Dziecko salonu/Na skrawkach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Na skrawkach
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA SKRAWKACH.

To pewnie ta zbrodnia, co to wczoraj chłopaki wołali po ulicy...

— A tci przecie mówię, że ta...
Czytam pożyczoną ze sklepiku gazetę:
„W poniedziałek ubiegły w Widzewie pod Łodzią popełniono ohydną zbrodnię. W domku drewnianym na końcu Widzewa mieszkała na facjacie wdowa z trzema córkami: Agnieszką (lat 19), Józefą (lat 15) i Stanisławą (lat 12) oraz robotnicą fabryczną Juljanną. W niedzielę wieczorem wdowa wyjechała do Łodzi. Najstarsza Agnieszka sprowadziła do mieszkania swego kochanka, Jana (lat 19), robotnika fabrycznego, i po uprzedniej biesiadzie położyła się spać do łóżka, w którem spała najmłodsza, Stanisława. Podobny postępek starszej siostry wywołał oburzenie 12-letniej Stanisławy, która obiecała, że się poskarży matce“...
— To ona niby z nim?
— A może nie? Uuch, ty twardy łbie.
— Tylko że nie chcieli tak wyraźnie napisać.
— No już dobrze: nie przeszkadzajcie. Niech pan Jan czyta dalej.
„O godzinie 3-ciej nad ranem Jan wstał i posunął zegar na godz. 5-tą, poczem obudził Józefę i Juljannę, aby szły już do fabryki. Gdy wyszły, Agnieszka wstała i odszukawszy tłuczek żelazny, uderzyła nim 12-letnią Stanisławę dwa razy w czoło“.
— Patrzajcie no tylko...
— No cicho że, do choroby.
„Przekonawszy się, że jej nie zabiła, dała Janowi nóż, aby ją dorznął. Ten przerznął jej gardło i zaczął ranić w twarz“.
— Na własną siostrę dała nóż. A niechże cię cholera zatłucze.
— Oj, cicho że.
„Nie pomogły błagania Stanisławy, aby jej darowano życie, ręce zbrodnicze pozbawiły ją przytomności“.
— To jej nie zabili?
— Słuchajcie do końca, a potem będziecie gadać...
„Pogrzeb ofiary“...
— A no widzisz.
„... odbył się we czwartek wieczorem. Aresztowani, Jan i obie siostry, osadzeni w więzieniu łódzkiem. Podczas konwojowania Agnieszki tłum kobiet z Widzewa, ustawiwszy się na szosie, sypał gradem kamieni na zbrodniarkę, którą byłyby zakamienowały, gdyby nie obrona policji“.
— I poco to to było za przeproszeniem bronić? Żyło to to jak bydlę, toby i zdechło jak bydlę.
— A kiedy musieli bronić, bo jeszcze sądu nie było.
— I naco to sąd? — Świństwo — i tyle. Chociaż i z tej małej nicby dobrego nie wyrosło.
— No cicho już: niech pan Jan dalej czyta.
— Już skończyłem.
— Bo mnie znowu mówił jeden felczer, że zbrodniarza można odrazu poznać, bo oni mają specjalną głowę i uszy od urodzenia.
— Żeby mi tam felczer sto razy mówił, to ja powiem swoje: że draństwo jest draństwem — i tyle — co tam uszy?
— Ale nie: co tu się spierać? Może i mają: kto ich tam wie.
— Idź ty: ja teraz ciebie huknę w pysk, a jak cię zabiję, to mi inne uszy urosną. — Żeby jeszcze oczy, no to inna rzecz...
A gazeta przechodzi z rąk do rąk, — z zastrzeżeniem, żeby oddać sklepikarce z powrotem, bo nie zechce pożyczyć na drugi raz, jak będzie znowu co ciekawego.

∗             ∗

Wilczek kupił los na żydowską loterję.
— A może i wygram?
— A wygrasz: w maju na fujarce.

∗             ∗

Praczki rozmawiają w pralni przy balji...
— Dla mnie czy chłopak czy dziewczyna — to jedno.
— A ja jakbym znowu miała dziewuchę, tobym ją znowu oddała do „Dziada“[1], a sama poszłabym w mamki do żydów. A chłopaka będę chowała.
— To wy taka kocia matka.
— Jakbym była kocia matka, tobym ją na śmietnik rzuciła.
— A może jeszcze do klozetu?
— Do klozetu nie można wrzucić dzieciaka; toście pewnie jeszcze go nie widzieli.
— Bo ja u żydów nie mamkowałam, to i nie widziałam.
— A co wy się nią tak opiekujecie? Nie wydam jej i tak za waszego chłopaka.
— Ja się tam nie opiekuję, tylko że to grzech.
— Jak grzech, to w brzeg, a pokuta za piec. A jeszcze większy grzech mieć dzieciaka z żonatym.
Długa cisza: piorą.
— Co? może jej źle? Albo jest we szpitalu, albo gdzie na wsi.
— A dobrze, dobrze jej... Może tam gdzie nago chodzi?
— A wyście widzieli kiedy, żeby kto nago chodził?
— Wy tak gadacie, co wam ślina przyniesie.
Cisza.
— Ja to lepiej wiem od was: u nas na wsi była taka jedna; to na nią inaczej nie wołali, tylko szpitalicha.
— Bo to wasza taka dziadowska wieś... A jak nie chciała, to się mogła u mnie nie rodzić... I przestańcie już się mnie czepiać.
Cisza. Piorą.

∗             ∗
— Pan Jan zanadto się z bachorami cecka. Pan Jan tłomaczy, przełoży, uprości, a to tylko ślepia wypuczy i patrzy. — Zapłacą za godzinę, a pan Jan siedzi dwie godziny. — Jabym tam w łeb zamalował raz i drugi, toby odrazu lepiej poszło do głowy.
∗             ∗

Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, różowy
Jakieś mu dumki nawiewał do głowy
O wiośnie, ciszy, przyrodzie i Bogu.
Jakieś pytania o życiu, o świecie
Zmąconą falą o duszę mu biły...

Czuł, że są wyższe i czystsze uciechy
Nad wrzask pijanej ciżby i muzyki,
Nad wyuzdaną swawolę i śmiechy,
Nad brzęk kieliszków, i klątwy, i krzyki...

Postał, podumał i poszedł — do szynku.

— A taki poszedł w końcu do szynku.
Śmieją się z niego: nie chciał, nie chciał, — a taki poszedł do szynku.
— Cóż, panie Grosik, ładne?
— Niczego sobie: dobry kawałek.

∗             ∗

I znów, i znów pogrzeb.
Dziecko umarło garbarzowi.
Przed tygodniem biegał jeszcze pięcioletni Józik i brał w skórę od ojca.
Felczer powiedział, że wrzód na kiszce i był ze sześć razy. Doktór spojrzał tylko na dzieciaka, powiedział, że dobrzeby było do szpitala, albo jak.
Chrzestny kupił trumienkę.
Ubrali Józika w białą sukienkę, w rączki włożyli obrazek, — nakryli stół obrusem, — dopożyczyli od sąsiadów kwiatów i lichtarzy, — ustroili doniczkami i światłem.
Drzwi otwarte. Ludzi chmara: a najwięcej, to kobiet i dzieciaków z całego domu. Młodsze patrzą ze zdziwieniem, inne boczą się z lękiem, starsze przeżegnają się, albo przyklękną.
Nic to: garbarzowa, tylko patrzeć, znów się rozsypie, i znów będzie troje, jak było.
Dziw, że im wszystkie nie pomrą, bo skąpi są i przykrzą sobie dzieci, a takim Pan Jezus nie błogosławi. — Skąpi tacy, że aż wstyd: jak poproszą gości, to do wódki trzy tyle wody doleją, wygotują pieprzu i gwoździków i doprawią, żeby piekła. — Jak masz prosić, to proś, a nie chcesz prosić, to nie proś, ale gościa cyganić, — to fe!
I dziś zaprosić niby to mieli, ale się wykręcili. Bo awantura była, że majster zranił chłopaka nożem w rękę za to, że wziął chleb bez sprosu.
Mówili ludzie późnym wieczorem.
— Nie chcieli prosić, to nie; ale poco było dużo gadać?
A o majstrze mówiła Wilczkowa.
— Podlec on jest: chleba dzieciakowi żałować. Bo mnie to tak matka uczyła: daj każdemu chleb i wodę. Jak ma być zdrów, to i na chlebie będzie zdrów. Ale chleba nikomu nie żałuj.
Józik spędza pierwszą noc śnieżną, ciemną na cmentarzu, w trumience. Takie miał czyste, niebieskie jasne oczy.
A na Brudnie tyle mogiłek...

∗             ∗

Notuję coraz mniej: na karteczce, na świsteczku, na pudełku od papierosów.
Papieru szkoda, atramentu szkoda. Ci, którzy robią papier i atrament, możeby się wzięli do pieczenia chleba.
A Jasiek napisał: chlep.
— Bój się Boga, chłopcze, — powiadam, — toś ty myślał, że zjadasz chleb przez p?
Spojrzał na mnie zdziwiony: tyle lat jadł coś innego, niż sądził. — A spracowana ręka drży mu przy pisaniu. — A kiedy na niego wypadła kolej myć podłogę w warsztacie, dał koledze dziesiątkę, żeby on umył, żeby lekcji nie stracić. — A dziesiątka — to pół kolacji: pieczeni z kapustą.

∗             ∗

Pan Michał mówi:
— Jak byłem w terminie, com dopiero buty czyścił, — nic więcej, — tom miał w tem swoją dumę, żeby się tak świeciły, jak niczyje inne. — A jak idę przez ulicę, to na nic innego nie patrzę, tylko jak kto ma buty wyczyszczone i że jabym lepiej wyczyścił. — Od takiego szczeniaka było we mnie, żeby dobrze odrobić swoją robotę. Niech sobie mówią, co chcieć, — ja swojego rzemiosła na nic nie pomieniam. — A jak postawię parę kamaszków bez feleru, to we mnie aż dusza skacze. — A inny co? — Skopyci byle jak: prosto krzywo, byle żywo. — Trzeba kochać swój fach — i basta — koniec.

∗             ∗

Pan dyrektor ojca wysłał na montaż, a jego córkę wziął do siebie. Czy ani na chwilę nie poczuł wstydu? — A o jednym z ogólnie szanowanych, o których piszą kurjerki, — mówi kobieta:
— To drań z drani, panie Janie.
Służyła u niego: zna go.
Tu mówią o was, tu znają was, panowie.

∗             ∗

Chłopcy mają zdawać do szkoły niedzielno-handlowej. Podła szkoła.
Co wieczór stawiają karty, czy dobrze pójdzie.







  1. Dom wychow. przy Szpit. Dziec. Jezus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.