<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XVII.

Wkrótce po wyjściu Kozienieckiego, podczas śniadania, służący wręczył Twardowskiemu liścik od pani Czarnkowskiej. Prosiła, żeby zechciał wpaść do niej — będzie w domu całe popołudnie.
Poszedł koło czwartej. Przyjęła go w swoim buduarku, ubrana w ciepły szlafroczek. Miała minę bardziej zmartwioną, niż zwykle.
— Przepraszam pana rzekła na wstępie — że tak go przyjmuję, ale nie czuję się dziś dobrze. Nie jestem chora, ale jakoś mi zimno, pomimo że przecież mieszkanie jest dobrze ogrzane.
— Panie! — zawołała. — Przecież z panem zaczyna się dziać to samo, co z biednym Alfredem. Codzień ludzie mi znoszą obrzydliwe, nikczemne plotki. Czy i do pana one dochodzą?
— O tak! — odparł wesoło Twardowski. — Dowiedziałem się, żem blagier, nieuk, trochę warjat, żem sfałszował testament stryja, żem go zamordował.
— Widzę, że pan sam jeszcze z przyjemnością coś do nich dodaje.
— Niewiele. Najgorsza, że oskarżają mnie o zamach na granitową cnotę pani Brzozowskiej.
Uśmiechnęła się boleśnie.
— Wczoraj mi próbowano wmówić, że pan jest agentem jakiegoś obcego mocarstwa.
— A, i to jeszcze Tego dotychczas nie słyszałem.
— Panie Zbigniewie, jak ja się tego wszystkiego boję. Kłócę się z ludźmi o pana, ale coż ja jedna kobieta znaczę!...
— Niech się pani nie boi. Ja się nie dam tak zniszczyć, jak stryj nieszczęśliwy. To, że pani staje w mojej obronie, wielką ma dla mnie wartość. Myślę wszakże nie o obronie, ale o ataku. Ja muszę zmiażdżyć tego łotra Culmera.
— Jakiż on ma powód do prześladowania pana?
— Tego jeszcze pani nie mogę powiedzieć. Muszę przedtem sobie niektóre rzeczy wyjaśnić.
Zatrzymała go przeszło godzinę, wypytując o jego sprawy i zamiary.
Żegnając się z nią, Twardowski rzekł:
— Muszę zredukować swe życie towarzyskie; raz dlatego, że przestaje ono być przyjemnością, gdy wiem, że za memi plecami ludzie sobie plotki o mnie opowiadają, i gdy w twarzach ich się czyta, że tym plotkom wierzą; powtóre, muszę rozwinąć stosunki w sferach, w których znajdę sojuszników do czekającej mię walki. Wybaczy mi też pani, że przestanę bywać na czwartkach u państwa. Pozwoli mi pani wszakże zaglądać, gdy panie są same...
— Jabym nie mogła już żyć bez częstego widywania pana. Pan mię łączy z tem, co mi jest najdroższe — z pamięcią Alfreda. Zresztą, będziemy razem walczyli i musimy się często komunikować. Wandeczka także gniewa się, gdy pan długo się nie pokazuje.
Twardowski opuścił ją, zadowolony nadewszystko z gniewu Wandeczki.
Gdy przechodził przez salon, zastał w nim pannę Czarnkowską.
Wpadła nań jakaś rozbawiona, roześmiana, ale spod tego niezwykłego humoru przeglądało pewne zdenerwowanie.
— Może pan chwilę pozostać? — zapytała.
— Z przyjemnością.
Usiadła w fotelu i wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Popatrzyła nań badawczo i nagle rzuciła nieoczekiwane pytanie:
— Panie, kto pan jest?
Roześmiał się wesoło.
— Jestem Zbigniew Twardowski.
— To, to ja wiem.
— Chodzi pani o zawód, o stanowisko w życiu? Jestem dość zamożnym, żeby nie pracować. Wobec tego bawię się ma swój sposób: uprawiam po amatorsku psychologję, obserwuję ludzi i wysnuwam wnioski, które bywają interesujące.
— I to mniejwięcej wiem. Wprawdzie mówiono o panu, że pan jest bankrutem, ale ja temu nie uwierzyłam. Nie byłby pan taki pewny siebie.
— Więc cóż więcej chce pani wiedzieć?
— Dużo, bardzo dużo...
— Słucham panią.
— Kiedy pan się zjawił w Warszawie, zaczęto mówić o panu, jak o jakim magu, rozwodzono się nad pańska, wiedzą, nad pańską mądrością... Teraz znów mówią coś całkiem przeciwnego. Wygadują na pana niestworzone rzeczy. Trudno uwierzyć, żeby tyle przewrotności mogło się zmieścić w jednym człowieku.
— Aż tak! — zawołał Twardowski z komicznem przerażeniem.
— Wie pan, myślałam sobie, że gdyby jakaś kobieta była w panu zakochana, mogłaby biedaczka zwarjować.
— Całe szczęście, że takiej niema.
— Bo, proszę pana, spoczątku był pan strasznie na serjo i strasznie surowy. Nikt nigdy z takim spokojem mi nie dowiódł, że jestem głupia i zarozumiała. Nie spotkałam człowieka, któryby tak sobie ze mnie nic nie robił. Nagle widzę pana flirtującego nazabój z panią Brzozowską, która jest bardzo niebezpieczną kobietą.
— Naprawdę?... Nie domyślałem się tego.
— Potem ktoś mi opowiada skandaliczną historję o tem, jak pani Brzozowska pana upokorzyła. Pan upokorzony... To bardzo zabawne! Potem ten ktoś przybiega zdyszany i błaga, żeby tej historji nie wierzyć, że niema w niej ani źdźbła prawdy. No, niech pan powie, czy to nie można zwarjować...
— Gdyby pani była we mnie zakochana.
— E..., z panem nie można poważnie rozmawiać.
— Można. Niech pani powie, co panią w tem wszystkiem uderza.
— Pytam, kto pan jest, kto jest ten człowiek, którym się tak wszyscy interesują, o którym te same osoby mówią takie sprzeczne rzeczy. Musi pan mieć szczególny dar budzenia w ludziach raz szacunku i uznania, innym razem ślepej nienawiści.
— To nie dar, to sytuacja.
— Ja sama na sobie się przekonałam, że pan ma dar doprowadzania ludzi do wściekłości. I wtedy, kiedy mi pan publicznie mówił, że jestem głupia...
Twardowski chciał protestować. Nie dopuściła go do słowa.
— Niech się pan nie zapiera, mówił pan. Wtedy właśnie, powiadam, jak na złość, ludzie zaczęli wysławiać pańską mądrość. No, i niech pan powie, jak ja wyglądałam?... Czy pana dziwi, żem się wściekała ze złości?
Mówiła z udaną powagą i zakończyła wybuchem śmiechu.
— Ale ja jestem święta dziewczyna. Wszystko to panu zapomniałam i teraz kłócę się z głupcami, którzy na pana wygadują różne obrzydliwości.
Twardowski był uszczęśliwony, że ma takiego obrońcę.
A jak pani przyjęła historję o mnie i o pani Brzozowskiej?
— Byłam wściekła. Kozienieckiemu powiedziałam, że jest głupiec. Ach!...
Ugryzła się w język.
— Nie popełniła pani żadnej niedyskrecji. On sam mi się przyznał, że pani to opowiadał.
Spojrzała nań zdziwiona.
— On nie jest taki zły — rzekł Twardowski. — Okłamał go ktoś, komu wierzył. I gdy się dowiedział, że to kłamstwo, zaraz przyszedł sprostować. Ale pani temu od początku nie wierzyła...
— Powiedziałam mu, że pani Brzozowska mogłaby się na pana obrazić tylko wtedy, gdyby pan był za mało agresywny.
Tę niemoralną opinję panna Wanda wygłosiła z całym spokojem. Natychmiast wszakże dodała z wyrazem surowej powagi:
— Ale o to nie posądziłby pana nikt, kto widział, jak pan z nią flirtował u nas na czwartku.
Zamilkła na chwilę, poczem rzuciła:
— Poco pan chodził do niej na obiad?
Gdyby kto inny zadał mu to niedyskretne pytanie, czułby się dotknięty. W tym wypadku ucieszyło go, że dziewczyna przywłaszcza sobie prawo wdawania się w jego stosunek do innych kobiet.
Popatrzył na nią uśmiechnięty i rzekł:
— Z ciekawości.
— Piękna ciekawość!
— Nikomubym nie powiedział, o co mi chodziło. Ale pani powiem, bo jestem pani wdzięczny, że to panią interesuje.
Dziewczyna się zarumieniła.
— Rozmawiając z panią Brzozowską u państwa w salonie, instynktownie odczułem, że szukała ona znajomości ze mną z jakimś ukrytym zamiarem, poważniejszym, niż to zwykle bywa u kobiet tego rodzaju. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest ona córką Culmera, największego mojego wroga, autora tych wszystkich oszczerstw, że w jej zamiarach kryje się coś niebezpiecznego dla mnie...
Panna Wanda nagle spoważniała.
— Culmer... pański największy wróg... autor plotek... Gdyby to nie pan mówił, trudno byłoby uwierzyć. Choć ja go niecierpię.
— Ma pani dobry instynkt. To nikczemny Żyd.
— Zawsze czułam w nim Żyda. Dość spojrzeć mu w oczy. Pani Brzozowska ma takie same... Ale dlaczego on jest pańskim wrogiem?
— To długa historja. Teraz jeszcze nie można o tem mówić. I tak może za dużo powiedziałem. Ale pani z nikim o tem nie będzie mówiła, dobrze?
— Z nikim. Będziemy mieli wspólną tajemnicę. Jak to dobrze!...
Była uradowana i dumna z zaufania, którem ją Twardowski obdarzał. Słuchała z napięciem.
— Culmer — mówił Twardowski — używa do swych celów rozmaitych narzędzi, także i swojej córki.
— To wstrętne!
— Nieraz mi mówiono, że jestem urodzony na detektywa. Mój węch mnie nie omylił. Pani Brzozowska miała mię ujarzmić z polecenia swego papy i dla jego celów. Dowiedziałem się o tem dzięki temu, żem poszedł do niej na obiad.
Tw ardowski sam sobie się dziwił, że opowiada tyle młodej dziewczynie. Pomyślał nawet, że to trochę śmieszne.
Dziewczyna patrzyła weń jak w obraz.
— Więc pan naprawdę nie uważa mię za głupiego dzieciaka, kiedy mi pan to wszystko mówi! Ach, jaka ja jestem szczęśliwa! Ale nie będzie pan tego żałował. Całą swoją istotą będę walczyła za pana przeciw tym wszystkim głupcom, których jeden nikczemnik szczuje. Zobaczy pan, że ja jestem silna kobieta!
Oczy jej paliły się. Twardowski z zachwytem patrzył na nią. Wyciągnął do niej obie ręce.
— I pani chce być towarzyszką w walce?...
— Najwierniejszą. Nie pytam, o co pan walczy — wszystko mi jedno. Nie wiem, dlaczego, ale wierzę w pana, wierzę, że wszystko, co pan robi, jest dobre.
Trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy. Ta niema rozmowa trwała długo...
Dziewczyna spuściła oczy i bezwładnie zaczęła opadać w fotel, na którym siedziała. Z wysiłkiem cofnęła swe ręce...
Twardowski powstał. Głosem stłumionym rzekł:
— Teraz wiem, czem pani jest dla mnie.
Nie podnosząc oczu, wyszeptała:
— Chciałam, żeby pan wiedział.
Podniósł do ust jej bezwładną rękę i pocałował.
Wyszedł, zostawiając ją w fotelu, z którego nie miała siły się podnieść.
Nie wiedział, dlaczego w tej chwili opuścił salon państwa Czarnkowskich i zostawił w nim dziewczynę, siedzącą bez ruchu. Dopiero na ulicy oprzytomniał i zaczął się zastanawiać.
Gdy trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy, poczuł, że ma ją w swej władzy, że może z nią zrobić wszystko, co zechce. Ona to poczuła także i lęk ją ogarnął. Wtedy odezwało się w nim poczucie odpowiedzialności. Przecie wobec niego ona jest dzieckiem. Bezpośrednio po rozmowie z panią Czarnkowską, która mu okazała tyle przyjaźni, tyle zaufania, nie mógł przestać panować nad sobą wobec Wandy. A jednak ta dziewczyna musi do niego należeć. Bez niej niema życia...
Panna Czarnkowska została długo bez ruchu w pustym salonie. Myślała o tem, co zaszło przed chwilą. Była wdzięczna Twardowskiemu, że poszedł: pierwszy raz w swem życiu w rozmowie z mężczyzną przelękła się. Czego?... Tego, że była wobec niego bezsilną. On to zrozumiał i odszedł. Powtarzała sobie uszczęśliwiona to, co na końcu powiedział. Słyszała to z jego ust, a w jego ustach te słowa znaczą więcej, niż najgorętsze wyznanie. Są już ze sobą związani — nikt ich nie rozdzieli...
Jak do tego doszło... Przypomniała sobie całą rozmowę od początku. Mówili o nim, potem o pani Brzozowskiej. W tej chwili już nie była zazdrosna o panią Brzozowską. Mówił o niej z pogardą. Co to są te intrygi, które go otaczają? Dlaczego Culmer tak walczy z nim? Może mu istotnie grozi niebezpieczeństwo?...
Ale nie — on jest za silny, za mądry, żeby mu Culmer mógł dać radę... Czem taki Culmer go przewyższa? Prawda, jest bogaty, a on, zdaje się, niebardzo. Ale jak ona wyjdzie za niego i da mu swój majątek, to będzie bogatszy od Culmera.
W tej chwili panna Czarnkowska postanowiła, że musi zostać żoną Twardowskiego.
Przecie nie mogłaby być niczyją inną żoną. Nie wyobraża sobie tego nawet. To jedyny mężczyzna, któremuby się mogła oddać całkowicie. Czemże jest w porównaniu z nim taki Kozieniecki czy jakikolwiek inny!...
Panna Wanda Czarnkowska pochodziła z rasy kobiet, które górowały nad swemi mężami temperamentem, energją i nawet bystrością umysłu. Były, zdaje się, z tego powodu naogół nieszczęśliwe. Nie pamiętała swej przedwcześnie zmarłej matki, do której, jak wszyscy mówili, była ogromnie podobna i fizycznie, i moralnie. Ojciec jej ożenił się po raz drugi z siostrą jej matki; do niej Wanda bardzo się przywiązała. Była to kobieta naogół zgaszona, a jednak Wanda na każdym kroku odczuwała jej wyższość nad ojcem. Kochała ojca, ale przybraną matkę brała o wiele poważniej. Od dziecka uczyła się patrzeć na małżeństwo jako na instytucję, w której kobieta ma górę. Uważała to za całkiem naturalne. Dorastając, zaczęła myśleć o tem, że i ją czeka małżeństwo. Zaczęła się przyglądać chłopakom ze swej sfery, z bogatej szlachty, ciążącej ku arystokracji. Lubiła ich, ale patrzyła na nich zgóry. Wydawali jej się niemądrzy i jacyś jakby potrzebujący opieki. Podlotkiem będąc, zaczęła się w jednym z nich podkochiwać. Dużo ze sobą przestawali, rozmawiali wiele. Była przekonana, że to jej przyszły mąż. Był ładny chłopak, zgrabny, dobrze jeździł konno, świetnie strzelał, w tenisie był pierwszy. Wiedziała, że jest głupszy od niej, ale to jej nie martwiło. Przecie i mamusia jest chyba mądrzejsza od papy. Nie zniżała się wszakże do niego, ale przeciwnie, coraz więcej okazywała pociągu do kształcenia się. Ukończywszy gimnazjum i zdawszy maturę, zawiadomiła ojca, że chce pobierać lekcje historji, literatury i filozofji. Wziął jej profesorów, którzy ją uczyli i zalecali jej lekturę. Nie martwiło jej zgoła, że te rzeczy wcale nie interesują chłopaka, którego uważała za swego przyszłego męża. Ten także spoważniał, studjował prawo, coprawda niezbyt pilnie, i interesował się gospodarstwem, o którem lubił rozmawiać. Mówiła sobie, że mężczyźni są od prowadzenia interesów i nie mogą się zajmować filozofją.
Tymczasem ukazał się na jej widnokręgu Kozieniecki. Wprowadził go do ich domu mecenas Culmer.
Młody profesor, ze znanem już nazwiskiem, przystojny, trochę sportowiec, elegancki, bardziej europejski od innych młodych ludzi, których dotychczas znała, olśnił ją swoją wiedzą i inteligencją, ujął tem, że odkrył w niej inteligencję, zachwycał się nią i interesował się tem, co ona myśli o rozmaitych rzeczach. Zaczęła przepadać za rozmowami z eleganckim profesorem. Jednocześnie towarzystwo jej przyszłego, jak sobie wyobrażała, męża zaczęło ją coraz bardziej nudzić. Miała też pretensję do niego za lekceważenie profesora i nieprzyjaźń dla niego. Wkońcu przemówili się o Kozienieckiego i przestali się widywać. Bez żalu wykreśliła go ze swego życia.
Kozieniecki także wyglądał jej na mężczyznę, potrzebującego opieki. I to uznała za naturalne. Najpierw, każdy mężczyzna potrzebuje opieki, a następnie taki uczony musi jej potrzebować więcej od innych. Zaczęła wyobrażać siebie jako żonę Kozienieckiego. Taki inteligentny, taki interesujący mąż, a przytem człowiek taki wykwintny. Nie jest zamożny jak tamci, ale ona przecie ma majątek. Profesor widocznie ubiegał się o jej względy, co jej pochlebiało. Oswajała się coraz bardziej z myślą, że będzie panią Kozieniecką...
Gdy profesor przyprowadził do ich domu Twardowskiego, o którym zdążyła już poprzednio usłyszeć, nie przyszło jej nawet do głowy spojrzeć na nową znajomość jako na młodego mężczyznę. Od pierwszego wejrzenia oceniła go jako suchego pedanta. Pedantów zaś nie cierpiała. Niebawem zdziwił ją i zgniewał swoim prowokującym sposobem prowadzenia rozmowy. Po raz pierwszy spotkała mężczyznę, który nie mówił jej komplementów, a natomiast mówił impertynencje; który najwidoczniej sobie z niej nic nie robił. Postanowiła go ukarać, upokorzyć. To jej się wszakże nie udało. Spostrzegła, że za wiele o nim myśli, i zła była na siebie. Nie rozumiała, dlaczego zależy jej na tem, żeby tego wstrętnego zarozumialca przekonać, że nie jest taka głupia, jak on myśli. Jeszcze bardziej była niezadowolona z siebie, że zawsze, gdy sobie postanowiła potraktować go zgóry, nie wytrwała w postanowieniu i była wobec niego zbyt pokorną. Co on ma w sobie, co do tej pokory zmusza?... Gdy po raz pierwszy w rozmowie z nim odczuła jakąś miękkość, jakieś dobre uczucie dla niej w jego głosie, ogarnęła ją niezrozumiała radość. Wybaczyła mu odrazu wszystkie impertynencje. Dużo potem zastanawiała się, dlaczego ją to tak ucieszyło. Tyle jej mężczyźni mówią rzeczy przyjemnych, a ona niewiele sobie z tego robi. Tymczasem jedno dobre słowo Twardowskiego... Bo w jego głosie było coś, co przenikało w duszę.
Zaczęła go porównywać z innymi mężczyznami. Powiedziała sobie, że porównywać nie można. On jest zupełnie czemś innem, co zaprzecza wszystkim jej dotychczasowym pojęciom o mężczyznach. Jego można nienawidzieć, ale lekceważyć go nie można. Czy ona go nienawidzi?...
Spoczątku zdawało jej się, że tak, ale teraz?... Stwierdziła, że go się boi, i zdziwiła się, że to jej nie sprawia przykrości. Odezwał się w niej jakiś prainstynkt. który sprawiał, że lęk wobec mężczyzny łączył się z jakiemś prawie rozkosznem uczuciem. W jej myślach odbywał się szybko wielki przewrót. Przestało jej robić przyjemność stwierdzanie własnej wyższości nad mężczyznami, panowanie nad nimi, odbieranie od nich hołdów. Takich mężczyzn naprawdę kochać nie można. Ten, którego się kocha, musi być silny, mądry, musi umieć panować — wtedy można się mu oddać całkowicie i znaleźć w tem najwyższe szczęście. Powiedziała sobie, że mogłaby kochać tylko takiego mężczyznę, jak Twardowski a w końcu przyznała się przed sobą, iż dałaby wszystko za to, żeby on ją kochał, żeby chciał ją zdobyć, i w częstych marzeniach widziała siebie w jego objęciach.
Teraz już wie, że do niego należy i że on chce tego. To jest jej przeznaczenie i to się stanie.
Siedziała długo w ciemnym salonie, bo służący, zajrzawszy po wyjściu Twardowskiego i nie dostrzegłszy jej, zagłębionej w fotelu, światło przekręcił.
Obudziła się ze swych myśli, gdy drzwi się otwarły i lampy zaświeciły. Weszła pani Czarnkowska.
— Wandeczko, szukam cię po całym domu. Co ty tu robisz pociemku?
Panna Wanda zmieszała się, jak przestępca, złapany na gorącym uczynku.
— Tak się zamyśliłam...
— Że aż zdrzemnęłaś się, co?... Przecie ty tu pewnie siedzisz od wyjścia pana Twardowskiego. Służba mi mówiła, żeś długo z nim rozmawiała.
— Chciałam mu powiedzieć, że my nie wierzymy tym wszystkim obrzydliwościom, które na niego wygadują.
— Dobrześ, dziecko, zrobiła. Dzieje mu się straszna krzywda. A to człowiek taki prawy, taki dzielny i taki kochany! Będziemy walczyły w jego obronie, prawda?
— Tak, mamusiu. Powiedziałam mu to.
Pani Czarnkowska wzięła w obie dłonie głowę przybranej córki i ucałowała ją gorąco w czoło. W oczach jej zaświeciły łzy, które Wandę ucieszyły.
Obie były sobie nawzajem wdzięczne, jedna nie wiedząc o powodach drugiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.