Dziennik wycieczki do Oberammergau/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł Dziennik wycieczki do Oberammergau
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1903
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Tytuł orygin. Three Men on the Bummel
vel Three Men on Wheels
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JEROME K. JEROME.
Dziennik wycieczki
do Oberammergau.
Przekład
z angielskiego
Emilii Węsławskiej.


WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47.   Nowy-Świat   47.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Ноября 1903 года.





WSTĘP.

Przed kilku miesiącami rzekł do mnie jeden z moich przyjaciół:
— Dlaczego nie napiszesz mądrej książki? To będzie ciekawe, gdy zniewolisz ludzi do myślenia.
— Więc przypuszczasz, że dokonać tego można? — spytałem.
— Sprobój — odparł.
Usłuchałem. Macie oto mądrą książkę, chciałbym, byście ją zrozumieli. Celem jej jest rozjaśnienie umysłów waszych. Opowiadać wam tu będę o Niemcach — wszystko, co wiem o tem państwie i o przedstawieniach w Oberammergau.
Opowiem wam i o innych rzeczach, ale nie wypowiem wszystkiego, co wiem o nich, nie chcąc przeciążać wiedzą umysłów waszych. Chciałbym was stopniowo wykształcić; zmuszając was odrazu do zbyt głębokiego myślenia, mógłbym zniechęcić was do tego sportu, dlatego też nadałem lekką formę memu traktatowi, by pociągnąć młode i lekkie umysły. Gdyby wiedzieli, że się czegoś nauczą z tej książki, odrzuciliby ją z pewnością, starałem się więc zatrzeć, o ile się to dało, nadzwyczajną doniosłość i głębię wiedzy, zawartej w tej pracy. Pragnę waszego dobra, pragnę, byście myśleć zaczęli, jeżeli to jest możliwe.
Co będziecie myśleli po przeczytaniu tej książki, wolałbym nie wiedzieć.
Będę dostatecznie wynagrodzony wewnętrznem zadowoleniem ze spełnienia obowiązku i procentami z dobrej rozprzedaży książki.





DZIENNIK PIELGRZYMKI.

Poniedziałek, 19-go.
Mój przyjaciel B. — Zaproszenie do teatru. — Bardzo nieprzyjemne przepisy. — Aspiracye turysty w zawiązku. — Jak można najlepiej spożytkować własne otoczenie. — Piątek—szczęśliwy dzień. — Pielgrzymka zdecydowana.

Dziś rano odwiedził mnie mój przyjaciel B., pytając, czy zechcę pójść z nim do teatru w przyszły poniedziałek.
— Ależ naturalnie — odparłem — przysłano ci bilety?
— Tam nie dają bezpłatnych biletów, będziemy musieli zapłacić.
— Płacić! Płacić za wstęp do teatru! — krzyknęłem zdziwiony. — Co za niedorzeczność! Kpisz chyba ze mnie?
— Kochany przyjacielu — odparł B. spokojnie — czyż tak mało mnie znasz, że sądzisz, iż płaciłbym, gdyby istniała możliwość uniknięcia tego? Ale widzisz, administracya tego teatru nie rozumie nawet, co to jest „wolny wstęp,” to barbarzyńcy nieucywilizowani! Napróżno wmawiałbyś im, że należysz do prasy; oni za nic ją mają i nie chcą o niej słyszeć. Nie wiedzą, co to jest „robić kasę”, nie mają „dyrektora,” chcesz zobaczyć ich przedstawienie — płać. Nie zapłacisz — to cię nie wpuszczą; taki przepis brutalny jest u nich prawem!
— Cóż za nieprzyjemne urządzenie! — rzekłem. — I gdzież jest ten nadzwyczajny teatr? Zdaje mi się, że nigdy w nim nie byłem.
— Pewny jestem tego — odparł mój przyjaciel. — Teatr ten znajduje się w Oberammergau. Od stacyi Ober należy się zwrócić zaraz na lewo i przebyć pięćdziesiąt mil od Monachium.
— No, no! to trochę nie po drodze. Nigdybym nie przypuszczał, że taka buda teatralna może nadawać sobie takie tony!
— Ta buda pomieścić może siedem tysięcy ludzi — odparł przyjaciel — i za każdem przedstawieniem jest przepełniona. Pierwsze tegoroczne przedstawienie odbędzie się w przyszły poniedziałek. Pojedziesz? — Zamyśliłem się przez chwilę, spojrzałem w notatnik i przekonałem się, że w sobotę przyjeżdża ciotka Emma i do następnej środy ma u nas zabawić, jeżeli więc wyjadę, to nie spotkam się z nią i znów na lata całe uniknę jej widoku. To mnie zdecydowało. Co prawda, sama podróż więcej mnie nęciła, niż przedstawienie. Najdawniejszem mojem pragnieniem było zawsze stać się wielkim podróżnikiem.
Tęskniłem za tem, by módz tak pisać:
„Paliłem wonne hawana, chodząc po słonecznych ulicach Madrytu, a pykałem niezbyt pachnącą fajeczkę pokoju, w przewiewnych wigwamach Dzikiego Wschodu i popijałem wieczorną kawę w cichym namiocie, gdy uwiązany dromader szczypał trawę pustyni; łykałem palący trunek Północy, a renifery przeżuwały obrok, stojąc przy mnie w szałasie; blade światło nocnego słońca wydłużało na śniegu cienie sosen i jodeł; przeszyły mnie błyszczące uduchowione oczy, wyzierające z pod gęstych zasłon na wązkich uliczkach Bizancyum; odpowiedziałem uśmiechem (czuję, że nieładnie postąpiłem) na zaczepne spojrzenie czarnookiej córy Yedd; włóczyłem się tam, gdzie „dobry” Harun Alraszyd szukał przygód pod zasłoną ciemnej nocy i w zręcznem przebraniu, mając u swego boku wiernego Mesrora, stałem na moście, gdzie Dante oczekiwał na przejście ubóstwianej Beatryczy; bujałem się na wodach, unoszących niegdyś łódź Kleopatry; stałem, gdzie Cezar padł; słyszałem słodki szelest bogatych szat w salonach Mayfir i chrzęst naszyjników z zębów na hebanowych szyjach piękności z Tongatabu; dyszałem pod palącemi promieniami indyjskiego słońca i marzyłem pod lodowatemi podmuchami w Grenlandyi; żyłem z wędrującemi hordami i owinięty w kołdry, leżałem w gąszczach lasów, oddalony o tysiące mil od wszelkiej siedziby ludzkiej.”
B., któremu wytłomaczyłem moją tęsknotę do opisów tego rodzaju, powiedział, że można ten sam efekt osiągnąć, opisując miejsca znajdujące się tuż pod ręką.
— Nie opuszczając Anglii — rzekł — pisałbym tak: „Paliłem dobre cygaro, chodząc po żwirowanych alejach Fleet-Street, i pykałem tanie Manilla w złoconych salach Kriteryonu; popijałem pieniące się piwo z Burton, gdzie znany Anioł Islingtona chroni pod swe skrzydła spragnione dusze; ciągnęłem wódeczkę w niejednej, cuchnącej czosnkiem szynkowni na Soho. Na grzbiecie dziwnie sporego osła, którego do ruchu zmusiłem — raczej właściciel osła, krocząc z tyłu, nakłonił go do tego — przybyłem piaszczystą pustynię Hampstead, a na widok łodzi mojej podniosło się z wrzaskiem dzikie ptactwo w podzwrotnikowych okolicach Battersea.
Stoczyłem się ze wzgórza na łeb na szyję, a dziewice Wschodu otoczyły mnie kołem, śmiały się, klaskały w ręce i piszczały z radości, a w starych pałacowych ogrodach, gdzie bawiły się niegdyś jasnowłose dzieci nieszczęsnych Stuartów, przechadzałem się długo, obejmując kibić jednej z cór Ewy, gdy jej matka, pieniąc się z oburzenia, nie mogła nas dogonić. Odbywałem dalekie podróże na małym twardym koniku, który kręcąc się w koło, woził mnie po wybrzeżach wielkiego Atlantyku. A nad głowami tłumów w Barnet ujrzałem się w jaskrawo malowanym wózku, poruszanym przez człowieka, trzymającego sznur. Kroczyłem z powagą po sali w Kenigston-Town (za opłatę gwinei dostawałeś i napoje orzeźwiające, jeżeli mogłeś się do nich przez tłum przecisnąć), a na zielonej murawie lasów odbywałem dziwaczne ceremonie z pierścieniem; przebywałem z wędrującemi hordami w Drury Lane, i w czasie przedstawienia klasycznej sztuki czułem się wielkim w samotności, siedząc w pierwszym rzędzie galeryi; żałowałem wówczas, że pieniędzy swych nie zużyłem lepiej we wschodnich salach Alhambry.”
— Widzisz — zawołał B. — mój opis nie jest mniej od twego ciekawy, a przedmiot do niego znajdziesz, wydalając się zaledwie na parę godzin z Londynu.
— Nie gadajmy lepiej o tem — odparłem. — Jak widzę, nie możesz zrozumieć moich odczuć. Gorące serce podróżnika nie bije w twej piersi, a więc nie jesteś w stanie pojąć jego aspiracyj. Dajmy więc temu pokój. W każdym razie tę podróż odbędę razem z tobą. Kupię rozmówki niemieckie, książeczkę czekową, niebieską woalkę, biały parasol i podobnie niezbędne rzeczy dla Anglika, podróżującego po państwie niemieckiem. Kiedyż wyjeżdżamy?
— A cóż, trzeba jechać przynajmniej dwa dni. Proponuję więc wyjechać w piątek.
— Mnie się zdaje, że to nieszczęśliwy dzień do podróży — zauważyłem wahającym tonem.
— Boże święty! — zawołał — co za niedorzeczność! Jakby Opatrzność kierowała sprawami Europy, zależnie od tego, czy wyjedziemy we wtorek, czy w piątek!
Dodał jeszcze, że nie może pojąć, by tak rozsądny, jak ja czasami bywam, człowiek, przywiązywał wagę do takich babskich przesądów. Przyznał jednak, że przed laty, gdy był jeszcze młodym chłopcem, za nic w świecie nie puściłby się w drogę w piątek. A gdy raz się zdarzyło, że był do tego zmuszony, bo miał do wyboru: albo jechać w piątek lub nie jechać wcale — zaryzykował i był przygotowany na rozmaite wypadki i nieszczęścia.
Pragnął tylko żywym wrócić do domu.
Tymczasem okazało się, że nigdy w życiu nie doznał tylu przyjemności, co w czasie tej podróży. Powiedział więc sobie, że wyjeżdżać będzie zawsze w piątek, że za nic w świecie innego dnia nie wyjedzie i tego się trzymał całe życie.
Nastąpiła więc stanowcza decyzya, że w piątek wyjedziemy. Mam go oczekiwać na stacyi Wiktorya, o ósmej wieczorem.




Wtorek, 20-go.
Kwestya bagażu. — Rada 1-go przyjaciela. — Rada 2-go przyjaciela. — Rada 3-go przyjaciela. — Rada pani Briggs. — Rada naszego wikarego. — Rada jego żony. — Rada doktorska. — Rada literacka. — Wskazówki Jerzego. — Pomoc mojej bratowej. — Rada młodego Smita. — Mój własny pomysł. — Pomysł B.

Kwestya bagażu nie mało mi sprawiła dzisiaj kłopotu. Spotkany rano znajomy rzekł mi:
— O! jeżeli pan jedziesz do Oberammergau, musisz się zaopatrzyć w ciepłe rzeczy. Przydadzą ci się wszystkie zimowe ubrania.
Dodał, że jeden z jego przyjaciół przed kilku laty pojechał tam i nie zaopatrzył się dostatecznie w ciepłe ubranie; wróciwszy do domu, z przeziębienia umarł.
— Posłuchaj pan dobrej rady, co masz ciepłego, zabierz ze sobą.
Trochę później spotkałem drugiego znajomego.
— Słyszałem, że pan wyjeżdżasz — zawołał. — W jakąż stronę Europy udajesz się?
Odparłem, że zdaje mi się, iż miejscowość ta leży gdzieś w Europie środkowej.
— A! to posłuchaj pan mojej rady — rzekł — spraw sobie płócienne ubranie i parasolkę. Nie dbaj o wygląd, ale o wygodę. Nie masz pojęcia, jakie tam upały panują w tej porze roku. Anglicy upierają się nosić w podróży po kontynencie te same ubrania, do których w domu przywykli. Dlatego tak częste są wypadki porażenia słonecznego i chorób poważnych.
W klubie zetknęłem się z jednym z moich przyjaciół, korespondentem do gazet, który podróżował dużo i zna doskonale Europę. Powiedziałem mu, co słyszałem od tamtych, i spytałem, która rada jest lepsza. Odrzekł mi:
— Widzisz, mój kochany, jeden i drugi miał racyę. W tamtych górzystych okolicach powietrze ulega nadzwyczaj szybkim zmianom. Rano może być taki upał, że topnieć będziesz, a wieczorem przyda ci się bardzo koszula flanelowa i futrem podszyte palto.
— Ale przecie to samo mamy w Anglii! — zawołałem. Jeżeli więc wszyscy cudzoziemcy oswojeni są z tem we własnych krajach, jakiemże prawem zjeżdżają tu i wyrzekają, ile mogą, na nasz klimat?
— Nic na to nie poradzisz, prawa nie mają, a wyrzekać nie przestaną. Posłuchaj mej rady i bądź na wszystko przygotowany. Zabierz letnie rzeczy na wypadek gorąca, a zimowe na wypadek zimna.
Wróciwszy do domu, zastałem panią Briggs; gdy się dowiedziała o projektowanej podróży, zawołała:
— O! jeżeli pan jedzie gdzieś w okolice państwa Niemieckiego, to musisz wziąć z sobą zapas mydła. Mój mąż kiedyś w wielkim pośpiechu musiał tam jechać, zapomniał zabrać mydło, nie umiał po niemiecku, więc nie wiedział, jak je nazwać, a nigdzie mydła nie widząc, nie mógł nawet na migi pokazać, że tego potrzebuje; przebył całe trzy tygodnie, nie myjąc się ani razu i tak brudny przyjechał do domu, że go nie poznałam, myślałam, że to kominiarz przyszedł oglądać piece!
Radzę też wziąć zapas ręczników, dają tam tak małe, że obetrzeć się niemi niepodobna.
Po śniadaniu poszedłem się przejść; spotkałem wikarego, ten zawołał:
— Jedziesz, słyszałem, weź-że koniecznie kołdrę!
Ostrzegł mnie, że w hotelach niemieckich nietylko nie dają kołder, ale nie suszą należycie prześcieradeł. Opowiedział mi, że jeden z jego przyjaciół, wróciwszy z podróży po państwie Niemieckiem, gdzie spał w wilgotnych prześcieradłach, z reumatyzmu umarł.
W tej chwili zbliżyła się ku nam jego żona, która załatwiała sprawunek w sąsiednim sklepie i kazała mężowi czekać na siebie na ulicy.
Dowiedziawszy się, że jadę do Niemiec, rzekła:
— Nie zapomnij pan o poduszce, albo wcale ich nie dają, albo tak złe, że oka nie zamkniesz przez cały czas, jeżeli nie weźmiesz swojej poduszki. Możesz pan kazać uszyć rodzaj worka, to i widać nie będzie, że wieziesz poduszkę.
Kilka kroków dalej spotkałem doktora; ten rzekł mi:
— Weź z sobą koniecznie buteleczkę koniaku, ona ci wiele miejsca nie zabierze, a zanim przywykniesz do kuchni niemieckiej, koniak nieraz ci będzie w nocy potrzebny.
Objaśnił, że koniak, kupowany w hotelach zagranicznych, jest trucizną, więc podróżowanie bez dobrej butelki koniaku równa się poważnemu niebezpieczeństwu; parę kieliszeczków koniaku, może nieraz życie uratować.
Wróciłem do domu i zastałem kolegę po piórze:
— Słuchaj, przyjacielu — zawołał — pewno nigdy długo nie podróżowałeś i nie wiesz, co to nuda w wagonie!
— Spędziłem w wagonie po kilka godzin.
— To głupstwo wobec tego, co cię czeka teraz, otóż radzę ci wziąć z sobą szachy. Podziękujesz mi za to!
Wieczorem wpadł Jerzy:
— Jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady, to ci powiem — rzekł — weź z sobą dobre cygara i tytoń. Nawet najlepszy gatunek cygar niemieckich zasługuje na miano „smrodiferów”, przypuszczam, że za krótko tam będziesz bawił, by do ich miłego zapachu przywyknąć.
Bratowa moja, osóbka bardzo praktyczna, przyniosła mi wieczorem pudełko wielkości dobrej tacy.
— Weź to z sobą — rzekła — odda ci to niezliczone usługi. Będziesz sobie mógł przyrządzać sam herbatę. W Niemczech nie mają pojęcia o herbacie, obejdziesz się bez ich ziółek.
Otworzyła pudło i pokazała mi jego tajemnicę. Zdumiałem się, widząc przedmioty tam pomieszczone. Bo czego tam nie było! Puszka z herbatą, butelka mleka, pudełko narąbanego cukru, butelka spirytusu, puszka z masłem i biszkoptami; prócz tego maszynka spirytusowa, kociołek, czajnik, dwie filiżanki, dwa spodki, dwa talerzyki, dwa noże i dwie łyżeczki. Gdyby się jeszcze tam łóżko znajdowało, nie potrzebowałbym już troszczyć się o hotele.
Sekretarz naszego klubu fotograficznego, młody Smit, wpadł o dziewiątej, prosząc, bym mu zdjął fotografię ze statuy umierającego gladyatora w Monachijskiej galeryi rzeźb. Odpowiedziałem, że zrobiłbym to z prawdziwą przyjemnością, gdyby nie to, że nie mam zamiaru zabierać z sobą kamery.
— Nie zabierasz kamery! — krzyknął. — Jedziesz do Niemiec, do krainy Renu! Przejeżdżać będziesz przez najbardziej malownicze okolice, zatrzymasz się w najstarszych i najsławniejszych miastach Europy i zostawiasz aparat fotograficzny w domu — i to się nazywa artysta! Będziesz całe życie żałował, jeśli nie weźmiesz z sobą kamery!
Zawsze myślałem, że dobrze jest posłuchać rad człowieka, lepiej znającego się na rzeczy. Doświadczenie jednych wygładza drogę innym, wstępującym w ślady pierwszych, po kolacyi więc zebrałem wszystkie rzeczy, które mi radzono zabrać, dołożyłem niektóre już z własnej inicyatywy i rozłożyłem to wszystko na łóżku.
Nie zapomniałem o pace papieru i butelce atramentu, o dykcyonarzu i kilku innych książkach na przypadek, gdyby mnie napadła ochota do pracy.
Lubię, gdy mam wszystko do pracy przygotowane, nie można wiedzieć, kiedy nadejdzie wena. Bywały wypadki, że gdy wyjeżdżałem bez papieru i atramentu, napadała mnie szalona ochota do pisania i z braku tych marnych rzeczy skazany byłem na włóczenie się z rękami w kieszeniach.
Od tej pory zabieram z sobą zawsze zapas papieru i atramentu, by nie marnować tak cennej i rzadkiej weny do pracy.
Niejednokrotnie rozmyślałem nad tem, dlaczego ta ochota napada mnie wtedy, gdy nie mam pod ręką potrzebnych mi materyałów, no, teraz jestem zawsze przygotowany. Położyłem jeszcze na łóżku kilka tomów Goethe’go; czytany w jego własnej ojczyźnie wyda mi się jeszcze piękniejszym. Zdecydowałem się jeszcze wziąć dużą gąbkę i małą przenośną wannę gumową; zimna kąpiel, wzięta rano, dodaje sił na cały dzień.
B. przyszedł właśnie, gdy wszystko złożyłem na kupę, spojrzał na łóżko, pytając, co robię?
— Pakuję się — odparłem.
— Boże święty! — zawołał. — Myślałem, że się przenosisz! Cóż ty myślisz, z taborem całym wozić się będziemy?
— Ależ to są wszystko rzeczy, które mi poradzono zabrać ze sobą. Jakaż korzyść pytać o rady, jeżeli się ich nie zamierza słuchać?
— Radź się ile chcesz — zawołał — to nie szkodzi, ale na miłość Boga, nie zabieraj tego wszystkiego. Ludzie pomyślą, że należymy do bandy cyganów.
Zbrakło mi cierpliwości, więc odparłem szorstko:
— Pleciesz niedorzeczności. Połowa tu leżących rzeczy chroni od pewnej śmierci. Kto jedzie bez nich do Niemiec, to wróciwszy do domu — umiera.
Opowiedziałem mu, co powiedział doktór, wikary i inne osoby, że jeżeli chcę żywy wrócić do domu, muszę zabrać kołdry, parasole i ciepłą odzież.
B. nie wierzy w niebezpieczeństwa, przez które inni przechodzili, machnął więc ręką — mówiąc:
— Dajże pokój! Nie jesteś przecież gagatkiem, który z bylejakiego przeziębienia umiera. Zostaw te narzędzia ochronne w domu, a spakuj szczotkę do zębów, grzebień, parę skarpetek i koszulę, oto wszystko!
Zabrałem trochę więcej rzeczy; w każdym razie zmieściło się wszystko w niewielką paczkę. Miałem ogromną ochotę wziąć przybór do herbaty, tak przyjemnie byłoby manewrować z nim w wagonie, ale B. nie chciał słyszeć o tem.
Mam nadzieję, że zmiany atmosferyczne nie będą zbyt gwałtowne.




Piątek, 23-go.
Ranne wstanie. — Trzeba się w balast zaopatrzyć, zanim się puści na morze. — Nieznośne wdanie się Opatrzności w sprawy dla niej niezrozumiałe. — Socyalistyczne społeczeństwo. — Pomyłka B. — Nieciekawa anegdotka. — Zaopatrujemy się w balast. — Przeciętny marynarz. — Wesoła łódź.

Wstałem dziś bardzo rano. Sam nie wiem po co? Wyjeżdżamy dopiero o ósmej wieczorem. Ale nie żałuję tego rannego wstania, rozumie się. I to jest pewną rozmaitością, że zbudziłem cały dom i jedliśmy śniadanie o siódmej.
Jadłem ile mogłem, bo niegdyś powiedział mi oswojony z morzem podróżnik:
— Jeżeli kiedy wybierzesz się pan na morze, pamiętaj, że musisz mieć w sobie porządny balast, to utrzymuje okręt w równowadze. Niema żadnej korzyści z tych pustych żołądków, z lekkością piórka przechadzających się po pokładzie. Trzeba myśleć o balaście!
Ta rada bardzo przemówiła do mego przekonania. Ciotka Emma przyjechała po południu. Powiedziała, że jest niezmiernie rada, że mnie jeszcze złapała, że to widocznie Opatrzność natchnęła ją, by wyjechała w piątek, zamiast w sobotę.
Wolałbym, żeby Opatrzność pilnowała własnych interesów, a nie mieszała się do moich, gdy ich nie rozumie.
Ciotka zapowiedziała, że będzie oczekiwała na mój powrót, gdyż przed wyjazdem chce mnie jeszcze raz ujrzeć.
Tłómaczyłem, że może za miesiąc powrócę, lecz odparła, że to nic nie szkodzi, że ma dosyć czasu i może na mnie poczekać.
Rodzina cała błagała, bym wrócił jaknajprędzej. Zjadłem porządny obiad, pamiętając wciąż o radzie doświadczonego człowieka, pożegnałem się ze wszystkiemi, ucałowałem ciotkę Emmę i obiecałem dbać o samego siebie — obietnicy tę wiernie dotrzymam, Bóg mi świadkiem — zawołałem na dorożkę i pojechałem.
Przybyłem pierwszy na stacyę. Zakupiłem dwa miejsca przy oknie w oddziale dla palących i przechadzałem się po platformie, czekając na B.
Gdy człowiek niema innego zajęcia dla umysłu, zaczyna myśleć. Nie mając nic lepszego do roboty i ja zaczęłem rozmyślać:
Jakim dziwnym okazem socyalizmu stała się dzisiejsza cywilizacya! To nie jest socyalizm tak zwanych socyalistów — system, widocznie naśladowany z urządzeń więziennych, system, nakazujący każdemu biednemu grzesznikowi pracę, jak zwierzęciu, i to nie dla własnej korzyści, lecz dla dobra ogółu, świat, gdzie nie powinno być ludzi tylko cyfry, gdzie niema ani ambicyi, ani nadziei, ani bojaźni, lecz socyalizm ludzi wolnych, pracujących wspólnie przy jednym warsztacie, za wynagrodzenie, odpowiednie do ich zręczności i energii; socyalizm odpowiedzialnych, myślących jednostek, a nie kierowanych przez państwo automatów.
Oto ja, wzamian za niejakie rezultaty mojej pracy, doznam tej przyjemności, że społeczeństwo zawiezie mnie do środkowej Europy i z powrotem. Kolej przeprowadzono na przestrzeni 700, czy 800 mil dla ułatwienia mej podróży: mosty zbudowano, tunele przekopano; cała armia inżynierów, naczelników, konduktorów, stróżów czeka tylko, żeby się mną zaopiekować i dostarczyć mi wygód. Ja muszę tylko powiedzieć społeczeństwu (tu reprezentowanemu przez sprzedającego bilety w kasie urzędnika), dokąd chcę się udać i siąść do wagonu, zresztą wszystko będzie za mnie zrobione. Książki i gazety zostały napisane i wydrukowane tak, że jeżeli zapragnę zabić czas, dłużący się w podróży, mogę sobie poczytać. W rozmaitych miejscach, przez które będę przejeżdżał, rozumne społeczeństwo pomyślało o posiłku dla mnie (buterbrody mogłyby być trochę świeższe, ale, być może, dowiedziało się ono, że mi chleb świeży szkodzi). Gdy zmęczę się i chcę spocząć, społeczeństwo czeka na mnie z obiadem i wygodnem łóżkiem, z gorącą i zimną wodą do mycia i ręcznikami do obtarcia się. Dokądkolwiek się udaję, czegokolwiek potrzebuję, społeczeństwo, jak uwięziony duch z bajek Wschodu, gotowe zawsze pomódz mi, służyć, spełnić moje rozkazy, dostarczyć przyjemności i rozrywki. Społeczeństwo wiezie mnie do Oberammergau, w ciągu drogi dbać będzie o wszystkie moje potrzeby, a gdy na miejsce dojadę, pokaże mi to przedstawienie, które urządzone i wyuczone zostało dla mojej umysłowej korzyści; odwiezie mnie napowrót drogą, jaką zechcę, i za pomocą książek i przewodników wyjaśni wszystko, co sądzi, że mnie interesować może; niezadługo w czasie mej nieobecności prześle moje zlecenia do tych, co w Anglii pozostali, i przywiezie mi od nich wiadomości; jednem słowem, dbać o mnie będzie, pielęgnować jak matka — o! żadna matka tyle zrobićby nie potrafiła.
Wzamian żąda tylko bym robił to, co do mnie należy. Do mnie społeczeństwo mówi: „Siedź przy biurku i pisz, tego tylko od ciebie żądam. Nie na wiele się zdasz, ale możesz snuć z siebie masę tego, co ty i twoi przyjaciele nazywają zdaje mi się literaturą, a co niektórzy ludzie z przyjemnością niby czytują. Bardzo dobrze; siedźże i pisz tę literaturę czy jak tam i trzymaj się tego. Dostarczę ci piśmiennych materyałów, książek dowcipnych, nożyczek, kleju, wszystkiego co ci może być potrzebne w twem rzemiośle; dam ci żywność, ubranie, mieszkanie, wozić cię będę dokąd zechcesz; myśleć będę o twym tytoniu i rozmaitych drobiazgach, których zapragnąć możesz, abyś tylko pracował jak należy. Im więcej i lepiej zrobisz, tem większą będzie moja opieka. Pisz — niczego więcej od ciebie nie chcę”.
— Ale — mówię do społeczeństwa — ja nie lubię pracować, nie chcę. Dlaczegóż mam być niewolnikiem pracy?
— Bardzo dobrze — odpowiada społeczeństwo — nie pracuj. Nie zmuszam cię. Powiem ci tylko, że jeżeli dla mnie nie będziesz pracował, to i ja dla ciebie nie będę. Próżnujesz — nie dostaniesz ani obiadu, ani tytuniu, nic!
Zdecydowałem się być niewolnikiem i pracować. Społeczeństwo ani myśli wynagradzać ludzi jednakowo. Głównem jego zadaniem jest zachęcać do pracy umysłowej. Ludzi, pracujących fizycznie, ceni prawie tyle, co zwierzęta pociągowe i nie wiele więcej się o nich troszczy. Ale niechże taki człowiek zacznie działać głową i np. z oracza stanie się rzemieślnikiem, już wynagrodzenie jego staje się większe. Trzeba przyznać, że społeczeństwo bardzo niezręcznie zachęca do myślenia. Jest ono światowe i z tego punktu widzenia zapatruje się na inteligencyę. Zdaje mi się, że płytkim, powierzchownym pisarkom płaci zwykle daleko więcej, niż głębokiemu, świetnemu myślicielowi; dowcipne oszustwo lepiej mu przypada do smaku, niż niepokalana cnota.
Ale zamiary jego są sprawiedliwe i głośne, cele jasne, i wogóle daje sobie radę doskonale i z każdym rokiem przybywa mu więcej rozsądku.
Przyjdzie dzień, że dojdzie do zupełnego rozumu i płacić będzie każdemu względnie do jego zasług.
Ale nie lękajcie się, nie stanie się to za naszych czasów. Rozmyślając wciąż o społeczeństwie zawróciłem nagle i literalnie wpadłem na B. On z początku myślał, że jestem niezgrabnym osłem i powiedział to głośno, ale gdy mnie poznał, przepraszał za omyłkę. On również od niejakiego czasu czekał na mnie. Powiedziałem, że zakupiłem dwa końcowe miejsca w oddziale palących, odpowiedział, że i on zrobił to samo. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym wagonie kupiliśmy plac-karty na miejsca końcowe, czterej inni podróżni tłoczyli się pośrodku. Zatrzymaliśmy więc miejsca przy oknie, odstępując miejsca z drugiego końca; trzeba być zawsze szlachetnym.
Mieliśmy za towarzysza bardzo gadatliwego człowieka. Nie zdarzyło mi się spotkać człowieka z takim zapasem nieciekawych anegdotek. Przyjacielowi memu, przynajmniej stał się on nim z chwilą wejścia do wagonu, opowiadał nieustannie aż do Dower.
Przedewszystkiem wyszła na stół historya psa; nie było tam żadnego wypadku z psem, ale tylko sprawozdanie z tego, co pies cały dzień robi. Wstaje rano i szczeka przy drzwiach, a gdy go wpuszczą, siedzi cały dzień w ogrodzie; po południu, gdy żona wychodzi do ogrodu (nie żona psa, lecz człowieka opowiadającego historyę), pies śpi na trawie, więc go wnosi do pokoju, gdzie dokazuje z dziećmi, w nocy śpi w składziku na węgle i nazajutrz to samo.
A tak gadał przez czterdzieści minut.
Nie mogłem pojąć, co to może obchodzić człowieka, który psa tego nigdy nawet nie widział, ale ten udawał z początku wielkie zainteresowanie, i mruczał: „Nadzwyczajne! Czy może być! Doprawdy? No, i cóż pan wtedy? Czy to było w poniedziałek, czy we wtorek?” Lecz gdy ta historya ciągnęła się bez końca, zaczął widocznie psa nienawidzieć i ziewał nieustannie.
W końcu mruknął, jeżeli się nie mylę:
— Do dyabła z tym psem!
Nareszcie skończyło się z psem i mieliśmy nadzieję, że odetchniemy spokojnie, ale gaduła zaledwie tchu nabrał, zawołał:
— Mogę panom opowiedzieć jeszcze ciekawszą historyę!
Gdyby powiedział, że opowie nam głupszą, trudno byłoby uwierzyć, i musieliśmy wysłuchiwać tak nudnych i długich opowiadań, że zdawało się, iż podróż ta nie będzie miała końca.
W Dower pospieszyliśmy z B. na wybrzeże i kupiliśmy ostatnie dwa miejsca na statku; mieliśmy zamiar po dobrej kolacyi wrócić do kajuty i tam noc przepędzić.
B. rzekł do mnie.
— Chciałbym, wsiadłszy na statek, zasnąć i nie obudzić się aż na stałym lądzie.
Przy kolacyi powiedziałem B. o radzie oswojonego z morzem człowieka i przyznał, że radą tą nie należy pogardzać, ponieważ zapłaciwszy kolacyę można było jeść, ile się chce — nie żałowaliśmy sobie.
Okazało się, że puszczamy się w drogę zaraz. Przy pierwszym ruchu statku B. znikł mi nagle z oczu, a ja poszedłem przejść się po pokładzie. Nie czułem się zupełnie dobrze. Jestem z gatunku przeciętnych marynarzy. Nie lubię żadnych krańcowości. W zwykłych okolicznościach mogę sobie chodzić, ćmić fajeczkę na pokładzie i znoszę podróż przez Kanał jak rzecz najzwyklejszą, ale gdy, jak mówi kapitan, „morze się pieni”, ogarnia mnie smutek, unikam zapachu maszyny i sąsiedztwa ludzi, palących zielone cygara.
Gdy znalazłem się na pokładzie, jakiś człowiek palił niezmiernie ckliwe cygaro. Zdaje mi się, że mu to nie sprawiało przyjemności, przynajmniej nie wyglądał na to. Przekonany jestem, że palił tylko dlatego, by innym pokazać, że czuje się doskonale i by drażnić tych, którym na sercu robiło się jakoś niewyraźnie.
Widok człowieka, chodzącego spokojnie po pokładzie, sprawia wrażenie zniewagi osobistej.
Ja wiem, że sam jestem nieznośny, gdy na statku czuję się zupełnie dobrze. Nie wystarcza mi to i chcę wszystkim pokazać pomyślny stan zdrowia. Zdaje mi się, że marnuję się, jeżeli nie nasuwam się na oczy każdej istocie ludzkiej, będącej na statku, i nie popisuję się swojem zdrowiem. Nie mogę usiedzieć na miejscu, jakby to powinien zrobić każdy rozsądny człowiek. Chodzę nieustannie, paląc naturalnie, i rzucam łagodne, a zdziwione spojrzenie na chorujących, jakbym chciał się ich spytać, w jaki sposób się to dzieje? To nierozsądnie z mej strony, przyznaję to, ale powstrzymać się nie mogę. Przypuszczam, że już tak złośliwą jest natura ludzka.
Nie mogłem uciec od tego nieznośnego cygara, gdyż jak tylko się oddaliłem, dochodził mnie zapach od maszyny, wolałem więc uciekać ztamtąd.
Zdawało mi się, że niema neutralnego gruntu między temi dwoma odorami.
W trzeciej klasie lepsze było powietrze, i byłbym tam szczęśliwy, ale czyż mogłem siedzieć w trzeciej, zapłaciwszy za pierwszą? Nie, wolałem już siedzieć tu, pozować na arystokratę i odczuwać mdłości.
Jakiś człowiek, palacz, admirał, czy też coś podobnego, bo w ciemności nie mogłem odróżnić, podszedł do mnie, gdym siedział z głową opartą o skrzynię, i spytał, co myślę o tym statku. Powiedział, że statek ten jest zupełnie nowy i pierwszą odbywa podróż.
Wyraziłem nadzieję, że gdy się zestarzeje, będzie mniej ruchliwym.
— Tak, dokazuje trochę tej nocy — odparł.
Mnie się zdawało, że statek ma ochotę położyć się spać na prawej stronie, ale zanim zdecydował się przyjąć tę pozycyę, zmienił nagle zamiar, uważając, że lepiej położyć się na lewej stronie. W chwili, gdy ten człowiek stanął przy mnie, statek usiłował stanąć sztorcem, i gdy już był blizkim tego, przyszła mu fantazya na nowy pomysł.
A on to nazywał „dokazywaniem”.
Ci marynarze zawsze się tak odzywają, bo im brak piątej klepki w głowie, gniewać się więc na nich nie można.
Nareszcie zasnęłem trochę, choć w kajucie i nie w hamaku, chociaż miałem miejsce zapłacone, ale za żadne ofiarowane mi skarby nie zeszedłbym do natłoczonych kajut. Najprzód nikt mi skarbów nie ofiarowywał, a powtóre, nikt mego towarzystwa w kajucie nie pragnął.
Przekonałem się o tem, gdym z trudem dostał się do kajuty. Pierwszą rzeczą, którą spostrzegłem był — but.
Na wszystkie strony latały buty, jak piłki. Sześćdziesięciu ludzi spało w kajucie, a raczej, mówiąc o większości, próbowało spać: jedni w hamakach, drudzy na stołach, jeszcze inni pod stołami. Jeden człowiek spał rzeczywiście i chrapał, jak zakatarzony hipopotam, a pięćdziesięciu dziewięciu ludzi rzucało na niego butami. Chrapanie to było niemożliwe do umiejscowienia.
W tym zmierzchu i zgęszczonem powietrzu nie można było odgadnąć, zkąd ono się rozchodzi. Chwilami to ryczenie, łkanie, wycie zdawało się płynąć z prawej strony, po chwili — z lewej grzmiało. Każdy więc chwytał pierwszy lepszy napotkany but i rzucał go na chybił trafił, błagając Opatrzność, by jak należy nim pokierowała.
Patrzyłem na tę scenę parę minut i wydrapawszy się znów na pokład, usiadłem w jakimś kącie i złożyłem głowę na pace sznurów; po niejakim czasie, zbudził mnie marynarz i domagał się koniecznie tych sznurów, by je rzucić na głowę spokojnie stojącego człowieka na wybrzeżu Ostendy.




Sobota 24-ty.
Przyjazd do Ostendy. — Kawa i bułeczki. — Trudność rozmówienia się po niemiecku z francuskimi kelnerami. — Korzyści z posiadania sumienia, które zbyt wcześnie się nie budzi. — Podłość tryumfuje. — Cnota upokorzona. — Angielska na słowa utarczka.

Gdym powiedział, że „zbudzono” mnie w Ostendzie, niewłaściwie się wyraziłem. Obudziłem się tylko w połowie.
W ciągu całej godziny z Ostendy do Kolonii byłem w trzech częściach uspiony, a w jednej tylko na wpół zbudzony.
W Ostendzie jednak przyszedłem do przytomności o tyle, że rozumiałem, iż dokądś jadę, że należy coś zrobić, a przytem jakiś dziwny instynkt mówił mi, że jestem w blizkości czegoś, co się je i pije i on dodawał mi energii do czynu.
Pośpieszyłem do kajuty i tam znalazłem B. Przepraszał, że całą noc zostawił mnie samego, ale mógł sobie nie robić żadnych wymówek, wcale do niego nie tęskniłem, bo gdyby nawet na statku znajdowała się kobieta, gorąco przezemnie ukochana, obojętnie patrzyłbym, gdyby ktoś inny się do niej zalecał. Spotkałem w kajucie i gadatliwego jegomościa z towarzyszem; ten ostatni wyglądał tak zgnębiony, że przykro było patrzeć na niego. Żadna, najcięższa choroba morska nie wywołałaby zmiany takiej w człowieku energicznym, pełnym życia, jakim był, wsiadając z nami do wagonu w Wiktoryi.
Zato gadatliwy człowiek był rozpromieniony, nie znać było na nim żadnego zmęczenia i opowiadał anegdotkę o krowie.
Ponieśliśmy nasze rzeczy do rewizyi, otworzyłem mój pakunek, usiadłem na nim i natychmiast usnęłem.
Gdym się zbudził, ktoś, kogo wzięłem za marszałka polowego i z przyzwyczajenia — gdyż byłem kiedyś ochotnikiem — salutowałem, stał nademną, melodramatycznie wskazując na moje rzeczy. Barwnym językiem niemieckim oświadczyłem mu, że nic nie mam do deklarowania. Widocznie nie zrozumiał, co mnie bardzo zdziwiło, i zabrał mój pakunek; nie mając na czem siedzieć — usiadłem na ziemi. Ale tak mi się spać chciało, że zapomniałem się gniewać za to.
Gdy rewizyę ukończono, poszliśmy do bufetu. Instynkt nie omylił mnie, znaleźliśmy tam gorącą kawę, bułeczki i masło. Kazałem podać dwie białe kawy, chleb i masło. Wypowiedziałem to pięknie po niemiecku. Nikt nie rozumiał, więc poszedłem do stołu i sam sobie wziąłem. System ten jest najlepszy, unika się wszelkiej argumentacyi. Ludzie odrazu rozumieją, czego im potrzeba.
B. zrobił mi uwagę, że gdy jesteśmy w Belgii, gdzie wszyscy mówią po francusku, a bardzo niewielu rozumie po niemiecku, powinienem starać się mówić mniej po niemiecku, a więcej po francusku.
Dodał jeszcze:
— Tak będzie łatwiej, a i krajowcy mniej będą wysilali myśli swoje. Trzymaj się języka francuskiego, jak możesz najdłużej. Inteligentni, porządni ludzie, zawsze choć trochę z twej francusczyzny zrozumieją, a żadna istota ludzka, chyba jakiś odgadywacz myśli, nie pojmie, co oznacza twe bełkotanie, mające wyrażać mowę niemiecką.
— O! jesteśmy w Belgii — rzekłem rozespany — myślałem, że to Niemcy, nic nie wiedziałem, a pod wpływem nagłego wybuchu szczerości, czując, że dłuższe udawanie na nic się nie zda, dodałem:
— Czy wiesz, ja nic nie wiem, gdzie my jesteśmy.
— Wiedziałem o tem — odparł — doprawdy mógłbyś się trochę zbudzić.
Blizko godzinę całą czekaliśmy w Ostendzie, zanim nasz pociąg przygotowano do drogi. Wprost do Kolonii szedł tylko jeden wagon, a o czterech podróżnych było więcej, niż miejsc w tym wagonie.
Nie wiedząc o tem, nie śpieszyliśmy się zająć miejsca i gdy spokojnie wypiliśmy kawę, przekonaliśmy się, że wszystkie już zajęte. Tu leżał worek, tam kołdra na nogi, tam znów — parasol i tak dalej. Nie było nikogo, ale i wolnych miejsc nie było!
Takie już jest wszechświatowe prawo, obowiązujące wszystkich podróżnych, że przedmiot jakiś, położony w danem miejscu, zabezpiecza je właścicielowi przedmiotu. To jest dobre, słuszne prawo i w normalnym stanie sambym za niem gardłował.
Ale o godzinie 3-ej zrana odczucia człowieka nie mogą być w należytym rozwoju. Sumienie przeciętnego człowieka zaczyna przemawiać dopiero około 8-ej, 9-ej i to koniecznie po śniadaniu. O 3-ej zrana człowiek gotów zrobić taką rzecz, że o 3-ej po południu wzdrygnie się na samą myśl o tem.
W zwykłych okolicznościach, odepchnąłbym samą myśl usunięcia czyjegoś worka i zajęcia cudzego miejsca, na podobieństwo Żyda, usuwającego znak pograniczny i pakującego się na cudzą ziemię; ale o tak wczesnej godzinie lepsza cząstka mej istoty spała jeszcze.
Czytałem niejednokrotnie o nagle budzącej się lepszej cząstce istoty ludzkiej. Motorem tego jest zwykle głos katarynki, rzempolącej wzruszającą melodyę, lub płacz niemowlęcia (to, przyznaję, zbudzić może nietylko głuchego, ale zmarłego nie dłużej od dwudziestu czterech godzin człowieka); gdyby więc katarynka lub niemowlę znajdowało się wówczas w Ostendzie, ja i B. nie popełnilibyśmy zbrodni.
Właśnie gdybyśmy się zabierali do tego czynu, odezwałoby się niemowlę, czy katarynka, nam z oczu wytrysłyby łzy, wyskoczylibyśmy z wagonu, padli sobie w objęcia na platformie i łkając, czekalibyśmy na drugi pociąg.
Ponieważ nic się nie odezwało, wskoczyliśmy do wagonu, pousuwaliśmy cudze rzeczy i siedliśmy sobie najspokojniej, udając niewiniątka.
B. powiedział, że najlepiej będzie, gdy tamci wrócą, udawać zaspanych i tak głupich, że o porozumieniu się i mowy być nie może.
Odpowiedziałem, że co się mnie tyczy, to nawet udawać nie potrzebuję i rozłożyłem się wygodnie.
W parę sekund później zjawił się jakiś pan, usunął rzeczy i usiadł.
— To miejsce jest zajęte — odezwał się B., zdziwiony zimną krwią przybysza. — Właściwie wszystkie miejsca są już pozajmowane.
— Cóż mnie to obchodzi — odparł cynicznie jegomość. Muszę dziś być w Kolonii i nie widzę sposobu, by inną drogą tam dojechać.
— Dobrze, ale i ci, co pozajmowali miejsca, chcą jechać — zawołałem zgorszony — pan myślisz tylko o sobie!
Poczucie sprawiedliwości zaczęło się budzić we mnie i byłem obudzony. Przed dwoma minutami, jak mówiłem, zajęcie cudzego miejsca nie wzbudzało we mnie gniewu, teraz uważałem to za rzecz bezwstydną. Muszę przyznać, że lepsza cząstka mej istoty długo spać nie może. Zostawiona samej sobie, zbudzi się z pewnością.
Niebiosa biorę za świadka, jestem grzeszny, słaby człowiek, ale grunt mam dobry.
Ten człowiek targnął szlachetną struną mojej istoty.
Rozumiałem całą ohydę zabierania cudzego miejsca w wagonie.
Czułem, że muszę sprawiedliwości dać jakieś zadośćuczynienie za zło, spełnione przed kilku minutami, więc siliłem się na przekonywające argumenty.
Ale moja retoryka skutku nie wywołała.
— E! to tylko wice konsul — powiedział natręt — będzie miał i tak dość miejsca.
Czy mogłem bronić świętej sprawy wobec człowieka, mającego takie odczucia? Założyłem protest przeciw jego postępowaniu, ulżyłem sumieniu i zasnąłem snem sprawiedliwego.
Pięć minut przed wyruszeniem prawowici właściciele miejsc napłynęli do wagonu. Widząc tylko pięć wolnych miejsc, a ich było siedmiu, zaczęli się kłócić zawzięcie między sobą.
B., ja i ten trzeci, siedzący w kącie, usiłowaliśmy uspokoić ich, ale namiętności były zbyt podniecone i głusi byli na głos rozsądku. Urządzały się rozmaite kombinacye z pięciu i ci napadali na pozostałych dwóch, że miejsca podstępem zdobyli, a każdy zosobna dawał do zrozumienia, że wszyscy pozostali są kłamcami.
Strasznie mi się to nie podobało, że kłócili się po angielsku. Każdy z nich miał przecie swój język, było tam bowiem: czterech Belgijczyków, dwóch Francuzów i Niemiec, ale do wymyślania sobie wzajemnie znaleźli, że język angielski jest najodpowiedniejszy.
Widząc, że się nie pogodzą, zwrócili się do nas o rozsądzenie sprawy. My, bez wahania, stanęliśmy po stronie szczuplejszych, i ci, uważając sprawę za skończoną, zajęli miejsca, mówiąc otyłym, by się wynosili.
Ale ci nieszczęśliwi, Niemiec i jeden z Belgijczyków, nie myśleli ustępować i oświadczyli, że zawołają naczelnika stacyi.
Naczelnik stacyi ani myślał słuchać tego, co oni mówili, tylko z góry napadł na nich, dlaczego wogóle wleźli do wagonu? — To wstyd, doprawdy — mówił — pakować się do oddziału już zajętego i niepokoić siedzącą tam publiczność!
Mówił po angielsku, a tamci, z platformy już, odpowiadali w tenże sposób.
Jak widzę, język angielski stał się popularnym w kłótniach między cudzoziemcami; widocznie uważają, że jest najdobitniejszy.
Patrzyliśmy przez okno na tłoczących się. Bawiło nas to i zajmowało. W czasie najgorętszej argumentacyi nadszedł żandarm, i naturalnie, stanął po stronie naczelnika stacyi. Mundury zawsze trzymają się solidarnie, bez względu na to, o co się ludzie kłócą i kto ma racyę — to ich nie obchodzi. Takie już jest utarte między mundurami przekonanie, że mundur nigdy źle nie postępuje. Jeżeli złodziej nosi mundur, to policya powinna mu służyć pomocą w każdej chwili i zabrać do więzienia tych, co stawiają zajęciom jego jakieś przeszkody. Żandarm pomagał wymyślać otyłym pasażerom również po angielsku.
Plótł niestworzone rzeczy. Gdyby mówił po francusku, z pewnością lepiej wyrażałby swe uczucia, ale jemu chodziło o to, zresztą, jak każdemu cudzoziemcowi, by stać się skończonym krzykaczem angielskim. Korzystał więc z każdej sposobności, by się wprawiać.
Jakiś urzędnik od rewizyi przyłączył się do tej kłótni. On bronił pasażerów, a zwymyślał naczelnika stacyi i żandarma, ale także po angielsku.
B. niezmiernie się cieszył, że tak zdala od ojczyzny, na obcej ziemi, natrafił na taką swojską kłótnię angielską.




Sobota, 24-ty (dalszy ciąg).
Człowiek o rozgałęzionych stosunkach familijnych. — Cudaczny pociąg. — Anglik znieważony. — Sam w Europie! — Trudność rozmówienia się po skandynawsku z kelnerami niemieckimi. — Jak to niebezpiecznie posiadać zbyt wiele języków. — Męcząca podróż. Kolonia.

W wagonie siedział jakiś dobrze obznajmiony ze wszystkiem Belgijczyk i o każdem mieście, przez które przejeżdżaliśmy, musiał coś ciekawego opowiedzieć.
Czułem, że gdybym mógł nie spać, gdybym słuchał i pamiętał, a nie mieszał wszystkiego, jak groch z kapustą, to wiedziałbym wszystko o kraju, leżącym między Ostendą a Kolonią.
Ten człowiek miał w każdem mieście krewnych. Przypuszczam, że były i są rodziny tak liczne, jak ta, ale nigdy nie słyszałem o tak rozgałęzionej rodzinie. Zdawało się, że wszyscy jej członkowie z rozmysłem po świecie rozrzuceni zostali. Ile razy się obudziłem, tyle razy pochwyciłem taki urywek rozmowy:
— Bruges, z tej strony widzieć można dzwonnicę, dzwony co godzina powtarzają polkę Haydna. Moja ciotka mieszka tu.
— Gent — Ratusz, jak powiadają najpiękniejszy okaz gotyku w Europie, matka moja tu mieszka. Widać byłoby dom, gdyby kościół nie zasłaniał.
— Przejechaliśmy Aalst — wielki rynek chmielu. Dziad mój tu mieszkał, ale już umarł staruszek.
— Oto pałac królewski — tu, po tej stronie. Mąż mojej siostry mieszka tu, nie w pałacu, lecz w Lacken.
— Oto kopuła Pałacu Sprawiedliwości — nazywają Bruksellę „małym Paryżem”; ja, co prawda, wolę Bruksellę, mieszkam tutaj.
— Louvain — tu jest pomnik Van de Weyera, rewolucyonisty z 1830 r. Moja teściowa mieszka w Louvain; chce, byśmy przy niej zamieszkali, uważa, że mieszkając w Brukselli, zbyt jesteśmy od niej oddaleni, ale ja tego nie znajduję.
— Liège — śliczna cytadela, ot tam. Mam tu kilku kuzynów, ale dalszych, bliżsi mieszkają w Maestricht.
Taki popis trwał aż do Kolonii.
Zdaje mi się, że nie było miasteczka lub wioski, gdzieby nie mieszkał jaki okaz tej sławnej rodziny.
Nasza podróż była nie przejażdżką po Belgii i północnej części Niemiec, lecz wędrówką po okolicach, przez członków rodziny tego pana zamieszkałych.
W Ostendzie starannie wybrałem miejsce, by siedzieć z twarzą zwróconą ku lokomotywie; nie umiem jeździć inaczej. Gdy się zbudziłem po niejakim czasie, spostrzegłem, że siedzę na przeciwnej ławce. Rozgniewałem się.
— Kto mnie tu przeniósł? — zawołałem — siedziałem zwrócony ku lokomotywie, nie mieliście prawa tego robić. Upewniali mnie wszyscy, że nikt mnie palcem nie tknął, lecz, że pociąg zakręcił koło Gent.
Bardzo mi się to nie podobało. To niema sensu, żeby pociąg szedł nie w jednym kierunku; pasażer, trzymając się tego, zabiera miejsca swoje, czy cudze i zadowolony, spokojnie sobie zasypia, aż tu pociąg rusza dowcipem, skręca i jedzie sobie w przeciwną stronę. Błysnęła w moim umyśle wątpliwość, czy też pociąg wie, dokąd zdąża?
W Brukselli wysiedliśmy i jeszcze raz wypiliśmy kawę z bułeczkami. Zapomniałem, jakim językiem tam mówiłem, ale nikt mnie nie rozumiał. Wyjechawszy z Brukselli, znów usnęłem, a gdym się zbudził, byłem znów zwrócony ku lokomotywie. Pod wpływem nowej fantazyi ciągnęła wagony znów w innym kierunku. To już mnie przeraziło. Najwidoczniej lokomotywa idzie, jak jej się podoba. Zapewne wkrótce bokiem zacznie jechać; rozmyślałem, że należy odpowiednio usiąść, lecz zanim się zdecydowałem — znów zasnęłem.
Spałem smacznie, gdy kazano nam wysiadać w Herbesthal do rewizyi, była to bowiem granica Niemiec. Mnie się zdawało, że jesteśmy w Turcyi i napadli nas rozbójnicy. Gdy kazano mi otworzyć kuferek, zawołałem: „Nigdy!” dodałem, że jestem Anglikiem i radzę nie narażać się. Powiedziałem im również, żeby się nie spodziewali żadnego okupu, gdyż to się nie zgadza z zasadami mojej rodziny płacić za cokolwiek, a tembardziej za krewnych.
Nie zwracali uwagi na moje ostrzeżenie i pochwycili mego Gladstona. Opierałem się słabo i usnęłem. Gdym się obudził, siedziałem w bufecie. Nie przypominam sobie, bym tam szedł. Widocznie instynkt powiódł mnie tam w czasie snu.
Kazałem podać kawę i bułeczki (musiałem być już wypchany bułeczkami). Przywidziało mi się teraz, że jesteśmy w Norwegii, więc mówiłem łamanym językiem skandynawskim, właściwie umiałem tylko parę słów, pochwyconych w czasie krótkiej na fiordach bytności.
Naturalnie, kelner nic nie zrozumiał, ale przyzwyczaiłem się już do zdumienia cudzoziemców, gdy się do nich zwraca w ojczystym języku, więc wybaczyłem mu to, tembardziej, że żądane przedmioty były pod ręką, wszelka przeto rozmowa stała się zbyteczna.
Wzięłem dwie filiżanki kawy, jedną dla siebie, drugą dla B. i zaczęłem go szukać oczami, ale nigdzie go nie było. Co się z nim stało? O ile sobie przypominam, od bardzo dawna go nie widziałem. Nie wiedziałem, gdzie jestem i co robię. Miałem jakieś niejasne pojęcie, że razem z B. wyjechaliśmy wczoraj, czy przed sześciu miesiącami, żeby mnie kto zabił, nie wiedziałem kiedy, z zamiarem, jeżeli się nie mylę, zwiedzania czegoś. Jesteśmy więc za granicą, jak mi się zdaje w Norwegii. Dla czego mi się tak zdawało, do tej pory nie wiem — i zgubiłem go.
Jakimże cudem znajdziemy się teraz? W umyśle moim przedstawił się straszny obraz, jak obaj lata całe błąkać się będziemy po Europie, szukając się daremnie. Nie, należy coś zrobić i to natychmiast. Tu, czy tam, muszę znaleźć B. Wstałem i zaczęłem przypominać sobie wszystkie znane mi słowa skandynawskie. To brzydko, że ci ludzie udają, iż nie rozumieją własnego języka i nie chcą ze mną rozmawiać. Muszą mnie zrozumieć. Tu już nie chodzi o kawę i bułki, lecz o rzecz nie małej wagi. Ja tego kelnera zmuszę do rozumienia po skandynawsku, choćbym miał mu rozum wbić do głowy własnym jego dzbankiem od kawy. Schwyciłem go za ramię i z akcentem, który musiał być patetycznym w swym tragicznym ferworze, spytałem, czy widział mego przyjaciela, przyjaciela B?
On wytrzeszczył tylko oczy.
Byłem zrozpaczony. Wstrząsnęłem nim, mówiąc:
— Mój przyjaciel duży, wysoki, tłusty, gruby, jest gdzie? Możesz go widzieć gdzie? Tu?
Musiałem się tak po skandynawsku wyrażać, gdyż gramatyka jest moją najsłabszą stroną. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić z czasownikami. Zresztą nie było czasu na obmyślanie frazesów.
Otoczył nas tłum, zaciekawiony wyrazem twarzy służącego.
Wezwałem ich wszystkich na pomoc, mówiłem.
— Mój przyjaciel B., z głową czerwoną — buty, żółte, brunatne, złote — palto, małe kwadraciki — nos, bardzo, duży! Jest gdzie? Jego wiedzieć — ktokolwiek — gdzie?
Ani jedna dusza nie poruszyła ręką, żeby mi pomódz. Stali i gapili się.
Powtórzyłem to wszystko głośniej, lękając się, że ktoś dalej stojący mógł nie usłyszeć; nadałem mej przemowie zupełnie inny akcent. Robiłem im więc wszelkie ułatwienia.
Zaczęli żywo między sobą rozprawiać; jakaś świetna myśl błysnęła w umyśle jednego, inteligentniejszego widocznie od innych, gdyż zaczął biegać tu i tam, wołając głośno; wyraz: „Norwegczyk” ciągle się powtarzał. Po chwili zbliżył się ku mnie z miną niezmiernie z siebie zadowoloną, a wiódł za sobą staruszka, przyjemnie wyglądającego, w białym kapeluszu.
Tłum się rozstąpił i staruszek, uśmiechając się, zaczął długą, zapewne uprzejmą przemowę po skandynawsku.
Rozumie się, że od początku do końca była ona dla mnie najzupełniej niezrozumiałą, o czem wyraz mej twarzy dowodnie świadczył. Gdy kto mówi powoli i wyraźnie po skandynawsku, to jakieś tam słowo zrozumiem, ale umiejętność moja dalej nie sięga.
Staruszek spojrzał na mnie bardzo zdziwiony.
Powiedział po skandynawsku naturalnie:
— Pan mówi po norwesku?
Odpowiedziałem tymże językiem:
— Mało! bardzo mało — bardzo.
Zdawał się nietylko zawiedzionym, ale oburzonym. Wytłomaczył rzecz całą tłumowi i ten także był oburzony.
Dlaczego tak wszyscy byli zgorszeni, nie mogłem zrozumieć. Przecież po świecie chodzi dużo ludzi, nie rozumiejących po skandynawsku.
— Niedorzecznie więc jest oburzać się na mnie że ja nie rozumiem. Umiem przecież parę słów, a to nie każdy potrafi.
Spytałem staruszka o B. Zrozumiał, muszę mu to przyznać, ale pozatem nie mógł mi się na nic przydać, pocóż więc przywiedziono go — nie wiem.
Coby się stało, gdyby ta sytuacya trwała dłużej, nie mogę sobie wystawić (traciłem zupełnie przytomność, widząc wzrastający tłum).
Na szczęście, ujrzałem B. we własnej osobie, wchodzącego do pokoju.
Witałem go tak serdecznie, jak gdybym chciał pożyczyć od niego pieniędzy.
— Jakże się cieszę, że cię widzę! — krzyczałem — to prawdziwa przyjemność! Już myślałem, że cię zgubiłem!
— Jakto, jesteś pan Anglikiem? — zawołał staruszek w białym kapeluszu doskonałą angielszczyzną.
— Rozumie się — odparłem — dumny jestem z tego. A czy pan ma co przeciw temu?
— Ani trochę, ale dlaczegóż, u dyabła, mówiłeś pan po norwesku zamiast po angielsku? Ja sam jestem Anglikiem!
I z miną wielce zdziwioną odszedł szybko.
Gdyśmy usiedli, B. rzekł do mnie:
— Wiesz, co ci powiem, ty za wiele posiadasz języków. Twoja wiedza lingwistyczna stanie się naszą zgubą, jeśli nie zdołasz jej utrzymać w karbach. Może, broń Boże, mówisz językiem sanskryckim, lub chaldejskim?
Odparłem, że nie.
— Może po żydowsku, lub chińsku?
— Ani słowa.
— Napewno?
— Ani w ząb. Z miejsca ruszyć nie mogę.
— No, to chwała Bogu — rzekł z ulgą B. — Gdybyś umiał, to z pewnością zawracałbyś głowę sanskrytem wszystkim niemieckim chłopom.
Męcząca jest ta podróż do Kolonii podczas upalnych godzin przedpołudniowych. W wagonie tak duszno, że wytrzymać nie można; zauważyłem to niejednokrotnie, że podróżni lękają się świeżego powietrza, jak trucizny. Lubią napawać się powietrzem przez innych wydychanem i zamykają szczelnie wszystkie okna i wentylatory. Słońce pali i oślepia. Głowa pęka, wszystkie członki bolą. Kurz i sadze pokrywają ubranie, brudzą ręce i twarz. Zasypiamy i co moment się budzimy. Ocknęłem się i widzę, że mój sąsiad wsparł głowę na mem ramieniu. To wstyd odpychać go, on z takiem zaufaniem odnosi się do mnie. Ale cięży mi bardzo. Delikatnie więc odrzucam jego głowę na ramię sąsiada po drugiej stronie. Tam mu również dobrze będzie. Jedziemy, nagle pociąg targnął, a nasze głowy stuknęły o siebie jak kule bilardowe. Z góry lecą rzeczy; rzuciliśmy zdziwionym wzrokiem i znów zasypiamy. Mój kuferek pada na głowę tego samolubnego człowieka, siedzącego w kącie. (Widoczna kara). On zrywa się, przeprasza i znów zasypia. Zanadto jestem senny, by podnieść kuferek. Leży sobie na ziemi i służy za podnóżek samolubnemu człowiekowi. Chwilami przez nawpół przymknięte powieki spoglądamy na płaską, pozbawioną drzew okolicę, na zagony żyta, buraków, jęczmienia, wszystko to rośnie obok siebie, w sąsiedztwie małych kamiennych domków. Na horyzoncie zarysowywa się jakaś dzwonnica.
Ludzi przedewszystkiem pytamy o ich wiarę: „W co wierzycie?” Pierwszą rzeczą, którą nam pokazują, są kościoły: „W to wierzymy”. Potem ciągnie się długi rzęd kominów. Naprzód wiara, później praca. W końcu widzimy zbitą masę dachów, z których wyłaniać się zaczynają pojedyńcze domy, fabryki, ulice i wjeżdżamy do miasta. Konduktorowie otwierają wagony i patrzą na nas.
Nieszczególnie musieliśmy się im przedstawić, gdyż, nie mówiąc słowa, z hałasem zatrzasnęli drzwiczki, a my raz jeszcze zasnęliśmy.
Gdyśmy tak jechali, okolica powoli budzić się zaczęła. Toczyły się po drogach ciężkie wozy, zaprzężone wołami, a czasami krowami. Chłopi pracowali na polach. Dym unosił się nad wioskami. Na stacyach czekały tłumy podróżnych.
O południu ujrzeliśmy dwie wysmukłe wieżyczki, rysujące się na tle nieba. Rosły nam w oczach, gdyśmy się do nich zbliżali.
B. powiedział mi, że są to wieże katedry Kolońskiej; zaczęliśmy ziewać, wyciągać się i zbierać nasze rzeczy.




Kawałek soboty i trochę niedzieli.
Trudność pisania dziennika. — Porządne wymycie się. — Niemieckie łóżko. — Jak się do niego wchodzi. — Sposób obycia i zwyczaje niemieckiej armii. — Grzeszne upodobanie B. — Katedra Kolońska. — Myśli bez słów. — Ciekawy zwyczaj.

Niema porządku w moim dzienniku. Bo, co prawda, nie żyję tak, jak powinien żyć człowiek, piszący dziennik. Musiałbym naturalnie siedzieć nad nim do dwunastej w nocy i spisywać wszystko, co mi się w ciągu dnia wydarzyło.
Ale o dwunastej albo siedzę w wagonie, albo tylko co wstałem, albo też mam się właśnie położyć na parogodzinny spoczynek.
Kładziemy się spać gdzie i kiedy znajdzie się łóżko, a przy tem, gdy mamy parę wolnych chwil. Spaliśmy dziś po południu, a teraz będziemy jeść nowe śniadanie; ja wcale nie jestem pewny, czy to dziś, czy jutro.
Wogóle nie myślę pisać tego dziennika w sposób zwyczajem uświęcony; gdy nie będę miał nic lepszego do roboty, spiszę w kilku słowach moje wrażenia.
Wymyliśmy się w Renie w Kolonii (od wyjazdu z Anglii nie używaliśmy tej rozkoszy).
Początkowo mieliśmy zamiar umyć się w hotelu; ale gdyśmy zobaczyli miednicę, ilość wody i ręcznik, żałowaliśmy czasu na taką zabawę. To zupełnie jakby Herkules usiłował oczyścić stajnię Augiasza za pomocą polewaczki.
Zadzwoniliśmy na służącą. Wytłómaczyliśmy jej, że chcemy umyć się, oczyścić, a nie puszczać bańki mydlane. Czy możemy dostać większą miednicę, więcej wody i ręczników możliwych do użycia?
Służąca (otyła baba, około pięćdziesięciu lat mająca) oświadczyła, że nic innego hotel dostarczyć nam nie może, rzeka zapewne zadowoli nasze wymagania. Zdawało mi się, że stara wiedźma mówiła tonem sarkastycznym, ale B. stanowczo przeczył temu, wmawiając, że myślała o rzecznych kąpielach, urządzonych wzdłuż Renu i radziła tam nam się udać.
Zgodziłem się na tę propozycyę. Zdawało mi się, że przecież rzeka Ren odpowie swemu zadaniu. Po takich deszczach nie zbraknie w niej wody.
Ujrzawszy Ren, byłem zadowolony. Rzekłem do B.:
— Wiesz co, przyjacielu, błogo mi jest na duszy, takiej wielkości rzeka obmyje ciała nasze.
Słyszałem wiele pochwał o Renie i rad jestem że sam mogę dać o nim dobre świadectwo. Woda Renu odświeżyła mnie doskonale.
Różniej jednak żałowałem, żeśmy się w nim myli. Podróżujący po nas przyjaciele mówili, żeśmy rzekę na cały sezon zepsuli. Nie dla handlu, rozumie się, ten szedł swoim trybem. Ale turyści, przebywający zwykle Ren na statku parowym, spojrzawszy na rzekę — pojechali koleją. Agenci turystyczni usiłowali wmówić, że Ren zazwyczaj ma taki kolor, że ten brud Ren przynosi z gór.
Turyści nie chcieli wierzyć temu i mówili:
— Nie, góry nie mogą odpowiadać za to wszystko. Znamy zwykły stan Renu i chociaż brudny — jest możliwy. Ale tego lata wolimy nie pływać po nim. Poczekamy, aż oczyszczą go wiosenne dopływy.
Po umyciu się chcieliśmy położyć się do łóżek.
Dla zblazowanego wygodnem łóżkiem Anglika, przyzwyczajonego co noc kłaść się do takiego samego, niezmiernie przyjemną i pikantną jest próba położenia się do łóżka niemieckiego. Z początku nie może nawet zrozumieć, że to jest łóżko. Zdaje mu się, że ktoś chodził po pokoju, zbierał worki, poduszki i tym podobne rzeczy, które mu wpadły pod rękę, i rzucił wszystko na drewnianą tacę, która ma być zaraz zabrana.
Dzwoni więc na służącą i tłomaczy, że wprowadziła go nie do właściwego pokoju. On potrzebuje sypialni. Ona odpowiada.
— Przecież to sypialnia.
— A gdzież łóżko?
— Tu — odpowiada, wskazując na pudło, zapełnione rzeczami.
— Tu! — woła on. — Jakże ja mogę tu spać?
Służąca nie wie, gdyż nigdy nie widziała, jak się panowie spać kładą; ale przypuszcza, że trzeba się na płask położyć i zamknąć oczy.
— Ale przecież to za krótkie?
Służąca myśli, że można temu zaradzić, podnosząc nogi w górę.
On widzi, że nic tu nie poradzi, że musi się zgodzić z losem.
— A więc dobrze — mówi — pościel łóżko.
— Już posłane — odpowiada służąca.
On zwraca się i patrzy na nią ponuro. Cóż to, korzysta z tego, że on jest samotnym cudzoziemcem, oddalonym od domu i przyjaciół, i żartuje sobie z niego? Zbliża się do tego niby łóżka, chwyta najwyżej leżący worek i trzymając go wysoko — pyta:
— Może zechcesz mi powiedzieć, co to jest?
— To, to łóżko — odpowiada dziewczyna.
On głupieje, słysząc tę nieoczekiwaną odpowiedź.
— Co? to jest łóżko? A ja myślałem, że to poduszeczka do szpilek? Jeżeli to łóżko, więc cóż ono tu robi na wierzchu tych wszystkich rzeczy? Myślisz, że ponieważ jestem tylko mężczyzną, nie rozumiem, co to jest łóżko?
— To jego właściwe miejsce — odpowiada sługa.
— Co, na wierzchu?
— Tak, panie.
— Gdzież jest kołdra?
— Pod spodem, panie.
— Słuchaj, moja kochana — woła on — albo ty mnie nie rozumiesz, albo ja ciebie, jedno z dwojga. Gdy chcę spać, kładę się na łóżko i wciągam na siebię kołdrę. Ja nie chcę leżeć na kołdrze, a zakrywać się łóżkiem. To nie cyrkowa pantomina, rozumiesz?
Dziewczyna tłomaczy, że tu niema żadnej omyłki. To jest łóżko, urządzone według wymagań niemieckich. Może spać na nim, a jeżeli mu się to nie podoba, to niech śpi na ziemi.
On nie może wyjść z podziwu. Tak wyglądać może łóżko, gdy kto, wróciwszy późno, z dobrej bibki, sam je sobie pościele! Ale co tu rozprawiać z dziewczyną!
— Dobrze więc — mówi — spróbuję się położyć, przynieś mi tylko poduszkę!
Służąca wyjaśnia, że już leżą dwie poduszki i wskazuje na dwa płaskie kwadraciki w końcu pudełka.
— To! — woła zmęczony podróżnik, czując, że wcale się do łóżka nie położy. — To nie są poduszki! Ja chcę na czemś głowę złożyć; to mi zaraz pod plecy się zsunie! Ja nie mogę na czemś podobnem spać!
Dziewczyna mówi, że inaczej być nie może i dodaje, że ma co innego do roboty, a cały dzień tu stać nie może na głupiej rozmowie.
— Pokaż mi tylko, jak się do tego zabrać, w jaki sposób kładzie się, a już ja cię dłużej zatrzymywać nie będę, sam domyślę się reszty.
Ona mu pokazuje i wychodzi, a on rozbiera się nareszcie i gramoli się na łóżko.
Poduszki sprawiają mu kłopot niemały. Nie wie, czy ma się na nich położyć, czy też tylko oprzeć.
Probując, uderza mocno głową o poręcz łóżka, a krzyknąwszy boleśnie „oj!” zsuwa się w dół i nagle wszystkie dziesięć palców stykają się dotkliwie z deską końcową!
Nic tak nie irytuje człowieka, jak uderzenie po palcach, szczególniej, jeżeli czuje, że niczem na to nie zasłużył. Mruknie: „djabli nadali” i konwulsyjnie zegnie kolana, co sprowadzi gwałtowne uderzenie o brzeg łóżka.
Trzeba pamiętać, że niemieckie łóżka mają kształt wązkich, otwartych pudeł, nieszczęsna ofiara jest najzupełniej otoczona drzewem o ostrych kantach. Nie wiem doprawdy, jakiego drzewa tam używają. Jest niezmiernie twarde i wydaje dziwnie muzykalny dźwięk, gdy gwałtownie się w nie uderzy.
Potem leży chwilę spokojnie, czekając nowego ciosu.
Widząc, że nic się nie dzieje, zacznie nabierać zaufania i zdecyduje się poruszyć lewą nogą, by zbadać pozycyę.
Do okrycia się ma tylko cienką kołdrę i prześcieradło, i bardzo mu zimno. To, co służąca nazwała łóżkiem, było dość ciepłe, ale za małe.
Podsuwa aż pod brodę — wówczas nogi mu marzną. Zsuwa na nogi — wówczas cała górna część ciała drży.
Spróbuje zrobić z tego kłębek i wsunąć się pod spód, ale i to się nie uda, zawsze jakaś cząstka pozostanie wystawiona na zimno.
Rozmyśla, „że bezkostne cudo”, lub „człowiek wąż” czułby się dobrze w tem łóżku i żałuje, że takim nie jest; gdyby mógł tylko zawinąć nogi w około szyi i wetknąć głowę pod pachę — wszystko byłoby dobrze.
Ponieważ nigdy go takich rzeczy nie uczono, musi leżeć w jednej pozycyi, grzejąc naprzemian członki.
Może to niedorzecznie z jego strony, że wśród tylu istotnych kłopotów zwraca uwagę na stronę estetyczną, ale gdy tak leży na grzbiecie i patrzy w dół — martwi się własnym wyglądem. Bombiasta pierzyna, leżąc na żołądku, czyni go podobnym do człowieka, monstrualnie spuchniętego, albo też przypomina nadzwyczajnej wielkości żabę, która przewróciła się do góry nogami i w żaden sposób powstać nie może.
Ale jeszcze jedno utrapienie: lęka się poruszyć lub westchnąć głębiej, aby to łóżko (z puchu zrobione) nie spadło na ziemię.
Z łóżka niemieckiego wychylić się nie można, aby coś podnieść z ziemi, więc ile razy puchowe łóżko spadnie, musi wstawać i za każdym razem kładąc się, obija sobie porządnie boki.
Gdy z dziesięć razy dozna podobnej rozkoszy, zdecyduje, że to waryactwem jest dla amatora porywać się na spanie w łóżku, z którem tylko człowiek doświadczony poradzić sobie może, wyłazi więc z niego i — kładzie się na ziemi.
W końcu ja to samo zrobiłem. B. przyzwyczajony jest do niemieckich łóżek, zwinął się w kłębek i zasnął bez najmniejszych trudności.
Spaliśmy przez dwie godziny, później wstaliśmy i wróciliśmy na stacyę, gdzie zjedliśmy obiad.
W miastach niemieckich, restauracya na „banhofach” jest uczęszczana tak przez stałych mieszkańców miasta, jak i podróżnych. Uważana jest za zwykłą restauracyę, a ztąd bywają w niej obywatele miasta.
To też znaleźliśmy salę jadalną natłoczoną.
Znajdowały się tu wszystkie sfery, ale najwięcej było żołnierzy rozmaitych gatunków: kawalerya, piechota; między żołnierzami byli: tłuści, chudzi, starzy, młodzi. Czterech bardzo młodych siedziało naprzeciw nas i piło piwo.
Tak młodych żołnierzy jeszcze nigdy nie widziałem. Wyglądali na lat dwanaście, a mogli mieć trzynaście, a każdy gotów był rzucić się na baterye za pierwszym rozkazem. Siedzieli, popijając z dużych kufli i zrywali się co chwila, by z powagą salutować przechodzącego żołnierza i otrzymać wzamian poważny jego ukłon.
Tym salutowaniom nie było końca. Prawie nieustannie oficerowie wchodzili i wychodzili, a za każdym razem jedzący i pijący wojskowi wstawali, salutowali i nie mogli usiąść, zanim oficer nie przeszedł.
Żal mi było młodego żołnierzyka, który siedział obok nas i próbował jeść zupę. Ile razy podniósł łyżkę zupy do ust, tyle razy nieodmiennie zjawiał się oficer, łyżka musiała iść na dół, a żołnierz w górę. Głuptas nie mógł zrozumieć, że chcąc zjeść zupę, powinien razem z nią schować się pod stół.
Mieliśmy pół godziny jeszcze do odejścia pociągu. B. zaproponował zwiedzenie katedrę. Kościoły, to jego najsłabsza strona. Nie może obojętnie przejść mimo. Szliśmy ulicą, trzymając się pod ręce, bardzo rozsądnie i cnotliwie rozmawiając, gdy nagle czuję, że B. stał się milczącym i czemś zaabsorbowanym. Już wiem, co to jest; zobaczył jakiś kościół.
Udaję, że nie widzę w nim tej zmiany i usiłuję iść spieszniej. On ociąga się coraz więcej, nareszcie staje.
— Chodź! chodź! — mówię mu zachęcającym tonem — bądź-że człowiekiem. Nie myśl o tem. Nie daj się zwyciężyć, skręcimy tu zaraz w inną ulicę i już on ci nie będzie stał na oczach. Daj mi rękę — pobiegniemy!
Robi kilka kroków i znów staje.
— Daj pokój, przyjacielu — mówi takim smutnym, patetycznym głosem, że tylko litość czuć można dla niego. — Nie mogę się powstrzymać, jestem za stary, by się przerobić. Idź, wypij gdzie cokolwiek, a ja za chwilę wrócę.
Biegnie szybko napowrót, a ja, siedząc w kawiarni nad kieliszkiem absyntu, czy koniaku, dziękuję Opatrzności, że dodała mi sił do zwalczenia w młodości żądzy zwiedzania kościołów i że dziś nie jestem podobny do B.
Po chwili wraca i siada obok mnie. Jakieś dzikie, niezdrowe podniecenie wyziera mu z oczu i pod pozorem nienaturalnej wesołości usiłuje skryć poczucie winy.
— Śliczny ołtarz — szepcze z entuzyazmem wzbudzającym we mnie tylko smutek, gdyż czuję, że wszelkie usiłowania wyleczenia go będą daremne.
— W północnej krypcie znajduje się sarkofag — istny poemat, piękniejszego w życiu mem nie widziałem!
Milczę, słowa byłyby teraz bezużyteczne.
Ale wieczorem, gdy stoimy obok naszych łóżeczek, a wokoło cisza taka, jakiej spodziewać się można w hotelu, gdzie ludzie o każdej godzinie nocy przybywają z ciężkiemi pakunkami i w nieustającym niepokoju, rozmawiam z nim, delikatne robiąc wymówki.
Aby nie wyglądało to na kazanie, sprowadzam go na grunt życia praktycznego.
— Czyż będziemy mieli dość czasu, by zwiedzić miejsca, o które nam istotnie chodzi, jak kawiarnie, teatry, piwiarnie, tanz-budy, jeżeli będziesz tracił czas drogi na włóczeniu się po kościołach i katedrach?
Głęboko wzruszony, obiecuje opanować się. Ze łzami w głosie przęsięga, że nigdy nie przestąpi progu kościoła. Ale nazajutrz, gdy pokusa przychodzi, zapomina o wszystkiem i ulega jej.
Nie można nawet gniewać się na niego, gdyż rzeczywiście robi, co może, ale gdy doleci go zapach kościelny — traci przytomność.
Nie wiedząc, że słabość jego do kościołów jest tak głęboko zakorzeniona, zgodziłem się na propozycyę zwiedzenia katedry Kolońskiej i tam skierowaliśmy nasze kroki.
B. widział ją już i znał każdy zakątek.
Opowiedział mi, że zaczęto budowę w połowie trzynastego stulecia, a ukończono zaledwie przed dziesięciu laty. Wstyd, doprawdy, murarzom tak marudzić przy robocie!
B. upewnia, że te dwie wieże są najwyższemi kościelnemi wieżami świata. Ja sprzeczam się o to i napadam na te wieże w ogólności. B. gorąco je broni, utrzymuje, że niema wyższych budowli w Europie, za wyjątkiem wieży Eiffel.
— Ależ, mój kochany — odpowiadam — nie mówiąc już o Azyi i Ameryce, w samej Europie są budowle wyższe od tych wież.
Nie mam żadnego prawa do sprzeczania się, gdyż właściwie nie wiem nic w tej kwestyi. Mówię — by irytować B. On tak się rozwodzi nad pięknością katedry, z takim zapałem podnosi jej zalety, jak gdyby był licytantem, chcącym sprzedać ją z publicznej licytacyi.
Opowiada, że wysokość jej wynosi 512 stóp.
— Brednie! — odpowiadam — ktoś zblagował przed tobą, widząc, że jesteś cudzoziemcem.
Rozgniewał się na dobre i chce mi tę cyfrę pokazać w przewodniku.
— Przewodnik! — wołam z pogardą — ja widzę, że ty wkrótce kuryerom wierzyć zaczniesz?
B. oburzony pyta, jakąż wysokość przypisuję wieżom.
Ja krytycznie spoglądam w górę i oświadczam, że wysokość nie przechodzi 510 stóp. B. wzrusza ramionami i w milczeniu wchodzimy do kościoła.
O katedrze nie wiele jest do powiedzenia. Oczom zwykłego śmiertelnika przedstawia się jak każda inna katedra.
Dla mnie piękność ich leży nie w malowidłach i rzeźbach, nie w bogactwach tam nagromadzonych, lecz w nich samych — w tej przestrzeni budzącej echa, w panującej tam głębokiej ciszy.
Po nad małemi, ludzkiemi siedzibami, po nad hałaśliwemi ulicami, wznoszą się one jak słodka melodya doskonałej muzyki, torując sobie drogę między zgrzytem nieharmonijnych nut. Tu, gdzie tylko stłumione dochodzą odgłosy świata, a gwar miejski nie dochodzi wcale, dobrze jest spocząć chwilę i podumać — gdybyż tylko nie przeszkadzali uprzykrzeni zwiedzający.
W milczeniu leży wielka siła. Od zetknięcia się z nim jesteśmy jak odrodzeni. Milczenie, cisza jest balsamem duszy. Ona leczy nasze rany, dodaje sił do walki.
W chaosie szkół, stoimy zdziwieni i przestraszeni.
Cisza daje nam ukojenie i nadzieję. Cisza nie uczy nas wiary, ale daje to przekonanie, że ramię Boże otacza świat cały.
Jak małemi i nic nieznaczącemi wydają się nasze kłopoty i ambicyjki, gdy stajemy wobec wielkiego spokoju ciszy! Śmiejemy się z nich sami i wstydzimy! Cisza poucza nas, jak małymi — i jak wielkimi jesteśmy. Na rynkach świata jesteśmy stolarzami, krawcami, aptekarzami, złodziejami — szanowanymi lub nie, to zależy od okoliczności — zwykłe atomy potężnej machiny — owady w olbrzymim roju.
Tylko wśród ciszy dochodzimy do samowiedzy, że jesteśmy czemś więcej, że jesteśmy ludźmi, z całym światem i wiecznością przed nami.
Wśród ciszy tylko słyszymy głos Prawdy. O świątynie i rynki obijają się echem odgłosy kłamstw, hańby i oszustwa. Ale w ciszy fałsz żyć nie może, nie może go wydać ludzkie tchnienie. Złóż kłamstwo na łonie ciszy — a utonie. Prawda unosi się tam wspaniała i stateczna, jak wielki okręt na głębokim oceanie. Cisza kołysze ją miłośnie, ukrytą od oczów ludzkich. Tylko gdy stanie się zwietrzałą i zgniłą i prawdą być przestanie — chłonie ją w siebie cisza.
Cisza jest jedynie trwałą rzeczywistością w tym świecie marzeń i złudzeń, czas jest cieniem znikającym ze zmierzchem ludzkości; ale cisza jest cząstką wieczności. Wszystkie rzeczy trwałe i prawdziwe odkryła sercom ludzkim — cisza.
U wszystkich narodów powinny być wzniesione obszerne świątynie, gdzieby ludzie mogli oddawać cześć ciszy i wsłuchiwać się w nią, gdyż ona jest głosem Boga!
Piękne kościoły i katedry, rozrzucone po świecie całym, zostały zbudowane na przybytki wiar: — to protestanckiej, to rzymsko-katolickiej, to mahometańskiej. Cisza boska zarówno je zamieszkuje, mącona czasami dźwiękiem dzwonów i szeptem modlitw; dobrze jest czasami spocząć tam i wniknąć w nią.
Obeszliśmy katedrę wokoło. Przed wejściem na chór, jakiś człowiek zatrzymał mnie, pytając, czy chcę obejrzeć rozmaite rzeczy: relikwie, kości i tym podobne przedmioty.
— Nie — odpowiedziałem i chciałem przejść dalej.
— O, nie! — zawołał — nie chcesz pan płacić, to nie zobaczysz — i zamknął drzwi.
Powiedział to po angielsku, a dobitność i płynność, z jaką ten frazes wymówił, świadczyła, że miał go nieraz sposobność powtarzać.
Ten zwyczaj utarty jest w Niemczech: musisz najprzód zapłacić, jeżeli chcesz coś widzieć.




Koniec soboty, początek niedzieli (dalszy ciąg).
Ren. — Jak się pisze historya. — Skomplikowane wioski. — Jak spokojna gmina została zaniepokojona. — Kontroler wagonów niemieckich. — Jego namiętność do biletów. — Roztaczamy radość i zadowolenie, gdzie się pokażemy dajemy ukojenie zmęczonym, sprowadzamy uśmiech na usta tych, co płaczą. — „Bilety proszę”. — Trudne poszukiwania. — Naturalna omyłka. — Darmowe przedstawienie akrobatyczne. — Żarciki władz kolejowych. — Dlaczego powinniśmy myśleć o smutkach innych ludzi?

Wsiedliśmy na stacyę i zdążyliśmy zająć wygodne miejsce, a o godzinie 5 m. 10 puściliśmy się w piętnastogodzinną podróż do Monachium. Z Bonn do Moguncyi jechaliśmy prawie ciągle brzegiem Renu; mieliśmy więc piękny widok na starożytne miasteczka i wioski, pobudowane na wybrzeżu, na spowite w mgłę góry, na te zameczki, majestatycznie wznoszące się na krawędziach, na wieżyczki w ruinach, na wysepki, jak klejnoty wyłaniające się z wody.
Mało rzeczy na świecie odpowiada naszym oczekiwaniom, szczególnie te, o których się dużo słyszało lub czytało. Byłem więc przygotowany na to, że znajdę Ren przecenionym w swej piękności.
Z przyjemnością patrzyłem, że się omyliłem.
Roztaczająca się przed naszemi oczami panorama, gdyśmy tak jechali przy zapadającym zmroku, była piękna, porywająca, zachwycająca.
Nie mam zamiaru opisywać jej. Chcąc oddać sprawiedliwość, muszę wyznać, że przydałby się tu jeszcze świetniejszy i wymowniejszy pisarz, niż ja jestem.
Gdybym się na ten opis porwał, szkoda byłoby waszego czasu, mili czytelnicy, a i mojego, co jest sprawą ważniejszą.
Wyznam, że pierwotnie nie myślałem darowywać wam tego opisu. Chciałem dać barwny, jaskrawy obraz doliny Renu między Kolonią a Moguncyą, jakoteż naszkicować historyczne i legendowe wypadki, z tą okolicą związane, a na pierwszym planie zarysować jaskrawemi tony tegoczesny wygląd z odpowiedniemi uwagami.
W tym celu takie przygotowałem notatki:
„Konstantyn Wielki przyjeżdżał tutaj; Agryppa także. (N.B. postaraj się dowiedzieć cośkolwiek o Agryppie). Cezar miał do czynienia z Renem — matka Nerona również.
(Do czytelnika. Krótkość notatek może czasami w błąd wprowadzić. Chciałem naprzykład powiedzieć, że Cezar i matka Nerona mieli dużo do czynienia z Renem, a nie, że Cezar miał dużo do czynienia z matką Nerona. Wyjaśniam to, gdyż przykroby mi było rzucać fałszywy cień na tę damę lub Cezara. Skandalów nie znosi moja natura).
Dalszy ciąg notatek: „Ubijczycy w dawnych czasach robili coś na prawym brzegu Renu, a później znaleziono ich po drugiej stronie.” (Przypuszczać należy, że Ubijczycy byli plemieniem, ale należy się o tem przekonać, bo to może mowa o jakich wykopaliskach).
„Kolonia była kolebką sztuki niemieckiej. Powiedz coś o sztuce i starych mistrzach. Traktuj ich łagodnie i uprzejmie. Należą już do przeszłości. Św. Urszula zamordowaną była w Kolonii z jedenastu tysiącami dziewic. Widocznie była ich cała armia. Skreśl wstrząsający i patetyczny obraz tej rzezi. (Nb. Zbadaj, kto je wszystkie wymordował). Powiedz coś o cesarzu Maksymilianie. Nazwij go „Potężnym Maksymilianem”. Wspomnij o Karlomanie (powinieneś wiele o nim powiedzieć) i o Frankach. (Dowiedz się, gdzie mieszkali i co się z nimi stało). Naszkicuj rozmaite zatargi między Rzymianami i Gotami. (Przeczytaj Gibbona, jeżeli nie dowiesz się dość z Mangnall’s Question). Daj barwne sprawozdanie, z komentarzami, o wojnach między obywatelami Kolonii a ich dumnymi arcybiskupami. (Nb. Napisz, że bili się na moście na Renie, chyba, że znajdziesz gdzie stanowcze zaprzeczenie, że tego nie było). Nie zapomnij o Minne-singerach, szczególniej o Walterze von der Vogelweide; niech on śpiewa pod murami jakiegoś zamku, gdzie panna z miłości umiera. Powiedz o Albercie Dürerze. Krytykuj jego styl, że jest płaski (jeżeli można, dowiedz się, czy rzeczywiście tak jest). „Szczurza wieża na Renie” około Bingen. Opisz to miejsce i opowiedz całą historyę, ale niedługo, bo wszyscy ją znają. Historya „Braci Borschofen” związana z dwoma zamkami Sterrenberg i Hildegarde. Bardzo była piękna. Henryk wspaniałomyślnie wyrzeka się jej, zostawiając bratu Konradowi, a sam przyłącza się do krucyaty. Konrad dwa lata rozmyśla nad tą sprawą, w końcu decyduje, że i on jej nie poślubi, lecz zostawi bratu Henrykowi, idzie na krucyatę i po latach paru powraca z żoną Greczynką. Piękna H., ofiara zbyt wielkiej szlachetności, staje się kwaśną (nie potępiaj jej), zamyka się w opuszczonej części zamku i lata całe nie chce nikogo widzieć. Wraca bohaterski Henryk i wścieka się, że jego brat K. nie ożenił się z piękną H. Nie przychodzi mu na myśl, że sam ją może poślubić. To gorące pragnienie każdego z braci, aby drugi poślubił ukochaną Hildegardę, jest bardzo wzruszające. Henryk wydobywa miecz, rzuca się na brata i chce go zabić. Piękna Hildegarda rzuca się między braci, godzi ich, a widząc, że żaden z nich nie myśli o żeniaczce, nabiera wstrętu do tego interesu i wstępuje do klasztoru. Grecka żona Konrada rzuca się znów na innego mężczyznę, widząc to, Konrad rzuca się na pierś brata i przysięgają sobie wieczną przyjaźń. (Opisz to patetycznie. Udaj, że siedziałeś wśród nich przy świetle księżyca i wprowadź duchy do tej sceny). „Rolandseck” blizko Bonn. Opowiedz historyę Rolanda i Hildegundy (spójrz do Baedekera, str. 66). Czy opisać pogrzeb? „Strażnica na Renie” pod Andernach. Czy jest o tem jaka piosnka? Jeżeli tak, przepisz. Koblencya i Ehrenbreitstein. Wielkie fortece. Nazwij je „Groźną placówką państwa”. Rób uwagi o armii niemieckiej i o wojnie w ogóle. Mów o Fryderyku Wielkim. (Przeczytaj Carlyla i wynotuj ciekawsze kawałki). Drachenfels. Zacytuj Byrona. Powiedz nauczkę o zrujnowanych zamkach wogóle, opisz średnie wieki, dodaj własne na nie zapatrywania”.
To nie koniec, ale to wystarczy, abyście wiedzieli, jakie plany miałem w głowie. Nie doprowadziłem do skutku mojego zamiaru, gdyż po namyśle przekonałem się, że z tego wyjdzie prędzej historya Europy, niż ustęp z dziennika turysty, postanowiłem więc nie tracić teraz czasu, ale poczekać, aż publiczność zapragnie ukazania się lepszej Historyi Europy, niż istniejące obecnie.
— A przytem — powiedziałem w duchu — taka praca odpowiednia będzie do zabicia czasu w epoce długiego uwięzienia. W przyszłości mogę być rad i tej pracy, gdy będę skazany na przymusową bezczynność. Ta podróż wzdłuż brzegów Renu byłaby nadzwyczaj przyjemną, gdyby mnie nie prześladowała myśl, że muszę nazajutrz spisać sprawozdanie w moim dzienniku. Rozkoszowałem się więc nią o tyle, o ile rozkoszuje się człowiek dobrym obiadem, gdy ma po nim mowę wypowiedzieć, lub jak krytyk, siedzący na premierze.
Przejeżdżaliśmy przez dziwnie małe wioseczki. Tak były skupione między linią kolejową a rzeką że nie było miejsca na ulice. Domy stały tak blizko siebie, że chyba mieszkający w środku człowiek, żeby się dostać do domu, musiał przeskoczyć przez dwanaście innych.
To były wioski takie, że jeżeli teściowa przychodziła do zięcia z wizytą, to mogła chodzić i chodzić wokoło, a nie znając drogi — nie trafiłaby.
Pijak, mieszkający w jednej z tych wiosek, z pewnością w stanie podniecenia nie wracał do domu. Musiał siedzieć na ulicy i czekać, aż mu wódka wyszumiała z głowy.
Byliśmy świadkami niezmiernie zabawnej sceny, jaka się odegrała w jednem z małych miasteczek, gdzie się pociąg zatrzymał. Bohaterami tej sceny byli: rozbrykana koza, mały chłopczyk, podżyły mężczyzna i kobieta, rodzice dziecka oraz właściciele kozy i pies. Naprzód usłyszeliśmy wrzask, następnie z domku, stojącego wprost stacyi, wyskoczyła niewinna, wesoła koza i brykała, skakała wokoło. Ciągnęła za sobą długi sznur, którego jeden koniec uwiązany był wokoło jej szyi.
Za kozą wybiegło dziecko. Usiłowało ono zatrzymać kozę przy pomocy sznura, lecz samo się w sznur zaplątało i padło z hałasem i krzykiem na ziemię.
Otyła kobieta, zapewne matka chłopca, wytoczyła się z domku i także uganiać się zaczęła za kozą.
Koza pobiegła dalej drogą, kobieta za nią.
Na pierwszym zakręcie kobieta nastąpiła na sznur i padła z krzykiem na ziemię.
Wówczas koza zawróciła napowrót, a gdy biegła mimo domku, wypadł ojciec i chciał ją zatrzymać.
Był to stary człowiek, lecz jeszcze dziarski i silny.
Widocznie domyślał się, jakim sposobem uległa katastrofie jego żona i dziecko, więc starał się unikać sznura, przeskakując przez niego, ile razy mu się nawinął. Ale ruchy kozy były zbyt szybkie dla niego. Przyszła kolej na niego, nastąpił na sznur i runął na środku drogi z takim impetem, że ziemia zadrżała i my, stojący przy oknie wagonu, stuknęliśmy się o siebie, a on usiadł i wymyślał kozie, ile mu sił starczyło. Tymczasem z otwartych drzwi domku wyskoczył pies i ujadając przeraźliwie, puścił się za kozą, schwycił zębami sznur i targał nim zawzięcie.
Biegali tak po drodze, trzymając sznur, wzniesiony przynajmniej na sześć cali od ziemi i przewracali każdą żywą istotę, spokojnie idącą drogą. W przeciągu pół minuty naliczyliśmy czternaście osób, siedzących plackiem na środku drogi. Osiem z nich wymyślało kozie, cztery — psu, a dwie — staremu człowiekowi za trzymanie kozy, jedna z nich, gwałtowniejsza — była jego żoną.
W tej chwili pociąg ruszać zaczął. Błagaliśmy, aby go zatrzymano, scena zaczynała być interesującą, lecz nie usłuchano nas, podobno pociąg spóźnił się już o pół godziny, więc nie można było tracić czasu.
Wychyliliśmy się z okien i patrzyliśmy tak długo, dopóki nam wioska z oczu nie zniknęła; nasłuchując uważnie, słyszeliśmy wciąż padające ciała i donośne przekleństwa.
Około jedenastej wypiliśmy trochę piwa; piwo i kawę z bułkami otrzymać można w wagonach niemieckich; zdjęliśmy buty i powiedziawszy sobie „dobranoc” zabieraliśmy się do snu. Lecz marzyć o tem nie można było, gdyż często żądano od nas okazywania biletów.
Co parę minut, tak mi się przynajmniej wydawało, jakaś twarz upiora zaglądała przez okna wagonu, domagając się pokazania biletów.
Gdy konduktor Niemiec poczuje się samotnym i niema co ze sobą począć, puszcza się na wędrówkę po wagonach, każe pasażerom pokazywać bilety, poczem wraca odświeżony, pokrzepiony do swojej dziury.
Są ludzie, unoszący się zachwytem na widok zachodu słońca, gór, lub dzieł starych mistrzów; lecz dla konduktora Niemca niema nic piękniejszego, nic wznioślejszego nad widok biletu kolejowego!
Prawie wszyscy niemieccy konduktorowie opanowani są tą namiętnością. Czują się szczęśliwymi, gdy im kto może pokazać bilet; uwzględnialiśmy więc tę ich niewinną słabość i pamiętaliśmy o niej w ciągu naszego w Niemczech pobytu.
Ile razy spotkaliśmy smutnego, lub zmęczonego urzędnika kolejowego, zawsze podchodziliśmy do niego i pokazywaliśmy nasze bilety. Widok ten był dla niego jakby promieniem słońca, natychmiast zapominał o wszystkich troskach. Jeżeli nie posiadaliśmy biletów, to kupowaliśmy. Bilet trzeciej klasy do najbliższej stacyi wystarczał najczęściej; ale jeżeli biedak wyglądał bardzo zgnębiony i potrzebował większej pociechy — kupowaliśmy bilet drugiej klasy.
Dla zaspokojenia tych potrzeb w ciągu naszej do Oberammergau i z powrotem podróży, woziliśmy po tomiku, zawierającym dziesięć, czy dwanaście biletów pierwszej klasy; pewnego popołudnia w Monachium natknęliśmy się na jakiegoś stróża kolejowego niezmiernie przygnębionego (dowiedzieliśmy się, że niedawno stracił ciotkę).
Zaproponowałem B., że weźmiemy stróża do jakiegoś kąta i odrazu pokażemy mu wszystkie nasze bilety — pozwolimy mu wziąć je do ręki i cieszyć się niemi jak długo zechce. Tak serdecznie pragnęłem go pocieszyć! B. jednak sprzeciwił się temu. Powiedział, że należy pamiętać o tem, że choćby ten człowiek ze szczęścia nie zwaryował (co prawie nie ulega wątpliwości), to wzbudzi między kolejową służbą taką zazdrość, iż życie stanie się dla niego męką.
Kupiliśmy więc i pokazaliśmy mu powrotny bilet pierwszej klasy do najbliższej stacyi; wzruszającym był widok tej rozjaśnionej nagle twarzy i bladego uśmiechu, wracającego na usta, z których dawno już znikł. Swoją drogą w pewnych okolicznościach dobrze byłoby, gdyby służba kolejowa kontrolowała swą namiętność do biletów, lub przynajmniej trzymała ją na wodzy. Najlepszego serca człowiek zmęczy się, pokazując cały dzień i całą noc bilety.
Zmęczony jesteś, śpiący. Nie wiesz, gdzie wpakowałeś bilet. Nie jesteś pewny, czy miałeś bilet, lub czy kto nie zabrał go od ciebie. Schowałeś go gdzieś starannie, licząc na to, że już go potrzebować nie będą i zapomniałeś, gdzieś go włożył.
W ubraniu masz jedenaście kieszeni, a pięć innych w palcie. Może bilet jest w której z nich. Jeżeli nie, to może w worku, lub w pugilaresie, albo w portmonetce.
Rozpoczynasz poszukiwania. Wstajesz i otrząsasz się. Przeszukujesz wszystkie kieszenie, ukończywszy — rozpoczynasz nanowo, a patrzące na ciebie zaciekawione oczy podróżnych i surowy wzrok człowieka w mundurze nasuwa ci myśl, że to jakaś scena w sądzie, że jeżeli bilet zostanie przy tobie znaleziony, odpowiesz za to pięcioletniem więzieniem.
Zaczynasz głośno bronić swej niewinności.
— Mówię, że nie miałem! — wołasz — nawet nie widziałem biletu tego pana! Puśćcie mnie! Ja...
Zdziwienie pasażerów przywołuje cię do przytomności. Rozpoczynasz znów poszukiwania.
Wyrzucasz wszystko, co masz w paczce, na ziemię, mrucząc przekleństwa na cały system kolei niemieckich. Macasz w kamizelce. Każesz wszystkim wstawać, patrzysz, czy który z pasażerów nie siedzi na bilecie, w końcu padasz na kolana i zaglądasz pod ławki.
— Czyś pan nie wyrzucił go przez okno, razem z niepotrzebnym papierem? — pyta przyjacielsko jeden z podróżnych.
— Nie! Myślisz pan, żem waryat? — odpowiadasz ze złością — pocóż miałbym to robić?
Po raz dwudziesty systematycznie przerzucając kieszenie, znajdujesz w kamizelce bilet i przez całe pół godziny siedzisz i rozmyślasz, jakim sposobem nie znalazłeś go, szukając dziewiętnaście razy przedtem?
W czasie tej męczącej sceny postępowanie konduktora nie należało do uspokajających.
Przez cały czas, gdy szukałem biletu, on, stojąc na zewnętrznym stopniu, wykonywał najniebezpieczniejsze i najniedorzeczniejsze ruchy.
Pociąg biegnie z szybkością trzydziestu mil na godzinę, taka jest szybkość ekspresów w Niemczech, a tu nagle ukazuje się most, przecinający linię.
Widząc ten most, konduktor, trzymając się okna, odchyla się całem ciałem jak może najdalej.
Patrzysz na niego i na szybko zbliżający się most i obliczasz, że łuk mostu zetnie mu głowę jak makówkę, nie naruszając reszty ciała, ale nie wiesz, czy głowa spadnie do wagonu, czy też dalej odrzuconą zostanie.
Gdy już tylko trzy cale dzielą go od mostu, wyprostowuje się nagle i łuk mostu zabija muchę, siedzącą na wyższej części jego ucha.
Przejechawszy most, pociąg posuwa się brzegiem przepaści, tak, że kamień, rzucony z krawędzi okna, leciałby wprost w otchłań trzystustopową, a konduktor właśnie w tej chwili odczepia się od okna, balansuje na wązkim drewnianym stopniu, nie trzymając się za nic, a na domiar wszystkiego tańczyć zaczyna na jakiś teutoński sposób, bijąc się rękami po plecach, jak to czynią dorożkarze gdy zziębną.
Jeżeli chcesz przyjemnie podróżować po niemieckiem państwie, to powinno ci być zupełnie obojętnem, czy konduktor w ciągu podróży zabije się, czy nie.
Jeżeli nie stłumisz w sobie do szczętu tych odczuć, to podróż stanie się dla ciebie torturą.
O piątej rano (jak piękną, słodką, świeżą jest ziemia o tak wczesnej godzinie! Leniuchy, wysypiające się do ósmej lub dziewiątej, nie wiedzą nawet ile tracą! To tylko my, ranne ptaki, istotnie korzystamy z cudów natury) dałem pokój drzemce i udałem się do pokoiku, na końcu wagonu umieszczonego, żeby się umyć.
Niezmiernie trudno umyć się w tej ciasnej ciupce z powodu nieustannego targania; gdy włożyłeś obie ręce i część głowy do miednicy i nie możesz się bronić, ściany pokoiku, kran, podstawka na mydło i inne rzeczy korzystają z twej bezsilności i tłuką cię, jak mogą; gdy chcesz się od nich schronić, otwierają się drzwi i łomoczą cię z tyłu.
Udało mi się nareszcie porządnie zlać wodą i zaczęłem oglądać się za ręcznikiem. Ale naturalnie, że go tam nie było. Wzięty jesteś na kawał. Administracya kolejowa umyślnie tak urządziła. Nieszczęśliwy pasażer, zwabiony widokiem miednicy, wody i mydła, z przyjemnością ile może zanurza się w wodzie i raptem spostrzega, że niema ręcznika!
Takim jest niemiecki dowcip!
Przypomniałem sobie, że mam czystą chustkę w paczce, ale aby się do niej dostać, musiałem przejść obok damskiego przedziału, a strój mój wówczas pozostawiał wiele do życzenia.
Musiałem więc wytrzeć się gazetą, którą przypadkiem znalazłem w kieszeni. Przyznać trzeba, że o tak niewygodnym sposobie wycierania się nie miałem pojęcia.
Wróciwszy do przedziału, zbudziłem B. i namówiłem go, żeby poszedł się umyć; wkrótce usłyszałem głośne jego wyrzekania, gdy odkrył brak ręcznika; jego niedola pomogła mi do zapomnienia o mojej własnej.
Jest to wielką prawdą, że podzielona bieda łatwiej się znosi. Okolica, o pięćdziesiąt mil oddalona od Monachium, jest płaska, mało żyzna i dla patrzącego nie przedstawia żadnego interesu.
Wytęża on oczy, pragnąc cośkolwiek dojrzeć na widnokręgu, ale miasta tak są pobudowane, że wjeżdża się w ulice i dopiero wtedy przekonywa o jego egzystencyi.




Koniec niedzieli 25-go.
Szukamy śniadania. — Występuję znów z niemieckim językiem. — Sztuka gestykulowania. — Inteligencya pierwszej baletnicy (primabaleryny). — Smutny tego rezultat. — Książka z „niemieckiemi rozmówkami“. — Jej ograniczone pojęcia o potrzebach i aspiracyach ludzkich. — Niedziela w Monachium. — Jaś i Małgosia. — Życie arystokracyi, życie ludu. — „Piwiarnia”.

W Monachium pozostawiliśmy rzeczy na stacyi i poszliśmy szukać śniadania. Naturalnie, o ósmej rano żadna z większych kawiarni nie była otwarta; ale nareszcie w jakimś ogródku znaleźliśmy drugorzędną restauracyę, z której płynęła przyjemna woń kawy i smażonej cebuli; siedliśmy pod drzewem przy jednym ze stolików; leżał tam jadłospis, więc wziąwszy go do ręki zawołałem na kelnera.
Kazałem podać śniadanie. Pomyślałem, że teraz wreszcie nadeszła sposobność zużytkowania mej znajomości języka niemieckiego. Na początek poprosiłem o kawę z bułeczkami. Udało mi się to znakomicie. Dzięki praktyce, nabytej w ciągu ostatnich dwóch dni, mogłem kazać podać kawę i bułeczki przynajmniej dla czterdziestu osób. Następnie wyszukałem w jadłospisie i kazałem podać zieloną sałatę. Niemało miałem trudności zanim wytłomaczyłem kelnerowi, że gotowanej kapusty nie chcemy, w końcu udało mi się wybić mu tę niedorzeczną myśl z głowy.
Jeszcze zostało mi się coś z niemieckiego języka nawet po tem, więc kazałem jeszcze podać omlet.
— Powiedz mu, żeby podał pikantny — rzekł B. — bo gotów przynieść coś z konfiturami i czekoladowym kremem. Znasz ich styl.
— O! tak — odparłem. — Naturalnie. Tak. Zaczekaj. Jakże to po niemiecku pikantny?
— Pikantny? — mruknął B. — O! a! hm... Niech mnie piorun trzaśnie jeżeli wiem! Do dyabła, nie mogę myśleć o tem!
Ja również. Właściwie nie mogłem sobie tego słowa przypomnieć, bo go nigdy nie znałem. Sprobowaliśmy po francusku. Powiedzieliśmy:
Une omelette aux fines herbes.
Ponieważ zdawał się tego nie rozumieć, zaczęliśmy po angielsku na rozmaite sposoby wymawiać słowo pikantny. Wydawaliśmy dźwięki tak smutne, dziwne, nieziemskie, że drgnęłoby serce dzikiego nawet. Ale ten stoiczny Teuton pozostał niewzruszonym. Uciekliśmy się do pantomimy.
Pantomima ma się tak do mowy, jak marmolada, zgodnie z napisem na słoiku, do masła; „doskonały (przypadkowy) środek zastępczy”.
Zdolności jej wypowiadania myśli są bardzo ograniczone, przynajmniej w życiu codziennem.
Co się tyczy baletu, to niema rzeczy, których pantomima nie wyjaśniłaby. Widziałem w balecie czarny charakter, wyjaśniający „primabalerynie” za pomocą fiknięcia lewą nogą przy akompaniamencie bębna tę rozdzierającą serca prawdę, że dama, którą przywykł uważać za matkę, jest w rzeczywistości tylko wujenką.
Widocznie szybkość percepcyi „primabaleriny” jest wyjątkowa. Ona doskonale wie, co ma znaczyć gdy jeden z bohaterów sztuki, wykręciwszy się czterdzieści siedem razy na pięcie — stanie na głowie.
Przeciętny cudzoziemiec z pewnością zupełnie inaczejby to zrozumiał.
Jeden z moich przyjaciół w czasie wycieczki do Pirenejów chciał pantomimą wyrazić wdzięczność.
Późno wieczorem przybył do małego zajazdu w górach, gdzie go przyjęto bardzo gościnnie, zastawiono doskonałą wieczerzę — z której, będąc bardzo głodnym, rad był niezmiernie.
Ukończywszy ją, zapragnął poznać się z gospodarzem i oświadczyć mu, zadowolenie i wdzięczność.
Słowami nie mógł tego wyrazić. Umiał tyle tylko po hiszpańsku, by powiedzieć, czego chce — a nawet wówczas musiał być uważnym, by zbyt wiele nie zażądać. O wypowiedzeniu swych uczuć i wrażeń — mowy być nie mogło.
Postanowił więc wyjaśnić myśl swą czynem.
Wstał, wskazał na pusty stół, gdzie stała przedtem kolacya, otworzył usta i dotknął gardła. Następnie poklepał tę część ciała, do której zdaniem uczonych, przejść musiała kolacya i uśmiechnął się.
Ten mój przyjaciel dziwny ma uśmiech. On sam czuje, że coś w nim jest wzruszającego, jakby smutnego. Podobno w rodzinie swej uśmiechem utrzymuje dzieci w posłuszeństwie.
Gospodarze zajazdu zdziwieni byli jego zachowaniem. Niepewnym wzrokiem patrzyli na niego i szeptem zaczęli się z sobą naradzać.
— Nie zrozumieli mnie ci poczciwcy — rzekł do siebie mój przyjaciel — muszę im to energiczniej pokazać!
Tarł więc i klepał wyżej wzmiankowaną część ciała (mój przyjaciel jest skromnym, dobrze wychowanym młodzieńcem, więc za nic w świecie bliżej określić tego nie mogę) z większą niż przedtem energią, uśmiechając się przytem i czyniąc rozmaite wdzięczne ruchy, mające, jak sądził, wyrażać jego przyjacielskie odczucia i zadowolenie.
Nareszcie błysk zrozumienia wyjaśnił troskę gospodarzy, skoczyli do szafy i przynieśli małą czarną buteleczkę.
— O! nareszcie! — pomyślał mój przyjaciel. — Pochwycili myśl moją. Radzi są, że ja jestem kontent i domagać się będą, bym wypił z nimi strzemiennego. Poczciwe dusze!
Naleli pełny kieliszek i pokazali mu, że musi szybko wypić.
— O! — mówił w duchu mój przyjaciel, podnosząc kieliszek i filuternie nań spoglądając — musi to być stare wino, po przodkach dziedziczone!
Podniósł wyżej kieliszek i wypowiedział mowę, życząc długich lat i kopy wnucząt, a córce pięknego męża. Wiedział, że go nie zrozumieją, ale sądził, że z tonu i gestów pojmą co chce wyrazić, jak przyjacielsko jest względem nich usposobiony!
Gdy skończył, położył rękę na sercu, uśmiechnął się i jednym haustem połknął zawartość kieliszka. W kilka sekund przekonał się, że wypił porządną dozę — emetyku.
Objawy wdzięczności audytoryum przyjęło za chęć wyrażenia, że czuje się otrutym, że cierpi gwałtownie z niestrawności, i zrobiło co mogło, by mu ulżyć. Środek, jakiego mu dostarczyli, nie miał nic wspólnego z temi taniemi lekarstwami, nie wywierającemi żadnego skutku.
Czuł, że gdyby nawet dostał drugą kolacyę, nie na wieleby mu się ona przydała, więc poszedł spać o wiele głodniejszy i bardziej zmęczony, niż przed przyjściem do zajazdu.
Wdzięczność bezwątpienia nie da się wyrazić za pomocą pantomimy.
„Pikantność” również! Ja i B. naraziliśmy się na poważne niebezpieczeństwa, chcąc ją gestami wyrazić. Męczyliśmy się nad tem jak stary koń, ciągnący karetę, a rezultat był taki, że kelner myślał, iż chcemy zagrać w domino!
Nagle, zdawało mi się, że jestem w ciemnej piwnicy zamknięty, do której przedarł się promyk słońca!
Wszak ja mam w kieszeni rozmówki niemieckie!
Jakże głupi byłem, żem o nich zapomniał.
Suszyliśmy sobie mózgi i męczyli ciała, chcąc wyrazić nasze życzenia ograniczonemu Niemcowi, a tymczasem mamy pod ręką książkę umyślnie napisaną i przygotowaną, aby nieść pomoc ludziom, znajdującym się w takich, jak my tarapatach — książkę starannie obmyślaną, by Anglicy, tak jak my po dyletancku mówiący po niemiecku, mogli wyrażać skromne swe zapotrzebowania i bez szkody dla ciała i umysłu wrócić do swego kraju.
Szybko wyjąłem książkę z kieszeni i szukać zacząłem rozmówek, dotyczących ważnej kwestyi jedzenia.
Nie było podobnych!
Były tam długie i namiętne: „rozmowy z praczką” o częściach bielizny, na których wspomnienie rumienię się.
Na dwudziestu kartkach tomu mieściła się rozmowa między nadzwyczajnie cierpliwym szewcem i nieznośnym, chronicznie niezadowolonym klijentem.
Klijent ten, wybierając przez godzinę i mierząc chyba każdą parę butów — odszedł, mówiąc:
— Widzę, że dzisiaj nic nie kupię. Do widzenia!
Odpowiedź szewca nie była umieszczoną. Prawdopodobnie wyrażoną była w słowach nieodpowiednich do użytku dla chrześciańskiego turysty.
Rzeczywiście było coś męczącego w tej „rozmowie z szewcem”.
Przypuszczam, że książkę tę napisał ktoś, bardzo cierpiący z powodu nagniotków. Mógłbym z nią pójść do niemieckiego szewca i zagadać go na śmierć.
Na dwóch stronicach mieściła się nic nieznacząca gawęda „przy spotkaniu się dwóch przyjaciół na ulicy”:
— Dzień dobry panu (lub pani).
— Życzę szczęśliwych świąt.
— Jakże zdrowie matki?
Jak gdyby biedny cudzoziemiec, znający zaledwie tyle słów po niemiecku, że duszę i ciało może utrzymać w kupie, rozwodzić się będzie nad zdrowiem matki mało mu znanego człowieka.
Były tam „rozmowy w wagonie”; przypuszczam, że tylko waryaci tak rozmawiać mogą.
A „na statku” taki się dyalog przeprowadził:
— Jakże się pan czuje?
— Teraz dobrze, ale nie wiem, czy to długo potrwa.
— Pch! jakie fale?
— Niedobrze mi się robi, zejdę na dół.
— Poproś dla mnie o miednicę.
Wystawcie sobie osobę w takim stanie, chcącą koniecznie mówić po niemiecku!
Na końcu książki były przysłowia i „mądre zdania”, które we wszystkich językach dadzą się określić temi słowy:
— Zdania do użytku idyotów.
„Lepszy wróbel w ręku, niż orzeł na łęku”.
„Tylko na miejscu kamień porasta”.
„Orzeł nie powinien uganiać się za muchami”.
„Kota w worku kupować nie należy”.
Tak, jak gdyby znajdowało się dużo amatorów, kupujących koty w ten sposób?
Przejrzałem wszystkie te niedorzeczności, ale nie znalazłem słowa określającego pikantność omletu.
W rozdziale „Jedzenie i Picie” znalazłem kilka słów dotyczących „porzeczek”, „fig”, „śliwek”, „knedli” (co to miało być — nie wiem), „orzechów” i tym podobnych rzeczy, których nawet we własnym kraju rzadko się potrzebuje. Dużo mówiło się tam o oliwie, occie, pieprzu, soli, musztardzie, ale nie zapomniano o jedzeniu, do którego się tych przypraw używa.
Mogłem dostać „jajko na twardo”, „kawałek szynki”, ale ja chciałem „pikantnego omletu”; okazało się, że o takiem daniu autor „Praktycznej książki” nie słyszał.
Wróciwszy do Anglii, dla samej ciekawości kupiłem ze cztery inne książki, mające ułatwić Anglikom porozumienie się z Niemcami i doszedłem do wniosku, że ta, którą w podróży posiadałem, była najrozumniejsza i najpraktyczniejsza.
Widząc, że nic nie poradzimy z kelnerem, powierzyliśmy tę sprawę Opatrzności; po dziesięciu minutach przyniesiono nam dymiący omlet z całą furą konfitur wewnątrz i górą cukru na wierzchu.
Osoliliśmy go i popieprzyli porządnie, aby zabić smak słodki, ale przyznam się, że nie bardzo nam smakował.
Po śniadaniu upewniłem się, że pociąg do Oberammergau wychodzi o 3.10. Wydawał mi się on bardzo odpowiedni, gdyż nie zatrzymywał się nigdzie.
Władze kolejowe widocznie dumne były z niego, gdyż czas wyjścia wydrukowany był większemi i czarniejszemi cyframi.
Postanowiliśmy więc, że pojedziemy tym pociągiem. Mieliśmy jeszcze dużo czasu, więc poszliśmy się włóczyć po mieście.
Monachium jest pięknem, obszernem miastem, piękne w nim gmachy i ulice, ale pomimo to jakaś atmosfera właściwa prowincyonalnym miastom czuć się tam daje. Dziś, przy niedzieli gwarno było: spacery natłoczone były ludźmi miastowymi i wieśniakami, odświętne narodowe ich stroje tworzyły barwny obraz.
Moda, ta wszechwładna pani, wywarła swój wpływ i na górzystej Bawaryi, zacierając lokalne tony.
Ale jeszcze w dnie uroczyste zjawiają się pleczyści, słońcem spaleni pasterze z Oberlandu, w zielonych haftowanych kurtkach na śnieżnych koszulach, w szerokich pasach i kapeluszach z piórkiem, kokieteryjnie włożonych na kręcące się włosy. Świecą nagiemi łydkami, stukają gwoździami podbitemi trzewikami i każdy spieszy do swej Małgosi.
Ona już ubrana czeka na niego, i tworzy śliczny obrazek w obramowaniu drewnianych drzwi szaleciku.
Również i ona nie zapomniała o narodowej zielonej barwie, jaskrawo na niej odbija zwój czerwonych wstążek, wiatrem poruszanych. Obfity biust więzi stanik ciasny, z przodu sznurowany. (Zdaje mi się, że ta część ubrania nazywa się gorsetem, ale nie jestem tego pewny, gdyż wstydziłem się pytać).
Szerokie ramiona obejmuje najbielsza z białych chustek. Rękawy także białe, bardzo szerokie, podobne są do złożonych skrzydeł. Na głowie sterczy okrągły zielony kapelusz. Sprzączki u trzewików i wielkie oczy jasno świecą. Przychodzi ochota zastąpić Jasia choćby na dzień jeden.
Trzymając się pod ręce, podobni do figurek porcelanowych, pasterz z pasterką schodzą do miasta.
Ludzie stają i gapią się za nimi. Zdaje się, że wyszli z tej starej książki z obrazkami, którą tak lubiliśmy oglądać w dniach, gdy świat był większy niż teraz i bardziej interesujący.
Monachium co niedziela zmienia swoich mieszkańców. Zrana wieśniacy i górale napływają do miasta — a stali jego mieszkańcy tłoczą się do wagonów, by wyjechać na pola, łąki, lasy, nad jeziora i stocza gór.
Wchodziliśmy do kilku piwiarni, nie do modnych kawiarni, natłoczonych turystami i rozmaitą zbieraniną, ale do piwiarni o nizkim suficie, dymem okopconych, gdzie widzieć można życie ludu.
Włościanie są typami o wiele ciekawszymi niż panowie. Ci ostatni są męcząco do siebie podobni. Tak mało indywidualności i charakteru spotyka się w wyższej klasie. Mowa ich, czyny, ubiór — jeden dla wszystkich.
My udajemy, że żyjemy, a właściwie życie nasze jest jakąś grą, której przepisów i regulaminu, zwyczajem uświęconego, przełamać nie możemy. Nienapisana książka wskazuje nam na każdym kroku, jak mamy postępować.
Dla tych, co stoją u stóp piramidy społecznej, śmiało krocząc po ziemi, natura nie jest ciekawem zjawiskiem, na który się z góry spogląda i bada, ale siłą żywotną, nakazującą posłuszeństwo.
Oni siłą ramion swych przedzierają się przez życie, nieraz staczając z niem walki i tak jak anioł walcząc z Jakóbem, życie zostawia swój ślad na ich postaciach.
Istnieje jeden typ pana, a spotyka się tysiące typów mężczyzn i kobiet.
Dlatego też z przyjemnością wchodzę tam, gdzie lud się zbiera, a unikam rozgłośnych kawiarni i cukierni. Muszę to wszystko tłomaczyć mym przyjaciołom, by zrozumieli (pobudki) przyczyny mego zamiłowania „do życia prostaków”, jak oni to nazywają.
Z kufelkiem piwa przed sobą i fajeczką w ustach patrzeć mogę godziny całe na to życie, kipiące w tych starych piwiarniach.
Ogorzały parobek ugaszcza swą dziewczynę ulubionym nektarem i dużą cebulą.
Jakże oni są szczęśliwi! Jak im wesoło! Jak śmieją się, krzyczą, śpiewają! Przy jednym stole czterech podżyłych wieśniaków gra w karty. Ile wyrazu w tych pomarszczonych twarzach! Jeden jest żywy, gwałtowny. Jak ruchliwe są jego oczy! Każdą myśl wyczytać możesz z twarzy. Wiesz kiedy rzuci króla z okrzykiem tryumfu! Sąsiad jego spokojny, powolny, pewnym jest siebie. Patrzysz na grę i czekasz, kiedy ogłosi wygranę, gdyż pewny jesteś, że ma dobre karty. Zwycięztwo napisane jest na jego twarzy. Nie! przegrywa! Wszyscy zwracają się ku niemu ze zdziwieniem.
On się śmieje. — Z tym człowiekiem sprawa niełatwa, myśli jego głęboko są ukryte!
Tam jakaś stara wiedźma krzyczy, by jej podano kiełbaski parowe, a gdy już je dostała, gniew jej wzrastać się zdaje. Łaje wszystkich wokoło z takim wyrazem twarzy, że dusza na ramieniu siedzi z przestrachu. Mały piesek siada obok i piszczeć zaczyna. Z tą samą wściekłą nienawiścią dla wszystkiego, co żyje, karmi go kiełbaską i patrzy na niego tak, że gdyby nie był psem, z pewnością dostałby niestrawności.
W kącie otyła baba gada nieustannie do uroczyście wyglądającego mężczyzny; on milczy i pije jak smok. Widocznie znosi tę paplaninę tylko dlatego, że pije. Przywiódł ją tu, chcąc ją uraczyć. Niechże sobie mówi, ile chce! Boże, jak ona mówić może! Mówi bez ruchu, bez zmiany głosu, słowa płyną, płyną, jak rzeka.
Ze stukiem trzewików wpadło czterech rozochoconych rzemieślników; siedli na stole i krzyczą o piwo.
Obejmuje jeden z nich ramieniem posługującą pannę i krzyczą, śmieją się, śpiewają. Prawie wszyscy młodzi śmieją się, a starzy gadają, wspominając minione lata.
Jaki to model dla malarza każda taka poorana zmarszczkami twarz; gdybyż on zdołał wyrazić i oddać te tragedye, czy komedye, które życie wypisało na tej zwiędłej skórze! Smutki i radości, nadzieje i troski dziecinne, usiłowania ku lepszemu, egoizm i wielkie zaparcie się, dopomogły do wymodelowania tych pomarszczonych fizyognomii. Śmieje się, chytrość i dobroć zarysowują się wokoło zapadłych oczu.
Chciwość wyrażają te bezkrwiste wargi, nieraz może cierpliwym heroizmem zwarte.




Niedziela, 25-y (dalszy ciąg).
Jemy obiad. — Dziwne danie. — „Opanowywa mnie smutek.” — Niemieckie cygaro. — Najpiękniejsza w Europie zapałka. — „Jak łatwo przyjaciołom trzymać się oddzielnie” szczególnie w takiem miejscu, jak monachijska stacya kolejowa. — Ofiara losu. — Wierny Bradshaw. — Wśród gór. — Książę i żebrak. — Tegoczesny romans. — Przybycie do Oberau. — Mądrzy i głupi pielgrzymi. — Ciekawa jazda. — Ettal i jego klasztor. — Osiągamy cel naszej pielgrzymki.

O pierwszej weszliśmy do restauracyi na obiad.
Niemcy jadają zwykle o dwunastej i to porządnie.
W hotelach zaś, w czasie sezonu, table d’hote naznaczony jest na szóstą, lub siódmą; uwzględniono tutaj przyzwyczajenia przejeżdżających cudzoziemców.
Wspominam o obiedzie nie dlatego, ażeby ta wiadomość miała bardzo podniecić czytelnika, ale dlatego, że chcę ostrzedz moich ziomków, by się nie dali skusić na ser Liptauer.
Wogóle lubię sery i zawsze chętnie probuję nowe gatunki; to też gdy w jadłospisie, w rubryce serów, znalazłem: „Liptauer garnirt,” to jest ser, o którym nigdy nie słyszałem, więc naturalnie postanowiłem go skosztować. Nie pięknie wyglądał, jakoś niezdrowo, smutno. Więcej przypominał kit niż ser. Smakował nawet jak kit, przynajmniej tak sobie wyobrażam. Do dziś dnia nie jestem pewny, czy to nie był rzeczywiście kit.
Ciekawszym jeszcze od samego sera — był jego garnirunek. Naokoło talerza ułożono jakieś kawałki, których nigdy przedtem przy żadnym obiedzie nie widziałem i nie pragnę więcej widzieć.
Była tam mała górka rozgniecionego grochu, trzy, czy cztery nadzwyczaj małe kartofelki, a może to były na miękko ugotowane orzechy, trochę ziarnek jakichś, jakaś bardzo młodo wyglądająca rybka i trochę czerwonej farby. Całość tworzyła miniaturowy obiad.
Do czego miała służyć ta czerwona farba, nie mogłem zrozumieć. B. przypuszczał, że przygotowana była dla samobójców. Twierdził, że gość po zjedzeniu tego wszystkiego musiał zapragnąć śmierci, więc właściciel restauracyi, wiedząc o tem, pomyślał o dostarczeniu mu środka, by mógł łatwym sposobem położyć koniec swoim utrapieniom.
Gdym połknął pierwszy kawałeczek, postanowiłem, że więcej jeść nie będę, ale przyszło mi na myśl, że szkoda, bo i tak już zapłacić będę musiał, a zresztą, może się w końcu rozsmakuję. Trzeba bowiem nabrać gustu do najsmaczniejszych nawet rzeczy na świecie. Pamiętam przecież, że kiedyś nie lubiłem piwa.
Pomieszałem więc na talerzu wszystko razem, z czego zrobiła się jakaś sałata i łyżką jeść zacząłem.
Bardziej nieprzyjemnego dania nie jadłem nigdy w życiu.
Zrobiło mi się po obiedzie ogromnie smutno.
Wszystko, co kiedykolwiek w mem życiu złego zrobiłem, stanęło mi teraz w pamięci. (Niemała była liczba tych złych czynów). Przypomniałem sobie wszystkie zawody i niepowodzenia, wszystkie niesprawiedliwości, jakich w ciągu życia doznałem, wszystkie nieprzyjemności przebyte. Wspomniałem sobie o zmarłych osobach, których już więcej nigdy nie ujrzę, o pannach, w których się kochałem, a one za innych powychodziły.
Przemyślałem o naszej tu na ziemi egzystencyi, tak pełnej fałszu, trosk i kłopotów.
Jak nierozsądną wydawała mi się podróż nasza! poco włóczyć się po Europie? Cóż to za przyjemność siedzieć w dusznych wagonach i cierpieć niewygody w hotelach? B. był w nastroju wesołym i dowcipkującym, gdyśmy przechadzali się po obiedzie ulicą Maksymiliana, ale po kilku minutach rozmowy ze mną z przyjemnością zauważyłem, że stawał się coraz smutniejszym. On nie jest w gruncie złym, tylko bezmyślnym.
B. kupił dwa cygara i jedno mnie ofiarował. Nie miałem ochoty do palenia, wydawało mi się ono w tej chwili tylko stratą czasu i pieniędzy. Rzekłem do B:
— Za parę lat, a może zanim ten miesiąc upłynie, leżeć będziemy w cichym grobie i służyć za pokarm robakom. Jakąż korzyść odniesiemy wtedy z wypalenia dzisiaj tego cygara?
B. odparł na to:
— Ja odniosę korzyść natychmiastową: gdy zatkniesz sobie usta cygarem, nie będziesz mógł prowadzić dalej tak miłej rozmowy. Zapal proszę ze względu na mnie!
Dla zrobienia mu przyjemności, zapaliłem.
Nie podobają mi się niemieckie cygara. B. twierdzi, że gdy się wie, że tylko grosz kosztuje, narzekać nie można, ale przecież są i drogie, również niesmaczne, więc narzekać można.
Mnie się zdaje, że te cygara dobrze wygotowane mogłyby służyć za jarzynę; ale jako materyał do palenia nie warte są tej zapałki, która je zapala, szczególniej jeżeli ta zapałka jest wyrobu niemieckiego.
Niemiecka zapałka, to arcydzieło w swoim rodzaju.
Ma żółtą główkę, różowy lub zielony patyczek i ma najzupełniejsze prawo uważać się za najpiękniejszą zapałkę w Europie.
Wypaliliśmy w ciągu naszej po Niemczech podróży niejedno groszowe cygaro, a że jakoś trzymamy się dotąd, mamy dowód, że fizyczna nasza konstytucya należy do najsilniejszych.
Towarzystwa, przyjmujące asekuracje na życie, powinny wziąć za probierz zdrowia niemieckie cygara.
Pytanie:
— Jesteś pan i byłeś zawsze silnego zdrowia?
Odpowiedź.
— Paliłem niemieckie cygara i żyję.
Asekuracya przyjęta.
Około trzeciej wróciliśmy na stacyę i zaczęliśmy szukać naszego pociągu. Nie mogliśmy go znaleźć. Centralny dworzec monachijski, to olbrzymi budynek z prawdziwym labiryntem sal, korytarzy, przejść. Daleko łatwiej zgubić się tam, niż znaleźć to, czego się szuka.
To razem, to osobno, gubiliśmy się z B. dwadzieścia cztery razy. Przez jakie pół godziny nie robiliśmy nic innego, tylko przebiegaliśmy wzdłuż i wszerz gmach cały, szukając się wzajemnie. Spotkawszy się, wołaliśmy:
— Gdzie u licha siedziałeś? Szukałem cię wszędzie. Teraz przynajmniej trzymajmy się razem!
Ale nie upłynęło paru minut, a znów szukaliśmy się jak poprzednio.
Co w tem było najdziwniejszego, to to, żeśmy się zawsze spotykali przy drzwiach restauracyi trzeciej klasy.
W końcu uważaliśmy te drzwi za nasz „home” i z radosnem drżeniem witaliśmy błyszczącą zdala wskazówkę, gdyż wiedzieliśmy, że po męczącej wędrówce po rozmaitych poczekalniach, biurach, składach zgubionych rzeczy, składach lamp, tam wreszcie znajdziemy drogą nam a zbłąkaną istotę.
Gdy dłuższy czas nie mogliśmy do nich trafić, podchodziliśmy do jednego z woźnych, pytając:
— Przepraszam, czy może nam pan wskazać najbliższą drogę do drzwi restauracyi trzeciej klasy?
Nareszcie wybiła trzecia, a pociągu jeszcze nie było; zaczęliśmy się więc na seryo o niego niepokoić i prosiliśmy o wyjaśnienia.
— Pociąg do Ober-Ammergau o 3,10 — mówili. — O! wcale nam on teraz nie w głowie!
— Jakto! — zawołaliśmy oburzeni — ależ zbudźcie się na miłość Boską, toż przecie 3,5.
— Tak — odpowiedzieli — 3,5 po południu, a pociąg odchodzi o 3,10 — w nocy. Czyście panowie widzieli, że wydrukowano grubemi czcionkami? Wszystkie pociągi od szóstej wieczorem do szóstej rano grubo są wydrukowane, a dzienne pociągi cienko. Macie więc panowie dużo czasu. Radzę po kolacyi zabawić się jeszcze.
Zaczynam wierzyć, że jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy biorę do ręki książkę z rozkładem pociągów. Nie sądzę, by przyczyną tego była zwykła głupota, bo przecież od czasu do czasu znalazłaby się chwila taka, że omyłkibym nie popełnił.
Nie, to nic innego tylko przeznaczenie!
Jeżeli z czterdziestu pociągów jeden idzie tylko w „sobotę,” to ja z pewnością zechcę nim jechać w piątek.
To znów w sobotę zrywam się o szóstej, połykam śniadanie i lecę na powrotny pociąg, idący każdego innego dnia, tylko nie w sobotę!
W dniach feryj bankowych zapominam o nich, wysiaduję godziny całe na platformie, wśród niemożliwych przeciągów i czekam na pociągi, które w dnie te nie kursują. Na domiar mego nieszczęścia, jestem nieszczęsnym posiadaczem piekielnego rozkładu pociągów „Bradshaw sierpień 1899 r.” i w żaden sposób pozbyć się go nie mogę. Każdego pierwszego miesiąca kupuję nową książeczkę i przynoszę do domu, nazajutrz już znika i pozostaje mi zawsze ten piekielny rozkład z 1899 r.
Przez parę lat próbowałem wszelkiemi sposobami pozbyć się go, ale on nie chce mnie opuścić. Wyrzucałem przez okno, spadał na głowy przechodzących, a ci ludzie podnosili go, wygładzali starannie i odnosili do domu, a członkowie mej rodziny — „przyjaciółmi” zwą się sami — ludzie z krwi mojej i ciała — dziękowali i przyjmowali napowrót! Darłem w drobne kawałki, wyrzucałem do ogrodu, a ludzie, czy pojmujecie, ludzie, co nie przyszyliby guzika do mej koszuli, choćby mnie to od waryacyi uratować mogło — zebrali kawełeczki, starannie pokleili, nadali książce wygląd jakby nowy i położyli ją w mym gabinecie. Ten rozkład pociągów obdarzony był wieczną młodością. Inne — po tygodniu znajdowały się w rozpaczliwym stanie, a ten wyglądał tak świeżo i czysto, jak w pierwszym dniu, gdym się skusił go nabyć. I nie może ci przyjść na myśl, że to nie jest najświeższy Bradshaw.
Ta książka jest moją zgubą, paczy mój charakter, doprowadza mnie do pijaństwa i hazardu. Nieustannie zdarza mi się, że cztery godziny czekać muszę na jakiejś małej stacyi. Czytam wszystkie ogłoszenia, nareszcie wpadam we wściekłość, bęc do hotelu i gram w bilard z gospodarzem bez upamiętania!
Pragnę, by mi tę książkę włożono do trumny, pokażę ją aniołowi, który robi bilans grzechów, darowany mi będzie przynajmniej dwudziesty procent, gdy rzecz całą wyjaśnię. Pociąg, wychodzący do Oberammergau o 3,10 rano, był dla nas nieodpowiednim, przychodził za późno.
B. znalazł jakiś o 7,30, mogliśmy więc w nocy dojechać do wioski, jeżeli znajdziemy jakąś komunikacyę Oberau z najbliższą stacyą. Telegrafowaliśmy do agenta Cooka, będącego w Oberammergau (będąc u siebie, wzruszamy ramionami na takich jegomościów, co to łaskawie zajmują się podróżnymi, nie umiejącymi sobie poradzić), ale zauważyłem, że każdy z nas skwapliwie się do nich zwraca, jak tylko znajdzie się po za granicami swego kraju; telegrafowaliśmy więc do agenta, prosząc, by przysłał po nas powóz na stacyę, następnie wróciliśmy do hotelu i przespaliśmy chwile oczekiwania. To była cała podróż z Monachium do Oberau.
Przejeżdżaliśmy koło ślicznego jeziora Starnberg w chwili, gdy zachodzące słońce złociło wioseczki i wille, stojące na jego brzegach.
W tem to jeziorze, w pobliżu pańskiej rezydencji, jaką dla siebie zbudował, utopił się biedny Ludwik, król bawarski! Biedny król! Los dał mu wszystko, co może człowieka uczynić szczęśliwym, a szczęścia mu jednak nie dał.
Znałem niegdyś biednego szewca, mieszkającego w pobliżu Westminster Bridge. Los obdarzał go dziennie sześciu pensami, z których miał żyć i używać przyjemności; ale dał mu dar radowania się ze wszystkiego i to dawało mu humor na cały dzień. Jeden pens dostarczał mu tyle przyjemności, ile nie jeden za sto funtów nie mógłby jej nabyć. Nie czuł swej biedy, jak król Ludwik nie czuł swego bogactwa, cały dzień śmiał się, pracował — nie więcej niż mógł, jadł, pił i bawił się. Ostatni raz widziałem go w szpitalu, dokąd się dostał dzięki swej pasyi chodzenia za balustradą mostu. Pytałem, czy nie cierpi? — Tak — odparł — gdy myślę o tem. Biedny chłopiec! Umarł po trzech dniach, a jak mi mówiono, do ostatniej chwili nie stracił dobrego humoru. Krótko żył, ale to życie upłynęło mu mader wesoło.
Gdyby ten szewczyk i biedny Ludwik mogli dojść do porozumienia się z sobą i podzielić się tem, co mieli, jakie to szczęście byłoby dla nich obu, a szczególnie dla króla Ludwika! Nie topiłby się z pewnością, gdyż życie wydawałoby mu się zbyt pięknem.
Los jednak nie chciał tego; nie lubi on z życia robić paradoksu.
Jednemu wygrywa niebiańskie melodye, upewniwszy się naprzód, że jest głuchy, jak pień; dla drugiego wydobywa parę dźwięków ze złamanej piszczałki, a ten myśli, że to muzyka i tańczyć zaczyna.
W parę lat potem, w temże miejscu, gdzie król Ludwik oddał Bogu dar z życia uczyniony, para młodych głupich kochanków zakończyła swe zawody; widząc, że nie będą mogli połączyć się w tem życiu, połączyli się na tamtym świecie.
Historya ta, opisana w gazetach, doszła do uszu cudzoziemców, a brzmiała, jak stara legenda, nie zaś jak prozaiczny wypadek dziewiętnastego stulecia.
On był hrabią niemieckim, jeżeli sobie dobrze przypominam, i jak większość ich, niewiele miał pieniędzy, a ojciec jej, jak to ojcowie zawsze niechętnie patrzą na biednych zięciów, odmówił swego pozwolenia. Hrabia więc wyjechał za granicę, szukając fortuny. Nawet do Ameryki się udał, i tam mu się powodziło. W rok, czy dwa powrócił, stosunkowo bogaty, aby się przekonać, że przybył za późno.
Ukochana, upewniona o jego śmierci, zmuszona została do poślubienia jakiegoś bogatego człowieka.
W zwykłem życiu kochanoby się dalej, a mąż służyłby za parawanik i płacił za utrzymanie. Ale młoda para, czy zbyt niedorzeczna, czy głębiej czująca od wielu z nas, udała się na jezioro w noc burzliwą i komedyę życiową zamieniła na ponurą tragedyę.
Gdyśmy stracili z oczu spokojne wody Starnbergu, zanurzyliśmy się w cienie gór i powoli wspinać zaczęliśmy się po ich malowniczych stokach.
Mijaliśmy domki, odcinające się na ciemnem tle gór w blaskach księżyca, to ciemne, spokojne jeziorka, to znów pieniące się kaskady, białą wstęgą rysujące się w mrokach nocy.
Przejechaliśmy Murnau, małą mieścinę, gdzie niegdyś odbywały się także przedstawienia Męki Pańskiej.
Jeszcze przed kilku laty było ono najbliższą stacyą do Oberammergau. Była to nielada uciążliwa droga piesza przez górę Ettal do Ammergau, tak stroma, że jeden otyły pielgrzym umarł z wielkiego wysiłku.
Muskularni górale i brzuchaci obywatele drapali się na góry; konie mogły ciągnąć za nimi tylko puste wózki.
W każdym sezonie turyści znajdują nowe udoskonalenia, przez co trudy, a zarazem przyjemności podróży giną zupełnie. Przyjdzie czas, że taki turysta zostanie w domu zapakowany w watę z wypisaniem miejsca, dokąd się chce udać, i wyjęty z waty, gdy na miejsce przybędzie. Teraz kolej przewozi go do Oberau przez górę Ettal, a ztamtąd, względnie wygodną drogą górską, dojeżdża się do doliny Oberau.
Około północy pociąg wyrzucił nas na stacyi Oberau. Panował tam ruch większy, niż na zwykłych stacyach w godzinach południowych.
Tłum turystów i pielgrzymów napełniał mały hotelik zaimprowizowany, gdzie wszyscy się prześpią, a następnie dojadą do Oberammergau na 8-mą zrana, gdyż o tej godzinie rozpoczynało się przedstawienie.
Niektórzy najmowali za bajeczne ceny wózki, mające przyjechać po nich o 5-ej; a inni, nie mogąc już dostać wózków, postanowili iść piechotą i wydawali rozporządzenia zmęczonym kelnerom, by ich zbudzili o godz. 2 m. 30 i o kwadrans na 4-tą przykazywali, aby śniadanie było gotowe. (Ja nawet nie miałem pojęcia, że są takie godziny zrana!).
Na nas oczekiwał jakiś zacny gospodarz z rodzajem wózka cyrkowego, czy wanny pokojowej, ciągnionej przez parę koni. Po żywej utarczce na słowa między woźnicą a przynajmniej dwudziestoma podróżnymi, którzy, biorąc to za omnibus, gwałtem pakowali się do wnętrza — puściliśmy się w drogę.
Pięliśmy się coraz wyżej, coraz groźniejszemi wydawały się, światłem księżyca oblane góry, zimno z każdą chwilą stawało się dotkliwszem.
Po największej części jechaliśmy noga za nogą, ale gdy zdarzyła się sposobność urozmaicić podróż i wyciągniętym galopem zjeżdżać po nadzwyczaj stromej górze, woźnica wówczas koni nie żałował. W takich chwilach podróż rzeczywiście stawała się bardzo urozmaiconą i zapominaliśmy o całem zmęczeniu.
Im bardziej stromą była góra, tem naturalnie, mogliśmy jechać prędzej, a im była gorszą droga, tem konie z większym pośpiechem starały się ją przebyć.
W czasie tej podróży ja i B. rozkoszowaliśmy się bardzo złożonemi wrażeniami: zdawało nam się, że podrzucani jesteśmy na twardej, szlachetnej kołdrze, pełnej kantów i ostrych krawędzi. Nigdy nie przypuszczałem, że jedna rzecz może dostarczyć tyle wrażeń.
W połowie drogi przebyliśmy górę Ettal i wjechaliśmy do doliny Ammer. Wielka biała świątynia, otoczona małemi wioseczkami, wznosi się na szczycie góry i jest sławnem miejscem pielgrzymki pobożnych katolików.
Setki lat już temu któryś z królów bawarskich zbudował tu klasztor, aby pomieścić cudowny obraz Najświętszej Panienki, zesłany mu z nieba na pomoc, gdy w obcym kraju opadnięty był przez nieprzyjaciół i oddał się pod Jej opiekę. Może być, że mu pomogła i potężna armia i serce jego przyjaciół bawarskich, ale o takich rzeczach zwykle się zapomina.
Stary kościół i klasztor, który później stał się rodzajem szpitala dla niedołężnych królów, zniszczony został od pioruna sto pięćdziesiąt lat temu; cudowny obraz pozostał nietknięty i dotąd znajduje się w kościele, zbudowanym na ruinach tamtego.
Klasztor, w tym samym czasie odbudowany, służy dla celów praktyczniejszych, mieści się w nim bowiem browar.
Od Ettal droga jest stosunkowo równa; lekko trzęsąc się, przybyliśmy wkrótce do Oberammergau.
W kamiennych domach kwadratowych światła migały przez okna, to tu, to tam, a ciemne, dziwnie wyglądające postacie mijały się po ulicach, czyniąc przygotowania do wielkiej sprawy, mającej się rozpocząć o świcie.
Z hałasem jechaliśmy przez wieś, woźnica do każdego spotkanego człowieka krzyczał „dobranoc”, głosem, mogącym zbudzić umarłego, z zamachem zakręcił przynajmniej ze sześć razy, wjechał na grzędy kwiatów, przebył jakieś wrota i stanął u jakichś otwartych drzwi, zkąd płynęła struga światła i gdzie oczekiwały przystojne dziewczęta, córki gospodarza.
Zaprowadziły nas do dużego, dobrze umeblowanego pokoju, gdzie zastawioną była kolacya, złożona z cielęcych kotletów (w Niemczech, jak widzę, żywią się głównie cielęciną) i białego wina.
W zwyczajnych okolicznościach obawiałbym się, że taka kolacya usposobiłaby mnie prędzej do ruchu, niż do snu; ale dziś, czułem, że zjedzenie dwunastu niedopalonych cegieł nie przeszkodziłoby mi zasnąć w chwili złożenia głowy na poduszkę — to jest na to, co oni poduszeczką nazywają; bez wahania więc zabrałem się do jedzenia.
Po kolacyi gospodarz zaprowadził nas do sypialni, ozdobionej bardzo jaskrawemi rzeźbami pobożnemi obliczonemi na to przypuszczam, aby mąciły spokój nerwowej i wrażliwej osoby.
— Pamiętaj zbudzić nas o właściwej porze — rzekł do niego B. — Wcale nie mamy ochoty spać do 4-ej po południu i stracić przedstawienie, dla którego zrobiliśmy tyle drogi.
— O, nie bójcie się o to — odparł stary. — Gdybyście nawet chcieli, to zasnąć wam nie dadzą. Cała wieś zerwie się przed 5-tą, o 6-tej muzyka grać będzie pod tem oknem, armata w Kofel wystrzeli.
— O! słuchaj — przerwałem — nie myśl, że to dla mnie wystarczy. Żaden wrzask, muzyka, trzęsienie ziemi, eksplozya i wszystkie podobne rzeczy na nic się nie przydadzą. Ktoś musi wejść do pokoju, wynieść mnie z łóżka, usiąść na niem, abym znów do niego nie wlazł, i pilnować, abym nie zasnął na podłodze. Tak tylko można będzie coś ze mną poradzić. Nie mów mi tu o hałasach, armatach i muzyce, już widzę, że wróciłbym do Anglii, nie widząc przedstawienia. Ja chcę być obudzonym jutro, a nie do snu kołysanym.
B. przetłómaczył moje słowa gospodarzowi, a ten śmiał się i przysięgał na najświętsze słowo honoru, że sam przyjdzie i wyniesie nas z łóżek; a że wyglądał na silnego, energicznego człowieka, uspokoiłem się, życzyłem mu „dobrej nocy” i pośpieszyłem zdjąć buty, bo już zasypiałem.




Wtorek, 27-my.
Przyjemny ranek. — Co można powiedzieć o przedstawieniu Męki Pańskiej? — B. naucza. — Nadzwyczajny opis Oberammergau. — Przesadne opisy klimatu. — Przypuszczalnie nieprawdziwe sprawozdanie o tem, jakim sposobem zaczęto dawać te przedstawienia. — Poczciwa twarz. — Kulturalny chłopiec i ograniczeni jego krewni.

Leżę w łóżku, a raczej prawdę mówiąc, siedzę na zielonej atłasowej, koronkami przykrytej poduszce i piszę te notatki. Zielona atłasowa koronką pokryta pierzyna, leży obok na ziemi. Jest już około 11-ej.
B. siedzi też na łóżku i pali fajkę. Skończyliśmy właśnie śniadanie, i zgadnijcie, cośmy dostali? — kawę i bułeczki!
Dla uporządkowania tygodnia, z którego dniami połapać się nie możemy, postanowiliśmy pozostać w łóżku cały dzień, albo przynajmniej do wieczora.
Dwie damy angielskie zajmują sąsiedni pokój sypialny. Widocznie także postanowiły siedzieć cały dzień u siebie. Słyszymy, jak chodzą po pokoju i coś szepczą. Trwa to już blizko godzinę, najwidoczniej są czemś zaniepokojone.
Bardzo tu przyjemnie. Nadprogramowe przedstawienie dawane jest dziś dla osób, które się docisnąć pozawczoraj nie mogły; przez otwarte okna dochodzi do nas rytmiczny śpiew chóru.
Złagodzona odległością jęcząca kadencya tych bolesnych skarg, pomieszana z dźwiękami orkiestry, wpada nam w uszy z łagodnym smutkiem.
Pozawczoraj widzieliśmy przedstawienie i teraz o niem rozprawiamy. Tłómaczę B, jakie spotykam trudności, chcąc zdać sprawozdanie w moim dzienniku.
Mówię otwarcie, że nie wiem sam, co pisać.
On w milczeniu ćmi swą fajeczkę, nareszcie wyjmuje ją z ust i mówi:
— Czy to nie wszystko jedno, co o tem powiesz?
Ta myśl dodaje mi otuchy. Spada z mych ramion gniotący je ciężar odpowiedzialności. Bo czy nie wszystko jedno, co o tem powiem? Czy nie wszystko jedno, co każdy z nas mówi o czemkolwiek? Szczęściem dla każdego, nikt nie zwraca na to uwagi.
Te uwagi muszą być wielką pociechą dla wydawców i krytyków. Sumienny człowiek, istotnie czujący, że słowa jego mają znaczenie i wpływ, lękałby się mówić o czemkolwiek.
Ten tylko jest elokwentnym, pozytywnym, gwałtownym w wygłaszaniu zdań, kto doskonale wie, że jego słowa nic a nic nikogo nie obchodzą. Czy to kogo obejdzie, co ja powiem o przedstawieniu w Oberammergau? Nie.
A więc powiem, co mi się podoba.
Ale, co ja chcę powiedzieć? Co mogę powiedzieć, wszak już wszystko było daleko lepiej powiedziane?
Autor musi zawsze udawać, że myśli, iż inni lepiej od niego piszą. Rozumie się, że on tego nie myśli, ale to zawsze ładnie wygląda.
Co mogę powiedzieć, o czemby czytelnicy nie wiedzieli? To bardzo łatwo pisać o niczem, jak dotąd.
Ale gdy ma się pisać o czemś, wówczas wobec ogromu zadania chciałoby się być uczciwą siostrą, dobrze spełniającą swe obowiązki, lub koniem, a nie autorem.
B. znów przemówił:
— Dlaczego nie zaczniesz od opisu Oberammergau?
Odparłem, że już tyle razy to opisywano, a on rzekł:
— Wszak tak samo opisywano i inne miejsca, a jednak ludzie nie przestają powtarzać i widocznie znajdują amatorów do czytania.
Powiedz, że wioska ze swym pięknym kościołem rozsiadła się pośrodku doliny i otoczona jest górami, między któremi szczyt Kofel, krzyżem zakończony, stoi, jak ponura, silna strażnica, chroniąca starożytny spokój doliny od dźwięków i zgrzytów, płynących ze świata zewnętrznego.
Opisz, że kwadratowe, biało bielone domki, otaczają drewniane rzeźbione werandy i balkony, gdzie w chłodku wieczornym zasiadają włościanie, palą długie fajki bawarskie i gawędzą o bydle, o polityce i o przedstawieniach Męki Pańskiej; że na każdym domku wymalowani są jaskrawemi barwami święci, dziewice i tym podobni dobrzy ludzie, z którymi deszcz obszedł się niemiłosiernie, tak, że beznogi anioł z jednej strony drogi patrzy na pozbawioną głowy Madonnę po drugiej stronie, a na rogu jakiś nieszczęsny święty, bardziej skrzywdzony powietrzem, niż byłby pobytem w piekle ogołocony ze wszystkiego, co mógłby swojem nazwać, za wyjątkiem połowy głowy i pary nadmiernie dużych nóg.
Wytłómacz, że domy numerowane są, stosownie do epoki, kiedy zostały wybudowane, tak, że numer szesnasty znajduje się obok czterdziestego siódmego, a niema numeru pierwszego, gdyż został zwalony. Opowiedz, jak ludzie trudniej kombinujący, dowiedziawszy się, że mają mieszkać pod pięćdziesiątym trzecim numerem, chodzą i chodzą około pięćdziesiątego drugiego, kierowani dość rozsądną myślą, że ich numer musi być obok, chociaż rzeczywiście znajduje się on o pół mili, na drugim końcu wioski. Bywały wypadki, że po kilku dniach takiego krążenia znajdowano tych nieszczęśliwych na progu numeru osiemnastego, śpiewających patetycznym głosem urywki dziecinnych piosenek i usiłujących wpleść palce u nóg w matę leżącą na ziemi.
Musiano, pomimo ich krzyków, zabrać ich z domu do Monachium, gdzie ukończyli smutny swój żywot.
Powiedz coś o pogodzie. Ludzie, dłużej tu mieszkający, mówili mi, że na cztery dni — przez trzy deszcz pada w Oberammergau, a czwartego dnia dlatego deszcz nie pada, że każdy czwarty dzień przeznaczony jest na ulewę. Mówiono mi także, że gdy deszcz leje we wsi, naokoło cudne słońce świeci i że wieśniacy, gdy zacznie im lać się woda na głowę po przez dach, porywają dzieci i biegną na najbliższe pole, gdzie siedzą i czekają na przejście ulewy.
— I ty wierzysz tym osobom, które ci takie rzeczy opowiadały? — spytałem.
Osobiście nie — odparł. — Przypuszczam, że oni przesadzali wobec mnie, gdyż wyglądam młodo i niewinnie, ale niema wątpliwości, że jest coś prawdy w tem opowiadaniu. Ja sam wśród ulewnego deszczu wyjechałem z Oberammergau, a ujrzałem niebo bez chmur po drugiej stronie Kofel.
— Prócz tego — mówił dalej — możesz rozpisać się o ciężkiem życiu chłopów bawarskich. Jak on i ona chodzą boso i z odkrytą głową w czasie największej ulewy.
Jak w czasie przedstawienia Męki Pańskiej, grają, śpiewają i stoją godziny całe na otwartej scenie, nie zwracając najmniejszej uwagi na ulewę, przenikającą ich do nitki i tworzącą duże kałuże na ziemi; publiczność na tańszych siedząc miejscach, dachem niezabezpieczonych, z równym stoicyzmem znosi ulewę, patrzy na przedstawienie i nie myśli nawet o otworzeniu parasoli, a jeżeli kiedy zdecyduje się na krok tak śmiały, to zostanie do porządku doprowadzona kijami siedzących z tyłu.
B. umilkł, by zapalić nową fajkę, a ja słyszę, że dwie nasze sąsiadki niepokoją się coraz więcej i szepczą nieustannie. Zdaje mi się, że podsłuchują pod drzwiami (z naszego pokoju jest wejście do ich pokoju); doprawdy, chciałbym, żeby się położyły do łóżek, lub też wyszły sobie. Męczą mnie.
— A cóż więcej powiem, gdy skończę z tym wszystkiem? — spytałem, gdy B. zabrał się znów do cmokania fajeczki.
— No, potem możesz podać historyę tych przedstawień.
— Przecie tylu ludzi opisywało już to — protestowałem znowu.
— Tem lepiej dla ciebie — odparł. — Słysząc od innych zupełnie tę samą historyę, publiczność będzie skłonna uwierzyć w twoje opowiadanie.
Powiedz, że w czasie trzydziestoletniej wojny straszna klęska w postaci morowego powietrza (tak, jakby rozmaite armie, włóczące się po kraju, bijące się nie wiadomo o co i żyjące kosztem kraju, nie były dostateczną klęską) spadła na Bawaryę, wyludniając miasta i osady.
Z góralskich wiosek jedna tylko Oberammergau, dzięki nadzwyczaj surowej kwarantannie, zdołała wstrzymać w odwodzie strasznego wroga. Żywej duszy nie wolno było wyjść, ani wejść do wioski.
Pewnej ciemnej nocy Kacper Szuchler, mieszkaniec Oberammergau, będący na robocie w zarazą dotkniętej wiosce Eszenloche przepełzł na brzuchu obok drzemiących strażników, dostał się do domu i ucieszył wzrok dawno niewidzianej żony i dzieci.
Był to czyn wielkiego samolubstwa, on i cała wioska drogo za to zapłaciła. Trzy dni upłynęły od zjawienia się jego w domu, a z całej rodziny pozostały tylko trupy, a zaraza szerzyła się tak szybko w całej dolinie, iż zdawało się, że nic jej wstrzymać nie zdoła.
Gdy ludzkie środki zawodzą, czujemy, że należy dać niebu okazyę do popisania się. Dobrzy ludzie, zamieszkujący dolinę Ammer, uczynili śluby, że jeżeli morowa zaraza zostawi ich w spokoju, za dziesięć lat będą dawali przedstawienia Męki Pańskiej.
Widocznie potęgom niebieskim podobała się odrazu ta obietnica. Morowa zaraza wygasła jakby różdżką czarodziejską tknięta, i odtąd co dziesięć lat mieszkańcy Oberammergau dotrzymują obietnicy i dają przedstawienia Męki Pańskiej.
Aż do dziś dnia uważają oni to za praktykę religijną.
Przed zaczęciem przedstawienia wszyscy aktorowie zbierają się na scenie wokoło duchownego i klęcząc, modlą się o błogosławieństwo dla mającej rozpocząć się pracy.
Dochody z przedstawień, po wypłaceniu gaży aktorom, która zaledwie wynagradza im czas stracony — rzeźbiarz Maier, przedstawiający Chrystusa, dostaje tylko koło pięćdziesięciu funtów za wszystkie trzydzieści przedstawień, danych w ciągu sezonu, nie mówiąc nic o zimowych próbach — składane są osobno na korzyść całej gminy, większa zaś część idzie na korzyść kościoła.
Zacząwszy od burmistrza do pastuszka, od Maryi i Jezusa do ostatniego biedaka, wszyscy pracują nie dla zysku, lecz z miłości ku religii. Każdy czuje, że pcha naprzód sprawę chrześcijaństwa.
— A! mogę jeszcze wspomnieć — zawołałem — o zasłużonym wielkim Daisenbergerze, tym dobrodusznym a światłym księdzu, „ojcu doliny”, spoczywającym obecnie w grobie, wśród dzieci, które tak ukochał. To on przerobił burleskę, nie posiadającą żadnej artystycznej formy, w nastrojowy dramat — na który patrzyliśmy pozawczoraj. Ot! nad łóżkiem wisi jego portret. Jakaż to poczciwa, dobra twarz.
Jak to przyjemnie natknąć się od czasu do czasu na twarz podobną! Nie jest to fizyognomia świętych, rzeźbionych na marmurowych grobach, lecz twarz ludzka, ze śladami burz życiowych, wyrytych na niej, a wyraz na niej wypiętnowało nie patrzenie w gwiazdy, lecz spoglądanie z miłością i pobłażliwością na otaczające życie ludzkie.
— Tak — przyznał B. — możesz to powiedzieć, jeżeli chcesz. Nie zaszkodzi. A dalej możesz mówić o grze samej i o własnych wrażeniach. Nie obawiaj się, że będą głupie, nie. Tam lepiej, głupie uwagi są najczęściej bardziej interesujące, niż mądre.
— Ale na co się to wszystko przyda? — broniłem się jeszcze. — Najmniejszy żak wie już dziś o przedstawieniach w Oberammergau.
— A cóż cię to obchodzić może? — odparł B. — Nie piszesz dla kulturalnych żaków. Piszesz dla zwyczajnych mężczyzn i kobiet. Ci będą zadowoleni z posiadania wiadomości o tym przedmiocie, a gdy uczniowie przyjadą na święta do domu, rodzice ich będą mogli rozmawiać z synami, nie zdradzając swego ograniczenia.
— No, a teraz — dodał — powiedz, co ty sam myślisz o tych przedstawieniach?
Po chwili namysłu — odparłem.
— Ja myślę, że sztuka z ośmnastu aktów i czterdziestu scen złożona, zaczynająca się o ósmej rano i z małemi przerwami trwająca do szóstej wieczór — jest za długa.
Ja sądzę, że sztuka powinna być obciętą. Jedna trzecia sztuki jest wzruszającą i podnosi ducha — ale reszta nudna.
— Masz zupełną racyę — odparł B. — ale musimy pamiętać, że celem tego przedstawienia nie jest zabawa, lecz że jest ono praktyką religijną. Krytykować i mówić, że jakaś część jest interesującą, to jak gdyby się powiedziało, że połowa Biblii może być wykreśloną.




Wtorek, 27-go. (Dalszy ciąg).
Jeszcze rozmawiamy. — Argument. — Historya, co świat przerobiła.

— A z religijnego punktu widzenia nie masz nic przeciw tym przedstawieniom?
— Nie — odparłem — i przypuszczam, że żaden wierzący chrześcijanin nic przeciw temu mieć nie może.
Niektórzy twierdzą, że chrześcijaństwo powinno być traktowane jak święta tajemnica, ale to nie jest zgodne z zadaniem chrześcjanizmu. Sam Chrystus rozerwał zasłonę w świątyni i religię szerzył po ulicach i rynkach świata. Chrystus należał do ludu, z ludem żył i umarł zwykłą śmiercią. Chrystyanizm zapuścił korzenie właśnie w sam grunt codziennego życia. Jego siła leży w prostocie, rozszerzył się po świecie całym, gdyż przemawiał więcej do serc, niż do umysłów ludzkich. Jeżeli ma żyć i wzrastać, to należy mu pomagać środkami używanemi przez tych chłopów w Oberammergau, a nie uczonemi dyskusyami ludzi kulturalnych.
Tłum, siedzący obok nas w teatrze, widział Chrystusa z Nazaret bliżej, niżby mi go wskazać mogła najbardziej natchniona książka, lub najwymowniejsze słowo! Widzieli smutek jego oblicza. Słyszeli głos jego głęboki, mówiący do nich. Widzieli go w chwili tryumfu, gdy jechał wązkiemi uliczkami Jerozolimy otoczony tłumem, który wymachiwał palmowemi liśćmi i głośno krzyczał: „Hosanna!”
W jak proste ramki ujętą jest ta chwila tryumfu! Biednie ubrany, blady człowiek, na grzbiecie małego szarego osiołka, przejeżdża powoli natłoczonemi ulicami. Obok niego gromadka prostaków, nędznie ubranych, a za nimi tłum, wrzeszczący, krzyczący, jak to zwykle czyni tłum we wszystkich krajach, szczekający jak psy, jedynie dlatego, że wszyscy krzyczą, wrzeszczą, szczekają, a jednak, była to chwila największego tryumfu, jaki odniósł w ciągu swego na ziemi pobytu.
Widzieli Go gniewnego i wzburzonego, gdy wyrzucał handlarzy z kościoła. Widzieli, jak ten temu, co niedawno szedł za Nim krzycząc — Hosannah! usunął się, by wrzeszczeć z nieprzyjacioły Jego.
Widzieli kapłanów w białych szatach, w towarzystwie rabinów, doktorów i uczonych kraju tego, siedzących w sklepionych salach Sanhedrynu i radzących nad Jego zgubą.
Widzieli, jak On jadł wieczerzę z uczniami swymi w domu Symeona.
Widzieli, jak biedna a miłująca Marya Magdalena nacierała nogi Jego kosztowną oliwą, która mogła być sprzedaną za dobre pieniądze, rozdane między biednych i „nas”.
Judasz tak dbał o biednych, iż pragnął, by wszyscy ludzie ostatnią koszulę oddawali dla nich „i dla nas”.
Mnie się zdaje, że jeszcze w naszem stuleciu rozlegają się głosy Judaszowe, karcące wszelki zbytek, błagające o datki dla biednych „i dla nas”.
Patrzyli na scenę pożegnania Maryi i Jezusa w Betanii, i wiele dni upłynie, zanim ta scena wyjdzie im z pamięci i z serc! Scena ta wskazuje całą głębię tragedyi. Jezus idzie na bóle i śmierć do Jerozolimy. Marya instynktem odgaduje to i błaga, by został.
Biedna Marja! Dla innych On jest Chrystusem, Zbawcą ludzkości, spełniającym swą wielką misyę odkupienia świata. Dla kochającej Maryi Matki On jest synem, którego własną piersią wykarmiła, do snu kołysała, do serca tuliła, którego głosik był słodką muzyką w biednym domku Betanii. On jest jej chłopcem, jej dzieckiem, chce Go otoczyć kochającemi ramionami i bronić przed światem całym, piekłem nawet!
W żadnym dramacie nie widziałem podobnie wzruszającej sceny. Nigdy głos aktorki (a widziałem najświetniejsze z żyjących) nie targnął mem sercem tak, jak głos tej Róży Lang, córki burmistrza. Nie był to głos jednej kobiety, ale głos wszystkich matek świata.
Oliwer Wendell Holmes w swym: „Autocrat of the Breakfast Table” wyznaje, że był dwukrotnie oczarowanym przez dwa kobiece głosy i dodaje, że one należały do niemieckich kobiet. Nie dziwię się temu. Jestem pewny, że jeżeli mężczyzna zakocha się w głosie, to z pewnością, gdy zada sobie trud zbadania, zkąd on wychodzi, przekona się, że śpiewa prosta niemiecka kobieta. Nigdy nie słyszałem słodszej muzyki nad tę, co wypływa z ust niemieckich dziewcząt, gdy mówić zaczynają.
Gdy siedząc w teatrze, słyszałem głosy tych kobiet, wysyłających pod sklepienie Niebios swe bolesne skargi, wprawiające w drżenie tysiące serc, zdawało mi się, że istotnie słyszę głos „matki świata”, głos natury!
Widzieli Go nieraz na obrazku, siedzącego z uczniami po raz ostatni przy wieczerzy.
A nie była to martwa, bez ruchu figura, w pozie konwencyonalnej, lecz żywy człowiek, towarzysz tych, co, wbrew całemu światu, uwierzyli w Niego i dzielili los Jego. On z nimi rozmawiał po raz ostatni i pocieszał ich.
Słyszeli, jak błogosławił chleb i wino.
Patrzyli na Jego cierpienia w Ogrodach Getsemani, jak odsuwał od siebie kielich goryczy. Widzieli, jak fałszywy przyjaciel Judasz — zdradził go pocałunkiem.
Biedny Judasz! On kochał Jezusa tak, jak i inni. Jedynie bojaźń nędzy skłoniła go do zdradzenia Mistrza! Był tak biedny, tak bardzo potrzebował pieniędzy!
Krzyczymy ze zgrozy, myśląc o Judaszu. Lepiej módlmy się, byśmy się nigdy nie dali skusić do złego czynu dla miłości kilku sztuk srebra: Bojaźń przed nędzą robi i robić będzie zawsze łotrów z ludzi. Chcielibyśmy pozostać szlachetnymi, uczciwymi, sprawiedliwymi, ale wobec tak ciężkich czasów trudno oprzeć się pokusie! Łatwo jest być szlachetnym i dobrym, mając pięć tysięcy funtów rocznie, a daleko trudniej — mając tylko pięć.
Gdyby Judasz był człowiekiem zamożnym, to prawdopodobnie byłby dziś świętym Judaszem, a nie przeklętym. On nie był złym. Miał tylko wadę, wytwarzającą na świecie całym różnicę między świętym a łotrem — był tchórzem, obawiał się nędzy.
Widzieli, jak blady i cichy, ciągniony był przed kapłanów i rządcę Rzymu, a lud, co dawniej krzyczał: „Hosanna”, teraz wrzeszczał: „Ukrzyżuj go! ukrzyżuj!” Widzieli, jak krew spływała z pod cierniowej korony, a gdy upadał pod ciężarem krzyża, lud szedł za nim i wył. Widzieli, jak kobieta ścierała krwawy pot z jego twarzy. Widzieli to długie, nieme spojrzenie, jakie Syn z Matką zamienił, idąc wązką ulicą, przez którą niedawno przejeżdżał w tryumfie. Słyszeli ciche łkania Matki, gdy odeszła wsparta na Maryi Magdalenie. Widzieli, jak wisiał przybity na krzyżu, między dwoma łotrami, a krew wylewała się z boku Jego. Słyszeli ostatni krzyk do Boga zwrócony.
Widzieli jak zmartwychwstał, odnosząc tryumf nad śmiercią!
Mało wierzący chrześcijanie w tem obszernem audytoryum musieli wyjść z tego przedstawienia ze wzmocnioną wiarą i miłością. Bóg dla ich miłości stał się człowiekiem, cierpiał i umarł jak człowiek.
Człowiek o potężnej imaginacyi nie potrzebuje nawet akcyi i mimiki, chociaż jest ona doskonałą, by odtworzyć sobie w całej grozie wielką tragedyę, rozgrywającą się na górze Kalwaryi tyle wieków temu.
Kulturalny człowiek nie potrzebuje dla wzbudzenia i utrzymania w sobie wiary rozmyślać o cierpieniach ludzkości.
Ale takich ludzi jest mało, a chłopi w Oberammergau, tak jak i Mistrz, pracują nie dla ludzi uczonych, lecz dla prostaczków.
Niewierzący wychodzi z przedstawienia z nawałem myśli w głowie: rozumie teraz, w czem leży tajemnicza siła chrześcjanizmu; dlaczego ze wszystkich wiar, które natura wpoiła w swe dzieci, by im były pomocą w potrzebie, zaspokoiły głód duszy, wiara zrodzona nad morzem galilejskiem sięgnęła do najdalszych krańców świata i przeniknęła najgłębiej w życie ludzkie. Nie doktrynami, nawet nie obietnicami Chrystus zniewolił sobie serca ludzi, lecz historyą życia swego.





Wtorek   (Dalszy ciąg).
Rozprawiamy o przedstawieniu. — Cudowny okaz rękodzielniczy. — Rodzina Adama. — Żyjące grupy. — Główni aktorowie. — Dobry człowiek, lecz zły Judasz. — Alarm.

— A cóż myślisz o samej grze? — spytał B.
— O! co do tego — odparłem — myślę to, co każdy myśleć musi: jest ona cudowną.
Najlepsi reżyserowie, znający doskonale wszystkie teatralne sztuczki, nie umieją urządzić z ludzi zrodzonych w atmosferze teatralnej nic innego nad tłum, przypominający gromadę niesfornych biedaków, oczekujących na darmową porcyę.
W Oberammergau kilku księży i właścicieli domów, którzy zapewne w murach teatralnych nigdy nie byli, mając do czynienia z chłopami, którzy wprost od pracy wzięli się do grania, stworzyli tłumy, wrzeszczące gromady i pełne godności zgromadzenia, tak naturalne i prawdziwe, tak realistyczne i oryginalne, że chciałbyś skoczyć na scenę i uściskać ich.
Składają oni dowody, że praca i wysiłki zastąpić mogą wprawę techniczną. Nawet posługacz teatru w Ober-Ammergau nie myśli o tem, by jak najprędzej wyjść i wypić kufel piwa, ale zrobiłby wszystko dla większego powodzenia dramatu.
Zgrupowania tworzą tak piękne obrazy, iż wątpię, czy można stworzyć coś lepszego. Obraz, pokazujący nam Adama i Ewę po wygnaniu z Raju, jest niezrównany. Ojciec Adam, ogorzały i muskularny, w skóry odziany, ciężko pracuje i pot kroplisty ściera z czoła. Ewa, piękna i szczęśliwa, choć przypuszczalnie być nią nie mogła — siedzi i przędzie, patrząc na bawiące się dzieci. Chór, stojący po obu stronach sceny, wyjaśnia nam, że takiem było nędzne życie ludzi po spełnieniu grzechu, ale mnie się zdawało, że rodzina Adama bardzo była szczęśliwa, a nawet musiało być jej lepiej teraz, gdy razem pracowali, niż w Raju, gdzie nic nie robili, tylko rozmawiali.
W obrazie, przedstawiającym powrót wysłańców do ziemi Kanaan, tłum, z pięciuset osób złożony, z kobiet, mężczyzn i dzieci, grupuje się efektownie. Tło obrazu stanowią ludzie, niosący na ramionach winne grona, które z ziemi obiecanej przynieśli. Podobno widok tych gron zadziwił dzieci Izraela. Nie dziwię się temu.
Scena przybycia Chrystusa do Jerozolimy w otoczeniu radosnych tłumów jest cudownym wyrazem życia i ruchu; takąż samą jest scena, przedstawiająca Jego ostatnią podróż na górę Kalwaryi. Zdaje się, że cała Jerozolima wybiegła, by patrzeć na Niego, drwiąc i śmiejąc się, niektóre tylko twarze są smutne. Ulice natłoczone ludem, włócznie żołdaków rzymskich utrzymują go w porządku.
Cisną się na stopnie i balkony domów, wskakują sobie na ramiona, by lepiej widzieć. Zaczepiają kapłanów, rzucając nieprzystojne żarciki. Mężczyźni, kobiety, dzieci grają na scenie i chociaż każdy za siebie pracuje, tworzą doskonałą harmonię z całością.
Główni aktorowie, przedstawiający Chrystusa, Arcykapłana, Najświętszą Pannę, Piłata, Jana, Piotra i Magdalenę, zasługują na najwyższe pochwały. Chociaż to tylko chłopi.
— Znów te dwie baby podsłuchują pod naszemi drzwiami! — krzyknęłem, przerywając opowiadanie i przysłuchując się szmerom, dochodzącym z sąsiedniego pokoju.
— Niechże one zejdą na dół, do dyabła; czuję się zupełnie zdenerwowanym!
— Dajże pokój! — uspakajał B. — To są dwie staruszki, spotkałem je wczoraj na schodach. Wcale niebezpiecznie nie wyglądają.
— To mnie nie uspakaja — odparłem. — Jesteśmy tu zupełnie sami, wiesz? Wszyscy udali się do teatru. Żałuję, że nie mamy z sobą psa.
B. uspakaja mnie nareszcie, więc mówię dalej:
— Chociaż tylko chłopi — powtarzam — przedstawiają oni największe postacie z historyi świata, z taką godnością i wzniosłością, iż zupełnie postaciom tym nie ubliżają. Jest jakaś wrodzona szlachetność w tych góralach.
Tylko postać Judasza źle była oddaną, gdyż ten, co go przedstawiał, nie miał widocznie najmniejszego pojęcia, jak postępuje zły człowiek. Jego usiłowania do oddania charakteru łotra irytowały mnie formalnie. Może to wygląda na zarozumiałość, ale jestem przekonany, że z większą prawdą udawałbym łotra, niż on.
— Ależ nie tak, nie tak — szeptałem do siebie mimowolnie, patrząc na niego — powiedz to, zrób tamto. Ten aktor nie miał pojęcia o podłości ludzkiej. Chciało mi się pójść na scenę, by mu pokazać, jak grać należy. Czułem, że są pewne subtelności w łotrowstwie, których nauczyć mogłem tego przezacnego wieśniaka, i mógłbym z tego drewnianego Judasza stworzyć postać, ziejącą energią i życiem. Prócz Judasza, wszyscy, zacząwszy od Chrystusa aż do osiołka, tworzyli harmonijne tony w mistrzowskiej melodyi.
— To są prawdziwi aktorowie — szeptał B. entuzyazmem przejęty — i żyją wszyscy szczęśliwie w tej małej dolinie i nie godzą na swe życie. To doprawdy nie do uwierzenia!
W tej chwili usłyszeliśmy gwałtowne stuknięcie do drzwi, dzielących nasz pokój od pokoju dam.
Drgnęliśmy, zbledli i spojrzeliśmy na siebie. B. pierwszy odzyskał przytomność. Siląc się, by głos nie zdradził obawy, spytał dziwnie zimnym tonem:
— A co tam?
— Czy panowie w łóżkach? — spytano z po za drzwi.
— Tak — odparł B. — a co paniom to szkodzi?
— O! przykro nam, że przeszkadzamy, ale tak pragniemy, by panowie wstali; aby się dostać na dół, musiemy przejść przez pokój panów, gdyż niema innego wyjścia. Już dwie godziny czekamy, a pociąg nasz wychodzi o trzeciej.
Wielki Boże! więc to dlatego te biedne staruszki krążyły ciągle około naszych drzwi, a my ze strachu traciliśmy przytomność!
— Za pięć minut będziemy gotowi. Przepraszamy najmocniej. Ale czemuż panie wcześniej nie stukały?




Piątek, 30-go, czy Sobota 31-go.
(Nie jestem tego pewny).
Kłopoty agenta podróżującego. — Jego zapatrywania się na turystów. — Angielska kobieta za granicą i w domu. — Najbrzydsza katedra w Europie. — Starzy i nowi mistrzowie. — Martwe natury zdjęte z jedzenia i picia. — Muzyka niemiecka. — „Piwiarnia ogródkowa.” — Kobieta, nie mogąca zawrócić głowy mężczyźnie. — Trudność jedzenia przy muzyce. — Dla czego trzeba trzymać kufelek zamknięty.

Zdaje mi się, że to sobota. B. twierdzi, że to dopiero piątek; ale ja wiem doskonale, że wziąłem trzy zimne kąpiele od czasu wyjazdu z Oberammergau, a to stało się we środę rano. Jeżeli to tylko piątek, a więc dwa razy jednego dnia wziąłem ranną kąpiel. W każdym razie jutro zobaczymy, czy sklepy będą otwarte, czy zamknięte.
Z Oberau jechaliśmy z jakimś agentem podróżującym i on opowiadał nam rozmaite swe troski. Okazuje się, że taki agent jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem i czuje, jak każdy z nas. Nigdy nie przypuszczałem tego i powiedziałem mu to.
— Wiedziałem o tem — odparł. — Wy, turyści, traktujecie nas, jak gdybyśmy byli opatrznością lub rządem samym. Jeżeli wszystko idzie dobrze, powiadacie pogardliwie, że świat mógłby się bez nas obejść, a gdy rzeczy źle idą, krzyczycie z oburzeniem, że to nasza wina! Pracuję szesnaście godzin dziennie, abyście mieli zapewnioną wygodę, a wy nawet nie okazujecie zadowolenia, a gdy pociąg się spóźni, lub właściciel hotelu poda zbyt duży rachunek, przychodzicie i wymyślacie mnie za to. Jak nie spuszczam was z oka, mówicie, że jestem natrętny, gdy zostawię was własnemu losowi, jęczycie, że się opuszczam.
Setkami zlatujecie się do takiej małej wiosczyny, jak Oberammergau, nie uprzedziwszy nas o tem, i grozicie podaniem do „Times’a,” dla tego, że nie oczekiwano was z gorącym obiadem i wytwornym apartamentem.
Żądacie najlepszego pomieszczenia, a gdy za cenę nieobliczonych trudów i kłopotów dostarczy się wam takie, nie chcecie płacić żądanej ceny. W podróży udajecie książąt, jadących incognito. Żaden z was nie słyszał nawet o drugiej klasie, nie wie, że taka rzecz egzystuje. Chcecie jechać w oddziele pierwszej klasy tylko we dwóch, i to systemu Pullmana.
Niektórzy z was widzieli omnibus z daleka i dziwili się, do czego on ma służyć. A na samą propozycyę przejechania się w tak plebejuszowski sposób dostajecie nerwowych ataków, z których parę dni leczyć się musicie. Spodziewacie się wygodnego powozu z lokajem w liberyi, by przewiózł was przez góry.
Wszyscy bez wyjątku żądacie najdroższych miejsc w teatrze. Ośmio i sześciomarkowe miejsca są tak dobre, jak dziesięciomarkowe, których jest bardzo mała ilość; ale siedzenie na tańszych miejscach uważacie za największą zniewagę. Gdyby chłopi byli rozumni, kazali by wam płacić dziesięć marek za ośmiomarkowe miejsca i byli byście zadowoleni; ale oni nie chcą. Muszę wyznać, że ze wszystkich ludzi, spotykanych na kontynencie, mówiący po angielsku są najnieznośniejsi: wiecznie tylko wyrzekają i wymyślają. Kobiety są najgorsze. Cudzoziemcy widzą najgorsze okazy z rasy anglosaksońskiej.
Większość Angielek i Amerykanek w podróży nadaje sobie wielkie tony, a jednocześnie jest śmiesznie niezaradna i niezręczna. Egoistki w najwyższym stopniu, na innych nie zwracają najmniejszej uwagi, nieustannie się skarżą, a same przez się niezmiernie są mało interesujące.
Z Oberammergau jechaliśmy z trzema okazami najgorszego gatunku; towarzyszył im, jak zwykle, nieszczęśliwie wyglądający mężczyzna, zdawało się, że życie z niego ucieka.
Wyrzekały całą drogę, że były zmuszone jechać omnibusem. Podobnej zniewagi nigdy w życiu nie doznały i postarały się, by wszyscy w omnibusie wiedzieli, że mają bilety pierwszej klasy i w kraju, u siebie, mają własne powozy i konie.
Oburzały się ogromnie, że właściciele domów, gdzie mieszkały, chcieli uścisnąć im ręce na pożegnanie. Nie przyjechały po to do Oberammergau, by je jacyś tam chłopi za pan brat traktowali!
Na świecie dużo jest kobiet lepszych od aniołów.
Miłe, uprzejme, szlachetne, dobre, pomimo tentacyi i pokus, na jakie zwykli aniołowie nie bywają narażani.
Obok tego są takie, u których pod wytwornemi szatami biją serca źle wychowanych gburów.
Nie mając wrodzonej dystynkcyi, starają się zastąpić ją arogancyą. Wrzaskliwe zachowanie się biorą za pewność siebie, a niegrzeczne za oznakę wyższości. Mógłbyś przysiądz, że studyowały pozy z jakiejś gazety mód; kokieterya ich przypomina kokieteryę pokojówek, maniery — odpowiednie byłyby dla pomywaczek.
Uprzedzająca grzeczność dla ludzi stojących na wyższym szczeblu drabiny społecznej, a brutalna szorstkość dla tych, co, według ich mniemania, stoją niżej — oto ich sposób utrzymywania się na należnem im stanowisku; zupełną obojętność na prawa i odczucia innych, uważają za dowód że płynie w ich żyłach krew błękitna!
To jest gatunek kobiet, co na wystawach wysuwają się naprzód i stoją tak, że nikt nic dojrzeć nie może i wykrzykują donośnym głosem niedorzeczne uwagi, mające być dowcipnemi; w teatrach rozmawiają głośno w czasie przedstawienia, z hałasem wstają i wychodzą, zanim sztuka ukończoną zostanie; w czacie proszonych obiadów (ach! najżmudniejszej rzeczy na świecie) nic innego robić nie umieją, tylko ogadują znajomych i nieznajomych; w tramwajach (gdyż te panie we własnym kraju są nadzwyczaj oszczędne) zabierają jak najwięcej miejsca, a gdy wejdzie biedna, zmęczona panienka, wracająca z pudłem z magazynu, obrzucają ją pogardliwem spojrzeniem i obojętnie patrzą, jak godzinę całą stoi biedaczka, ale usunąć się dla niej trochę ani myślą!
(Może chcecie mieć przepis na modny proszony obiad? Otóż bierze się pięćset osób, z których dwie trzecie się nie znają, a jedna trzecia patrzeć na siebie nie może, pakuje się ich w gorący dzień do sali, mogącej wygodnie pomieścić tylko czterdzieści, zostawia się ich tam na parę godzin, by się na śmierć zanudzili, rozprawiając o salonowej filozofii i skandalach; następnie daje się im filiżankę cienkiej herbatki i rozsypujące się ciastko bez talerzyka; a jeżeli to późna godzina, to kieliszek szampańskiego i bułeczkę z szynką — poczem wyrzuca się ich za drzwi!)
B. pochylił się nademną i czytał, co piszę (tak jak ta żona z powieści, co stała nad mężem, gdy pisał historyę swej młodości! Nic dziwnego, że historya wcale ciekawą nie była!); otóż znalazł, że zbyt długo żywię się kwaśną kapustą i białem winem; ja zaś odparłem, że jeżeli co wpłynęło na zmniejszenie mej miłości dla całej ludzkości, a kobiet w szczególności — to kościoły i muzea! Zwiedziliśmy już tyle kościołów i galeryi od czasu powrotu do Monachium, że mam już tego dość na bardzo długo. Jak wrócę do domu, to przez miesiące całe tylko co drugą niedzielę będę chodził do kościoła.
Monachijczycy chwalą się, że ich katedra jest najbrzydszą w Europie i sądząc z pozoru, skłonny jestem przyznać im to. W każdym razie, dotąd nie zdarzyło mi się widzieć brzydszej.
Co się tyczy malarstwa i rzeźby, jestem zupełnie tem przesycony. Największy z krytyków nie może się gorzej zapatrywać na sztuki piękne, niż ja w tej chwili.
Zaczęliśmy od spędzania całych ranków w którejś galeryi. Każdy obraz przeglądaliśmy krytycznie, dysputując o jego „kształcie”, „kolorze”, „traktowaniu”, „perspektywie”, „atmosferze”.
Ja zwykle twierdziłem, że obraz jest płaski, a B., że z ram wyłazi.
Ktoś słuchający nas z boku, myślałby, że się znamy na malarstwie. Umieliśmy po dziesięć minut stać przy obrazie, obchodziliśmy go na wszystkie strony, ażeby schwycić odpowiednie światło i lepiej zrozumieć myśl artysty. Cofaliśmy się w tył, następując na nagniotki stojących za nami ludzi, póki nie doszliśmy do potrzebnej „odległości”, wówczas siadaliśmy, patrzyliśmy przez kułak i wypowiadaliśmy głośno nasze uwagi; to znów wstawaliśmy, podchodziliśmy do obrazu i wodząc oczami po płótnie, badaliśmy zblizka sposób nakładania farb.
Tak studyowaliśmy malarstwo w pierwszych dniach naszego pobytu w Monachium.
Teraz na muzea zapatrujemy się, jako na miejsca, gdzie można wypróbować szybkość chodu.
Ja przebiegłem dziś rano starą Pinakotekę we dwadzieścia dwie i pół minuty, to przecież bardzo ładnie!
B. zużył pięć ósmych sekundy dłużej, ale bo też zatrzymał się, by rzucić okiem na Rafaela.
Muszę wytłómaczyć, że dla własnej wygody zmieniliśmy nazwę Pinakoteki na „Pantechnicon”.
Pinakoteki nie mogliśmy nigdy spamiętać.
Nazwaliśmy ją „Pymisosce”, „Pintactek” i „Happy Tach”.
Pewnego dnia po obiedzie B. nazwał ją „Penny Cock”; przeraziło nas to, więc postanowiliśmy wynaleźć jakąś rozsądną nazwę, zanim coś złego nie wyniknie z tego zmieniania nazwy muzeum.
Zdecydowaliśmy się ostatecznie na „Pantechnicon”, zaczyna się tak samo od „P”, brzmi dystyngowanie, poważnie i każdy z nas wymówić to może.
Stara Pantechnicon poświęcona jest pracom starych mistrzów; nic o nich nie powiem, gdyż w żadnym razie nie chcę wpływać na zdanie, jakie już sobie Europa o nich wyrobiła. Niech tam sobie rozmaite szkoły sztuk pięknych same rozstrzygają w tej kwestyi.
Ja tylko w charakterze prostej informacyi nadmienię, że niektóre obrazy bardzo są piękne, a na inne nie zwróciłem uwagi.
Ale zadziwiła mnie ogromna ilość obrazów, przedstawiających rozmaite artykuły żywności. Dwadzieścia pięć obrazów na sto przypomina malowanki, dodawane do ogłoszeń, zachwalających nowe nasiona kwiatów, owoców, jarzyn.
— Co u licha myśleli ci malarze, wybierając tak nieciekawe przedmioty do swoich obrazów! — zawołałem.
— Kogóż to zajmować może taki portret wielkiej kapusty, lub talerz grochu, albo ten kawał pieczeni z chlebem i jarzyną? Spójrz na ten „Widok sklepu rzeźnika” nr. 7063, wielkości sześćdziesiąt na czterdzieści.
Artysta musiał chyba z parę lat nad tem pracować.
Idyotą nazwałbym tego, ktoby to kupił! Albo w rogu ta scena ze świąt Bożego Narodzenia! Pewnie malował ją jakiś mrący z głodu artysta, który głód swój chciał zaspokoić widokiem zastawionego stołu!
B. przypuszcza, że dawni mecenasi sztuki mieli wyrobione zdanie co do tego, gdzie i co pasuje.
— Dla kościołów i katedr — mówił B. — kazali malować te wszystkie dziewice, męczenniczki i wypasionych aniołów, których pełno w całej Europie. Do sypialni — ot takie, jakie tu widziałeś niektóre obrazy, a zapewne te wiktuały wieszali w salach, gdzie się uczty odbywały.
Widok tej obfitości jedzenia musiał im dodawać apetytu.
W nowej Pantechnicon wystawione są okazy teraźniejszej sztuki niemieckiej. Wydała mi się ona niezmiernie ubogą. W noworocznych numerach pism, spotykają się takie obrazy. Było to wypracowane, porządne, koloru nie brakło, ale żadnej fantazyi, indywidualności, nigdzie myśli nie spotkałem!
Wszystkie obrazy robiły wrażenie, że malował je artysta, który potrzebną ilość lat spędził w szkole i ostatecznym idyotą nie jest. W każdym razie takie jest moje zdanie, a ponieważ wcale nie znam się na sztuce, więc mówię bez żadnych uprzedzeń.
W Monachium rozkoszowałem się jedynie muzyką. Ta, którą się słyszy na placu w Londynie, nie przypomina niczem istotnej niemieckiej muzyki wojskowej. Orkiestry, przybywające do Londynu, najwidoczniej dla ocalenia życia uciekają z własnego kraju. Takie orkiestry tutaj byłyby kosztem publicznym wymordowane, a ciała oddane biednym na kiełbaski. Orkiestry, które Niemcy dla siebie utrzymują, są wspaniałe.
Monachium sławne jest z tego, że posiada najlepszą muzykę wojskową; obywatele miasta mają tę dogodność, że nietylko pozwolono im płacić za muzykę, ale i słuchać jej. Dwa, albo trzy razy na dzień gra ona w rozmaitych częściach miasta, pro bono publico, a wieczorem władza zmusza ją do grania w wielkich piwiarniach i właściciele piwiarni dobrze za to płacą.
Muzyka ta sprawia nie mało wrzawy; ale gdy potrzeba, umie wydobyć z zużytych trąb, które z jednego na drugiego przechodzą od czasów pierwszego uformowania regimentu, tak słodkie, czyste i pełne nuty, iż zdają się wypływać z najlepszych skrzypiec.
Do takiej muzyki dopasowane jest w Niemczech i słuchające audytoryum. Bawarscy rzemieślnicy i kupcy rozumieją i oceniają dobrą muzykę jak rozumieją i oceniają dobre piwo. Nie zadowolisz ich byle czem.
Monachijczycy bardzo są wrażliwi na to, jak jest oddany ich ukochany Wagner, Mozart, Haydn; słuchając muzyki, pochłaniają kiełbaski i sałatę z kartofli; gdy są zadowoleni biją frenetyczne oklaski, a wszelkie lekceważenie wrażeń muzykalnych potrafiliby skarcić należycie.
Kto chce poznać Niemców, musi zwiedzać ich piwiarnie. Tu zbierają się rzemieślnicy wszystkich cechów. Tu po całodziennej pracy przychodzi kupiec z całą rodziną, młody pisarczyk z żoną i jej matką, żołnierz ze swą kochanką, studenci, pokojówka z kuzynkiem, kucharka ze strażakiem, rzemieślnik i subjekt.
Tu schodzą się pary małżonków i przy kuflu piwa rozprawiają o swych dzieciach: o małej Lizie, co wyszła zamąż za mądrego Karla, pracującego gdzieś daleko za morzem; o wesołej Elzie, mieszkającej w Hamburgu, która już ma wnuczęta; o jasnowłosym Franku, ulubieńcu matki, walczącym za ojczyznę.
Przy sąsiednim stoliku siedzi rumiana, szczęśliwa dziewczyna, pełna wdzięku i naturalnej dumy, wybaczalnej w młodej osobie, która właśnie wyratowała wielce obiecującego młodzieńca od cierpień, waryacyi, a może samobójstwa (wyznał to jej otwarcie) przez oddanie mu na życie całe pulchnej swej rączki, którą teraz, myśląc, że nikt nie widzi, ściska mocno pod stołem.
Naprzeciw przyjemnie wyglądająca rodzina, zajada omlet i popija go białem winem. Ojciec, zadowolony, śmieje się wesoło; dzieciak poważny, uroczysty — zajada; matka uśmiecha się do obu, nie zapominając również o jedzeniu.
Zdaje mi się, że pokochać można kobiety niemieckie, gdy się z niemi dłużej pobędzie. Tyle w nich jest słodyczy, kobiecości! Z ich dobrych, poczciwych twarzy płynie jakaś zdrowa atmosfera, prosta i uczciwa.
Patrząc w te spokojne, nieruchome oczy, marzy się o białej bieliźnie, złożonej w wielkie prasy; o mile pachnącej lawendzie, o apetycznych potrawach, dobrze przyrządzonych, o rondlach świecących jak złoto; o pół tuzinie małych nóżek drepczących po pokojach, o donośnych głosikach, zadających niedorzeczne pytania; o spokojnych rozmowach przy świetle lampy, gdy dzieci usnęły, toczących się niezmiennie o ważnych gospodarskich sprawach i domowej polityce, przy niezmordowanem cerowaniu długich pończoch.
Kobiety takie nie zawrócą głowy mężczyźnie, ale chwycą go za serce, ostrożnie z początku, tak, że on zaledwie czuje niebezpieczeństwo, a następnie serdecznemi nićmi oplączą go tak mocno, iż powoli, powoli, ucichną gorące namiętności lat młodych, a tęsknić zacznie do tej dobrej, pracowitej twarzy, i w końcu uczuje, że bez tej bratniej duszy świat pustką dlań będzie i stworzą jednę nierozerwalną całość.
Pozawczoraj jedliśmy obiad w piwiarni. Zdawało nam się, że przyjemnie będzie jeść i pić przy akompaniamencie muzyki, ale przekonaliśmy się, że w praktyce tak nie jest. Do jedzenia przy muzyce trzeba mieć doskonałe trawienie, szczególniej w Bawaryi.
O muzyce, grającej w piwiarniach, zapomnieć nie można. Należący do orkiestry monachijscy żołnierze są to pleczyści, wysocy mężczyźni i pracować się nie lenią.
Prawie nie rozmawiają, nie gwiżdżą. Całą siłę oddechu zużywają na spełnienie swego obowiązku. Nie dmą bardzo silnie w instrumenty — z obawy, by nie popękały; ale o ile tylko trombon, kornet, trąba wytrzymać może, o tyle wydaje z siebie całą potęgę dźwięku.
Jeżeli jesteś o milę oddalony od monachijskiej kapeli wojskowej, a nie jesteś głuchy jak pień, to słuchasz z przyjemnością, ale o niczem innem myśleć nie możesz. Musisz całą uwagę zwrócić na nią, tak cię absorbuje ta siła tonów, idziesz — to musisz iść w takt muzyki, jeść — to także w takt jeść jesteś zmuszony.
Zupę spożywaliśmy przy wolnem tempie walca; rezultatem tego było, że zupa ostygła, gdyż między jedną a drugą łyżką, musieliśmy wytrzymywać takt.
Właśnie gdy podano rybę, muzyka wycięła dziarską polkę, nie mieliśmy czasu wyjmować ości i połykaliśmy jak można najprędzej wszystko razem. Białe wino spijaliśmy przy dźwiękach galopki i gdyby melodya trwała dłużej, spilibyśmy się jak bele. Dalej nastąpiły pieśni Wagnerowskie.
Nie znam nowożytnego muzyka, przy którego utworach trudniej byłoby jeść befsztyki, jak przy Wagnerze. Żeśmy się nie zadławili, to cud prawdziwy.
Niezmiernie trudno utrzymać się w takcie przy orkiestracyi Wagnerowskiej. O musztardzie ani myśleć nie można było. B. sprobował zjeść kawałeczek chleba z mięsem i zgubił takt. Zdaje mi się że i ja trochę się opóźniłem przy „Jeździe Walkiryj”. Mięso było trochę przepieczone i nie mogłem dość prędko z niem się załatwić.
Sałatę z kartofli musieliśmy zostawić na „Fausta”. Raz, czy dwa kawałek kartofla stanął nam w gardle podczas bardzo wysokiej nuty, ale wogóle popisaliśmy się artystycznie.
Omlet przeszedł gładko przy symfonii G., czy F., czy też K., nie będę się upierał, ale wiem, że to była jakaś litera z alfabetu; ser łykaliśmy przy wesołej muzyce z „Carmen”. Następnie — cierpieliśmy, przy narodowych piosnkach ludów Europy. Jeżeli kiedy będziecie w ogródkach niemieckich, chcąc poznać charakter ludu i tym podobne rzeczy — to pamiętajcie zamykać starannie wasz kufel, gdyście już piwo wypili. Otwarty kufel oznacza, że chcecie pić jeszcze i zanim się opatrzycie, dziewczyna go schwyci i po chwili przyniesie wypełniony po brzegi.
Pewnej upalnej nocy, o mało nie ulegliśmy przypadkowi, dzięki temu, że nie wiedzieliśmy o takim zwyczaju, zostawialiśmy kufel otwarty i co chwila zjawiał się inny — pełniutki. Po szóstym takim kuflu odezwaliśmy się słodkim tonem:
— Moja dobra panienko, to bardzo ładnie z twej strony, ale zdaje mi się, że już więcej nie możemy, nawet nie powinniśmy więcej pić. Nie rób więc tego. Wypijemy już te, ale musimy nalegać byś nie przynosiła więcej.
Za dziesiątym razem B. już surowym tonem zawołał:
— Nie, to dłużej trwać nie może. Stać się może coś okropnego. Nie przechodziliśmy przez niemiecką szkołę picia. Jesteśmy tylko cudzoziemcami. W naszym kraju należymy do ludzi znających się na tym interesie, i dla honoru Anglii zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Ale teraz musi już być koniec temu. Ja poprostu nie chcę pić więcej. Nie, nie nalegaj na mnie, ani kropli więcej!
— To dlaczegóż siedzicie panowie nad otwartemi kuflami? — zawołała obrażonym tonem dziewczyna.
— Co takiego? — zawołał B. — więc nie możemy trzymać naszych kufli z podniesioną nakrywką, jeżeli tak się nam podoba?
— Owszem — odparła patetycznie — ale ja wtedy myślę, że chcecie panowie jeszcze piwa. Kto nie chce, ten zamyka swój kufel.
Od tej pory zamykaliśmy je starannie.




Poniedziałek, 9-go czerwca.
Długi rozdział, ale na szczęście ostatni. — Powrót pielgrzymów. — Opuszczone miasto. — Heidelberg. — Prześcieradło, za ręcznik uważane. — B. nie może sobie dać rady z rozkładem jazdy. — Niegościnny pociąg. — Szybka jazda. — Pociągi zewsząd wyjeżdżające. — Pociągi nigdzie nie idące. — B. waryuje. — Podróż kolejami niemieckiemi. — B. uwięziony. — Zbyteczny jego pośpiech. — Korzyść z nieświadomości. — Pierwsze wrażenie, jakie państwo niemieckie i Niemcy wywierają na cudzoziemcu.

Jesteśmy w Ostendzie, skończyła się nasza pielgrzymka. O trzeciej popłyniemy do Dower. Trochę wietrzno, ale, jak powiadają, uspokoi się wieczorem. Mam nadzieję, że nas nie oszukują.
Rozczarowaliśmy się co do Ostendy. Zdawało nam się, że znajdziemy tu wesołe tłumy, w teatrach, na koncertach, na plaży, że roić się będzie od pięknych kobiet.
W Brukselli kupiłem laseczkę i nową parę trzewików umyślnie na Ostendę.
A tymczasem, oprócz nas niema żywej duszy — a nawet umarłej nie znaleźliśmy nigdzie. Sklepy pozamykane, domy puste, kasyno zamknięte. Na hotelach wiszą ogłoszenia, że policya zabierze do więzienia tych, co ośmielą się wtargnąć tam, lub uczynią jakie szkody.
Znaleźliśmy jakąś restauracyę, mniej morgę przypominająca, niż inne i zadzwoniliśmy. Po kwadransie oczekiwania zjawiła się jakaś staruszka i spytała, czego chcemy?
Poprosiliśmy o dwa befsztyki z kartoflami i dwa kufelki piwa.
Odpowiedziała, że musimy przyjść za dwa tygodnie, gdyż ona nie wie, gdzie te rzeczy są, gdyż właściciele restauracyi wyjechali i wszystko pozamykali.
Dziś rano poszliśmy na plażę. Tam po półgodzinnej samotnej wędrówce ujrzeliśmy nagle na piasku wyraźny ślad ludzkiej stopy. Ktoś musiał być dziś tutaj. Strach nas wziął. Jakim sposobem mógł się tu dostać? Pogoda piękna, okręt nie mógł się rozbić, a wędrowny kupiec nie mógł tu wylądować. A jeżeli kto wylądował, to gdzie on jest? Nigdzie więcej śladów nie było. Do dziś dnia nie wiemy, kto był ten tajemniczy gość.
To bardzo podejrzana historya; rad jestem, że wyjeżdżamy, od wyjazdu z Monachjum podróżowaliśmy niemało. Najprzód udaliśmy się do Heidelberga. Przybyliśmy tam wczesnym rankiem, po całonocnej podróży; spojrzawszy na nas, właściciel hotelu Royal zaproponował, byśmy zaraz wzięli kąpiel.
Zgodziliśmy się na tę operacyę i wskazano nam małe marmurowe pokoiki; czułem się w nim tak, jak gdybym był cząstką obrazu Alma Tademy. Kąpiel niezmiernie mnie odświeżyła, ale rozkoszowałbym się nią daleko więcej, gdyby mi dano do obcierania się coś odpowiedniejszego, niż cieniutkie płócienne prześcieradło. Niemcy mają dziwaczne pojęcia o tem, jakie są potrzeby człowieka zlanego wodą. Gdyby chociaż czasami myli się i kąpali, to może nabyliby praktyczniejszych o tym przedmiocie pojęć.
Zmuszony koniecznością, obcierałem się cienkiem prześcieradłem, parą skarpetek, ale niema wątpliwości, że do tego celu najodpowiedniejszym jest gruby ręcznik. Do obcierania się prześcieradłem konieczną jest pewna wprawa i niezwykła zręczność.
Tancerka, lub tańczący derwisz wykonaliby tę czynność znakomicie. Wdzięcznemi ruchami obwiązaliby sobie głowę, następnie delikatnie ściągnęliby prześcieradło na plecy, biodra i nogi, w serpentynowym tańcu wykręciliby się jak wicher i zręcznie wyskoczyliby z tych śnieżnych zwojów, wytarci i uśmiechnięci.
Ale nieuczony Anglik nie umie w ten sposób obchodzić się z prześcieradłem, którem ma się obetrzeć. Chwyta prześcieradło w obie ręce, opiera się o ścianę i trze ciało z przodu. A gdy chce go na plecy sobie zarzucić, połowę upuszcza do wody i od tej chwili łazienka staje się zbyt małą, by mógł choć na chwilę usunąć się od tej mokrej połowy. Gdy wyciera front suchą połową, mokra leci na tył i z nieprzyjemną poufałością klapie go po plecach. Jeżeli się schyli dla obtarcia nóg, nieprzytomna z radości owija się koło głowy i nie prędko może się uwolnić od jej uścisków. Gdy się najmniej tego spodziewa, uderza go raptem w jakieś czułe miejsce on z krzykiem skacze w górę.
Z widoczną przyjemnością mokre prześcieradło nie odstępuje go ani na chwilę, kładzie się obok niego, gdy zrozpaczony siada na ziemi, a jeżeli uda mu się wpędzić nieszczęśliwego człowieka, już otartego, napowrót do kąpieli, to radość jego niema granic.
Spędziliśmy dwa dni w Heidelbergu, zwiedzając lasem pokryte góry, otaczające to miłe miasteczko, rozmaite ruiny, zkąd cudny roztaczał się widok, lub też krążyliśmy wśród szczątków najpiękniejszego niegdyś zamku w państwie niemieckiem.
Staliśmy w niemym zachwycie przed „Wielkim Tunem”, który jest najciekawszą rzeczą w Heidelbergu.
Co może być interesującego w wielkiej beczce od piwa, trudno zrozumieć w normalnym stanie umysłu; ale ponieważ przewodnik mówi, że to niezmiernie ciekawe, więc wszyscy turyści idą i gapią się. Jesteśmy zawsze stadem owiec.
Jeżeliby skutkiem omyłki drukarskiej nie umieszczono w przewodniku wzmianki o Koloseum, siedzieliśmy miesiąc w Rzymie, a lenilibyśmy się przejść przez ulicę, by na nie popatrzeć. Gdy przewodnik powie, że za nic w świecie ominąć nie możemy miasta, gdzie znajduje się sławna poduszka, zawierająca dwanaście milionów szpilek, jedziemy pięćset mil, aby tylko ją zobaczyć!
Z Heidelberga pojechaliśmy do Darmsztadu. Przepędziliśmy tam pół godziny. Pocośmy się tam zatrzymywali — nie wiem! Może przyjemnie mieszkać w tem miasteczku, ale dla cudzoziemca nie przedstawia ono żadnego interesu.
Przeszliśmy się raz i natychmiast zaczęliśmy się rozpytywać, kiedy wychodzi następny pociąg? Na szczęście, właśnie jeden już ruszał, więc wskoczyliśmy i wkrótce znaleźliśmy się w Bonn.
Z Bonn (gdzie zrobiliśmy parę wycieczek po Renie i na kolanach przeszliśmy dwadzieścia ośm „błogosławionych stopni” — tak lud nazywa te stopnie w kaplicy, my nazywaliśmy je inaczej) — wróciliśmy do Kolonii.
Z Kolonii pojechaliśmy do Brukselli, z Brukselli do Gent, ztąd udaliśmy się do Bruges (gdzie z przyjemnością rzuciłem kamieniem na statuę Szymona Stevin, który przyczynił się nie mało do moich nieszczęść w szkołach, wynajdując ułamki dziesiętne), nareszcie przyjechaliśmy tutaj.
Piekielna była robota z wynalezieniem odpowiedniego pociągu. Zostawiłem to B., który przy tej pracy stracił kilka funtów wagi.
Myślałem, że mój „Bradshaws” był dość twardym orzechem do zgryzienia, ale okazało się, że on jest niczem, w porównaniu z Kontynentalnym rozkładem jazdy.
Co rano B. siadał nad nim i ściskając głowę obu rękami, usiłował zrozumieć go, nie postradawszy zmysłów.
— Już jesteśmy — wołał. — Znalazłem bardzo odpowiedni dla nas pociąg. Wychodzi z Monachium o 1.45, przychodzi do Heidelberga o 4 — akurat na herbatę!
— Co? przychodzi do Heidelberga o 4-ej? — krzyknąłem — niecałe trzy godziny? Przecież jechaliśmy tu całą noc!
— No, to patrz — mówił, wskazując palcem na książce.
— Monachium wyjazd 1.45; Heidelberg przyjazd 4.
— Tak — odparłem, pochylając się nad nim — ale czy nie widzisz, że 4 wydrukowane grubemi czcionkami? To przecie oznacza godzinę nocną.
— Ach! prawda! — zawołał. — Nie zauważyłem tego. Tak, rozumie się. Nie! i ten być nie może. Podróż trwałaby czternaście godzin. Przecież ta cyfra nie oznacza godziny nocnej, to tylko przypadkiem ciemniej wyszła.
— Ale to nie może być dziś po południu, tylko jutro po południu — tłomaczyłem — to nawet możliwe, że ekspres niemiecki zużywa cały dzień na przestrzeń, którą w sześć godzin przebyć powinien.
B. dziwi się czas jakiś, nareszcie woła:
— O! widzę już. Jakże głupi byłem! Ten pociąg, co o 4-ej przychodzi do Heidelberga, to z Berlina!
Zdaje się być ucieszonym z tego odkrycia.
— Więc cóż nam z niego? — spytałem.
To go przygnębiło.
— Przyznaję, nie na wiele się nam przyda — mruczy — jak się zdaje, jedzie wprost z Berlina do Heidelberga, nie zatrzymując się w Monachium. Więc dokąd-że idzie ten o 1.45?
Po upływie pięciu minut woła znów:
— Do pioruna z tym 1.45! On nigdzie nie idzie. Z Monachium wychodzi o 1.45 i to wszystko. Ale przecie on musi gdzieś iść.
— Pozornie niema żadnego celu, wychodzi sobie z Monachium o 1.45 i ślad po nim ginie.
Najwidoczniej to młody, romantyczny pociąg, lubiący tajemniczość. Nie chce powiedzieć, dokąd idzie. Może on sam nie wie. Jedzie, by szukać przygód!
— Wyjadę — mówi on sobie — punkt o 1.45 i zobaczymy, gdzie mnie los zaniesie.
A może to jest taki zarozumiały, uparty pociąg. Nie chce, by nim kierowano i radzono mu. Zarząd kolejowy chce go wysłać do Peterburga lub Paryża.
Stary, osiwiały naczelnik stacyi namawia, by szedł do Konstantynopola, albo do Jerozolimy, jeżeli to woli — przekonywa, że trzeba mieć jakiś cel wytknięty, ostrzega o grożących niebezpieczeństwach takiej niepewnej jazdy. Inni ludzie probowali swych wpływów, przemawiali jak ojciec do zbłąkanego syna, błagali, by pojechał do Kamczatki, Timbuktu, Jerycho, a gdy to nic nie pomagało, wpadli we wściekłość, żądając, by udał się do miejsc jeszcze bardziej oddalonych. Ale on głuchym pozostał na wszelkie namowy i perswazye.
— Zostawcie mnie samego — mówił. — Już ja wiem, dokąd jadę. Nie kłopoczcie się o mnie! Pilnujcie własnych interesów. Nie potrzebuję, by cała gromada starych idyotów dawała mi nauczki! Wiem, co robię!
Czego się można spodziewać od takiego pociągu?
Wszelkie są dane, że on źle skończy. Przypuszczam, że kiedyś znajdą biedny, opuszczony, zużyty pociąg, pogardzony przez wszystkich, bez celu włóczący się po jakiejś oddalonej okolicy, smutnie rozmyślający o tym pięknym dniu, gdy pełen pychy i ambicyi, wyjechał z Monachium o 1.45.
B. opuszcza ten niepoprawny pociąg i dalej prowadzi poszukiwania.
— Hola! a co to? — woła. — Jak to może być? Wychodzi z Monachium o 4-ej, a do Heidelbergu przychodzi o 4.15. To szybko idzie! Ale musi tam być coś złego. Takiej przestrzeni w przeciągu kwadransa przebyć nie można. O! już widzę. Ten o 4-ej idzie do Brukselli, a później do Heidelberga, przychodzi tam o 4.15 zrana przypuszczam. Ale pocóż, u dyabła, idzie przez Bruksellę? Patrzcie! przecież on i w Pradze zatrzymuje się tak długo. Przeklęty ten rozkład!
Znajduje nareszcie jakiś pociąg wychodzący o 2.15. wydaje się on idealnym. B. wpada w zapał.
— Mamy nareszcie wspaniały pociąg — woła. — Nigdzie się nie zatrzymuje!
— A czy idzie dokąd? — spytałem.
— Rozumie się — odparł oburzony. — To ekspres Monachium — mruczy, wodząc palcem po karcie — wychodzi o 2.15. Pierwsza i druga klasa tylko. Norymberga? Nie, nie zatrzymuje się tutaj. Würtzburg? Nie. Frankfurt, Sztrasburg? Nie. Kolonia, Antwerpia, Calais? Nie. Gdzież się on zatrzymuje? Do pioruna, przecie gdzieś stanąć musi! Berlin, Paryż, Bruksella, Kopenhaga? Nie. Na Jowisza! to drugi pociąg, nigdzie nie idący! Wychodzi z Monachium o 2.15 i to wszystko. Nic innego nie robi.
Widocznie taki już zwyczaj w Monachium, że pociągi wychodzą bez żadnego celu. Chodzi im tylko o to, aby wyjść z miasta. Nie dbają o to, dokąd jadą, co się z niemi później stanie, pragną tylko z miasta uciec.
— Na miłość Boga! — mówią one — wypuśćcie nas z tego miejsca. Nie nudźcie nas pytaniami, dokąd się udajemy, zdecydujemy się, jak z miasta wyjedziemy. Wypuśćcie nas z Monachium, to rzecz najważniejsza!
B. przestraszył się na seryo.
— Więc nigdy nie będziemy mogli ztąd wyjechać!
Niema pociągów, to spisek, by nas nie wypuścić. Ot co jest! Już nigdy więcej nie zobaczymy naszej ukochanej Anglii!
Staram się go uspokoić, mówiąc, że może taki zwyczaj w Bawaryi, że pociągi idą tam, dokąd podróżni chcą je kierować. Władze kolejowe przygotowują pociąg na 2.15, a dokąd on pójdzie, to już ich nie obchodzi. Tę sprawę załatwiają między sobą podróżni. Oni zajmują pociąg i jadą, dokąd im potrzeba.
Jeżeli zaś zdarzy się taki wypadek, że jedni chcą jechać do Hiszpanii, a drudzy do Rosyi, to zapewne ciągną węzełki.
B. jednak nie chce temu wierzyć, mówi nawet, że mógłbym mniej mówić, widząc, jak on się męczy.
Oto cała wdzięczność za to, że chciałem pomódz.
Trudzi się jeszcze przez pięć minut, nareszcie znajduje pociąg przychodzący doskonale do Heidelberga i jest pod każdym względem wzorowym pociągiem, jedna jest tylko niepokojąca okoliczność — nie wiadomo zkąd wychodzi!
Zdaje się że w Heidelbergu z Nieba spadł i tam został; jego niespodziewane zjawienie się dziwić musi w Heidelbergu wszystkich. Nie wiedzą, co z nim robić.
Tragarz idzie do naczelnika stacyi i mówi:
— Przepraszam wielmożnego pana, ale tu jakiś cudzy pociąg wlazł na stacyę.
— O! — woła zdziwiony naczelnik — zkądże on się tu znalazł?
— Nie wiem, proszę wielmożnego pana — odpowiada tamten — cosik się zdaje, że i on nie wie!
— Patrzcie, co za historya! — mruczy naczelnik — a czegóż on chce?
— A nic, jest jakiś dziwny, zgłupiał widocznie czy co?
— Hm! niech postoi sobie tutaj — mówi naczelnik. — Trudno go na taką noc wyrzucać. Niech tam się prześpi wygodnie w szopie, a jutro może znajdziemy jego przyjaciół.
Nareszcie B. dochodzi do przekonania, że aby się dostać do Heidelberga, musimy najprzód pojechać do Darmsztadu, a tam siąść na inny pociąg. Ta pewność dodaje mu sił i odwagi i znów zabiera się do pracy; tym razem szuka pociągu z Monachium do Darmsztadu, a ztąd do Heidelberga.
— Jesteśmy! — woła po chwili. — Mam, doskonale! Wychodzi z Monachium o 10, przychodzi do Darmsztadu o 5 m. 25. Wychodzi do Heidelberga — 5 m. 20, przychodzi...
— To kiedyż się przesiądziemy — spytałem.
— A prawda, jakoś niezręcznie — odpowiada zamyślony.
— Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy o pięć minut prędzej przyjeżdżali, a tamten pociąg opóźniał się z wyjściem.
— Trudno na to liczyć — zauważyłem.
Przyznał mi racyę i znów rozpoczął poszukiwania.
Zdawało się jednak, że wszystkie pociągi umyślnie o pięć minut wcześniej z Darmsztadu wychodzą, by uniknąć pociągów przychodzących z Monachium.
Tu władze umysłowe B. zaczęły krążyć po bezdrożach. Wynajdywał pociągi, które w przeciągu czternastu minut przez Wenecyę, Genuę, z półgodzinnym przystankiem w Rzymie, przybywały do Heidelberga. Przerzucał całą książeczkę w pogoni za piekielnemi pociągami, przybywającemi do miejsca przeznaczenia na czterdzieści siedem minut przed swoim wyjściem i znów wyjeżdzającemi przed przyjściem. Przyszedł nareszcie do przekonania, że jedyna droga z Niemiec południowych do Paryża prowadzi przez Calais, zkąd łodzią trzeba płynąć do Moskwy.
W końcu nie wiedział, czy jest w Europie, Azyi, Afryce, czy Ameryce, ani dokąd, ani po co jechać.
Wówczas spokojnie lecz stanowczo wzięłem od niego książkę i ubrałem go, jak do drogi; zabraliśmy nasze manatki, poszliśmy na dworzec i tam, rzekłem do jednego z tragarzy:
— Chcemy jechać do Heidelbergu.
On wziął nas za ręce, poprowadził do sali, posadził i kazał siedzieć spokojnie i grzecznie, a gdy będzie czas, obiecał przyjść i wsadzić nas do pociągu.
I rzeczywiście tak zrobił.
Taką jest moja metoda, gdy chcę z jednego miejsca przejechać na drugie.
Prostsza jest ona i skuteczniejsza od metody B.
W Niemczech podróż trwa niezmiernie długo. Pociągi nie śpieszą się, a gdy raz staną, lubią zażywać spokoju. Na stacyach cała służba wychodzi na spacer.
Maszynista idzie z wizytą do gospodarza stacyi, ten wybiega na jego spotkanie, wita się z nim serdecznie, powraca prędko do domu, ażeby powiedzieć żonie o przybyciu przyjaciela. Żona wypada, zasypuje go pytaniami, witając gorąco, następnie stoją i rozmawiają o dawnych czasach, wspólnych przyjaciołach i zbiorach dokonanych na polach.
Po niejakim czasie, podczas przerwy w rozmowie, maszynista spogląda na zegarek i robi uwagę, że należałoby już jechać, ale pani słyszeć o tem nie chce.
— Musisz poczekać na dzieci — mówi ona. — Wkrótce powrócą ze szkoły i bardzoby się zmartwiły, gdyby się dowiedziały, że byłeś i znów odjechałeś. Lizia nie przebaczyłaby ci tego nigdy.
Maszynista śmieje się i przyznaje, że w takich okolicznościach pozostać musi.
W kasie znów idzie flirt na wielką skalę i pewno niezadługo rozlegną się w sąsiedztwie dzwony weselne.
Palacz pobiegł do miasteczka, bo chce tam swego pieska sprzedać, a podróżni chodzą sobie po platformie, palą papierosy, albo pożywiają się w sali restauracyjnej; biedna klasa opycha się gorącemi kiełbaskami lub zupą.
Gdy już wszyscy dobrze wypoczną, maszynista zajmuje swe miejsce i jeżeli nikt się nie sprzeciwia, pociąg puszcza się w dalszą drogę.
Straszna zdarzyła się historya w czasie podróży z Heidelberga do Darmsztadu, gdy spostrzeżono, że jedziemy ekspresem (nazywali to ekspresem, chociaż wlókł się dwadzieścia mil na godzinę, gdy już nie mógł stać, a najczęściej zdawał się być nawpół uśpionym), mając bilety na pociąg zwyczajny. Zatrzymano pociąg na następnej stacyi i dwaj ponuro wyglądający, złotem szamerowani kontrolerzy, poprowadzili B. do ponuro wyglądającego, złotem szamerowanego naczelnika stacyi, któremu asystowali dwaj podobnież wyglądający ludzie, ażeby sprawę wyjaśnił.
Wyglądało to zupełnie, jak sąd wojenny i widziałem, że B. chociaż, silił się na spokój i odwagę, bardzo był przerażony. Z platformy przesłał mi pożegnanie i prosił, gdy stanie się rzecz najgorsza, abym się zaopiekował jego matką.
Na szczęście, nic złego się nie stało, wrócił bez skazy na honorze, wyjaśnił bowiem, ku wielkiemu zadowoleniu sędziów, że nie wiedział, iż bilety nasze służą tylko na pociągi idące wolno; nie przypuszczał, byśmy jechali pociągiem pośpiesznym; gotów natychmiast zapłacić różnicę w cenie.
Później zły był na siebie, że się tak z tem oświadczeniem pośpieszył. Przypomniał sobie, że mógł uniknąć tego wydatku, udając zupełną nieumiejętność języka niemieckiego. Opowiadał, że przed dwoma laty widział zupełnie taką samą scenę, podróżując z trzema panami po państwie Niemieckiem. Oni podróżowali pierwszą klasą, mając bilety do drugiej.
Dlaczego to robili, B. nie umiał jasno wytłómaczyć.
Mówił, że o ile sobie przypomina, to konduktor wskazał im pierwszą klasę, czy też nie zdążyli wsiąść do drugiej, a może sądzili, że jadą w drugiej; przyznam, że to opowiadanie wydało mi się bardzo naciągane.
W każdym razie siedzieli w pierwszej klasie i gdy zjawił się kontroler, z niemem oburzeniem spojrzał na bilety drugiej klasy i czekał, co też oni powiedzą na swoje usprawiedliwienie.
Jeden z przestępców umiał trochę po niemiecku i lubił się tem popisywać, gdyż bardzo był z tego dumny; otóż zaczął rozprawiać i tak się dobrze po niemiecku wyrażał, iż kontroler zrozumiał i ani jednemu słowu nie uwierzył.
On zaś z wielkim trudem zrozumiał, co kontroler mówił, i w rezultacie musiał dopłacić osiemnaście marek.
Trzej pozostali, umiejący doskonale po niemiecku, udawali, że nic a nic nie rozumieją i nikt im nie zdołał wytłómaczyć, o co idzie. Kontroler krzyczał przynajmniej przez dziesięć minut, a oni, przyjemnie się uśmiechając, powtarzali, że jadą do Hanoweru.
Kontroler przyprowadził naczelnika stacyi, ten znów przez dziesięć minut wyjaśniał, że jeżeli nie zapłacą dobrowolnie po osiemnaście marek, to on ich do tego zmusi; oni uśmiechali się, kiwali głowami, powtarzając, że jadą do Hanoweru.
Nareszcie zjawiła się jakaś osobistość, poważnie wyglądająca, w stosowanym kapeluszu, i wpadła w złość; przez kwadrans przedstawiała tej nieszczęsnej trójcy, jak surowo zapatruje się prawo na takie przestępstwa.
Krzyczeli po kolei, grozili, błagali, co najmniej w przeciągu pół godziny, w końcu zmęczyli się i odeszli, zatrzaskując drzwi i rząd stracił pięćdziesiąt cztery marki.
We środę przejechaliśmy granicę niemiecką i jesteśmy w Belgii.
Lubię Niemców. B. twierdzi, że powinienem z tem się ukrywać, gdyż rozwinę w nich zarozumiałość, ja jednak przypuszczam, że posiadają pewną dozę zdrowego rozsądku i nic sobie z pochwał nie robią.
B. również utrzymuje, że okazuję więcej energii, niż ostrożności, tworząc sobie opinię o narodzie, poznanym w ciągu krótkiej podróży, ale z doświadczenia wiem, że pierwsze wrażenie jest najwierniejsze.
Pod wpływem pierwszego impulsu udaje mi się powziąć jakieś zdanie, czy myśl rozsądną, a jak tylko zacznę myśleć — głupieję.
Pierwsza myśl jest nam daną, drugą — sami wytwarzamy. Wolę więc polegać na pierwszej.
Niemcy — to wielka barczysta rasa. Mało mówią, ale zdają się myśleć dużo.
Źleby się tu wiodło rozmaitym antispecyalistom, jak antialkoholikom, antipapierośnikom i cygarnikom. Niemiec niema takich antinaturalnych odczuć, by miał uważać za grzech rozkoszowanie się życiem. Lubi swą fajkę i wielki kufel piwa, a gdy ten się opróżni, lubi, by go napełniano.
Niech kto spróbuje tańczyć w około Niemca, krzycząc i namawiając, by podpisał zobowiązanie, że póki żyje, ani kropli piwa nie wypije; spyta się on zaraz — cóż to, z dzieckiem, czy z głupcem macie do czynienia? a jeszcze w dodatku szturchnie porządnie za taką impertynencyę! On umie zachować umiarkowanie, nie robiąc z siebie osła. Potrafi być wstrzemięźliwym, nie obwieszając się wstęgami, nie biegając po ulicach z chorągwią w ręku, nie obwieszczając krzykiem doniosłego tego faktu.
Kobiety niemieckie nie są piękne, lecz kochające i słodkie. Potężnie zbudowane, rodzą zdrowe dzieci. Wcale nie troszczą się o wywalczenie sobie „praw”, są szczęśliwe i zadowolone, nawet nie mając głosu przy wyborach. Mężczyźni obchodzą się z niemi grzecznie, ale niema w nich śladu tej usłużności, jaką się widzi w krajach, gdzie ubieganie się za spódniczką stanowi cechę narodową. Niemcy kochają kobiety, ale ich nie ubóstwiają; dlatego też nie trapi ich ta myśl, kto ma rządzić państwem, a kto siedzieć w domu i dzieci niańczyć. Między niemieckiemi kobietami nie spotkasz ani polityków, ani radców, same gospodynie. Wszystkie sfery są względem siebie bardzo ugrzecznione, gdyż wzajemnie się szanują. Hrabia grzeczny jest dla kupca, kupiec dla hrabiego.
Niemcy jedzą potężnie, ale dla nich stół nie jest, jak u Francuzów, alfą i omegą życia. Brzuch nie jest dla nich Bogiem, a kucharz ze swemi sosikami, pasztetami — najwyższym kapłanem.
Wszystko im jedno, co jedzą, aby tylko zdrowo i obficie. Malarstwo i rzeźba biedną jest u nich, ale celują w literaturze i muzyce.
Dla Anglika podróż do Niemiec jest środkiem pobudzającym, gdyż widzi, że ten Niemiec pcha się wciąż naprzód, swoją narodowość uważa za najlepszą i pragnąłby w polityce świata zająć najpierwsze miejsce.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: Emilia Węsławska.