<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
IX.

Twardowski, wybierając się w czwartek popołudniu do Czarnkowskich, nie myślał ani o Culmerze, ani o swoich poszukiwaniach. Zastanawiał się nad tem, jak naprawić nietakt względem panny Wandy, którego się dopuścił poprzednim razem, a jednocześnie, jak dziewczynę osadzić, nauczyć trochę skromności i właściwego tonu wobec ludzi poważnych. Trudno wytłumaczyć, dlaczego, myśląc o tem, spoglądał często w lustro i mówił sobie, że wygląda za surowo, za staro, i dlaczego od czasu do czasu przesuwały mu się przed oczyma boskie linje amazonki, którą postanowił poskromić.
Tym razem powitał go pan domu, który świeżo powrócił z zagranicy.
Ojciec panny Wandy był pięknym, eleganckim mężczyzną; miał pewnie z pięćdziesiąt kilka lat, ale trzymał się znakomicie. Był na swój wiek bardzo młody zarówno w ruchach, jak w sposobie ubierania się, jak w manierze, estetycznie niedbałej, mającej w sobie coś nieodpowiedzialnego, jak wreszcie w dyskretnie agresywnem zachowaniu się wobec kobiet.
Powitał Twardowskiego bardzo uprzejmie, powiedział mu parę komplementów pod adresem jego zmarłego stryja, którego, jak mówił, znał niestety bardzo mało. Wreszcie cieszył się, że w osobie synowca przybywa krajowi człowiek wysokiej kultury i wiedzy. Był swobodny, nie ubierał się w powagę, mówił tak, jakby był jego rówieśnikiem, i pokazał mu parę ładnych kobiet w zgromadzonem towarzystwie.
Gdy go ktoś oderwał, Twardowski podszedł do pani, zdołał się z nią wszakże tylko przywitać, gdyż była zajęta rozmową.
Znalazł się znów w otoczeniu panny Wandy, razem z niezbędnym Kozienieckim. Postanowił nie brać udziału w ogólnej, ożywionej rozmowie, która toczyła się w jej kółku.
Na nieszczęście, mówiono o przedmiocie, który aż za dobrze znał i który miał tę właściwość, że go podniecał do mówienia ludziom rzeczy nieprzyjemnych. Parę z osób obecnych świeżo brało udział w seansie spirytystycznym: wymieniano duchy, które dały się wywołać, i powtarzano, co mówiły. Panie zwłaszcza, a wśród nich panna Wanda, były ogromnie temi relacjami przejęte...
Twardowskiego cała ta rozmowa irytowała, zwłaszcza gniewało go zachowanie się panny Czarnkowskiej. Panował wszakże nad sobą, nic nie mówił, tylko się uśmiechał ironicznie.
Panna Wanda spoglądała nań od czasu do czasu. Zdawało mu się, że ją niecierpliwi jego milczenie i że go chce sprowokować. Nareszcie odezwała się do niego:
— A pan co myśli o spirytyzmie?
— Zbyt wielki — rzekł — mam respekt dla duchów, ażebym je posądzał o to, że chcą się fatygować do pierwszego lepszego saloniku i przed byle kim zwierzać ze swych myśli. Jest to jedna z najzabawniejszych postaci snobizmu twierdzić, że się posiada stosunki z duchami, że się, je nawet ma na swoje rozkazy.
— Więc pan sądzi, że to wszystko blaga?
— Przeważnie blaga, świadoma lub nieświadoma.
— To, co pan mówi, nie jest komplementem dla uczestniczących w seansach.
— Sądzę, że pani nie żąda ode mnie komplementów, tylko mego zdania. Trzeba dużej i trudno nabywanej dyscypliny umysłowej na to, żeby umieć kontrolować swe wrażenia, żeby ściśle zdawać sobie sprawę z tego, co się widzi i słyszy. Osoby, biorące udział w seansach, zwykle tych warunków nie posiadają.
— Ale nie będzie pan chyba twierdził, że to wszystko blaga, ze tam nic się nie dzieje?
— Nie. Zachodzą tam pewne zjawiska nerwowe i psychiczne, niedostatecznie dotychczas zbadane. Osoby wszakże, które chodzą po seansach, nie mają żadnych kwalifikacyj do ich badania. Nie posiadają do tego ani wiedzy, ani metody. W tych warunkach jedynym wynikiem jest zniszczenia nerwów i demoralizacja myśli. Czasami — dodał, śmiejąc się jest i inna demoralizacja, jeżeli mniemane duchy są zbyt płoche i zuchwałe.
Kilku mężczyzn zaczęło się śmiać głośno.
— Z panem trudno rozmawiać — rzekła nadąsana panna Czarnkowska.
— Proszę pani, ja się przypadkiem na tym przedmiocie znam trochę i poważnie mię on interesuje. Niech więc pani nie żąda ode mnie, ażebym o nim mówił tak, jak mówią szarlatani lub warjaci i naiwni, którzy im wierzą.
— Chciałabym, żeby mi pan kiedy powiedział, co pan naprawdę o nim myśli.
— Owszem, mógłbym to zrobić w pewnych granicach. Ale toby wymagało sporo czasu, bo musiałaby się pani przedtem niektórych rzeczy nauczyć.
— A jeżeli pana naprawdę poproszę o lekcję?
— To dam pani lekcję — rzekł, śmiejąc się dobrodusznie.
Zauważył, że tym razem była pokorniejsza, i bardzo go to ucieszyło.
Rozmowa o spirytyzmie skończyła się. Po tym dialogu dotychczasowi entuzjaści bali się usta otworzyć. Towarzystwo rozbiło się na grupki.
Panna Wanda przysiadła się do Twardowskiego:
— Wie pan — rzekła — że jeszcze nie widziałam tak nieznośnego, jak pan, człowieka.
— Bardzo się cieszę.
Spojrzała nań pytająco.
— Bo mię pani choć tym sposobem wyróżnia.
Zarumieniła się. Pokrywając swoje zmieszanie, zawołała:
— Ho, ho, ho! Taki poważny człowiek i mówi takie płoche rzeczy!
— A kto pani powiedział, że jestem takim poważnym człowiekiem?
— Pan jest taki poważny, że aż mróz od pana wieje.
Twardowski miał minę naprawdę przerażoną.
— To straszę oskarżenie — rzekł — i doprawdy chyba niesłuszne.
— Już dobrze, że się pan broni.
— Przed dwoma tygodniami u siebie na wsi wziąłem rano dubeltówkę i wyszedłem z psem w pole strzelać zające. Żeby pani wiedziała, jaki ja wtedy byłem niepoważny! Jak mnie nic nie obchodziło, tylko to pole, ten las, to mroźne powietrze, którem się upajałem, i ten pies, z którym rozumieliśmy się znakomicie! Mówiłem sobie, że to więcej warte, niż wszystkie poważne rzeczy...
Patrzyła nań zdziwiona i rozpromieniona.
— A wieczorem tego samego dnia piliśmy z proboszczem i doktorem — bardzo miłymi ludźmi — rozmawialiśmy o winie i tym podobnych poważnych rzeczach. I było nam ogromnie wesoło.
— To pan umie takie rzeczy robić?...
— Okazuje się, że umiem.
— E, to pan nie taki straszny! Pan jest straszny tylko wtedy, kiedy mi pan wyraźnie mówi, że jestem głupia, jak but.
Twardowski się roześmiał.
— Przesadza pani. Ale niech pani szczerze powie, czy pani naprawdę się uważa za bardzo mądrą?
Zaczerwieniła się.
— Bo wtedy jabym się pani bał...
— Jeżeli mam pana przerażać, to już wolę być głupia.
Twardowski nie ukrywał przyjemności, jaką mu te słowa sprawiły.
Dziewczyna wszakże nie dała za wygraną.
— Ale dlaczego mi pan to na każdym kroku mówi? Czyż ja jestem głupsza od innych?...
Twardowski się zastanowił.
— Przedewszystkiem, tego nie mówię.
— A co?
— Chcę tylko pani pokazać, że mówi pani z wielką pewnością siebie o rzeczach, których pani nie rozumie i nie może zrozumieć.
— A inne nie robią tego samego?
Narazie Twardowski nie mógł znaleźć odpowiedzi. Po chwili zaczął mówić powoli:
— U innych to tak nie razi. Ich to tak nie psuje, mówię w znaczeniu estetycznem. Zresztą, zawziąłem się trochę na panią za to, że pani lekceważąco traktuje mężczyzn.
— Kiedy oni to lubią.
— A ja tego nie lubię.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Dziękuję panu, że pan choć chwilę poważnie ze mną pogadał. Chciałabym kiedy dłużej porozmawiać z panem, gdy nie będzie w salonie tylu osób. Teraz nas ze wszystkich stron obserwują. Wprawdzie mi to pochlebia, że mię widzą w tak poważnem towarzystwie, ale mię to krępuje i odbiera tupet. Przyjdzie pan kiedy do nas poza temi urzędowemi czwartkami, prawda?...
— Przyjdę.
Następnego dnia otrzymał zaproszenie na obiad do państwa Czarnkowskich na wtorek przyszłego tygodnia. Nie wątpił, że zawdzięczał je pannie Wandzie. Tegoż dnia zadzwonił do niego Culmer, pytając, czy ma wolny wieczór środowy. Chciałby zgromadzić kilku interesujących ludzi, żeby Twardowskiego z nimi zapoznać.
— Wtorek, środa, — liczył Twardowski — dziś jest piątek. Cztery dni czasu — jadę do Turowa.
Kazał zatelefonować do domu po samochód i na wieczorny obiad był już w Turowie.
Grzegorz powitał go uradowany. Widać było, iż oczekuje, że pan mu coś powie. Zauważył, że pan jest jakiś ożywiony, ale nic nie mówi. Twardowski po obiedzie poszedł prosto na górę, zamknął się u siebie i czytał.
Lektura Twardowskiego tym razem nie była poważna. Czytał jakąś nową powieść polską. Nie imponowała mu swą wartością, ale czytał z wielkiem zainteresowaniem: odkrywał świat nieznany.
Bohaterkę powieści porównywał z Wandą Czarnkowską, która na tem porównaniu ogromnie wygrywała. Doszedł do przekonania, że wszystko co go w niej raziło, pochodzi ze środowiska, a nie z niej samej. Dziwił się nawet, że to środowisko więcej jej nie zepsuło... I uznał to za jej zasługę. Od czasu do czasu odkładał książkę i chodził po pokoju lub rozmawiał z Piorunem, którego mu Grzegorz przyprowadził.
Zaczytał się do późnej nocy i poszedł spać z myślami nie o przeczytanej powieści, ale o pannie Czarnkowskiej.
Wcześnie rano był już w polu z dubeltówką, poprzedzany przez uradowanego Wygę. Czuł się lekkim na ciele i umyśle — zdawało mu się, że wyrastają mu skrzydła. Włóczył się, niewiele strzelając, prawie do południa.
Popołudniu postanowił odwiedzić proboszcza. Tym razem poszedł do niego piechotą, opanowany jakąś niepowstrzymaną potrzebą ruchu.
Ksiądz przywitał go z miłem zdziwieniem:
— Nie wiedziałem, że pan jest w Turowie.
— Wpadłem na parę dni wczoraj wieczór.
Ksiądz mu się przyglądał uśmiechnięty.
— Co się stało? — zapytał.
— Nic. Przyjechałem, bo miałem parę dni wolnych.
— Nie o to chodzi. Pytam, co się stało, z panem. W panu zaszła jakaś zmiana.
— Widzę, że ksiądz mi odbiera chleb: jest lepszym psychologiem, niż ja. Bo ja w sobie żadnej zmiany nie widzę.
— Panie, pan się zmienił nawet fizycznie. Cofam to, com owego wieczora przy butelce powiedział. Zrobił się pan jakiś lekki, twarz nabrała życia, widać krew pod skórą i w oczach się coś świeci. Patrzy pan nie jak sędzia, ale raczej jak winowajca, który coś zbroił.
Twardowski zaczął się śmiać.
— Przysięgam, że nic nie zbroiłem. Tylko od rana spędzam czas na świeżem powietrzu, włócząc się po polu i lesie. Ot i do księdza przyszedłem piechotą.
Ksiądz kręcił głową — widocznie to tłumaczenie mu nie wystararczało.
— Dobrze to wszystko — rzekł Twardowski — ale gdzież ta kawa? Ja tu przyszedłem na kawę.
Ksiądz wypadł z pokoju, jak z procy. Twardowski tymczasem napróżno rozglądał się za lustrem, chcąc sprawdzić trafność jego spostrzeżeń.
— Za chwilę kawa będzie — rzekł ksiądz, wracając — Tak mię pan spiorunował swym wyglądem, żem zapomniał o obowiązkach gospodarza. Bardzo to zacnie z pańskiej strony, że pan przyszedł do starego klechy. Siadajmy i pogadajmy.
Twardowski stwierdził, że ksiądz prowadzi dalej swą politykę: gada dużo, ażeby gościowi nie pozostawić czasu na zadawanie pytań.
— Doprawdy z panem cud się dzieje — ciągle mówił ksiądz. — To zetknięcie z Polską tak na pana działa: tam, na obczyźnie, był pan rośliną, którą z korzeniami wyrwano z ziemi. Jest pan jak Anteusz, który przypadając do ziemi, nowych sił nabiera. A może?...
— Co może...
— Może pan spotkał jakie polskie dziewczę?... Przecie to w pańskim wieku byłoby całkiem naturalne. I dałby Bóg — toby pana już ostatecznie przywiązało do Polski.
— Spojrzał i trup, jak w powieści, co?
— No nie, tego nie mówię. Ale tak zainteresował się trochę... Przecież pan chyba nie jest obojętny na wdzięki kobiece?...
— Chce ksiądz, żebym mu powiedział, co myślę?... Ksiądz się boi, żebym go nie indagował co do przeszłości stryja, i dlatego wyszukuje coś na mnie. Najlepszą obroną jest atak, jak mówią Niemcy.
Ksiądz spoważniał.
— Niech się ksiądz nie boi. Mam wielką dla księdza przyjaźń i wierzę w jego przyjaźń. Wiem, że mi ksiądz powie wszystko, co może powiedzieć, i więcej już pytać nie będę.
Ksiądz w milczeniu wyciągnął do niego rękę i uścisnęli sobie dłonie.
— Ze swej strony księdzu powiem, że prowadzę dochodzenia w Warszawie, i zdaje mi się, że jestem na dobrej drodze. Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł księdzu opowiedzieć bardzo interesujące i bardzo ważne rzeczy.
Pożegnali się serdecznie. Ksiądz chciał go odesłać swojemi końmi, ale Twardowski uparł się wracać piechotą. Jeszcze nie zaspokoił swej potrzeby ruchu.
W drodze do Turowa zapytywał siebie, skąd księdzu przyszło do głowy wmawiać w niego, że go zajmuje jakaś dziewczyna. Jedyna młoda kobieta, którą bliżej poznał, to panna Czarnkowska. Prawda, że go trochę zainteresowała, ale raczej w ujemnym sensie — nie fizycznie, bo jest ładna, a gdy chodzi o linje ciała, wyjątkowo piękna. Niewątpliwie, nie jest taka zła, jak się spoczątku wydawała — jest coraz sympatyczniejsza. Można ją lubić i można się nią interesować. Ale śmieszne jest twierdzić, że to zainteresowanie czyta się na jego twarzy. Zacny ksiądz, mais c’est un farceur!...
Przez te parę dni żył w polu i w lesie. We wtorek przed wieczorem wrócił do Warszawy.
Za godzinę miał być u Czarnkowskich na obiedzie. Zgodnie z poleceniem, które wydał na wyjezdnem, kąpiel czekała i wszystko do przebrania było przygotowane.
Twardowski nigdy wiele nie myślał o swej powierzchowności, ale ubierał się dobrze. Renta od stryja pozwalała mu na to, lubił wszystko w najlepszym gatunku, nie znosił lichoty i partactwa, między innemi źle skrojonego ubrania. Toteż, nie mając wcale świadomości, tego, był elegantem niedbającym o elegancję, a więc w najlepszym stylu.
Tym razem myślał o tem, jak będzie wyglądał. Był bardzo zadowolony, że ma nowy, sprawiony na jesieni frak, który znakomicie leży. Przeglądał się długo w lustrze i doszedł do przekonania, że parę dni, spędzonych na wsi, nieustannie na powietrzu, ogromnie poprawiło jego wygląd. Był o wiele młodszy, lżejszy, swobodniejszy. Przypomniał sobie, co mu proboszcz powiedział... Może nietylko ksiądz jest zdolny to zauważyć...
U Czarnkowskich było kilkanaście osób, między innemi i Culmer, koło którego chodzono z ogromną atencją. Culmer był stale, uśmiechnięty i mówił paniom przyjemne rzeczy tonem, świadczącym, że łaskawie poświęca dla nich coś ze swej powagi. Kozienieckiego, ani wogóle młodzieży tym razem nie było. Najmłodszym śród mężczyzn był Twardowski.
Jedna z ostatnich zjawiła się w salonie panna Czarnkowska. Długo się widać ubierała, ale ze skutkiem. Wyglądała nadzwyczajnie.
Wsunęła się do salonu z pozorną skromnością, przywitała się najpierw ze starszem towarzystwem, wkońcu stanęła przed Twardowskim. Wyciągnęła do niego rękę, spuściwszy oczy, jakgdyby się wstydziła swego pysznego dekoltu, ale widocznie chciała mu dać czas na jego podziwianie zbliska, bo nie ruszała się z miejsca...
Twardowski uczuł potrzebę powiedzenia jej czegoś przyjemnego.
— Mój proboszcz — rzekł — który się uważa za fizjognomistę, w tych dniach mi powiedział, że jestem pod wrażeniem jakiejś kobiety. W tej chwili zaczynam temu wierzyć.
— Widzę, że pan chce sobie poprawić reputację — odparła z udaną powagą i poszła dalej.
Kiedy służba roznosiła wódki i zakąski, zbliżył się do Twardowskiego hrabia Opoczyński.
— Byłem świeżo — rzekł — na ślubie mej kuzynki w Rzymie. Widziałem się tam z młodym Gravosą, który, jak wielu Włochów, jest zapalonym alpinistą. Opowiadał mi, że wspinając się zeszłego lata na Monte Rosa, spotkał się z Polakiem Twardowskim...
— Pamiętam — odrzekł Twardowski. — Brał on udział w wycieczce profesora Rossiego.
— Więc to o panu była mowa? Chciałem właśnie zapytać, czy to nie ktoś z pańskich krewnych. Ależ w takim razie pan jest znakomitym człowiekiem. Gravosa mi mówił, że Rossi był zachwycony spotkaniem pana, że już przedtem wiele o panu słyszał. Jakże się żona moja ucieszy, gdy się o tem dowie! Chodźmy do niej.
Wziął go pod rękę i podprowadził do swej żony, która rozmawiała w tej chwili z panną Wandą.
— Marysiu! — zawołał — mówiłaś w Rzymie, że bardzobyś pragnęła poznać pana Twardowskiego, tego zdobywcę, szczytów alpejskich, o którym opowiadał Gravosa. Oto go masz we własnej osobie.
— Jakżem szczęśliwa! — zawołała hrabina, wyciągając rękę do Twardowskiego. — Imponuje mi dzielność i szukanie niebezpieczeństwa; a tak mało jest mężczyzn, w których się to widzi.
Panna Czarnkowska podniosła zdumione oczy.
— Chodzenie po górach — tłumaczył Twardowski — jest jedną z najmilszych rozrywek, w szczególności dla mnie, który się wśród gór wychowałem. W miarę ćwiczenia wspina się człowiek coraz wyżej, i to jest wielka rozkosz. Wogóle — zaśmiał się — lubimy się wspinać coraz wyżej. To nie jest takie niebezpieczne.
— Ależ panie, — wtrącił Opoczyński — ci Włosi opowiadań, że pan bierze najtrudniejsze szczyty, i cytowali kogoś, komu pan ocalił życie z narażeniem własnego...
Drzwi do pokoju jadalnego otwarto i zawiadomiono, że obiad podany.
— Musi nas pan odwiedzić — rzuciła hrabina — i opowiedzieć nam o swoich alpejskich przygodach.
Twardowski się skłonił. Miał polecone prowadzić do stołu pannę Wandę, więc podał jej ramię. Szła z nim, nic nie mówiąc.
Gdy usiedli koło siebie, zwróciła się do niego:
— Pan jest une boite à surpise. Teraz znów człowiek się dowiaduje, że pan jest bohaterem alpejskim.
— Jak to pani górnolotnie nazywa...
— Jestem w strachu na myśl, czego się mogę jutro dowiedzieć...
— Sądzi pani, że może to być coś strasznego?...
— Już teraz mi pan niesłychanie imponuje. Gdy jeszcze coś nowego usłyszę, nie będę śmiała podnieść oczu na pana. Ale, naprawdę, to musi być cudowna rzecz znaleźć się na szczycie ponad chmurami, daleko od tej ziemi, na której ludzie mieszkają... Czy pan sądzi, że ze mnie mogłaby być alpinistka?
— Znakomita. Osoba tak ślicznie zbudowana musi być silną i zręczną.
— Jakto przyjemnie z pańskich ust usłyszeć coś pochlebnego! Poszłabym w góry pod pańską komendą; tylko pan strasznieby mię tyranizował...
— Czy pani naprawdę tak myśli?...
Uderzona dziwnie miękkim tonem jego głosu popatrzyła mu długo w oczy.
— Wie pan, że pan teraz jest jakiś inny, niż pan był...
— Może mój proboszcz miał słuszność...
Znów się zarumieniła i na długo zamilkła.
Gdy towarzystwo przeszło do salonu na czarną kawę, Twardowski stał się na chwilę przedmiotem ogólnego zainterersowania. Opoczyński opowiedział o jego sławie alpinisty swoim sąsiadkom przy stole, a żona jego swoim sąsiadom; ci zaś puścili to dalej.
Twardowskiemu narazie wydało się, że w Polsce tak wielce interesują się ludzie tym szlachetnym sportem. Niebawem wszakże spostrzegł, iż towarzystwu wcale nie chodzi o to, co on tam w Alpach robi tylko oto, że o nim mówią, zagranicą, w Rzymie, podobno nawet w Paryżu i Londynie.
Ta rozmowa o nim zaczęła go dobrze nudzić, gdy spostrzegł, że panna Wanda podeszła do etażerki w przeciwnym rogu salonu, wzięła z niej elegancko oprawną książeczkę i, otwarłszy ją, szła prosto ku niemu. Wstał z krzesełka i zrobił kilka kroków na jej spotkanie.
— To tylko wybieg — rzekła pocichu — by pana uwolnić od rozmowy, która, widzę to dobrze, nudzi pana. Nie mam wcale zamiaru zawracać panu głowy poezją, która pana nie interesuje.
— Przeciwnie, interesuje mię i dużo jej czytałem.
— Znów niespodzianka. Pan taki suchy uczony...
— Ani taki uczony, ani taki suchy. Co to pani ma w ręku?
— Powiadam panu, że to tylko wybieg. Niech pan tu usiądzie ze mną, to panu coś powiem.
Usiedli na uboczu.
— Myślałam dużo o tem, co mi pan ostatnim razem powiedział.
— Co ja pani powiedziałem?
— Że ja lekceważąco traktuję mężczyzn.
— To prawda.
— I że jestem smarkata, która się mądrzy.
— To było trochę inaczej.
— Mniejsza o to — ten był sens. Otóż po zastanowieniu się doszłam do przekonania, że to nie moja wina.
— A czyja?
— Mężczyzn.
— Jakimże to sposobem?
— Nas, młode dziewczyny, nieraz oskarżają, że jesteśmy za mało kobietami. Może to i prawda. Ale jeżeli tak jest, to dlatego, że mężczyźni są za mało mężczyznami.
— Jak to pani ładnie powiedziała.
— Mówi pan, jak Kozieniecki.
— Kozieniecki jest bardzo inteligentnym człowiekiem.
— Nie. On się zachwyca moją inteligencją, a więc jest głupi.
Wobec tego nieodpartego argumentu Twardowski parsknął śmiechem.
— A jeżeli mówi to nieszczerze i świadomie przewraca w głowie głupiej dziewczynie, składa dowód, że nie ma charakteru. A to jest rzecz jeszcze gorsza.
— To mu się dostało!
— Powiem panu więcej. Widzę ze wszystkiego, że on ma zamiar oświadczyć się o mnie. Jeszcze niedawno możebym go przyjęła, ale teraz... niech sobie idzie na spacer. Wolę zostać starą panną. Doszłam do przekonania, że kobieta może kochać naprawdę tylko takiego mężczycznę, który jej imponuje, który jest od niej mądrzejszy i silniejszy, który ma charakter.
Twardowski milczał i patrzył na dziewczynę zachwycony. Myślał sobie, że ma ona więcej sensu w głowie, niż mu się zdawało.
— Mam wrażenie, że się panu podoba to, co mówię. Tylko niech mi pan nie powie jakiego komplementu, bo panu z tem nie do twarzy. Wtedy panu znów powiem, że zachowuje się pan jak Kozieniecki. Tyle miałam panu do powiedzenia. Teraz uciekam, bo będą mieli do mnie pretensję, żem pana zabrała na cały wieczór.
Twardowski wrócił do reszty towarzystwa. Właśnie mecenas Culmer się żegnał: człowiek poważny, mający tyle rzeczy na głowie, wcześnie udaje się na spoczynek. Przechodząc koło Twardowskiego, podał mu rękę i rzekł półgłosem:
— Spotkamy się jutro wieczór, prawda?
— Ogromnie mądry człowiek — rzekł do niego Czarnkowski po wyjściu Culmera.
— Mądrzejszy, niż ludzie myślą — odrzekł Twardowski.
Gdy się żegnał tego wieczora z panią Czarnkowską, uśmiechnęła się do niego mile i powiedziała mu:
— Najwidoczniej klimat polski panu służy. Bardzo się pan zmienił na korzyść — dobrze pan wygląda. Ale widzę, że Wandeczka wytrwale wykonywa swój program. Ciągle mi mówi, że się musi z panem wykłócić.
— Zdaje się — odparł — że w tej kłótni będę pobity.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.