Dziennik wycieczki do Oberammergau/Piątek, 30-go, czy Sobota 31-go
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zdaje mi się, że to sobota. B. twierdzi, że to dopiero piątek; ale ja wiem doskonale, że wziąłem trzy zimne kąpiele od czasu wyjazdu z Oberammergau, a to stało się we środę rano. Jeżeli to tylko piątek, a więc dwa razy jednego dnia wziąłem ranną kąpiel. W każdym razie jutro zobaczymy, czy sklepy będą otwarte, czy zamknięte.
Z Oberau jechaliśmy z jakimś agentem podróżującym i on opowiadał nam rozmaite swe troski. Okazuje się, że taki agent jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem i czuje, jak każdy z nas. Nigdy nie przypuszczałem tego i powiedziałem mu to.
— Wiedziałem o tem — odparł. — Wy, turyści, traktujecie nas, jak gdybyśmy byli opatrznością lub rządem samym. Jeżeli wszystko idzie dobrze, powiadacie pogardliwie, że świat mógłby się bez nas obejść, a gdy rzeczy źle idą, krzyczycie z oburzeniem, że to nasza wina! Pracuję szesnaście godzin dziennie, abyście mieli zapewnioną wygodę, a wy nawet nie okazujecie zadowolenia, a gdy pociąg się spóźni, lub właściciel hotelu poda zbyt duży rachunek, przychodzicie i wymyślacie mnie za to. Jak nie spuszczam was z oka, mówicie, że jestem natrętny, gdy zostawię was własnemu losowi, jęczycie, że się opuszczam.
Setkami zlatujecie się do takiej małej wiosczyny, jak Oberammergau, nie uprzedziwszy nas o tem, i grozicie podaniem do „Times’a,” dla tego, że nie oczekiwano was z gorącym obiadem i wytwornym apartamentem.
Żądacie najlepszego pomieszczenia, a gdy za cenę nieobliczonych trudów i kłopotów dostarczy się wam takie, nie chcecie płacić żądanej ceny. W podróży udajecie książąt, jadących incognito. Żaden z was nie słyszał nawet o drugiej klasie, nie wie, że taka rzecz egzystuje. Chcecie jechać w oddziele pierwszej klasy tylko we dwóch, i to systemu Pullmana.
Niektórzy z was widzieli omnibus z daleka i dziwili się, do czego on ma służyć. A na samą propozycyę przejechania się w tak plebejuszowski sposób dostajecie nerwowych ataków, z których parę dni leczyć się musicie. Spodziewacie się wygodnego powozu z lokajem w liberyi, by przewiózł was przez góry.
Wszyscy bez wyjątku żądacie najdroższych miejsc w teatrze. Ośmio i sześciomarkowe miejsca są tak dobre, jak dziesięciomarkowe, których jest bardzo mała ilość; ale siedzenie na tańszych miejscach uważacie za największą zniewagę. Gdyby chłopi byli rozumni, kazali by wam płacić dziesięć marek za ośmiomarkowe miejsca i byli byście zadowoleni; ale oni nie chcą. Muszę wyznać, że ze wszystkich ludzi, spotykanych na kontynencie, mówiący po angielsku są najnieznośniejsi: wiecznie tylko wyrzekają i wymyślają. Kobiety są najgorsze. Cudzoziemcy widzą najgorsze okazy z rasy anglosaksońskiej.
Większość Angielek i Amerykanek w podróży nadaje sobie wielkie tony, a jednocześnie jest śmiesznie niezaradna i niezręczna. Egoistki w najwyższym stopniu, na innych nie zwracają najmniejszej uwagi, nieustannie się skarżą, a same przez się niezmiernie są mało interesujące.
Z Oberammergau jechaliśmy z trzema okazami najgorszego gatunku; towarzyszył im, jak zwykle, nieszczęśliwie wyglądający mężczyzna, zdawało się, że życie z niego ucieka.
Wyrzekały całą drogę, że były zmuszone jechać omnibusem. Podobnej zniewagi nigdy w życiu nie doznały i postarały się, by wszyscy w omnibusie wiedzieli, że mają bilety pierwszej klasy i w kraju, u siebie, mają własne powozy i konie.
Oburzały się ogromnie, że właściciele domów, gdzie mieszkały, chcieli uścisnąć im ręce na pożegnanie. Nie przyjechały po to do Oberammergau, by je jacyś tam chłopi za pan brat traktowali!
Na świecie dużo jest kobiet lepszych od aniołów.
Miłe, uprzejme, szlachetne, dobre, pomimo tentacyi i pokus, na jakie zwykli aniołowie nie bywają narażani.
Obok tego są takie, u których pod wytwornemi szatami biją serca źle wychowanych gburów.
Nie mając wrodzonej dystynkcyi, starają się zastąpić ją arogancyą. Wrzaskliwe zachowanie się biorą za pewność siebie, a niegrzeczne za oznakę wyższości. Mógłbyś przysiądz, że studyowały pozy z jakiejś gazety mód; kokieterya ich przypomina kokieteryę pokojówek, maniery — odpowiednie byłyby dla pomywaczek.
Uprzedzająca grzeczność dla ludzi stojących na wyższym szczeblu drabiny społecznej, a brutalna szorstkość dla tych, co, według ich mniemania, stoją niżej — oto ich sposób utrzymywania się na należnem im stanowisku; zupełną obojętność na prawa i odczucia innych, uważają za dowód że płynie w ich żyłach krew błękitna!
To jest gatunek kobiet, co na wystawach wysuwają się naprzód i stoją tak, że nikt nic dojrzeć nie może i wykrzykują donośnym głosem niedorzeczne uwagi, mające być dowcipnemi; w teatrach rozmawiają głośno w czasie przedstawienia, z hałasem wstają i wychodzą, zanim sztuka ukończoną zostanie; w czacie proszonych obiadów (ach! najżmudniejszej rzeczy na świecie) nic innego robić nie umieją, tylko ogadują znajomych i nieznajomych; w tramwajach (gdyż te panie we własnym kraju są nadzwyczaj oszczędne) zabierają jak najwięcej miejsca, a gdy wejdzie biedna, zmęczona panienka, wracająca z pudłem z magazynu, obrzucają ją pogardliwem spojrzeniem i obojętnie patrzą, jak godzinę całą stoi biedaczka, ale usunąć się dla niej trochę ani myślą!
(Może chcecie mieć przepis na modny proszony obiad? Otóż bierze się pięćset osób, z których dwie trzecie się nie znają, a jedna trzecia patrzeć na siebie nie może, pakuje się ich w gorący dzień do sali, mogącej wygodnie pomieścić tylko czterdzieści, zostawia się ich tam na parę godzin, by się na śmierć zanudzili, rozprawiając o salonowej filozofii i skandalach; następnie daje się im filiżankę cienkiej herbatki i rozsypujące się ciastko bez talerzyka; a jeżeli to późna godzina, to kieliszek szampańskiego i bułeczkę z szynką — poczem wyrzuca się ich za drzwi!)
B. pochylił się nademną i czytał, co piszę (tak jak ta żona z powieści, co stała nad mężem, gdy pisał historyę swej młodości! Nic dziwnego, że historya wcale ciekawą nie była!); otóż znalazł, że zbyt długo żywię się kwaśną kapustą i białem winem; ja zaś odparłem, że jeżeli co wpłynęło na zmniejszenie mej miłości dla całej ludzkości, a kobiet w szczególności — to kościoły i muzea! Zwiedziliśmy już tyle kościołów i galeryi od czasu powrotu do Monachium, że mam już tego dość na bardzo długo. Jak wrócę do domu, to przez miesiące całe tylko co drugą niedzielę będę chodził do kościoła.
Monachijczycy chwalą się, że ich katedra jest najbrzydszą w Europie i sądząc z pozoru, skłonny jestem przyznać im to. W każdym razie, dotąd nie zdarzyło mi się widzieć brzydszej.
Co się tyczy malarstwa i rzeźby, jestem zupełnie tem przesycony. Największy z krytyków nie może się gorzej zapatrywać na sztuki piękne, niż ja w tej chwili.
Zaczęliśmy od spędzania całych ranków w którejś galeryi. Każdy obraz przeglądaliśmy krytycznie, dysputując o jego „kształcie”, „kolorze”, „traktowaniu”, „perspektywie”, „atmosferze”.
Ja zwykle twierdziłem, że obraz jest płaski, a B., że z ram wyłazi.
Ktoś słuchający nas z boku, myślałby, że się znamy na malarstwie. Umieliśmy po dziesięć minut stać przy obrazie, obchodziliśmy go na wszystkie strony, ażeby schwycić odpowiednie światło i lepiej zrozumieć myśl artysty. Cofaliśmy się w tył, następując na nagniotki stojących za nami ludzi, póki nie doszliśmy do potrzebnej „odległości”, wówczas siadaliśmy, patrzyliśmy przez kułak i wypowiadaliśmy głośno nasze uwagi; to znów wstawaliśmy, podchodziliśmy do obrazu i wodząc oczami po płótnie, badaliśmy zblizka sposób nakładania farb.
Tak studyowaliśmy malarstwo w pierwszych dniach naszego pobytu w Monachium.
Teraz na muzea zapatrujemy się, jako na miejsca, gdzie można wypróbować szybkość chodu.
Ja przebiegłem dziś rano starą Pinakotekę we dwadzieścia dwie i pół minuty, to przecież bardzo ładnie!
B. zużył pięć ósmych sekundy dłużej, ale bo też zatrzymał się, by rzucić okiem na Rafaela.
Muszę wytłómaczyć, że dla własnej wygody zmieniliśmy nazwę Pinakoteki na „Pantechnicon”.
Pinakoteki nie mogliśmy nigdy spamiętać.
Nazwaliśmy ją „Pymisosce”, „Pintactek” i „Happy Tach”.
Pewnego dnia po obiedzie B. nazwał ją „Penny Cock”; przeraziło nas to, więc postanowiliśmy wynaleźć jakąś rozsądną nazwę, zanim coś złego nie wyniknie z tego zmieniania nazwy muzeum.
Zdecydowaliśmy się ostatecznie na „Pantechnicon”, zaczyna się tak samo od „P”, brzmi dystyngowanie, poważnie i każdy z nas wymówić to może.
Stara Pantechnicon poświęcona jest pracom starych mistrzów; nic o nich nie powiem, gdyż w żadnym razie nie chcę wpływać na zdanie, jakie już sobie Europa o nich wyrobiła. Niech tam sobie rozmaite szkoły sztuk pięknych same rozstrzygają w tej kwestyi.
Ja tylko w charakterze prostej informacyi nadmienię, że niektóre obrazy bardzo są piękne, a na inne nie zwróciłem uwagi.
Ale zadziwiła mnie ogromna ilość obrazów, przedstawiających rozmaite artykuły żywności. Dwadzieścia pięć obrazów na sto przypomina malowanki, dodawane do ogłoszeń, zachwalających nowe nasiona kwiatów, owoców, jarzyn.
— Co u licha myśleli ci malarze, wybierając tak nieciekawe przedmioty do swoich obrazów! — zawołałem.
— Kogóż to zajmować może taki portret wielkiej kapusty, lub talerz grochu, albo ten kawał pieczeni z chlebem i jarzyną? Spójrz na ten „Widok sklepu rzeźnika” nr. 7063, wielkości sześćdziesiąt na czterdzieści.
Artysta musiał chyba z parę lat nad tem pracować.
Idyotą nazwałbym tego, ktoby to kupił! Albo w rogu ta scena ze świąt Bożego Narodzenia! Pewnie malował ją jakiś mrący z głodu artysta, który głód swój chciał zaspokoić widokiem zastawionego stołu!
B. przypuszcza, że dawni mecenasi sztuki mieli wyrobione zdanie co do tego, gdzie i co pasuje.
— Dla kościołów i katedr — mówił B. — kazali malować te wszystkie dziewice, męczenniczki i wypasionych aniołów, których pełno w całej Europie. Do sypialni — ot takie, jakie tu widziałeś niektóre obrazy, a zapewne te wiktuały wieszali w salach, gdzie się uczty odbywały.
Widok tej obfitości jedzenia musiał im dodawać apetytu.
W nowej Pantechnicon wystawione są okazy teraźniejszej sztuki niemieckiej. Wydała mi się ona niezmiernie ubogą. W noworocznych numerach pism, spotykają się takie obrazy. Było to wypracowane, porządne, koloru nie brakło, ale żadnej fantazyi, indywidualności, nigdzie myśli nie spotkałem!
Wszystkie obrazy robiły wrażenie, że malował je artysta, który potrzebną ilość lat spędził w szkole i ostatecznym idyotą nie jest. W każdym razie takie jest moje zdanie, a ponieważ wcale nie znam się na sztuce, więc mówię bez żadnych uprzedzeń.
W Monachium rozkoszowałem się jedynie muzyką. Ta, którą się słyszy na placu w Londynie, nie przypomina niczem istotnej niemieckiej muzyki wojskowej. Orkiestry, przybywające do Londynu, najwidoczniej dla ocalenia życia uciekają z własnego kraju. Takie orkiestry tutaj byłyby kosztem publicznym wymordowane, a ciała oddane biednym na kiełbaski. Orkiestry, które Niemcy dla siebie utrzymują, są wspaniałe.
Monachium sławne jest z tego, że posiada najlepszą muzykę wojskową; obywatele miasta mają tę dogodność, że nietylko pozwolono im płacić za muzykę, ale i słuchać jej. Dwa, albo trzy razy na dzień gra ona w rozmaitych częściach miasta, pro bono publico, a wieczorem władza zmusza ją do grania w wielkich piwiarniach i właściciele piwiarni dobrze za to płacą.
Muzyka ta sprawia nie mało wrzawy; ale gdy potrzeba, umie wydobyć z zużytych trąb, które z jednego na drugiego przechodzą od czasów pierwszego uformowania regimentu, tak słodkie, czyste i pełne nuty, iż zdają się wypływać z najlepszych skrzypiec.
Do takiej muzyki dopasowane jest w Niemczech i słuchające audytoryum. Bawarscy rzemieślnicy i kupcy rozumieją i oceniają dobrą muzykę jak rozumieją i oceniają dobre piwo. Nie zadowolisz ich byle czem.
Monachijczycy bardzo są wrażliwi na to, jak jest oddany ich ukochany Wagner, Mozart, Haydn; słuchając muzyki, pochłaniają kiełbaski i sałatę z kartofli; gdy są zadowoleni biją frenetyczne oklaski, a wszelkie lekceważenie wrażeń muzykalnych potrafiliby skarcić należycie.
Kto chce poznać Niemców, musi zwiedzać ich piwiarnie. Tu zbierają się rzemieślnicy wszystkich cechów. Tu po całodziennej pracy przychodzi kupiec z całą rodziną, młody pisarczyk z żoną i jej matką, żołnierz ze swą kochanką, studenci, pokojówka z kuzynkiem, kucharka ze strażakiem, rzemieślnik i subjekt.
Tu schodzą się pary małżonków i przy kuflu piwa rozprawiają o swych dzieciach: o małej Lizie, co wyszła zamąż za mądrego Karla, pracującego gdzieś daleko za morzem; o wesołej Elzie, mieszkającej w Hamburgu, która już ma wnuczęta; o jasnowłosym Franku, ulubieńcu matki, walczącym za ojczyznę.
Przy sąsiednim stoliku siedzi rumiana, szczęśliwa dziewczyna, pełna wdzięku i naturalnej dumy, wybaczalnej w młodej osobie, która właśnie wyratowała wielce obiecującego młodzieńca od cierpień, waryacyi, a może samobójstwa (wyznał to jej otwarcie) przez oddanie mu na życie całe pulchnej swej rączki, którą teraz, myśląc, że nikt nie widzi, ściska mocno pod stołem.
Naprzeciw przyjemnie wyglądająca rodzina, zajada omlet i popija go białem winem. Ojciec, zadowolony, śmieje się wesoło; dzieciak poważny, uroczysty — zajada; matka uśmiecha się do obu, nie zapominając również o jedzeniu.
Zdaje mi się, że pokochać można kobiety niemieckie, gdy się z niemi dłużej pobędzie. Tyle w nich jest słodyczy, kobiecości! Z ich dobrych, poczciwych twarzy płynie jakaś zdrowa atmosfera, prosta i uczciwa.
Patrząc w te spokojne, nieruchome oczy, marzy się o białej bieliźnie, złożonej w wielkie prasy; o mile pachnącej lawendzie, o apetycznych potrawach, dobrze przyrządzonych, o rondlach świecących jak złoto; o pół tuzinie małych nóżek drepczących po pokojach, o donośnych głosikach, zadających niedorzeczne pytania; o spokojnych rozmowach przy świetle lampy, gdy dzieci usnęły, toczących się niezmiennie o ważnych gospodarskich sprawach i domowej polityce, przy niezmordowanem cerowaniu długich pończoch.
Kobiety takie nie zawrócą głowy mężczyźnie, ale chwycą go za serce, ostrożnie z początku, tak, że on zaledwie czuje niebezpieczeństwo, a następnie serdecznemi nićmi oplączą go tak mocno, iż powoli, powoli, ucichną gorące namiętności lat młodych, a tęsknić zacznie do tej dobrej, pracowitej twarzy, i w końcu uczuje, że bez tej bratniej duszy świat pustką dlań będzie i stworzą jednę nierozerwalną całość.
Pozawczoraj jedliśmy obiad w piwiarni. Zdawało nam się, że przyjemnie będzie jeść i pić przy akompaniamencie muzyki, ale przekonaliśmy się, że w praktyce tak nie jest. Do jedzenia przy muzyce trzeba mieć doskonałe trawienie, szczególniej w Bawaryi.
O muzyce, grającej w piwiarniach, zapomnieć nie można. Należący do orkiestry monachijscy żołnierze są to pleczyści, wysocy mężczyźni i pracować się nie lenią.
Prawie nie rozmawiają, nie gwiżdżą. Całą siłę oddechu zużywają na spełnienie swego obowiązku. Nie dmą bardzo silnie w instrumenty — z obawy, by nie popękały; ale o ile tylko trombon, kornet, trąba wytrzymać może, o tyle wydaje z siebie całą potęgę dźwięku.
Jeżeli jesteś o milę oddalony od monachijskiej kapeli wojskowej, a nie jesteś głuchy jak pień, to słuchasz z przyjemnością, ale o niczem innem myśleć nie możesz. Musisz całą uwagę zwrócić na nią, tak cię absorbuje ta siła tonów, idziesz — to musisz iść w takt muzyki, jeść — to także w takt jeść jesteś zmuszony.
Zupę spożywaliśmy przy wolnem tempie walca; rezultatem tego było, że zupa ostygła, gdyż między jedną a drugą łyżką, musieliśmy wytrzymywać takt.
Właśnie gdy podano rybę, muzyka wycięła dziarską polkę, nie mieliśmy czasu wyjmować ości i połykaliśmy jak można najprędzej wszystko razem. Białe wino spijaliśmy przy dźwiękach galopki i gdyby melodya trwała dłużej, spilibyśmy się jak bele. Dalej nastąpiły pieśni Wagnerowskie.
Nie znam nowożytnego muzyka, przy którego utworach trudniej byłoby jeść befsztyki, jak przy Wagnerze. Żeśmy się nie zadławili, to cud prawdziwy.
Niezmiernie trudno utrzymać się w takcie przy orkiestracyi Wagnerowskiej. O musztardzie ani myśleć nie można było. B. sprobował zjeść kawałeczek chleba z mięsem i zgubił takt. Zdaje mi się że i ja trochę się opóźniłem przy „Jeździe Walkiryj”. Mięso było trochę przepieczone i nie mogłem dość prędko z niem się załatwić.
Sałatę z kartofli musieliśmy zostawić na „Fausta”. Raz, czy dwa kawałek kartofla stanął nam w gardle podczas bardzo wysokiej nuty, ale wogóle popisaliśmy się artystycznie.
Omlet przeszedł gładko przy symfonii G., czy F., czy też K., nie będę się upierał, ale wiem, że to była jakaś litera z alfabetu; ser łykaliśmy przy wesołej muzyce z „Carmen”. Następnie — cierpieliśmy, przy narodowych piosnkach ludów Europy. Jeżeli kiedy będziecie w ogródkach niemieckich, chcąc poznać charakter ludu i tym podobne rzeczy — to pamiętajcie zamykać starannie wasz kufel, gdyście już piwo wypili. Otwarty kufel oznacza, że chcecie pić jeszcze i zanim się opatrzycie, dziewczyna go schwyci i po chwili przyniesie wypełniony po brzegi.
Pewnej upalnej nocy, o mało nie ulegliśmy przypadkowi, dzięki temu, że nie wiedzieliśmy o takim zwyczaju, zostawialiśmy kufel otwarty i co chwila zjawiał się inny — pełniutki. Po szóstym takim kuflu odezwaliśmy się słodkim tonem:
— Moja dobra panienko, to bardzo ładnie z twej strony, ale zdaje mi się, że już więcej nie możemy, nawet nie powinniśmy więcej pić. Nie rób więc tego. Wypijemy już te, ale musimy nalegać byś nie przynosiła więcej.
Za dziesiątym razem B. już surowym tonem zawołał:
— Nie, to dłużej trwać nie może. Stać się może coś okropnego. Nie przechodziliśmy przez niemiecką szkołę picia. Jesteśmy tylko cudzoziemcami. W naszym kraju należymy do ludzi znających się na tym interesie, i dla honoru Anglii zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Ale teraz musi już być koniec temu. Ja poprostu nie chcę pić więcej. Nie, nie nalegaj na mnie, ani kropli więcej!
— To dlaczegóż siedzicie panowie nad otwartemi kuflami? — zawołała obrażonym tonem dziewczyna.
— Co takiego? — zawołał B. — więc nie możemy trzymać naszych kufli z podniesioną nakrywką, jeżeli tak się nam podoba?
— Owszem — odparła patetycznie — ale ja wtedy myślę, że chcecie panowie jeszcze piwa. Kto nie chce, ten zamyka swój kufel.
Od tej pory zamykaliśmy je starannie.