miał z sobą i wszyscy razem udali się do kościoła drzwiami bocznemi. Iza idąc odzyskała przytomność i siły, Luziński zdawał się je tracić. Ksiądz, który zgodził się na danie ślubu, chciał wszakże poprzedzić go zwykłemi formalnościami i egzaminem, ale Bogunio uczynił mu tę uwagę, że lada chwila pogoń przybyć może i że lepiejby było odłożyć to na później.
W ciemnym kościele, cichym a pustym, który więcej pogrzebową niż weselną miał w tej chwili fizyognomię, kilka świec zapalono przy wielkim ołtarzu. Dwa stare grobowce Turowskich, rycerz leżący na hełmie oparty, niewiasta zakwefiona z różańcem, zdawali się jak świadkowie towarzyszyć obrzędowi. Bogusław, zakrystyan i dziadek kościelny, stanowili orszak cały. Ksiądz Wikary wyszedł przed ołtarz tak prawie drżący jak nowożeńcy, tak zawstydzony jak oni. Z pośpiechem począł odmawiać modlitwy, potem zadał, pytania, na które oboje państwo odpowiadali głosem bardzo dobitnym, zamienił obrączki i ręce związał.
Bogunio patrzał na to i odetchnął dopiero wolniej, gdy Iza po skończonym obrzędzie padła na kolana i modlić się gorąco poczęła.
Stojący przy niej świeżo kreowany małżonek, któremu dla przyzwoitości przynajmniej wypadało ją naśladować i westchnąć w tej chwili do tajemniczej Istoty, władającej losami ludzkiemi, wstydził się jakoś klęknąć, wstydził uznać ukorzonym; pozostał wyprostowany i — trzeba wyznać — wydał się wcale niekorzystnie z twarzą wyciągniętą, bladą, zmęczoną i osłupiałą.
Nie rychło hrabianka wstała, wspierając się na jego ręku. Zbliżyła się podziękować wikaremu, który milcząco krzyż nad jej głową zakreślił... Wszystko było skończone.
Państwo młodzi, wedle niezgrabnego dosyć planu pana Luzińskiego, mieli się udać do restauracyi pod Różą, gdzie on, korzystając z dobrego usposobienia pani Pauze, oprócz pokoju który zajmował, zamówił przyległą salkę dla żony i pokój jeden dla sługi, mającej przybyć później. Pani Pauze nie domyślała się wcale na co te apartamenta służyć miały i gdy się zjawił Bogunio, a za nim Iza zakwefiona i Luziński, zrozumieć nie mogła, co tu robiła kobieta. Zgorszyło ją to i oburzyło. Państwo młodzi poszli na górę; gospodyni domu, w bardzo przyjaznych z dawna stosunkach z Boguniem, niespokojna odciągnęła go na chwilę do swojego pokoju. Na twarzy jej malowało się straszliwe oburzenie.
— A już też tego nadto! zawołała zamykając drzwi, panie Bogusławie, co panowie myślicie i za co macie mój dom, żeby sobie tu balować z jakiemiś kobietami?! Ja wiem, że to jest pańska sprawka, ale ja tego nie zniosę.
Bogunio padł na krzesło ze śmiechu.
— Cicho! zawołał, co jejmości w głowie! czego się czepiasz do mnie; ta pani przybyła z Luzińskim...
— Z Luzińskim... kłamstwo! to nie może być! zakrzyczała gospodyni.
— Dla czego? spytał ciekawie Bogunio, którego ta gwałtowność pani Pauzę zastanowiła, dla czego?
— Dla czego! co ja się będę przed panem tłómaczyć! przerwała nieszczęśliwa; dla tego że ja go znam i że on z takiemi kobietami się nie wdaje.
Bogunio pękał od śmiechu.
— Cicho! niewiasto, zawołał, z jakiemi kobietami? co? to jego... żona.
Na ten wyraz pani Pauze, która stała, obejrzała się jakoś błędnie do koła, krzyknęła przeraźliwie i wołając:
— Zdrajca! padła zemdlona na ziemię.
Bogusław szczęściem pośpieszył na ratunek w porę, by ją podchwycić. Z wesołej, twarz jego przybrała minę posępna; omdlenie było wielkiego znaczenia.
— Na miłość Boga! zawołał trzeźwiąc nieszczęśliwą, nie rób pani historyi dla samej siebie. Co panią Luziński obchodzi?
— Zdrajca! powtórzyła ocucając się gospodyni, on mnie — uwiódł.
Bogusław nie wiedział czy śmiać się, czy płakać, oburzyło go tylko, że Luziński śmiał żonę tak zuchwale wprowadzić do tego domu.
— Cicho! zawołał, nie wydawajże się pani ze swą słabością po niewczasie, bo się to na nic nie zdało. Luziński jest żonaty, byłem świadkiem przy jego ślubie. Jest niepoczciwy i niepoprawny, ale...
Biedna pani Pauze już tylko płakała. Bogusław zwykle wesół, zasmucił się; w dzień ślubu podobna historya była wielce znaczącą. Ale należało radzić i pokrywać ją milczeniem.
— Ja mu zrobię historyę, wołała wśród łez gospodyni, niech ta kobieta wie, jakiego mieć będzie męża, co to za ptaszek!! ten łotr, którego wypędzonego przyjęłam... który... I znowu płakać zaczęła.
Chwilami porywała ją ochota biedz, rzucała się do drzwi, szczęściem na straży będący Bogusław hamował.
— Do czego to panią poprowadzi, zawołał reflektując, wszyscy się z pani śmiać będą, rozgłoszą.
— Niech zginę, ale się pomszczę.
— Cóż za zemsta? przerwał Bogunio, zemścisz się nad sobą samą; ślubu to nie zerwie. Wszak pani słowa nie dawał.
Bogusława wywoływano dwa razy na wieczerzę, a ośmielić się nie mógł opuścić rozpłakanej pani Pauze, obawiając się jej gniewu. Naostatek udało mu się wymódz na niej, nie wiem jakim sposobem słowo, że będzie spokojną i wybiegł, chcąc namówić państwa młodych, aby natychmiast jechali do Warszawy. Był to jedyny sposób uniknienia sceny, którą im lada rozdraźnienie gospodyni zgotowmć mogło.
Wszedłszy do salki, w której nakryto do stołu, Bogunio na pierwszy rzut oka postrzegł, iż młodzi małżonkowie jeszcze wrażenia uroczystego obrzędu i przygód tego wieczora nie pozbyli się. Iza siedziała na kanapie płacząc i nie mogąc się utulić, Walek chodził zachmurzonymi jakby przybity.
Na stole paliły się w najparadniejszych świecznikach ogromne świece, świetna zastawa obiecywała co się zowie wspaniałą wieczerzę, ale na te przybory nikt nie patrzał.
Bogunio przez ostrożność zręcznie drzwi na klucz spuścił, a widząc, że Iza płacze ciągle, ujął pod rękę Walka i wyprowadził go do drugiego pokoju.
— Niechże cię pioruny trzasną, rzekł mu, co ty najlepszego robisz? Wprowadziłeś żonę do domu, z którego gospodynią byłeś w najczulszych, jak się okazuje, stosunkach. Mało ci było trumniarki! To przechodzi wszelką miarę, takie bałamuctwo w wigilią ślubu. Ta kobieta krzyczy, przeklina, odgraża się i gotowa zrobić historyę.
— No! gdzież miałem się udać! zapytał Walek zmięszany, nie tłómacząc się z zarzutu nawet.
— Ale w pierwszym lepszym domu bezpieczniej było niż tutaj. Wy musicie wziąć pocztę i natychmiast wyruszyć do Warszawy, inaczej, ostrzegam, będzie źle. Nie byłem nigdy, chwała Bogu, żonatym, ale to wiem, że w progu nowego życia taka historya może je zatruć całe.
Walek gryzł paznogcie.
— Niech ją licho porwie tę sekutnicę!
Bogusław ze wzgardą prawie spojrzał na niego i westchnął, potem namyśliwszy się krótko, wyszedł do Izy.
— Kochana kuzynko, rzekł, zdaje mi się, że ze wszech względów bezpieczniej będzie, gdy się dziś jeszcze udacie do Warszawy. Ja idę konie zamówić na poczcie; nie płacz, proszę cię, łzy przedtem były wytłómaczone, teraz są po niewczasie; mężnie stanąć trzeba przeciw życiu... i śmiać się. Powracam, służę wam do krótkiej wieczerzy i nie odejdę, aż was do powozu wsadzę, pobłogosławię i wyprawię.
Iza wstrzymała go za rękę.
— A! jeszcze póki ty jesteś, nie tak się lękam, rzekła, zdaje mi się, że mam kogoś co się mną zaopiekuje.
— Mąż przecie! zaśmiał się Bogunio, to opiekun nadany przez Sakrament, od wszystkich innych lepszy, a własny twój charakter będzie drugim. Na nim oparłszy się silnie, lękać się nie masz czego.
Iza z westchnieniem spojrzała nań i uścisnęła jego rękę.
— Aby się uspokoić, rzekła, potrzebuję sobie przypomnieć, powtórzyć to czarodziejskie słowo — jestem wolna! jestem wolna...
Wzrok Luzińskiego, który Iza spotkała w tej chwili, był tak dziwny, że jej słowa na ustach zamarły.
Nowi małżonkowie, jak dwaj zapaśnicy, wzajemnie zdawali się przypatrywać sobie, mierzyć siły, chcieć zgłębić i poznać charaktery swe, które dla ich obojga były zagadką. Dzieje się to często nawet w zwyczajnych małżeństwach, że dopiero od ołtarza odchodząc, ludzie poznawać się zaczynają, tu byli oboje sobie zupełnie nieznajomemi; a — prawdę rzekłszy, więcej się siebie obawiali, niż kochali w sobie. Uczucie to, jeźli przyjść mogło, narodzić się dopiero miało.
Iza kupiła sobie swobodę drogo, bo poświęceniem nieodgadnionej przyszłości, Luziński wiedział tylko, iż się ożenił z hrabianką i bogatą.
Bogusław, który ze zwykłą swą lekkomyślnością, trochę na złość Turowu, podał rękę do tej sprawy, teraz równie jak młode małżeństwo wątpił o przyszłości i rozmyślał nad nią. Dobiła go ostatnia przygoda pani Pauze. On jeden za trojga miał najwięcej przytomności i zmusił ich niejako do pogodzenia się z rzeczywistością, a przejścia z tych rekollekcyj ducha w prozę życia. Nalał sobie szklankę wina, pocałował w rękę kuzynkę, ścisnął dłoń Walka i duszkiem wychylił ją za ich zdrowie.
— Niech choć ja sam wypiję, — wiwat państwo młodzi! zawołał.
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi zastukano silnie, odtrącając rękę Walka, bo się lękał pani Pauze, Bogunio pobiegł do drzwi i otworzył je, w progu stał du Val. Skłonili się sobie.
— Czem panu służyć mogę? zapytał Bogusław.
— Hrabianka Iza...
— Nie ma tu hrabianki Izy, odparł Turowski, przed godziną kuzynka moja wzięła ślub i zmieniła nazwisko, a wizyt nie przyjmuje.
Du Val stał wryty.
— Pan służył za drużbę? rzekł szydersko.
— Tak jest — do usług...
— Ślub — któż dawał ślub?
— Ksiądz — krótko odpowiedział Bogusław, w kościele.
Milcząco stali przeciwko sobie, jakby się wzajem rzucić mieli na siebie.
— Wszakże mógłbym przynajmniej zobaczyć hrabiankę i jej męża, pana barona?
— Nie — odpowiedział Bogusław, mówiłem panu, że nie przyjmują.
— Ale ja muszę z nią mówić! zawołał du Val, wpierając się we drzwi.
— Panie du Val, wstrzymując go silną ręką, rzekł Turowski, nie róbmy skandalu którego i tak z waszej łaski jest dosyć. Do czego się to przydało. Byłem z innemi świadkiem ślubu, przybyliście za późno, il faut faire bonne mine à mauvais jeu.
Mówiąc to Bogusław, choć rozgniewany, starał się głosowi swemu nadać jak największą łagodność. — To co byś pan mógł powiedzieć hrabiance i od niej usłyszeć, nie byłoby mu wcale przyjemnem, a do czego to pomoże?
— Tak, to prawda, odezwał się Francuz, ale by mi lżej na sercu było, gdybym...
— Gdybyś wykłócił się z kobietą? spytał Bogusław, Francuza!...
Du Val się zarumienił.
— Dajesz mi pan słowo honoru, że po ślubie?
— Słowo honoru, rzekł Turowski.
Przybyły machnął ręką. — À la guerre comme à la guerre, co mnie to obchodzi? Daję z mej strony słowo, że nie będę się kłócił.
Ale sam wasz widok, przerwał Turowski.
— Juściż, gdym dla niej mało karku nie skręcił, niech choć jej zdrowie wypiję, zaśmiał się du Val.
Przyznam się wam, że choć spojrzeć bym chciał na męża.
Bogunio ustąpił z progu, du Val powoli wszedł. Iza spostrzegłszy go zrazu cofnęła się, potem pomiarkowawszy, wystąpiła naprzód i biorąc za rękę Luzińskiego, podeszła ku Francuzowi z powagą.
— Panie du Val, odezwała się z lekkiem głowy skinieniem, mam honor przedstawić panu mojego męża, pana Walentego Luzińskiego.
Du Val osłupiał, był bowiem najpewniejszy, że znajdzie tu barona Helmolda.
— Powiedz pan hrabinie, żeś nas widział na odjezdnem do Warszawy i pozdrów wszystkich ode mnie.
Ciekawemi oczyma przyglądał się Luzińskiemu przybyły, widywał on go zdaleka nieraz, ale mu nawet na myśl przyjść nie mogło, aby on, ten biedny, niepozorny młody chłopak, mógł zostać mężem hrabianki. W duchu rzekł może sobie:
— Gdybym był wiedział, wszakżebym i ja ją tak samo wyzwolić potrafił...
— Co się stało odstać się nie może, kończyła pani Luzińska, wzięłam ślub, jestem wolną. Spodziewam się, że gniew i prześladowanie nie dotkną siostry mojej, zmusiłoby mnie to bowiem do kroków, które dla Turowa nieprzyjemnemi by być mogły. Daleko lepiej będzie dla nas wszystkich, macochy, Luisa, siostry i dla mnie, gdy nasze familijne nieporozumienia ukończymy zgodnie, cicho i spokojnie, oszczędzając światu śmiechu, a sobie zmartwienia. Powiedz pan to hrabinie.
— Powiem, stłumionym głosem odezwał się du Val złamany jakby i upokorzony. Zresztą — ja — ja tu jestem człowiekiem obcym prawie, zrobiłem co mnie polecono, reszta nie należy do mnie.
Bogusław podał mu uśmiechając się szklankę wina, której Francuz bardzo potrzebował po znużeniu tego wieczora, ale zawahał się nim ją przyjął.
— Wypij pan, choćby nie za nasze zdrowie, przerwała hrabianka z uśmiechem, wiem, że hrabina by wam tego nie darowała, a ja wytłómaczę pana.
Francuz spojrzał, skłonił się i coś niezrozumiale wybąknąwszy, wina nie odmówił.
Tak, bardzo nadspodzianie, u tego stołu ścigani i ścigający przyszli jeźli nie do zgody, to do czasowego rozejmu.
Du Val nie mógł wyjść z podziwienia, przypatrując się niepoczesnemu Luzińskiemu. Iza postanowiła korzystać z jego bytności, aby się o poczciwej słudze dowiedzieć.
Przypomnienie zasadzki bezskutecznej u furtki ogrodowej, o mało du Vala nie rozgniewało znowu, potrafił się jednak pohamować i krótko tylko odpowiedział, że schwytano uciekającą, że się jej nic nie stało, ale się bardzo wylękła i pewnie wypadek ten odchoruje.
— A prawda że Mamert Klaudzyński zdradził? spytała Iza.
— Nie zdradził — odparł du Val, boć nie był obowiązany do tego pomagać. Dowiedział się wypadkiem i z obowiązku doniósł.
— Dowiedział się, a raczej wyszpiegował wypadkiem, to pewna, szybko zawołała Iza, ale nie tak jak państwo myślicie, wiedział od dawna, pomagał na dwie strony, powiedźcie to pani hrabinie.
Du Val tylko pięść zacisnął.
Bogusław przez wszystkie tym czasem okna wyglądał, oczekując nadejścia powozu i chcąc co najprędzej wyprawić państwa młodych, bo się ciągle obawiał jakiego wybuchu zemsty rozżalonej pani Pauze, a nie bardzo był rad dłuższej rozmowie.
Zaturkotało nareszcie i wesoła trąbka pocztarska rozległa się pod oknami. W mgnieniu oka gotowem było wszystko, poczciwy chłopiec rzucił sam do powozu resztę kolacyi, aby państwo młodzi z głodu nie pomarli w drodze, opatrzył schody unikając jakiego spotkania, podał rękę Izie i drżącą, rozpłakaną, znowu co najprędzej usadowił do powozu, a Walkowi gdy siedział, szepnął du ucha:
— Słuchaj — co było to było, ale na przyszłość pamiętaj, że ze mną mieć będziesz do czynienia, jeźli się Iza poskarży. Znasz mnie pamiętaj... Nic nie odpowiedział Luziński.
Na kozioł wsadził Bogunio swojego chłopaka, pocztylionowi dał rubla, zalecając pośpiech i uwagę, skłonił się jeszcze młodej parze i zawołał głośno: — W imię Boże! ruszaj! z kopyta.
Powóz potoczył się po bruku wśród opustoszałego miasteczka i turkot jego powoli ginął w oddaleniu, a Bogusław stał i dumał.
Nagle odwrócił się do du Vala.
— Bądź co bądź, smutek smutkiem, kłótnia kłótnią, a jeść trzeba i pić nie zawadzi, co u licha! jutro możemy się bić, ale dziś trzeba się posilić.
Francuz nie był od tego, poszli więc oba razem na górę.
Trzeba znać małe miasteczka, którym nowina każda jest zawsze tak upragnioną, by pojąć jak zaraz, elektrycznym prądem, mimo spóźnionej godziny, nowina z restauracyi pani Pauze wybuchła, rozbiegła się po wszystkich ulicach. Noszono ją od domu do domu umyślnemi posłańcami, pilniejsi plotkarze budzili sąsiadów, żydki stukając pantoflami po bruku latali z nią po najoddaleńszych zakątkach, przysyłano sprawdzać pod Różę. W cukierni Gorconiego wszyscy przytomni, pomnożeni gośćmi nigdy nie bywałemi tutaj, wypili kilkanaście szklanek ponczu, nim relacyą wypadku stanowczo zredagowali z rozmaitych materyałów dostrzeżonych częściowo przez chłopców, przez wysłańców, przez zachodzących przypadkowo. Nigdy od dawna, tak późno nie położyli się spać poczciwi mieszkańcy, bo każdy czuł się wzruszonym, potrzebował wygadać i nikomu kłaść się nie chciało. Opowiadanie zbudowane na rzeczywistym fakcie, przybrało wszakże fantastyczne kształty.
Każdy przyozdabiał je na swój sposób. Z końca w koniec małej mieściny, oprócz głuchych i niemowląt, dowiedzieli się wszyscy bez wyjątku, iż sierota, wychowaniec doktora, wykradł hrabiankę i z nią się ożenił.
Subiekt aptekarski, który wypadkiem znajdował się u Gorconiego traktując z nim o nabycie cytryn, schwycił relacyą jeden z najpierwszych i nie stargowawszy nawet owocu, pobiegł nazad do apteki. Dawne stosunki łączyły go z panną Naramską, garderobianą panny Idalii, jej więc należały się pierwociny zdumiewającego wypadku. Panna Naramska pochwyciwszy ledwie treść, poleciała do swojej pani.
Narzeczona doktora Waltera wedle zwyczaju leżała na szeslągu i paliła cygaretę, gdy z rękami załamanemi wpadła jak piorun Warszawianka.
— Wie pani co się stało? niepojęta rzecz! jak Boga kocham, że nie do uwierzenia, słowo honoru, jak mi Pan Bóg miły, ale prawda, na swoje oczy widział pan Teodor jak wyjeżdżali.
— Któż? co? zwaryowałaś? gniewnie przerwała pani.
— Jakto? kiedy już w całem miasteczku wszyscy wiedzą, mówię pani.
— Ale ja nie wiem, o co chodzi.
— Jakto? kiedy mówię...
— Aleś mi nie powiedziała.
— Walek Luziński wykradł starszą hrabiankę z Turowa, ożenił się i uciekli do Warszawy. Trzy razy do nich ognia dali i nie trafili, gonili, pędzili, ale ksiądz wikary kościół zamknął i nie otworzył aż po ślubie.
Idalia porwała się z szesląga.
— Kto? ten podrzutek!
— A no! on!
Jakkolwiek poważna i szanująca się panna Idalia, doznała przecież tego samego uczucia co wszyscy najprościejsi śmiertelnicy, zaledwie usłyszawszy nowinę, potrzebowała ją już nieść innym, piekła ją, pędziła, nie dawała pokoju. Pędem poleciała z nią do brata, który paląc cygaro, myślał pewnie o swych dobrach, narzeczonej i gotowej córce, którą miał wziąć po niej razem z posagiem.
— Wiesz Roger, otóż to wstyd dla ciebie i kto... kto!
— Co takiego?
— Luziński wykradł hrabiankę Izę, ożenił się z nią i uciekł.
Roger ruszył ramionami z pogardą.
Allons donc!
— Jest najprawdziwsza prawda! całe miasto się trzęsie.
— Ten błazen Luziński?
— Tak! bo był śmiały, a ty?
— A ja? spytał z uśmiechem tryumfującym i ironicznym razem Roger, no — a ja? co?
— Ty ze swą delikatnością, ostrożnością, wahaniem, zostaniesz starym kawalerem i ożenisz się potem z jaką ochmistrzynią.
Roger się rozśmiał.
— Czy jesteś tego pewna? zapytał.
— O! zaręczam.
— Zaczekajże trochę, a potem, powiesz na mnie co zechcesz.
Idalia nadto znała brata, by pod tą minką tajemniczą nie wyczytać jakiejś ukrytej zagadki.
— Bądź spokojną o mnie — zawołał Roger, nie tak źle prowadzę moje interesa.
Nie przyznał się wszakże do niczego.
Doktór Walter dowiedział się o całej niezrozumiałej dla siebie historyi Luzińskiego od kucharki Kazimiry, która nie wahała się przerwać mu pisania tą plotką brukową. Była najpewniejsza, że ją za to spotka bura, ale nieboraczka nie mogła się wstrzymać. Nad wszelkie spodziewanie, wiadomość ta, która powinna była całkiem być obojętną dla Waltera, poruszyła go więcej, niż się panna Kazimira spodziewała i przewidywała, porwał się z siedzenia, porzucił pisanie, namyślił, począł dopytywać, nie mogąc nic dobyć z kucharki, prócz, że o tem w mieście mówiono i mimo spóźnionej pory wybiegł z domu. Powiedziałby kto, że i ten tak spokojny, obcy człowiek został gorącą plotką rażony jak inni i potrzebował ją już roznosić. To pewna, że na twarzy jego znać było niezmierne pomięszanie, trwogę i że wprost się z tem udał do Myliusa.
Doktora znalazł w szlafroku, wielkiemi krokami przebiegającego salonik przed oranżeryą.
— Słyszałeś? spytał Walter wpadając.
— A wiem.
— Czyż to prawda?
— Niezawodna!!
Dwaj doktorowie stanęli oniemieli naprzeciw siebie.
— Nic nie pomogło! zawołał nareszcie Walter, rady, przestrogi, groźby... tak chciało przeznaczenie, które jest nad nas wszystkich mocniejszem. Uwiązał sobie kamień u szyi i przepadł.
To mówiąc ręce załamał i zamilkł; dwie łzy ubogie, biedne, puściły mu się po twarzy.
— A ty? spytał go Mylius, ty co lepszego zrobiłeś?
— Tak, tak, masz słuszność; ja zrobiłem gorzej, ale jeźli ja stary ponton pogruchotany, zjedzony od robaków, zatonę, to co? Tej łodzi młodej dłużej i szczęśliwiej trzeba było żeglować; wymawiasz mi, masz słuszność, tyś silniejszy.
Uśmiechnął się szydersko Walter, spoglądając na Myliusa, który się zarumienił.
— No, prawdą a Bogiem, odparł pomrukując Mylius, kocioł garnkowi przygania, mea culpa, kobiecy rozum mnie ocalił, a waćpana niewieścia chytrość zgubiła.
— Mnie! cóż ja? ale ten chłopiec! ten chłopiec! O mój Boże!
— Ale cóż cię u licha tak bardzo znów ten łotr obchodzi? zawołał Mylius, on dla mnie był jakby własnem dziecięciem, a przecież poznawszy go lepiej, nie żałuję. Waćpanu on niczem nie jest.
To mówiąc spojrzał na Waltera. Walter stał blady, drżący, łzy mu ciągle ciekły po twarzy wychudłej i szepnął cicho:
— Niczem! niczem!.. ten chłopiec jest synem moim.
— Twoim synem! krzyknął, cofając się Mylius, ty jesteś...
— Ja jestem Marek Luziński, wyłkał doktór i padł na kanapę.


ROZDZIAŁ XI.

Na nabożeństwie w Farnym kościele, zgromadzenie, jak zwykle, było bardzo świetne, a świątynia przepełniona. Sam ksiądz prałat Bobek, jak gołąbek siwy, celebrował, ołtarz jego staraniem przybrany, rozkwitły był cały, ozieleniony, woniejący. Z dymu kadzideł gdzie niegdzie widać było śmiejące się róże i wianki aster jesiennych, a spojrzawszy od wielkiego ołtarza na kościół, wianek z twarzy ludzkich ukazywał się ze wszystkiemi odcieniami wiosny i jesieni życia.
W pierwszych ławkach zasiadali honoratiores, wielki i piękny świat, który obraniał się jak mógł, nawet w domu Bożym, od zetknięcia z niewielkim światem. Trzeba było widzieć, jak pani aptekarzowa szeroko się rozsiadała, aby nie dopuścić do jednej z sobą ławy pani Pauzę. Właścicielka restauracyi robiła słowo w słowo toż samo, bojąc się sąsiedztwa szewcowej, a szewcowa bała się, by przy niej prosta nie siadła mieszczanka z przedmieścia. Wszystko to cicho się urządzało i niepostrzeżenie, baczniejsze tylko oko mogło zręcznych strategicznych dojrzeć manewrów i odgadywało, dla czego jeden nos ucierał, drugi udawał zamodlonego, gdy mu się na sąsiada wpraszano.
Summa się była rozpoczęła. Ksiądz Bobek śpiewał ją słabym, ale czystym głosem, dwóch młodych księży asystowało mu. Ksiądz wikary w komeżce i stule, z ewangelią w ręku, z biretem na głowie, czekał tylko chwili wyjścia na kazalnicę, przechadzając się po zakrystyi. W książeczce, którą trzymał, łatwo było dostrzedz białego papierka, na którym mógł się każdy domyśleć wypisanych zapowiedzi. Nareszcie prałat powoli przeszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, ksiądz wikary wyszedł, ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się i wszedł na ambonę.
Jak zwykle przed ciszą uroczystą, słuchacze przysposabiali się do wytrwania głośnem chrząkaniem, kaszlaniem i ocieraniem nieszczęśliwych nosów, gdy ksiądz wikary się modlił. Po tym wstępie szmery ustały, kaznodzieja rozpoczął czytać ewangelią, a po niej wykład skromny prawd w niej zawartych.
Pomimo massy słuchaczów, Bóg jeden tylko wie, ilu z nich istotnie słuchało, a ilu rzeczywiście rozumiało go? W ciemniejszych kątkach pobożni spali, budzili się, otwierali oczy wzdychając i drzemali znowu. Na widniejszych miejscach ci, których sen brał, straszliwie otwierali powieki, które potem zapadały jak klapy na chwilę i otwierały się znowu konwulsyjnie.
Po niektórych twarzach biegały myśli widocznie wcale nie pobożne. Ale tu i owdzie słówko wleciało do ucha, może nawet do serca, ziarenko padło na rolę żyzną, a choć w niej długo nie wschodząc leżeć miało, przecież kiedyś się w życiu zazieleniło, choć późno.
Kazanie złożone z dwóch części, podzielonych powtórnym kaszlem i ucieraniem nosów, skończyło się naostatek zwyczajnem: — Co daj Boże. Amen. Nastąpiły akty skruchy i t. p. i po tem wszystkiem dopiero ksiądz wikary do białej kartki z zapowiedziami przystąpił. Nie spodziewano się wcale usłyszeć żadnego znanego imienia, któreby sensacyą wywołać mogło, niewiele więc zwracano uwagi na te ogłoszenia:
— Zabierają się do świętego stanu małżeńskiego: sławetny Floryan Momczyński, majster rzemiosła szewckiego, ze sławetną Katarzyną Ruchaczewską, mieszczanką tutejszą, panną; — zapowiedź pierwsza. Potem nastąpiła zapowiedź pana Drabicza z panną Sapurowską; potem jeszcze czyjaś; ksiądz Bobek już powoli kroczył ku ołtarzowi, gdy nagle głosem czystym i dobitnym ksiądz wikary począł:
— Doktór medycyny pan Marek Walter, wdowiec, z imci panną Idalią Skalską, obywatelką, panną, zapowiedź pierwsza.
Gdyby był piorun w kościół uderzył, nie wiem, czy wrażenie mogłoby być większe. Paplano coś o tem wprawdzie, ale większa część nie wierzyła w to małżeństwo, a wielu o niem wcale nie wiedziało. To oznajmienie nagłe o mało nie zrobiło zamięszania. Zakryta wprawdzie woalem, w pierwszej ławce siedziała panna Idalia w całym majestacie sukni czarnej i kwefów obfitych; oczy wszystkich zwróciły się na nią, rozległy szepty, mruczenia i gdyby nie organ, który pod palcami mistrza nagle huknął wszystkiemi regestrami swemi, nawet temi, które były fałszywe skutkiem gospodarstwa i nadużyć szczurów kościelnych, już niewiadomo, do czegoby przyszło.
Doktora Waltera nie widać było, domyślano się go na chórze. Panna mimo okazów zdumienia publiczności, wcale się nie zmięszała, owszem, zdawała się napawać swoim tryumfem.
Gdy po Te Deum, po suplikacyach i po ostatniej benedykcyi rozchodzić się zaczęto, za drzwiami kościelnemi szeregiem stanął cały orszak ciekawych, ażeby widzieć młodą narzeczonę starego doktora.
Aptekarzowa przeczuwała to i trącając córkę, szepnęła jej:
— Wyjdźmy przez zakrystyę.
— A to dla czego? spytała Idalia ruszając ramionami.
— No, widzisz, będą nas palcami pokazywali.
— A! niech pokazują! odpowiedziała piękna panna, czego ja się mam wstydzić? Proszę mamy, chodźmy.
Roger, który stał przy ławce podzielał zdanie siostry, znajdował niewłaściwem ustępować przed ulicą, jak on nazywał.
Wyszli zatem Skalscy i zastali tłum ciekawy, szemrzący, śmiejący się, którego widok w istocie nie był przyjemnym. Potrzeba było zimnej krwi młodych Skalskich, aby przejść przez te rózgi nie drgnąwszy.
Niektóre uwagi na pół głośno wymówione, dochodziły nawet uszów panny, która udawała, że ich nie słyszała.
— Ależ pani Maciejowo, to nie może być, to stary grzyb, ja go znam. Kazimira służy u niego, a to młodziuchna.
— Rodzice zmusili, czy co?
— A staremu toby warto dać! dać! mówił szewc, żeby mu szaleństwo wybić z głowy. A to gotowe zgorszenie.
— Patrzaj Joasiu, patrzaj, szeptały dziewczęta, jaka to jej szkoda; dalibóg nie wiem, czy ma dwadzieścia lat, a jemu, powiadają, sześćdziesiąt z okładem, siwy, żółty.
— Zachciało się grzybowi kwiatka!
I śmiano się i złorzeczono, ale Skalscy zbyt wysoko stali po nad ulicą, aby ich to boleć miało. Nie dopuściło też zbytniego wrażenia zjawienie się niespodziane barona Helmolda, o którego przybyciu Roger nie wiedział nawet. Ten zbliżył się do Skalskich, powitał matkę, uśmiechnął się Rogerowi i bardzo grzecznie podał rękę pannie Idalii.
— Jestem może pierwszy z powinszowaniem i życzeniami, rzekł z przymuszonym nieco uśmieszkiem, przyjm-że je pani.
Idalia przybrała minę bardzo poważną. Rogera zjawisko to zaniepokoiło trochę, czuł się w sumieniu nieczystym, obawiał zapytań i badań, (bo już naówczas między nim a panną Florą stanęła była umowa). Pierwszy to raz po ucieczce hrabianki Izy spotykali się z sobą. Roger sądził, że baron nie proszony, zapewne ich przeprowadzać nie będzie i wkrótce porzuci, ale się stało inaczej. Helmold okazał się niezmiernie grzecznym, prawie czułym dla Idalii, poszedł przy niej tuż ulicą i zdawał się nawet mieć ochotę wstąpienia do apteki.
Należało więc być nawzajem grzecznym, a nie okazać mu niechęci i chłodu nagłego, gdy się go wprzódy tak serdecznie zapraszało.
Roger uznał te konieczność, nabrał odwagi, ujął go pod rękę i rzekł:
— Kochany baron wstąpi do nas na chwilkę.
Miał jeszcze słabiuchną nadzieję, że mu odmówi. Ale wszędzie gdzie kto zawadza, znajdzie się pewnie; Helmold uśmiechnął się grzecznie.
— Jeźli państwo pozwolą...
Tym razem i panna Idalia byłaby wolała, żeby nie przyszedł, nie mogła się wstrzymać od zalotności, a nie chciała nią przed ślubem zrażać narzeczonego, którego się spodziewała.
Baron Helmold był niby wesół, jak każdy przyzwoity człowiek zawsze w towarzystwie być powinien, ale po za tą pożyczaną sukienką można było rozeznać znudzenie jakieś, zmęczenie i smutek.
— No, cóż państwo mówicie na historyą panny Izy z tym panem, dont je ne me rapelle pas même le nom?
— Luziński!
— A tak, Ludzyński! Cóż państwo na to?
Roger ruszył ramionami.
— Rozpacz tylko coś podobnego mogła zrobić.
— Byle z tej rozpaczy druga się potem nie rozwinęła, rzekł baron.
— O panu mówiono, szepnął Roger, iż panna Emma...
— O! w takiem towarzystwie bardzo dziękuję, odparł baron, nigdy nawet myśli tej nie miałem. Dosyć, dodał weselej po namyśle, że w powietrzu są osobliwsze małżeństwa. Spojrzał na Rogera, który starał się po sobie nie dać poznać najmniejszego wrażenia. Przepraszam, dodał, miałem na myśli jeszcze jedno... ale to...
Idalia spojrzała nań groźno, baron dopiero pomiarkował, że prawie stał się niegrzecznym i nagle zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie mają państwo co do Warszawy? ja wyjeżdżam.
— A! wyjeżdża pan, przerwał Roger.
— Tak... dziś lub jutro.
To mówiąc weszli właśnie do domu, ale wszyscy kwaśni i podraźnieni, baronowi chciał się także wycofać po niezręczności, jaką popełnił, ale nie wypadało. Idalia z dumą niezmierną spoglądała nań gniewna i zalotność zmieniła nagle na chęć zemsty niepohamowaną. W duszy jej grało to słówko barona, osobliwsze małżeństwa...
Zaledwie weszli do salonu, gdy pod pozorem rozbierania się i wypoczynku, pani Skalska i Idalia znikły. Roger i Helmold zostali sami.
— No, — zmierzywszy oczyma Skalskiego, odezwał się po chwili baron, jakże panu idzie w Paprotynie? z granicami? z babunią Florą? z gospodarstwem i tym podobnie?
— Dosyć dobrze, rzekł Roger.
— Cóż mówisz na moją oryginalną kuzynkę? hę? zapytał, wlepiając w niego wzrok Helmold.
— Ja dosyć lubię osoby oryginalne.
— No, to musisz być z niej zadowolony; jest bowiem bardzo dostatecznie osobliwą w swoim rodzaju. Mówiono mi, żeś też i pan jej się dosyć podobał.
Zaczął się śmiać szydersko.
— O tem nie wiem, odparł zmięszany Skalski, ale bardzo bym się z tego cieszył.
— Nie życzyłbym wszakże rachować na to wiele, odezwał się baron. Panna Flora znaną jest z dosyć zmiennych gustów. Posuwała przyjaźń swą dla młodych ludzi czasem nawet dosyć daleko, a wszakże kończyła zawsze tem, że im dała odprawę.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć.
— Ja też nie pochlebiam sobie, wybąknął w końcu, abym łaski szczególne miał zaskarbić.
— O! dla czegóżby nie! ironicznie rzekł baron, na pańskiem miejscu próbowałbym szczęścia; baba ma dużo grosza i kto wie, czy nie choruje dotąd na matrymonialną manię?
To mówiąc spojrzał ironicznie na Skalskiego, który zniósł ten wystrzał spokojnie. Roger miał mimo wad swych, tyle szlachetności w charakterze, iż wprost kłamać nie chciał, i wolał wyśliznąć się z przykrego położenia, któreby go do fałszu zmuszało.
Zmilczał więc. Baron wszakże wcale inne widać miał zamiary i pragnął go wybadać, tak, że rozmowa dalsza między nimi stawała się rodzajem wyścigów dosyć zajmujących. Helmold stanowczo nie wiedział nic, domyślał się wiele, niepowodzenie własne czyniło go zgryźliwym i kwaśnym.
— Co do mnie, zawołał baron, gdyby nie zbyt blizkie pokrewieństwo i gdybym miał szczęście podobać się pannie Florze, którego nie dostąpiłem, korzystałbym pewnie.
Skalski milczał jeszcze, ale milczenie stawało się coraz bardziej znaczącem.
— Przyznaj się, panie Rogerze, dodał baron, ożeniłbyś się z babunią Florą?
Postrzelony tak w pierś Skalski, zebrał się na odpowiedź; zrobił minę zimną, pogardliwą, nieco obrażoną i rzekł:
— Jesteśmy wszyscy, panie baronie, dziećmi naszego wieku, żenimy się nie dla serca, nie dla szczęścia, nie dla „chatki i jej miłości“, ale dla ambicyi i pieniędzy! nieprawdaż? Ja też nie sądzę się lepszym od drugich; małżeństwo mam za kontrakt i muszę się starać zawrzeć jak najkorzystniejszy, a więc... gdyby babunia Flora miała szczęśliwą fantazyę oddania mi swej ręki, za kogo byś mnie miał, żebym jej odmówił?
— Masz słuszność, rzekł baron, sous benefice d’inventaire.
— Nie rozumiem.
— A no! dowiedziałbyś się w swoim czasie; ale kochany panie Rogerze, gdyby przypadkiem coś podobnego stać się mogło, czy sądzicie, że familia babuni, do której ja, najniższy pański sługa, się liczę, zniosłaby stratę tej fortuny bez oporu?
Skalski ruszył ramionami.
— Ciekawym, jaki opór prawny stawić byście mogli? Czy babunia jest małoletnia?
— O! procesu byśmy nie robili, to pewna, lecz gdyby sześciu wnuków (pięciu, nie licząc mnie) oświadczyło się z wyzwaniem na rękę?
Skalski rozśmiawszy się, rzekł:
— Wyszedłbym jednemu tylko, reszcie by się bić odechciało. Strzelam jaskółki, a rąbię się wcale nie źle.
Baron widząc go niezmięszanym, począł się śmiać i podał mu rękę.
— No daj mi słowo, że to są próżne bajki.
— Co? nie rozumiem, zawołał Skalski.
— W całej okolicy mówią o... o... jakby to powiedzieć?... nie obrażając was, o projektach waszych do babuni; dajcie mi słowo, że to są bajki?
— Przepraszam cię baronie, odparł Skalski z dumą, jestem we własnym domu, muszę więc być umiarkowanym w wyrazach; powiem ci tylko, że nikomu nie przyznaję prawa wchodzenia w moje czynności i pozywania mnie do tłómaczenia się z nich. Czynię co mi się podoba i odpowiadam przed sumieniem, przed opinią, ale do badania pociągać się nie dam.
— Ja nie nastaję wcale, przerwał baron, muszę tylko uczynić wam uwagę, że odmawiając mi tego słowa, potwierdzacie domysły.
— A co to mnie obchodzi?
Baron przeszedł się po pokoju, wziął za kapelusz, skłonił się grzecznie z daleka Skalskiemu i nie mówiąc słowa, wyszedł.
Rozstanie to, jak cała rozmowa, dała wielce do myślenia Skalskiemu, ufał wszakże energii panny Flory i własnej, że gdyby nawet przeszkody im stawiano, to prędzej przyśpieszą związek, niżeli mu zapobiegną.
Baron zadumany, ręce włożywszy w kieszenie, wyszedł z apteki z postacią młodego człowieka nawykłego żyć w stolicy, który raczy na chwilę deptać bruk małej mieściny. Nie miał już nic do stracenia, podróż jego tak była bezskuteczna, nieszczęśliwa, tak zakończona fatalnie, iż mu nie pozostawało nic, tylko się wycofać z honorami wojskowemi, udając, że w niej oprócz rozrywki nie miał innego celu.
Chodziło mu tylko jeszcze o widzenie się z Mamertem Klaudzyńskim i wycofanie z jego rąk nieszczęśliwego dokumentu, danego na wypadek ożenienia z hrabianką Emmą. Wedle umowy złożył był paru dniami przedtem list do rządcy, zaadresowany do panny Pauliny, i wezwał go na ten właśnie dzień, aby się stawił u Mordka Szpetnego.
Nie czyniąc wcale już tajemnicy ze swych obrotów, baron poszedł wprost od rynku do sklepu. Znalazł w nim samą panię Ryfkę Szpetną, siedzącą z pończochą, w całym majestacie kupcowej, która nikomu nic nie będąc winną w miasteczku, ma tylko dłużników.
— Jest pan Mordko?
— A na co panu jego? spytała kupcowa.
— Potrzebuję się z nim wiedzieć.
— Nie mogę wiedzieć, czy on jest.
Zawołała Surki i poszwargotała.
— Jak się jegomość nazywa?
— Baron Helmold.
Żydówka wygrzeczniała i podniosła się.
— Proszę pana barona zajść do pokoju, bardzo proszę.
Przeprowadzony przez żydóweczkę baron nie odkrywając głowy, dostał się do trzeciego pokoju. Tu pan Mordko w szlafroku, pisał. Na widok barona porwał się zmięszany, zdejmując krymkę i przystawiając stołek.
— Czy była odpowiedź na mój list? spytał baron.
Żyd się zmięszał i rękami ruch uczynił, wyrażający ubolewanie.
— Pan pisał do panny Pauliny?
— Tak jest.
— A! pan nie wie, co za nieszczęście spotkało pana Mamerta! A waj! to był bardzo poczciwy człowiek, on umiał z ludźmi żyć, ja u niego co rok skórki kupował i do dworu u mnie wszystko brali, a teraz!
— No cóż mu się stać mogło?
Mordko westchnął.
— Jemu się stało wielkie nieszczęście... jemu oskarżyli, że on na dwóch stołków siedział, że zdradził hrabiów; no, co pan chce! Jemu napadli, zabrali wszystkich papierów, rachunków, pieniędzy i zapozwali przed sąd. On dwa dni mało nie umarł ze strachu i musiał się strasznie opłacić i uciec, aby go kryminalnie nie sądzono.
— A papiery? zawołał baron.
— On mówił, że wszystkie papiery mu zabrano... i listy... do ostatniego szpargała.
Helmold usta zaciął; nie pozostawało mu nic więcej, tylko co najrychlej się ztąd wynosić, ale potrzebował myśli zebrać i rzucił się na kanapę milczący.
— Dokąd-że uciekł? zapytał.
— Kto to może wiedzieć? ruszył ramionami Mordko, a ja w Turowie drugiego takiego człowieka mieć nie będę!!
Kupiec myślał tylko o sobie.


EPILOG.

Jest-to prawie koniec naszej powieści. Pożeniliśmy bez mała wszystkich, co się mogli ożenić... postawiliśmy resztę bohaterów naszych na progu samym świątyni, do której nic im już wejść nie wzbrania. Jednakże większa część czytelników naszych uczuje to i zrozumie, że koniec tego opowiadania, jest właściwie tylko prologiem! U stóp ołtarza dopiero właściwy życia dramat się poczyna, szczególniej dla tych dzieci wieku, co z najświętszego związku uczynili frymark i spekulacyę. Na tych serce własne i sprawiedliwość odemścić musi popełnione świętokradztwo.
Ale życie jest bezbrzeżne, nie ma ono końca, wiąże się w łańcuch następstw nieprzerwany, a powieść jest ograniczoną mnóstwem warunków. Musimy więc wstrzymać się tu i rozrachować tylko z czytelnikami w sposób jak najtreściwszy, zostawiając dokończenie właściwe opowiadania do szczęśliwszej przyszłości.
Wszyscy się już zresztą domyśleć mogą rozwiązania tymczasowego. Walenty Luziński z żoną, Madame Iza de Luzińska, née Comtesse Turowska, zajechawszy szczęśliwie do stolicy, rozpoczął tam życie w świecie zupełnie dla siebie nowym, od procesu z macochą, upoważnioną przez hrabiego i całą rodzinę.
Jak się to życie ukształtowało i co z niego wykwitło, na ten raz nie możemy powiedzieć, zostawiając wnioski domyślności czytelnika.
Wkrótce po opisanej bytności barona Helmolda u Mordka Szpetnego, zawiedziony w nadziejach, z wypróżnioną kassą podróżną, baron musiał pomyśleć o odwrocie i skierował się ku stolicy, wyczekując tymczasowo nadziei pozyskania ręki hrabianki Emmy.
Jakkolwiek los tej nieszczęśliwej nie pogorszył się po ucieczce siostry, gdyż z papierów zabranych u Mamerta, hrabina mogła się przekonać, że Emma dobrowolnie przez miłość dla ojca pozostała w Turowie, co ją uspokoiło, niepodobna było teraz myśleć ani o staraniu się formalnem, ani o wykradzeniu. Czuwano nad hrabianką, nie dając jej poznać tego, z troskliwością największą i podwojono grzeczności, lecz zarazem ostrożności. Była na pozór swobodniejszą, w istocie otoczoną szpiegami, aż do garderoby.
Hrabina próbowała serce jej sobie pozyskać, ale napróżno. Nie wiem, czyśmy wspomnieli o tem, że po scenie z Luisem, Manetkę wyprawiono do Francyi. Turów stał się smutniejszym niż kiedykolwiek, a stan zdrowia starego hrabiego obiecywał, że się to położenie długo jeszcze może przeciągnąć.
Po panu Mamercie Klaudzyńskim, który, jak mówił Mordko, okupić się musiał, wzięła hrabina summę dosyć znaczną, a ta chwilowo poprawiła interesa Turowskie. Część wszakże jej wyprosił Luis na podróż do Warszawy, pod pozorem pilnowania procesu z Luzińskimi. Mówiono, (co bajką być może), iż się tak jakoś obrachować potrafił, że pannę Manetkę wyprawioną w towarzystwie bony Szwajcarki, a słabością powstrzymaną w Warszawie, jeszcze tam znalazł i bona Szwajcarka, której było niezmiernie pilno do domu, sama jedna w dalszą się podróż udała. Ale może to tylko były potwarze i wymysły.
Po wyjeździe barona Helmolda, który dostawszy się do Warszawy, tu z powodów finansowych na czas jakiś w hotelu angielskim zamieszkał, rodzina cała jego, nieprzyjemnego doznała wrażenia, dowiedziawszy się, że panna Flora, nic nie mówiąc nikomu, pojechała do miasteczka, najęła tam mieszkanie i zyskawszy indult, jednego wieczora w kaplicy bocznej kościoła Farnego, przez samego prałata, księdza Bobka, połączoną została świętym węzłem małżeńskim z panem baronem Rogerem de Skalskim. Ponieważ poufali tylko świadkowie przypuszczeni byli do kaplicy w czasie obrzędu, nie umiał nikt stanowczo powiedzieć ciekawym, czy panna Teresa, między małżeństwem stułą związanem, stała jako przyjęta do rodziny, czy formę tę zaniedbano. To pewna, że od tego dnia była ciągle przy pani Skalskiej i że ludzie nierozsądni często bardzo piękną panienkę brali za żonę Rogera, gdy prawnie ona była jego... córką.
Rodzina panny Flory tak się niespodziewała tego wypadku, który ją szczęśliwie po kilkakroć ominął, iż z razu wierzyć ślubowi nie chciała. Dopiero list pani Skalskiej wywiódł z wątpliwości, a pogrążył ją w najgłębszym smutku.
Stało się, jak zamyślała przed ożenieniem jeszcze dziedziczka Wilczego-Brodu, wyjechali po kilku dniach do Warszawy, a z tamtąd na Wiedeń, Tryest, Padwę, Medyolan, do Florencyi.
Towarzyszyła im panna Teresa, która miała artystyczne swe wychowanie w stolicy sztuki dopełnić.
Wprzód jeszcze nim pan Roger z małżonką opuścił miasteczko, miał tę pociechę, iż się upewnił o losie siostry, która znagliła wahającego się doktora Waltera do przyśpieszenia ślubu. Ponieważ brała go w żałobie, obeszło się bez świetnego występu. Pani Walterowa życzyła sobie, zostawiając matkę przy domu, ruszyć także na zwiedzenie Europy, ale mąż mający pilne do załatwienia sprawy w Warszawie, oparł się temu i zmusił do odroczenia projektu. Z niezmiernem swem zdumieniem, piękna Idalia spodziewająca się po ślubie znaleźć w nim posłusznego i potulnego człowieka, mimo płaczu, scen, pieszczot, nic z niego zrobić nie potrafiła. Był uparty i zimny jak kamień. Rozgniewaną żonę porzucił w miasteczku z matką, a sam dla tajemniczych jakichś interesów, wyruszył wkrótce do stolicy.
W miasteczku mało zmian zaszło, ale i tu ząb czasu, kosa, palce jego i wszystkie narzędzia, któremi się on zwykł posługiwać do zmiany dekoracyi — uczuć się dały.
Niesłusznie posądzano doktora Myliusa, iż staraniem jego inżynier Szurma otrzymał nader korzystną posadę w drugim końcu kraju; zdaje się bowiem, iż to jakoś przyszło samo z siebie i skutkiem podanej przezeń prośby o przemieszczenie. Szurma z wesołą twarzą oznajmił o tem pannie Apolonii, która przez parę dni potem była chora i pożegnać się podobno z nim nawet nie mogła.
Doktór odwiedzał ją i troskliwie czuwał około zdrowia, — słabość wszakże choć na pozór nic nie znacząca, zostawiła po sobie ślady na długo. Panna Apolonia zmieniła się, zbladła, posmutniała, zaczęła kasłać, odmówiła kuracyi przepisanej i nie przyszła już do pierwszej wesołości i świeżości.
Szurma wyjechał tak pośpiesznie i tak niegrzecznie, iż mało z kim w miasteczku się pożegnał. Na jego twarzy widać było, jak go ta podróż i nadzieje przyszłości świetniejszej, odżywiły. Jednym z najnieszczęśliwszych w skutek zaszłych zmian, był poczciwy doktór Mylius. Od wypędzenia Walka Luzińskiego, życie jego było już zwichnięte, humor sposępniał, ale z czasem smutek, zwątpienie, jeszcze się zwiększyły. Brakło mu wszystkich dawnych znajomych, na których nawykł był gderać, dawać im nauki i poświęcać się dla nich. Miasteczko było prawie puste. Walter, który się doń zbliżył, wyjechał, w aptece narzekania tylko zostały i płacze. Pani Idalii nie sposób było ani pocieszyć, ani ją upamiętać. Po wyjeździe Waltera klęła go i łajała, odgrażając się na przyszłość przeciwko niewdzięcznikowi.
Nie mając przed kim wynurzać się z żalami, młoda pani bardzo często wyzywała Myliusa do pogadanki, ale rozmowa kończyła się tem zawsze, iż doktór jej powtarzał:
— Samaś pani tego chciała! samaś chciała! masz!
— Ale ja mu pokażę, iż przecie się tak zgnieść nie dam i wolę swoją mieć muszę.
— To zobaczymy! — mówił doktór.
— Nie wierzysz?
— Nie wiem.
— Przekonasz się.
Doktór odchodził milczący, a pani młoda warcząc, nazajutrz się to powtarzało.
Mimowolnie może Walek Luziński niegodnem swem postępowaniem, przyczynił się do niespodzianego rozstrzygnięcia losu pani Pauze, która w pierwszej chwili po doznanej zdradzie, ciężko zachorowała. Doktór Mylius, oprócz pigułek, kąpieli, nacierań, leków rozmaitych, poradził jej, aby w przytykającym do restauracyi pod Różą ogrodzie, rano odbywała hygieniczne przechadzki. Ogród ten długim pasem płotu przezroczystego, oddzielony był tylko od warzywnego sadu, należącego do cukierni pana J. B. Gorconiego. Zeszło się najdziwniej w świecie, iż właśnie w chwilach tych przechadzek wdowy, pan J. B. Gorconi znajdować się był zwykł z drugiej strony płotu, dla wyboru owoców i warzywa. Ale że między restauracyą a cukiernią była wojna Capuletich i Montecchich, z razu wdowa uciekała i Gorconi się marszczył. Przypadek jakiś skłonił do zamiany kilku słów, do zawieszenia broni, do powitań potem obojętnych, do rozmowy potocznej. Pan J. B. Gorconi oparty na płocie, nauczył się wesoło potem zabawiać panią Pauze, która przechadzki ranne dla zdrowia, zaczęła ponawiać wieczorem, aby prędzej siły odzyskać. Źli ludzie utrzymywali, że Gorconi w zapale opowiadania tak się raz uniósł, że płot przesadził, a później znalazł się na kawie w pokoju pani Pauze. Plotkom chcąc, położyć koniec, wezwano naostatek księdza wikarego i Julietta zaślubiła Romea, a restauracya pod Różą, została połączona i wcielona w cukiernię, tak, iż te dwie instytucye dobroczynne, na przyszłość miały stanowić jedną.
Oberkelner restauracyi, który znać innego się końca spodziewał, podał się do dymissyi i pojechał do Warszawy, gdzie z pomocą przyjaciół założył na małą skalę instytucyę, w rodzaju tej, jaką obsługiwał.
Napróżnobyście pytali nas o losy ubogiej chaty u grobli, starej kobiety, dziada i ich wnuczki? Któż wie co się z biednemi dzieje, kiedy oni na świat przychodzą i znikają z niego? Mówiono nam, że w chacie wkrótce potem okna były powyjmowane, drzwi zabite kołem i żywej duszy koło niej. Śmierć, czy nędza ją opustoszyła, nie wiemy.
W ciasnej uliczce, gdzie na trumnie siedzące śpiewało wesołe dziewczę, niedługo potem widziano kulawego chłopaka, strużącego deski i zastępującego jej miejsce.
Sąsiedzi, którzy twarzyczkę i głos Linki lubili, dopytywali się o nią chłopaka, ale kulas był gbur nieznośny, burczał, łajał, odpędzał i nikomu nic powiedzieć nie chciał.
Po kilku miesiącach, Linka się zjawiła znowu, ale obwiązana, blada, smutna, z oczkami zgasłemi, z ustami sinemi, kwiatkiem uwiędłym i nie umiała już śpiewać. A oczy miała czerwone i robiąc pończoszkę, ocierała je paluszkami często, zamyślona, posępna. Siostrzyczka próżno z niej słowa chciała dopytać, bo była jak nieprzytomna i zdało się, że jej myśl i dusza daleko gdzieś odleciały.
Z wiosną zakwitły na probostwie grzędy ulubieńców księdza prałata, tak troskliwie przez niego hodowane, ale on już ich nie widział. Poszedł staruszek patrzeć na nieśmiertelne wieńce z gwiazd, które wiją Anieli na głowy sprawiedliwych... a kto go znał, był pewien, że i jemu jedna z tych koron się należała...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast nawiasu zamykającego winien być przecinek lub brak nawiasu otwierającego, najprawdopodobniej przed słowami tak się on pisał.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Albo Rapczyński jak figuruje w poprzednim zdaniu.