Dziennik podróży do Tatrów/Melsztyn. — Zamczysko
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik podróży do Tatrów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | C. Wienhoeber |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały rozdział Cały tekst |
Indeks stron |
Jestem znowu w Mikołajowicach po dwudniowéj podróży z Tatrów. Tą razą będę ją sobie przypominał po odwiedzinach w Melsztynie. Dziś dopiéro zwiedziłem i dotknąłem się zbliska szczątków tego zamku.
Przedziérałem się do nich z Zakliczyna. — Dla moczar, które zalegają wielką cześć niziny pomiędzy Zakliczynem a Dunajcem w kierunku Melsztyna, musiałem kołować na wieś Wesołów. Za Wesołowem przeprawiłem się przez Dunajec, zasiany w téj stronie kępami, i drogą po nad Dunajcem dojechałem do podnóża Melsztyńskiéj góry.
Z tego miejsca poczyna się wędrówka piesza. Uboczą rozdołu odcinającego z północnéj strony Melsztyński szczyt od innych, doszedłem do przerwy w szczątkach północnego muru. Znużony byłem spieką i przykrym wchodem, chciałem więc przedewszystkiem wypocząć, ale w takiém miejscu, żeby mieć zarazem pewny widok. Po skruszonych więc murach w których wyraźne jeszcze ślady komnat, dostałem się na strom góry wiszący nad zatoką Dunajca. Z tego miejsca miałem pod okiem trzy niemal boki góry i całe półkole niziny zadunajeckiéj z krążącemi koło niéj górami. W tém miejscu, dzieło ludzkie spojone z dziełem przedwiecznego Budownika w całém znaczeniu tego wyrazu. Mury zamku z prostopadłą ścianą góry, zdają się tworzyć najściślejszą jedność; zniszczenie nawet dotyka zarówno obojga: ziemia tu, jak matka dzieląca los dziecka, popękała pod rodzinnemi gruzami; cały bok góry pokryty potokami niebieskich ulew i ziemskich powodzi, nasterczony powywracanemi drzewami, pogarbiony ogromnemi bryłami oddzierającéj się co rok ziemi, tworzy dziką harmonją z osuwającym się Melsztynem.
Orzeźwiwszy się winem i dorodnemi poziomkami, które tu w wielkiéj obfitości znalazłem, podziękowawszy za nie miejscowemu duchowi rozwalin, który je tak gościnnie ofiaruje wędrowcom, jakby przez wdzięczność za nawiedzenie jego dziedziny, udałem się grzbietem góry ku zachodniéj wieży, najokazalszéj i najlepiéj dochowanéj części tych rozwalin.
Wieża jest kwadratowa, obwiedziona wysokim murowanym tarasem; żadnego już na niéj pokrycia; trzy ściany w zupełnéj całości, czwarta znacznie u góry wyszczerbiona; w niektórych oknach dochowują się futryny z ciosowego kamienia; wnętrze wieży zrujnowane, tylko na ścianach ślady sklepień z których się piętra tworzyły. Podziemna dawniéj część wieży zawalona gruzem, zarasta bzem dzikim i inném zielskiem.
Kiedym ją oglądał i przy pięknym krzaku dzikiéj róży układał wiązankę pamiątki z jéj kwiatów, postrzegłem ku mnie zbliżającego się człowieka. Pozdrowiliśmy się wzajemnie. «To wy zapewne tutaj mieszkacie? zapytałem go, wskazując na chatkę opartą o mur północy. «Nie, ale niedaleko, zaraz pod górą, we wsi Melsztynie.» «Zapewne wiele wiecie o tym zamku i zechcecie nam opowiedzieć.» «Jakże niemam wiedzieć, odpowiedział, już to ośmdziesiąt lat z górą jak żyję na tym świecie.»
Pojrzałem na niego ze zdumieniem i niedowierzaniem; na głowie żadnego prawie włosa siwego, zęby zdrowe, twarz pełna i czerstwa, postawa prosta, w każdym ruchu moc i żywość niezwykłe ludziom podobnego wieku: on tymczasem daléj mówił: «ja tutaj urodziłem się i mieszkałem nim poszedłem do wojska. Panowie Tarłowie, panowie Lanckorońscy, do których ten zamek należał, za mojéj pamięci żyli. Co to za mocny był zamek! a jakie piękne i bogate pokoje! nie raz, nie tysiąc razy chodziłem po nich; dziś jeszcze mógłbym panom pokazać gdzie co stało.» «Właśnie też was prosimy o to.»
Starzec przychylił się chętnie do naszéj prośby. Przedewszystkiém poprowadził nas kilkanaście kroków wstecz, ku zachodowi, nad głęboką fosę, która odcinała posadę zamku od reszty góry coraz rozłożystszéj i mówił:
«Z téj tylko strony można było do zamku wjechać. Przez tę fossę był most zwodzony, a tutaj gdzie stoimy, wielka brama.»
Zwróciliśmy się potém ku wschodowi. — «W téj wieży, mówił daléj, co po prawéj ręce, siedziała straż co bramy pilnowała. Na pierwszém i drugiém piętrze były piękne pokoje, a pod spodem w ziemi więzienie; jeszcze niedawno można było do niego wchodzić. — Daléj, jak panowie widzicie tę dziurę między drzewami, to była studnia, taka głęboka, że dno jéj było równe z wodą Dunajca. Dunajec płynął wtedy po pod samą górą, a od spodu studni szedł aż do niego podziemny kanał. — Cała studnia wyłożona była ciosanym kamieniem; można było dojść aż do jéj wody, bo im wyżéj, tém była szérsza. Niedawno dopiéro panowie powybierali z niéj kamienie, że były bardzo duże i ładne, przez to się i zasypała. Na prawo za studnią były stajnie, jedne w ziemi a drugie na wierzchu, właśnie w tych samych murach, tylko że się już wszystko zawaliło. Zaraz od stajni, jak te ściany, zaczynały się pokoje; pod spodem były więzienia, a kogo tam raz posadzono, już ten więcéj świata nie zobaczył. Na prawéj ręce tych pokoi, była kaplica zamkowa. Cały zamek ach! jaki był piękny, trudno opowiedziéć; wysoki jak wieża, na trzy piętra, pod czerwoną dachówką, szkła w oknach były różnego koloru. Z téj strony, na lewéj ręce, jak panowie widzicie ten kawałek muru nad tą chatką, taki mur szedł od bramy aż do pokojów; nic tu nie stało, tylko w murze były dziury do strzelania. Te drzewa jak są dzisiaj tak i dawniéj rosły, tylko że niektóre starsze poschły, a drugie mniejsze wtedy, są dzisiaj już wielkie. Mówili starzy ludzie, ale tego za mojéj pamięci już nie było, że jak panowie widzicie tę górę gdzie zamek ten stoi, a góra bardzo wysoka, tak od zamku aż na drugi brzeg Dunajca, stał most na słupach, precz, nad te pola, nad ten las, aż tam na drugi brzeg rzeki, że można było jak z dachu spuścić się od zamku za rzekę...»
«I przez co ten zamek spustoszał?»
«Trzeba wiedziéć moi panowie, że w téj stronie byli kiedyś konfederaci. Panowie zapewne tego nie pamiętają, ale ja byłem już wtedy dorosły. Otóż stali oni obozem koło Zakliczyna, przez kilka tygodni, w zamku mieszkał wtedy pan Lanckoroński. Pan to był dobry: kiedy naprzykład spotkał chłopów co wódkę swojego dziedzica wieźli, a wiedział że im ciężko na konie, to odtykał czopy i wódkę na ziemię wypuszczał; otóż miał on sługę, który niewiem przez co uciekł i przystał do konfederatów; pan Lanckoroński spodziewał się zapewne że mu naprowadzi gości, dla tego wyjechał z zamku, bo był przeciw konfederatom. Jak raz wpadli konfederaci do zamku, poodbijali piwnice, powypijali co znaleźli, krzyczeli: niech żyje pan Lanckoroński! i daléj butelkami w okna. Było to jeszcze pół biedy; konfederaci natłukli tylko butelki i okna i odjechali sobie, ale zaraz po nich wpadli kozacy i wszystko do góry nogami przewrócili. Od tego czasu nikt tu już nie mieszkał. Zamek coraz bardziéj pustoszał. — Pan Lanckoroński umarł, a późniejsi panowie brali kamień, dachówkę na stajnie, na gorzelnie, zwyczajnie na to, z czego są pieniądze.»
Potarłem sobie tylko czoło, przygryzłem wargi na ten argument który dzisiaj zbić trudno. Nagrodziliśmy uprzejmość Wojciecha Kareckiego (tak się starzec nazywa), i kilkokrotnym rzutem oka pożegnawszy rozwaliny odeszliśmy drogą którąśmy przyszli.
Żal obudzony ostatniemi słowy opowiadacza, długo mi towarzyszył i na bolesne naprowadzał uwagi. Dla kilku groszy pomagać losowi niszczącemu, zacierać w zawody z nim ślady podobnych pomników! Tak-żeśmy dalece zmaleli, stracili rodzinne czucie? Wszakże i to prawda, że pewnym ludziom podobne mieszkanie jest smutne w tych wesołych czasach; nie każdy wart mieszkać gdzie jego ojcowie mieszkali, nie pozostaje więc jak zagładzić do szczętu mówiące ich pamiątki. Od tych nic się nie wymaga, nic się im nawet nie wyrzuca. Ale jest część narodu, na któréj leży obowiązek, jeżeli nie odbudowania zamków, nie zachowania ich gruzów, to przynajmniéj zebrania i podania następcom wszystkiego co pomniki podobne dostarczyć mogą. Węgrzy naprzykład, mają kronikę swoich zamków, czyż i my mieć jéj nie możemy? Nie jest to praca nad siły nasze, a korzyść z niéj wielka. Jest w tém wielki interes poetów i pisarzy, którzy przyjęli na siebie obowiązek dochować ludowi jego podania, jego pomniki wszelkie, jego życie przeszłe, którzy się podjęli przenieść je w dziedzinę jego umysłową. Niezawodnie literatura nie jest cała w przeszłości, ale przeszłość jest jedną z bogatych jéj kopalni. Są w przeszłości chwile, które nigdy przejść nie powinny, jest blask który pada na obecność jak promień ożywczy i którego nie godzi się lekceważyć, są pomniki z których w obecności nowe wyrastają, a więc godne troskliwego pielęgnowania, są źródła życia z zatamowaniem których literatura jeżeli nie wysycha w swojém korycie, to znacznie opada. Dobrze-to, żeśmy zdołali rozżarzyć jéj ognisko, pilnujmyż aby nie przygasało, aby pałało coraz wyżéj, a to nie stanie się innym sposobem tylko kiedy będziemy je podsycać wszelkiego rodzaju żywiołami, a tych pełne są piersi naszego ludu, naszych dziejów, i w końcu naszéj ziemi. Dla tego tak mię porywa każda nasza ruina, dla tego gdybym mógł własnemi siłami, uwieczniłbym każdą przynajmniéj w tym stanie, w jakim się obecnie znajduje.
Słońce jeszcze nie zaszło kiedyśmy dojechali do Panieńskiéj góry. Czas prześliczny zachęcił nas i ją dzisiaj odwiedzić. W ćwierć godziny byliśmy na szczycie. Powietrze nadzwyczaj wyjaśnione, słońce spuszczające się ku zachodowi, odkryły nam całą okolicę w blasku takim, żeśmy nie żałowali tego zboczenia z naszéj drogi. Nakreśliłem już dawniéj ten obraz, dziś go tylko widzę piękniejszym pod światłem, który nań pada. Ale urok tego rodzaju nie da się ująć w wyrazy.
Przestałem więc tylko na téj roskoszy, żem z Panieńskiéj góry powitał miłe mi strony, po górach dziś mi najmilsze, najprzyjaźniejsze.