Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Na wieczornej herbacie u Culmera zastał kilkunastu panów, wśród których aż trzech byłych ministrów; pozostali byli to profesorowie, sędziowie, adwokaci, wreszcie jeden powieściopisarz.
Jednego z obecnych gospodarz, niby przez roztargnienie, nie przedstawił mu ani z tytułu, ani z nazwiska. Był to człowiek starszy, miał z sześćdziesiąt pięć lat, mały, brzydki — z typu podobny do służącego Jakóba. Tylko gdy Jakób nie wyglądał wcale na głupiego, ten miał wyraz twarzy szczególnie tępy. Nie odezwał się ani słowem przez cały wieczór i znikł wcześniej od innych, nie żegnając się z nikim. Wszyscy obecni chodzili koło niego z jakiemś nabożeństwem, jakby był dla nich najwyższą powagą.
Rozmowa toczyła się o zagadnieniach doby współczesnej: o komunizmie, o arbitrażu, o Lidze Narodów... Twardowski, który w tych sprawach miał poglądy, kłócące się z ogólnie przyjętemi, postanowił ich nie ujawniać. Bawił się w duchu, wygłaszając z emfazą utarte komunały, będące w obiegu na Zachodzie. Widział, że to sprawia gospodarzowi i jego gościom ogromną przyjemność. Niemal wszyscy obdarzali go komplementem, że jest europejskim człowiekiem.
W dwa dni po tej herbatce Culmer zadzwonił do niego z zapytaniem, kiedy może przyjść na dłuższą rozmowę. Umówili się co do godziny.
— Oto — rzekł do siebie Twardowski — zbliża się punkt kulminacyjny w rozwoju naszej przyjaźni z panem Henrykiem Culmerem. Ciekawym, z czem on przyjdzie...
Culmer tym razem był znów namaszczony. Zaczął od tego, że Twardowski zrobił bardzo dobre wrażenie na jego gościach. Mówił to takim tonem, jakby mu winszował zdania egzaminu. Później zaczął mówić o jego przyszłości, o karjerze, która przed nim leży.
— Ma pan wszelkie warunki, żeby zająć wysokie stanowisko i stać się człowiekiem głośnym, nietylko w tym kraju.
Twardowski dyskretnie robił minę, jakby się zaczynał do tych perspektyw zapalać.
— Chcę panu do tego pomóc — ciągnął dalej Culmer. — Chcę pana zbliżyć, powiem więcej, związać z ludźmi, mającymi wielkie wpływy w kraju i zagranicą. Wielkie wpływy — to mało powiedziane; rządzą oni wszędzie i decydują o karjerach ludzkich: z nimi zawsze się dochodzi, bez nich nigdy.
Przerwał i obserwował, jakie jego słowa wywarły na Twardowskim wrażenie. Ten milczał, ale miał wyraz twarzy prawie entuzjastyczny.
— Właściwie dziwne jest, że pan dotychczas z nimi się nie związał, że pan nie zetknął się z nami zagranicą. Jesteśmy wszędzie. Tłumaczyć to można tylko tem, że pan tak samotnie, tak na własną rękę chodził po świecie.
Twardowski wyraził zdziwienie, że istnieje na świecie taka potężna organizacja, o której on nic nie wiedział. Prawda, że siedział w książkach i zajmował się przedmiotem, niewymagającym związku z życiem.
Culmer zaczął wymownie wykładać cele i zadania tej organizacji: jak popiera ona wszędzie prawdziwy postęp, broni sprawiedliwości, opiekuje się słabymi, walczy z gwałtem i przemocą, tępi obskurantyzm, uczy kochać ludzkość, bez względu na różnice ras i wyznań i t. d., i t. d.
Twardowski wyglądał na zachwyconego.
— Teraz przechodzę do najważniejszego — mówił Culmer. — Pan zajmuje się nauką... Ale żeby pan był człowiekiem nawet genjalnym i pracował przez całe długie życie, zawsze pan zostanie w granicach wiedzy dostępnej dla ogółu, dla tłumu. Zawsze niedostępna będzie dla pana wiedza wyższa, wiedza wybranych, wiedza o tem, co zawsze dla tłumu było cudem. Zwłaszcza w dziedzinie pańskiego przedmiotu, psychologii.
Do Twardowskiego już próbowali tak mówić niektórzy ludzie zagranicą. Traktował ich jak szarlatanów. Tym razem postanowił słuchać z udaną powagą.
— Skądże wy tę wiedzę macie? — zapytał.
Culmer zaczął mówić prawie rytmicznie, jakby deklamował jakiś wyuczony poemat. Twarz mu się zmieniła, oczy, utkwione w Twardowskiego, nabrały dziwnego wyrazu...
Twardowski to znał: widział podobne operacje w pracowniach i klinikach.
— Nie wiedziałem — rzekł do siebie w duchu — że pan mecenas Culmer jest także hipnotyzerem. Zobaczmy, jak on to robi...
Culmer w najmiejszej mierze nie podejrzewał, że ma przed sobą człowieka z rozległą i gruntowną wiedzą o duszy ludzkiej w rozmaitych jej odmianach i stadjach rozwojowych, o reakcjach między duszami jednostek: o sugestji, hipnotyzmie, telepatji, wreszcie o dziejach duchowych ludzkości. Nie wiedział, że ten młody psycholog studjował autorów starożytności, najdawniejsze dokumenty pisane, i że wie dobrze, co mówią o przeszłości człowieka szczątki, pozostałe po dawnych cywilizacjach, spod powierzchni ziemi wydobyte.
Temu człowiekowi, operującemu wszystkiemi wiadomościami, zdobytemi przez sumienne, metodyczne badania, deklamował niezdarną opowieść, będącą zlepkiem starych podań Wschodu, wytworów fantazji indywidualnej, starych i względnie nowych, ale jednych i drugich z czasów, kiedy ludzie mieli bardzo mętne pojęcia o prawach, rządzących przyrodą i historją.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ten słuchacz, trzeźwy, zimny, krytyczny, śmieje się w duchu z dzisiejszego człowieka, niby inteligentnego i wykształconego, który może z powagą podobne brednie powtarzać.
Plótł duby smalone o Atlantydzie, o jakiejś genjalnej rasie ludzi, która żyła na ziemi przed setkami tysięcy lat, o wiedzy przez nich posiadanej, o ich pozostałych potomkach, którzy tę wiedzę odziedziczyli i zazdrośnie jej strzegli przed tłumem, przed niższym gatunkiem ludzi. Mówił o Indjach, o których odleglejszej przeszłości nikt nic, prócz wybranych, nie wie, o kapłanach egipskich i chaldejskich, których tajemnice nikomu z tłumu nie są znane, o przechowywaniu tych tajemnic przez mędrców Izraela, o przedostaniu się tej wiedzy do Europy, raz w czasach greckich, w czasach Pitagorasa oraz misterjów eleuzyńskich i orfickich, później, pod koniec wieków średnich, o jej panowaniu w najwyższych umysłach humanizmu, reformacji, a później siedemnastego i osiemnastego wieku, wreszcie o jej zamknięciu w łonie potężnej organizacji, która przez nią doszła do panowania nad światem.
Dla Twardowskiego niewiele w tem wszystkiem było nowego. Jedne rzeczy wiedział, innych się domyślił na podstawie swych dziesięcioletnich studjów.
Umiałby dać o tem wszystkiem Culmerowi wykład, tylko o wiele logiczniejszy i niekłócący się z danemi dzisiejszej wiedzy, nieodbiegający od podstaw naukowego myślenia. Wiedział także, co to jest ta potężna organizacja, w której imieniu Culmer przemawiał.
Nie ujawniał wcale tego, co myśli: postanowił grać dalej komedję.
Culmer, pewny swego magnetycznego wpływu na słuchacza, był coraz mniej ostrożny, wypowiadał się coraz śmielej, coraz zuchwałej.
Wreszcie skończył. Patrzył na Twardowskiego, który siedział pokornie, niby całkiem ujarzmiony. Po dłuższem milczeniu Twardowski zapytał słabym głosem:
— Co mam zrobić, żeby tę wiedzę posiąść?
— Wejść do nas: już postanowiono pana przyjąć. Musisz pan złożyć przysięgę na dochowanie tajemnicy, przejść inicjację i wytrzymać próby, którym będziesz poddany.
Twardowski dowiedział się wyraźnie, o co chodzi. Wstał z fotela, wziął papierosa, zapalił, i rzekł spokojnym, ale mocnym głosem:
— To znaczy: utracić moją niezależność.
Culmer osłupiał. Zmiana tonu Twardowskiego była dla niego całkiem nieoczekiwana. Przez chwilę nie mógł słowa przemówić. Wreszcie odezwał się:
— W pewnej mierze tak. Trzeba czemś zapłacić, gdy się tak wiele otrzymuje.
— Dla mnie — odrzekł Twardowski — moja niezależność nie ma ceny.
— Więc pan odmawia?
— Odmawiam.
— Panie, niech pan pamięta o naszej zasadzie: kto nie z nami, ten przeciw nam. Niech pan się zastanowi nad skutkami swego kroku.
Był wyraźnie zdenerwowany.
Twardowski się zreflektował, że może zbyt stanowczo odpowiedział. Na to jeszcze za wcześnie. Trzeba jeszcze zachować możność pociągnięcia Culmera za język, jeżeli ma wykryć tajemnicę stryja.
— Zastanowię się — rzekł. — Pan rozumie, że to krok ogromnej wagi. Nie można się nań w jednej chwili zdecydować. Trzeba go pod każdym względem rozważyć. Żądam od pana paru tygodni czasu.
Culmer milczał przez dłuższą chwilę.
— Zgadzam się, ale radzę panu powziąć decyzję jaknajrychlej. Leży to w interesie pańskim.
— Czy mogę panu zadać jedno pytanie?
— Niech pan zada; zobaczę, czy mogę odpowiedzieć.
— Czy stryj mój, Alfred, do was należał?
Culmer zawahał się, ale widocznie pomyślał, że odpowiedź może przyśpieszyć decyzję Twardowskiego.
— Tak.
— Dziękuję. W ciągu najdalej trzech tygodni dam panu odpowiedź.
Culmer ociągał się, jakby jeszcze chciał coś powiedzieć. Widocznie jednak nic do powiedzenia nie znalazł i niechętnie wyszedł.
Twardowski zrozumiał, że położenie jego zaczyna być trudne. Culmera nie da się utrzymać długo w zawieszeniu. Z chwilą zaś, kiedy mu da odpowiedź ostateczną — odmowną, bo innej dać nie może, stosunki będą zerwane. To zaś może przeciąć dalsze jego poszukiwania.
Dla zyskania na czasie i zabezpieczenia się od natrętnych telefonów mecenasa postanowił wyjechać nazajutrz do Turowa.
Wieczorem zabrał się do robienia notatek z rozmowy z Culmerem. Miała ona nietylko duże znaczenie dla jego poszukiwań obecnych, ale była również wcale ważnym przyczynkiem do jego studjów. Kierownikom organizacji, do której Culmer chciał go wciągnąć, przypisywał posiadanie pewnych wiadomości z zakresu wiedzy hermetycznej starożytnych, którą studjował. Skąpe rewelacje Culmera potwierdzały to, zarówno jak i jego opinję, że wiedza ta do nich doszła tylko w małej części i do tego w postaci zwulgaryzowanej skutkiem tego, że od ludów cywilizowanych starożytności przechodziła ona drogą tradycji ustnej i niezdarnych praktyk przez pokolenia niskiego poziomu cywilizacyjnego i umysłowego.
Zadawał sobie mimochodem pytanie, jakim sposobem można brać dziś ludzi inteligentnych na taką opowieść, jaką słyszał z ust Culmera, na taki stek sprzecznych z dzisiejszą wiedzą bredni. Mogło to oszałamiać ludzi dawniejszych z ich skąpą wiedzą o przyrodzie i o przeszłości człowieka, mogło sprawiać wrażenie nawet na umysłach siedemnastego i osiemnastego wieku, ale dziś?... Tu przypomniał sobie, jak często sam stwierdzał zupełną ignorancję w tych rzeczach u ludzi, zajmujących wysokie stanowiska w dzisiejszym świecie, nawet u uczonych poważnie pracujących w innych dziedzinach. Tak, mówił sobie, jeszcze jest dużo pola dla szarlatanów. Jego stryj, o ile Culmer nie skłamał, spoczątku do tej organizacji należał, ale później musiał z nią zerwać. Przypomniał sobie rozmowy ze stryjem podczas spotkań zagranicą i to, co mu ksiądz o tym człowieku opowiadał. W głowie naraz zrobiło mu się jasno. Tak, w tem zerwaniu tkwi istota, tajemnicy stryja. Zaczęła się walka, do której ten człowiek nie był należycie uzbrojony i w której został pobity...
Przypomniał sobie przyjazd stryja do Szwajcarji, kiedy ten przeniósł go do Fryburga, do francuskiego liceum katolickiego. Musiało to nastąpić wkrótce po zerwaniu. Ta data zbiega się z datą likwidacji interesów i wycofania się z życia towarzyskiego. Wszystko zaczyna być jasne. I ta ciekawość Culmera do papierów stryja staje się wcale jasną...
Zerwał się podniecony, jak wtedy, kiedy raz w ciągu swoich dociekań naukowych zrobił odkrycie, które mu oświetliło i wytłumaczyło cały szereg zjawisk. Zaczął chodzić dużemi krokami po pokoju, myśli szybko biegały mu po głowie, w której układał się cały obraz przeszłości stryja, stanowiący już teraz logiczną całość. Wszystko się z sobą wiązało.
Nazajutrz popołudniu stawił się Marek z automobilem. Po drodze do Turowa Twardowski kazał mu skręcić do miasteczka, chcąc się rozmówić z doktorem i usłyszeć ostateczne potwierdzenie tego, co jego list zawierał.
Zemła, ledwie go zobaczył, zaczął wzburzony wykrzykiwać:
— No i niech pan powie, co za nikczemność, co za łajdactwo! Do czego ludzie są zdolni! Ja przecie znałem jego organizm, jak swój: nie widziałem zdrowszego człowieka.
Nie było najmniejszej wątpliwości, że doktór był szczery.
— Jaki mógł być cel tego kłamstwa? — myślał głośno Twardowski.
— Żeby mu zaszkodzić w interesach — odparł bez namysłu doktór.
Po chwili milczenia zawołał:
— Wie pan co? Tego właśnie rodzaju kłamstwo zabija człowieka przedewszystkiem w oczach kobiety. Kto wie, czy tu nie wchodziła w grę kobieta...
Twardowskiego ta myśl uderzyła. Przecie od kobiety usłyszał to po raz pierwszy. Pani Czarnkowska mówiła dziwnym tonem o jego styju... Jeszcze jedna zagadka!
Przez cały wieczór ta zagadka nie schodziła mu z myśli.
Siedział w bibljotece po obiedzie, zestawiał sobie fakty i daty.
Panna Wanda ma najwyżej lat dwadzieścia dwa. Czarnkowski się ożenił ze swoją obecną żoną, kiedy córka jego była małem dzieckiem...
Zaczął liczyć...
Tak, ożenił się w czasie, kiedy stryj Alfred zwijał swoje interesy i porzucał Warszawę. Dziwny zbieg... Czy to aby zbieg okoliczności? Czy między temi faktami niema związku?... A ona, Czarnkowska?... Chciała go koniecznie poznać. Od początku zaczęła mówić o stryju. Usiłowała mówić spokojnie, ale w jej tonie było coś tragicznego. Zrazu nie zdał sobie sprawy z tego, ale teraz to widzi. Potem unikała z nim rozmowy. Może bała się z czemś zdradzić?...
Zamyślił się tak, że stracił poczucie miejsca, w którem się znajdował, zapomniał o wszystkiem, co go otaczało.
Naraz znów wydało mu się, że ktoś chodzi miarowemi krokami po pokoju — tam i spowrotem, tam i spowrotem...
Twardowskiego ogarnął głęboki, przygniatający smutek. Jak ten nieszczęśliwy człowiek szamotał się w matni intryg, które go otaczały!...
— Zaczynam cię rozumieć — szepnął. — Uspokój się; oni już długo triumfować nie będą...
Przetarł oczy, oprzytomniał. Kroki w pokoju ucichły.
— Jak się dziwić ludziom nieotrzaskanym z temi rzeczami — rzekł do siebie — kiedy ja sam tracę trzeźwość i rozmawiam ze zmarłymi...
Zadzwonił na Grzegorza, kazał pogasić światła i poszedł na górę w towarzystwie nieodłącznego Pioruna.
Rano wziął na ramię dubeltówkę i całe przedpołudnie spędził z Wygą w polu i w lesie.
Popołudniu wybrał się piechotą do proboszcza.
— Opowiem ci to — myślał — czegoś ty mi nie chciał opowiedzieć.
Ksiądz go powitał serdecznie i zaczął wypytywać, jak mu się żyje w Warszawie.
— Dobrze — odrzekł Twardowski — bom się sporo dowiedział. Przypomina sobie ksiądz, żem mu obiecał opowiedzieć to, czego się dowiem. Przyszedłem dotrzymać obietnicy.
Ksiądz widocznie się zaniepokoił.
— Niewątpliwie ksiądz wie o “Związku uczynnych grabarzy”?...
— Muszę wiedzieć, bo przecie jest to organizacja walcząca z Kościołem. Nigdy wszakże nie zajmowałem się nią bliżej i moje wiadomości są bardzo ogólnikowe.
— Otóż wykryłem, że mój nieszczęśliwy stryj był członkiem tej organizacji.
— Jak to można taką rzecz wykryć?
— Później księdzu dokładnie to opowiem. Teraz niech mu wystarczy, żem wykrył. Na parę lat przed wielką wojną stryj z nimi zerwał — jeszcze nie wiem, z jakiego powodu. Wtedy wypowiedzieli mu walkę, w której główną bronią były oszczerstwa. On był sam, oni zaś mieli organizację, więc walka była nierówna. Oni go zwyciężyli, zmusili do wycofania się z życia. Potem, obawiając się, żeby nie zrobił użytku z dokumentów, które miał w ręku, starali się wszelkiemi sposobami je wydrzeć i prześladowali go w dalszym ciągu. Dlatego musiał się do końca życia strzec ich...
Ksiądz nie grał komedji, nie udawał zaciekawionego sensacyjnemi odkryciami. Widoczne było, że to wszystko nie było dla niego nowością. Tylko nieruchomość jego twarzy świadczyła, iż robi wielki wysiłek, ażeby się nie zdradzić z tem, co mu wiadomo.
Twardowski ciągnął dalej:
— Główną osobistością wśród wrogów stryja był mieszkający w Warszawie adwokat Henryk Culmer.
Ksiądz drgnął. Ciągle milczał zawzięcie. Twardowski kończył:
— Poznałem tego łotra. Ciągle jeszcze szuka sposobu dobrania się do papierów stryja. Wobec tego będę musiał z nim dojść do rozprawy.
Ksiądz się zasępił.
— Odkryłem jeszcze rzecz inną — ciągnął Twardowski. — Była w życiu stryja kobieta, którą kochał i z którą bodaj miał zamiar się żenić. Ta kobieta z nim zerwała. Okłamano ją, że stryj jest chory, zagrożony paraliżem postępowym...
Ksiądz wreszcie przerwał milczenie:
— Nie wiem, skąd pan te wiadomości zdobył i o ile są one pewne. To tylko wiem, że ś. p. stryj pański nie chciał, żeby się pan zajmował jego przeszłością...
— Prawda, ale nie kierował się względami na siebie, tylko na mnie.
Wiem, że spoczątku miał zamiar powierzyć mi całą tajemnicę swego życia. Dopiero przed samą śmiercią zdecydował się zamknąć ją przede mną, ażeby nie obarczać tą ciężką spuścizną. Nie chciał niczem nie krępować mej swobody, odciągać mnie od spraw moich i chciał być tylko moim dobrodziejem.
— Tak — odparł ksiądz — on już ma spokój: nic mu już nie możemy dać, prócz modlitwy za jego duszę. Pan ma przed sobą swoje życie i obowiązki, które trzeba spełnić.
— Nie mogę całkowicie się z księdzem zgodzić. Mojemu stryjowi stała się wielka krzywda, z którą umarł. W dalszym ciągu krzywda się dzieje jego pamięci. Moim obowiązkiem jest tę krzywdę naprawić i nie spocznę, póki tego obowiązku nie spełnię.
Na twarzy księdza odmalowało się głębokie wzruszenie. W oczach mu łzy zaświeciły. Nic na ostatnie słowa Twardowskiego nie odpowiedział, tylko gdy się żegnali, rzucił mu się na szyję.