[261]31. lipca.
Głowa mi płonie!
Co robić?... Wzoraj otrzymałem listy z Krąża od Korejwy i Krzepy, a dziś depesza od panny Renaty. — Terenia jest w Rzymie. Będzie tam jeszcze tydzień, poczem na Ankonę przejeżdżają do Abbazji, gdzie się zatrzymają dłużej.
Krzepy list brzmi:
„Jaśnie Wielmożny i t. d. Czekamy co dzień i modlimy się o przyjazd j. pana.
— Paschalis ciągle chory... po nocach dzieją się z nim straszne rzeczy... nieprzytomny, jak niesamowity przez sen gada z księdzem Halmozenem, jakby go widział przed sobą. Nam z Bogdziewiczem włosy stają na głowie, jak to słyszymy. Paschalis bije się w piersi i woła: „Błagałem, błagałem, ale nie szukał!... odpuść mnie staremu... ześlij na pana opamiętanie, żeby szukał testamentu, wtedy umrę“... Strach patrzyć na Paschalisa, jak tak mówi i płacze. To męczennik... Ile razy zasypia takim snem piekielnym, zawsze wtedy zjawiska się pokazują... A jak tylko chodzi z kagankiem po korytarzu jak martwy, to wtedy okna sali portretowej płoną. Duch był znowu na krużganku... Sądny dzień u nas, panie. Pani Zatorzecka jak grób ponura, nie gada do ludzi... Pan Gabrjel gotuje się do ślubu, ale mu jakoś nie tęgo w głowie. Pobił Kacpra, że wilgotną ścierką skurzał fortepian. Jego panna robi mu brewerje różne, a na folwarku strach, jak się wszystko rozłazi, bo i pan Korejwo stracił głowę!!...“
List ten wstrząsnął mną do żywego.
Korejwo pisze w tym samym duchu, powściągliwiej [262]i oczywiście nie wspomina o szukaniu testamentu. Nadmienił tylko, że ktoś naopowiadał Ślazom, że nie Gabrjel, lecz ja jestem właścicielem Krąża i że z tego powodu Weroninka robi sceny i miny Gabrjelowi, które on znosi flegmatycznie, ale staje się czasem anormalnym. Po całych nocach gra, a w dzień, o ile nie śpi, robi wszystkim awantury. Najwięcej Korejwo rozwodzi się nad babką Gundzią, której stan nerwowy budzi obawy. Pisze również o zjawiskach w zamku, deprawujących całą służbę, że wszyscy mówią o mnie jako o prawym dziedzicu i przepowiadają koniec Krąża, jeśli ja go nie obejmę... że Paschalis to człowiek jakby nawpół żyjący, za którym ciągle chodzą duchy i on z nimi rozmawia, kaja się i wygaduje niezrozumiałe słowa. Korejwo błaga mnie usilnie o przyjazd, a głównie mu chodzi o babkę, która wedle słów Korejwy wspomina mnie często i miło.
Proboszcz naszej parafji, ksiądz Juljan Borowski, radzi mi jechać do Krąża, by załagodzić tam wszystko. Ksiądz przeczuwa jakieś ważne wypadki, lituje się nad babką Gundzią i jest pewny, że ona zbliża się do tego momentu w życiu swem ciężkiem, którym odkupi swoje grzechy, oczyści się z nich czynem sprawiedliwości i sumieniu własnemu ulży.
Proboszcz ani chwili nie wątpi, że testament był w jej ręku. Mógłby go zniszczyć Zatorzecki, lecz, o ile tego nie zrobił, ona nie uczyniła tego tembardziej. Więc w takim razie wszystko zależy od niej, ale jakaż tam moja rola?... Sytuacja niewyraźna i kłopotliwa. Ja bez Krąża będę żył dalej spokojnie, ale co zrobi Gabrjel ze swojem niedołęstwem życiowem?
O tem nie ma mowy! Nikt mu nie zabierze Krąża.
Napisałem do Tereni list polecony, posyłając jej [263]ponadto list poprzedni, zabrany z Wiednia. W obecnym wyznaję jej swoje uczucia i zamiary. Teruś odczuje, że w duszy mam płomienie i że kocham ją nadewszystko. Moje najmiłościwsze dziecko, jak też ona odczytywać będzie oba te listy, i co mi odpisze? A jeśli młody Orlicz?... Gdyby groziło niebezpieczeństwo z tam tej strony, przeczuję to i pojadę sam. Obliczam, jak długo list będzie w drodze i kiedy otrzymam odpowiedź.
Opanowała mnie szalona, niepokojąca rozterka duchowa. Duszę się w Uchaniach, nic mię nie zajmuje, myślami wybiegam do Tereni i do Krąża.
Spowiedź Halmozena i myśl uparta, by ją oddać w ręce jego potomków jest moją bolączką. Uciekam od tego tematu napróżno. Obowiązek robienia starań w tym kierunku dręczy mnie i odbiera resztki spokoju. Tylko ojciec wie o tej sprawie, przed nim nie robiłem tajemnicy.
Od rana do nocy błąkam się jak pijany po Uchaniach, robię dalekie wycieczki konne i stronię od ludzi. Gdy zaprosili mnie Żaliccy na zabawę w lesie z muzyką i tańcami, nie pojechałem. Lubię ten dom, są tam panny sympatyczne, lecz co mnie to teraz obchodzi!...
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|
Zabawny Ganiewicz! Od kilku dni odgadywałem, że go coś nurtuje i że chce mnie o coś spytać. Najwyraźniej dążył do wprowadzenia mnie w dobry humor. Gdy wreszcie dopiął celu swojemi dowcipami i wesołą beztroską miłego łobuza, zapytał, czy nie będę zazdrosny o... Lodzię... Ha, ha! Komik! bo oto: „Spalił się już na węgiel z pragnień łakomych, dziewczyna ta rozgrzewa mu krew, już mu kipi w żyłach, a ona ciągle oporna i ciągle panicza Romana ma na ustach!!“
[264] — W czepku podwójnym rodziłeś się, biesie jeden? — wrzeszczał mi nad uchem, gdyśmy szli drogą leśną, prowadząc konie za uzdy.
Wracaliśmy od żniwa, gdzie istotnie widziałem znowu jasne, pokorne oczy Lodzi, utkwione we mnie, pytające, pragnące i bolejące nad moją obojętnością. A Ganiewicz pochłaniał ją wzrokiem tak zachłannym, że mi się śmiać chciało. Uspokoiłem go, że Lodzi nie przysięgałem wierności, ani też ona mnie, przynajmniej bez mojej wiedzy, nie mogę jej przeto... oddawać, jako rzecz lub przedmiot. Jeśli zaś tak bardzo ją sobie upodobał, nikt mu nie broni starać się o jej względy. Zapytał mnie wtedy, czy mam duże zobowiązania... Na to już parsknąłem śmiechem...
— Cóż ty się chcesz z nią żenić, czy co u djabła? Po co ci moje zwierzenia tego rodzaju?
Ganiewicz stropił się nieco.
— Bo widzisz, ta dziewczyna, taka niewinna... więc skoro ty byłeś pierwszym, który ją...
— Skądże przypuszczasz, że byłem pierwszym? Ona ci tego chyba nie mówiła?...
— Nie pytałem jej o to — pytam ciebie.
— Więc słuchaj! — zawołałem z niesmakiem. — Jeśli znasz obyczaje, panujące w starożytnej Romie, choćby z „Quo Vadis“, tedy wiesz, że dziewczętom istotnie jeszcze dziewiczym, bielono nogi wapnem, gdy je wystawiano na rynek niewolnic. Otóż ja nigdybym po taką, dla własnej zabawy, nie sięgnął — rozumiesz? bo mi na to nie pozwala moja etyka. Skoro taki kwiat wiejski nie może się stać moim na zawsze, do czego zresztą nie mam ani powołania, ani pragnień, przeto pączki [265]niewinne omijam zdaleka i celowo, z powodu tej właśnie etyki. Zrozumiałeś?...
Ganiewicz westchnął zabawnie.
— I mnie się zdawało, że ona musiała być heterą, wiejską, choć tak młoda, nawet mówią o tem, ale ona jednak zakochana w tobie na umor.
— Mam wrażenie, że mi ją odbijesz i życzę powodzenia.
Śmiałem się z rozpromienionej miny Ganiewicza, a gdy zostałem sam, zamyśliłem się nad potęgą miłości i zmysłów. Czy można pojęcia te rozdzielić krańcowo?... Chyba nie! Tylko w jednych wypadkach siła ciężkości przeważa na zmysłach, w drugich na uczuciu idealnem, duchowem. Jednakże przy budzeniu się miłości silniejszym czynnikiem są zmysły, gdyż one występują pierwsze i dopiero podsunięty przez nie objekt, który na nas podziałał podniecająco, możemy potem pokochać idealnie. Wątpię, by mężczyzna mógł pokochać kobietę odrazu duchem tylko, bez zmysłowej podniety, czyli bez tego, co nazywamy podobaniem się, zrobieniem wrażenia, oczarowaniem i t. d. Ale czar, urok, to już zew ducha, to już coś innego, głębszego. Natomiast wdzięk może być tylko zewnętrznem uplastycznieniem zmysłowej siły danej kobiety i może być początkiem przeczuć rozkosznych. Kobieta wdzięczna może budzić nawet wyłącznie tylko pokusy zmysłowe, ale — urocza — porywa silniej... inaczej. Odsuwa zmysły na plan drugi, a podnieca i zachwyca prestigem swej wewnętrznej duchowej istoty, którą się przeczuwa, jak się przez lazur przeczystych fal morza odgaduje na dnie różowe perły.
Teruś mój jest taką perłą ukrytą w przeczystej, lazurowej fali jej wykwintnej urody, ozłoconej [266]słońcem wesela i dziewiczego uśmiechu. Ale ona posiada również i wdzięk illustrujący jej czysto zmysłowe ponęty kobiece. Tchnie urokiem duszy i serca, czarem wewnętrznych walorów, lecz i upaja narkotykiem rozkosznych obietnic... Ona przepala płomieniem, bezwiednie i nieśmiało w niej gorejącym, który zdradza się zapałem, entuzjazmem i bujnością życia, jakie w niej wre.
To kobieta, towarzyszka, żona, kochanka... O takiej marzyłem, by przy cennych zaletach na żonę i matkę posiadała w sobie zalety rozkosznej kochanki, by przy powadze myśli, uczuć i inteligencji, łączyła w sobie bogaty żywioł wabiący, porywający i ciągle ponętny. Niech będzie pełna zapałów szlachetnych, energji, czynu, byle znowu nie krańcową, doktrynerską społeczniczką oddaną par excellence swojej działalności. Niech będzie nawet w dobrym stylu grymaśna i fantastka, byle nie była nudną, mazgajowatą purytanką, reklamującą się cnotą,... tylko kucharką, niańką lub bigotką.
Kobiet podobnych do żab i glist nie znoszę organicznie, ani kobiet kur z pretensjami do bażantek, a nawet i bez pretensji, siedzących w kojcach i rozgdakanych mniej lub więcej krzykliwie. Tyle się spotyka takich właśnie gatunków, że traciłem już nadzieję, czy znajdę kiedy mój wymarzony typ... a... oto!...
Nie! Dłużej tej bierności nie zniosę. Setki Orliczów, medyków, filozofów, profesorów roztrącę na cztery wiatry i Terenię wyrwę dla siebie.
Jadę do Rzymu!
Ojciec, gdy to usłyszał, rozjaśnił czoło i rzekł tylko:
— Toś Pobóg!