Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Po rozmowie z Twardowskim Culmer wrócił do domu mocno zdenerwowany. Był wściekły na Twardowskiego, nienawidził go w tej chwili potężnie. Nie było w tem nic niezwykłego: gniew i nienawiść były to trwałe i mocne sprężyny jego duszy. Odczuwał pewien strach: bał się, żeby ten młody, dotychczas lekceważony filozof nie przyczynił mu wielkiego kłopotu. I to nie było niczem nowem w jego życiu: nieraz już bywał w wielkim strachu. Najprzykrzejsze było to, że nie czuł się z siebie zadowolonym.
Nie przewidział oporu ze strony Twardowskiego i wbrew przyjętym zasadom postępowania powiedział za wiele. Zanadto mu się śpieszyło z dobraniem się do papierów Alfreda Twardowskiego. Niemożliwa rzecz, żeby ten naiwny filozof oszukiwał go, grał przed nim komedję. Jedno tylko jest tłumaczenie: on nie musi być całkiem normalny; to pewnie narwaniec, taki, jak jego stryj. Najgorsza rzecz mieć do czynienia z warjatami...
Gdyby ten młody Twardowski nie był taką białą kartą; gdyby miał w życiu jakąś historję, jakiś skandal, jakąś rzecz, któraby go mogła wprowadzić w konflikt z prawem lub zabić w opinji i którą musiałby ukrywać — można byłoby go za to trzymać, jak się przeważnie trzyma ludzi. Ale to, zdaje się, niewiniątko. Przy najstaranniejszych dochodzeniach pewnieby się na niego nic nie znalazło. W każdym razie trzeba napisać do Paryża — może tam co o nim wiedzą...
A możeby się dało coś mu podsunąć, w coś go zaangażować, czemś związać?... Zdaje się, że jest mocno wrażliwy na kobiety. Na owym obiedzie u Czarnkowskich poprostu pożerał oczyma pannę. On, Culmer, bacznie go obserwował...
Zamyślił się, widocznie kombinował.
Naraz chwycił słuchawkę stojącego na biurku telefonu i podał numer. Był to numer jego zamężnej córki.
— Czy mieszkanie państwa Brzozowskich?
— Proszę panią do telefonu.
— Czy to ty, Helu?
— Słuchaj, Helu, przyjdź do mnie zaraz. Mam do ciebie pilny interes.
— Nie możesz?... Oczekujesz kogoś?... A twój mąż gdzie jest?
— Głupie żarty. Tu nie chodzi o kontrolę cnoty. Wiesz, że ja się tem nie zajmuję. Ale ty mi jesteś bardzo potrzebna.
— Nie na dzisiejszą noc, ale sprawa jest bardzo pilna.
— No, to trudno, przyjdź jutro rano.
— Dopiero popułudniu? Przyjdź zaraz po śniadaniu. Dobranoc.
Niezadowolony odłożył słuchawkę i przesunął telefon na pokój służącego.
Zaczął chodzić niespokojnie po swoim gabinecie.
Za chwilę wszedł Jakób.
— Pan Czarnkowski przy telefonie.
Culmer wziął słuchawkę.
— Dobry wieczór. Czem mogę panu służyć?
— Niestety, jutro jestem cały dzień bardzo zajęty.
— A co pan teraz robi?
— Mam godzinkę czasu. Niech pan wpadnie, to pomówimy.
W dziesięć minut Jakób wprowadził do gabinetu pana Czarnkowskiego. Był bardzo zaaferowany.
Culmer usadził go w fotelu. Wyciągnął cygara, obaj zapalili, wreszcie zapytał:
— No, cóż tam, drogi panie, takiego pilnego? — Czy nie znalazł pan kupca na Zbychów?
— Niestety, nie. Dziś tak każdemu trudno o pieniądze.
— Do mnie zgłosił się pośrednik, ale oferta jest niemożliwa. Dają niewiele więcej jak połowę istotnej wartości majątku.
— Kto to taki?
— Pośrednik nie chce powiedzieć, dopóki się nie zgodzę na tej podstawie traktować.
Culmer roześmiał się w duchu — wiedział, od kogo pośrednik przychodził.
— Poco pan się śpieszy z tą sprzedażą Dziś niema mowy o dostaniu dobrej ceny.
— Panie mecenasie, jeżeli w ciągu dwóch tygodni me zdobędę gotówki, to mi się wymknie tamten interes, i stracę jeszcze zadatek.
— Niech pan się jeszcze zastanowi. Kopalnie złota bywają wielkim interesem, ale czasem zawodzą. Nie chciałbym, żeby pan poniósł straty. Nic nie wiem o solidności tej kompanji, więc nie mam prawa nic złego, ani dobrego o niej mówić. Ale trzeba zawsze być ostrożnym.
— Pan jest bardzo zacnym człowiekiem i rozumiem pana. Ale niech pan nie zapomina, że ten interes mi zalecił sir Joseph Turner, który sam się weń zaangażował.
— Sir Joseph jest wielkim gentlemanem i wielkim znawcą interesów. Ale i on się może raz omylić.
— Jestem pewien, że nie tym razem — rzekł, śmiejąc się Czarnkowski. — No, nie mówmy więcej o tem. Jestem całkowicie zdecydowany i nic pan na to nie poradzi.
— Ha, trudno. Volenti non fit iniuria. To ja panu nie pozwolę majątku zmarnować. Sprzedanie za połowę wartości jest samobójstwem.
— Prawda. Ale cóż ja zrobię? Gotówkę mieć muszę. Gdyby chcieli postąpić choć o dwa miljony...
Culmer się zamyślił. Milczenie trwało kilka minut.
— Wie pan — przerwał je mecenas — gdybym był człowiekiem bogatym, sambym kupił Zbychów i zapłacił pełną cenę. To piękny majątek i każdy, kto go kupi, zrobi dobry interes.
Czarnkowski otworzył szeroko oczy. W oczach tych zabłysła nadzieja.
— Panby kupił?
— Chętnie. Tylko nie mam na to i muszę sobie odmówić. I panubym wyświadczył usługę, i sam może załatwiłbym jedną sprawę, która mię w ostatnich czasach gryzie.
Czarnkowski czekał i pytał spojrzeniem.
— Widzi pan — ciągnął Culmer — w moim synu odezwała się krew angielska. Od paru lat zagląda do Polski tyko na krótko: siedzi w Anglji, tam mu się powodzi, i boję się, że zostanie Anglikiem. Gdybym mu kupił taki majątek, przywiązałbym go do Polski.
— Niech pan kupi! — zawołał Czarnowski. — Będę wiedział przynajmniej, że Zbychów przeszedł w dobre ręce i że służy dobremu celowi.
— Nie, to niepodobna. Gdybym nawet kupił bardzo korzystnie, wątpię, czybym się przy nim mógł utrzymać. Niestety, czasy dla rolnictwa są złe i zapowiadają się jeszcze gorsze.
— Panie mecenasie, ja panu sprzedam tanio. Wolę przecie, żeby pan kupił, niż ktokolwiek inny.
Culmer myślał znów kilka minut. Wreszcie rzekł z decyzją:
— Ja panu powiem. Będziemy starali się sprzedać dobrze. Jeżeli się nie uda, to ja się obliczę i postąpię ponad ofiarowaną cenę tyle, ile będę mógł. Nie mogę przecie pozwolić, żeby pana obdarto.
Czarnkowski wzruszony dłoń mecenasa mocno uściskał.
— Mam nadzieję — rzekł — że niedługo będziemy szukali i że interes między sobą załatwimy.
Wyszedł uszczęśliwiony.
Tym razem mecenas Henryk Culmer był z siebie zadowolony. Jeden z jego genialnych planów zbliżał się do ostatecznej realizacji. Myślał o swoim synu. Karol będzie miał sytuację, która mu pozwoli odegrać pierwszorzędną rolę. Tylko czy on tego nie zmarnuje? To chłopak bardzo zdolny; ale on sobie zanadto kpi ze wszystkiego, zbyt się manifestuje ze swym cynizmem. Culmer sam podsłuchał raz przypadkiem, jak Karol w rozmowie z siostrą nazwał ojca “uroczystą małpą.”
Myśl jego wróciła do rozmowy z Twardowskim i pan mecenas się zasępił. Zanadto się pośpieszył — trzeba było działać powolniej. Przecież już miał doświadczenie z jego stryjem. Ci Twardowscy to jakiś osobny gatunek ludzi...
Tę noc mecenas Culmer spędził niespokojnie.
Następnego dnia siedział po śniadaniu przy czarnej kawie i cygarze, gdy wpadła Hela.
Pani Brzozowska była wybitną pięknością orjentalną. Miała ładną, trochę zbyt pełną figurę, śliczną śniadawą cerę i duże, w syryjskiej oprawie, czarne, płonące oczy. Z tym typem urody harmonizowały jej ociężałe, leniwe ruchy. Wyglądała na lat mniejwięcej trzydzieści, ale każdy, kto znał się na jej typie, mógł wiedzieć, że nie ma nawet dwudziestu pięciu.
Siadła w fotelu naprzeciw ojca, wzięła papierosa z pudełka, zapaliła, nalała kawy w przygotowaną dla niej filiżankę i zapytała:
— Co się pali?
— Helu — rzekł Culmer — jesteś mi bardzo potrzebna.
— Kogo mam uwieść?
— Nie żartuj. To poważna sprawa.
— Słucham.
— Znasz Twardowskiego, który niedawno przyjechał z Paryża?
— Widziałam go raz u Czarnkowskich.
— Co o nim myślisz?
— To ciekawy facet. Oryginał, wygląda trochę na warjata; ale mnie się zdaje, że on mądrzejszy, niż wy myślicie. Co on ci zrobił?
— Tymczasem nic. Ja go muszę wziąć. Już go miałem w rękach i wymknął się. Jeżeli go nie dostanę, może być duży kłopot.
— Rozumiem. Więc chcesz, żebym ja go do ciebie przyprowadziła?
— Tak.
— Kosztem mojej cnoty?
— Ty ciągle sobie żartujesz.
— No, to mówmy poważnie. Tym razem rzecz będzie nie taka prosta. W tym Twardowskim jest coś, czego ja nie znam. Do niego nie można się brać tak, jak do każdego innego. No, ale ja sobie poradzę. W gruncie rzeczy oni wszyscy jednakowi. A co ja za to dostanę?
— Już się targujesz?
— Muszę. Ty tylko dbasz o swojego karalucha, a o mnie nie myślisz?
— Jaki karaluch?
— Karol. Ty nie wiesz, że on się nazywa “namiętny karaluch” Słuchaj, tu jest jedna Rosjanka, co ma do sprzedania butony brylantowe: ta sama, cośmy od niej w zaprzeszłym roku kupili perły. Te butony bardzo mi się podobają. I to dobry interes. Ty mi je kupisz.
Culmer pomyślał chwilę.
— Dobrze, jeżeli Twardowskiego do mnie przyprowadzisz.
— Do ciebie, to znaczy do twojej klatki z tresowanemi małpami.
— Helu, mówiłem ci, żebyś się tak nie wyrażała.
— Przecie nikt nie słyszy. Więc będę miała butony?
— Tak, jeżeli...
Powstała, zabierając się do wyjścia.
— Oj, Henryczku, Henryczku, jak ty mnie eksploatujesz!
— Czy to taka wielka ofiara z twojej strony?
— Tym razem może nie. On mnie zaciekawia. Ale czasami to była prawdziwa ofiara.
Culmer wstał z miejsca, żegnając się z córką.
— Tylko się pośpiesz — rzekł — bo to pilna sprawa. Co porabia twój mąż?
— Nie przypominaj mi tego bałwana.
— Czy taki nie lepszy od innych?
— Nie masz pojęcia, jaki on monotonny, jaki nudny. On wszystko robi nudnie.
— Wszystko
— I to, i tamto.
Podała mu twarz do pocałowania i wyszła.
— Dobra dziewczyna — pomyślał Culmer — duża z niej jest pomoc. Karol w porównaniu z nią to nieużyteczny łobuz.
A jednak do Karola miał większą słabość.
Pośpiech, zalecony córce przez Culmera, okazał się niemożliwy. W czwartek wieczorem pani Brzozowska zatelefonowała ojcu, że na popołudniowem przyjęciu u Czarnkowskich Twardowskiego nie było. Wyjechał na wieś.
Culmera trawił coraz większy niepokój. Jak ten filozof będzie miał za wiele czasu do namysłu, wszystko może być zepsute.
Dowiadywał się przez telefon u Michała, kiedy pan wróci, ale Michał nic nie wiedział.
Przyszła mu myśl pojechania do Turowa. Myśl tę wszakże rychło odrzucił. On nie ma już szans wpłynięcia na tego warjata, tylko Hela coś zrobić może. Zresztą, może tam jeszcze jest to straszne, dzikie bydlę, które go jak tłumok wrzucało do automobilu... Zastanawiał się, czy niema sposobu na przyśpieszenie powrotu Twardowskiego do Warszawy.
Siedział przy biurku, mając przed sobą bilans jednego z towarzystw akcyjnych, którego był radcą prawnym; ale zamiast go przeglądać, myślał o Twardowskim.
Wszedł Jakób i zaanonsował profesora Topolińskiego.
— Dobrze, że profesor przychodzisz — rzekł Culmer do Topolińskiego, który zajął miejsce przed biurkiem — chcę ci dać pewną instrukcję. Chodzi o tego młodego Twardowskiego.
— Słucham.
— Poleciłem ostrożnie robienie mu reputacji, żeby przygotować grunt do wysunięcia go trochę na front. Polecenie to jest wykonywane, nieprawda?
— Naturalnie.
— Otóż teraz trzeba to wstrzymać.
— Cieszę się, bo on mi się nie podobał.
— Wszystko jedno, czy on się profesorowi podoba, czy nie podoba, trzeba wstrzymać.
Topoliński musiał zauważyć, że Culmer jest dobrze zdenerwowany. Ten ciągnął dalej:
— Do czasu, ma się rozumieć. Wkrótce się zdecyduje, czy robimy dalej w tym samym kierunku, czy też pójdziemy w przeciwnym.
— Rozumiem.
— Tyle miałem do powiedzenia.
— Ja tu przyszedłem w jednej sprawie.
— Słucham.
— Niedawno wydałem książkę.
— Wiem.
— Jest to praca lat kilku, do której przywiązuję wielką wage. Tymczasem nasza prasa traktuje ją zbyt obojętnie. Ja zaś chciałbym, żeby zdobyła w Polsce rozgłos i wyszła w tłumaczeniu zagranicą.
— Nie czytałem tej książki, bo nie mam na to czasu. Ale miałem o niej sprawozdanie. To rzecz słaba. Trudno jej bronić przed napaściami przeciwników. Niejasne myśli autora wyłożone są niejasnym językiem. Przytem autor, niezupełnie widać umocniony w naszej ideologji, zagalopował się i zanadto od niej odbiegł. Możemy dawać pewną swobodę, ale tu profesor zbytnio z niej skorzystał. Jabym radził przestać pisać, skoro się nie umie panować nad swem piórem.
Tu Topoliński zauważył, że zdenerwowanie mecenasa jest większe, niż myślał.
— A jednak — wyjąknął — moje rzeczy były tłumaczone na inne języki.
— To było dawno. I to były rzeczy małe, gdy ta książka jest gruba. Zresztą, o nich także powiedziano, że są słabe i mętne.
Topoliński zauważył, że dalsza rozmowa byłaby nieużyteczna. Zabrał się i wyszedł.
— Durnie — mówił do siebie Culmer po jego wyjściu — chcą, żeby ich ciągle kupować, tak jak to się robi spoczątku. A służyć porządnie nie umieją. Jakże mało jest ludzi naprawdę zdolnych!
Mecenas wszedł w fazę pesymizmu.
Miał wszakże i powody do zadowolenia.
Interes z Czarnkowskim poszedł prędzej, niż można było się spodziewać. Dobry kupiec na Zbychów nie znalazł się i szlachic kilkakrotnie napraszał się, żeby Culmer majątek kupił. Wreszcie mecenas dał się ubłagać i umowa spisana.
— Może panu niewygodnie — zapytał Culmer — żeby teraz o sprzedaży ogłaszać Możemy z tem poczekać.
— Ach, jaki pan delikatny i wszystko przewidujący — odrzekł Czarnkowski. — Tymczasem tak będzie lepiej. Myślałem nawet, czy pana o to nie prosić.
Czarnkowski dostał trochę gotówką, resztę zaś przekazem na Paryż i natychmiast wyjechał zagranicę.
Culmer zawiadomił listownie swego syna, że tranzakcja doszła do skutku. Karol odpisał, że wkrótce przyjedzie obejrzeć swą posiadłość, tylko musi jeszcze przypilnować “tego łobuza Stuarta,” żeby go nie oszukał.
Wreszcie, doniesiono mu, że Twardowski wrócił do Warszawy.