Dziennik wycieczki do Oberammergau/Sobota, 24-ty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdym powiedział, że „zbudzono” mnie w Ostendzie, niewłaściwie się wyraziłem. Obudziłem się tylko w połowie.
W ciągu całej godziny z Ostendy do Kolonii byłem w trzech częściach uspiony, a w jednej tylko na wpół zbudzony.
W Ostendzie jednak przyszedłem do przytomności o tyle, że rozumiałem, iż dokądś jadę, że należy coś zrobić, a przytem jakiś dziwny instynkt mówił mi, że jestem w blizkości czegoś, co się je i pije i on dodawał mi energii do czynu.
Pośpieszyłem do kajuty i tam znalazłem B. Przepraszał, że całą noc zostawił mnie samego, ale mógł sobie nie robić żadnych wymówek, wcale do niego nie tęskniłem, bo gdyby nawet na statku znajdowała się kobieta, gorąco przezemnie ukochana, obojętnie patrzyłbym, gdyby ktoś inny się do niej zalecał. Spotkałem w kajucie i gadatliwego jegomościa z towarzyszem; ten ostatni wyglądał tak zgnębiony, że przykro było patrzeć na niego. Żadna, najcięższa choroba morska nie wywołałaby zmiany takiej w człowieku energicznym, pełnym życia, jakim był, wsiadając z nami do wagonu w Wiktoryi.
Zato gadatliwy człowiek był rozpromieniony, nie znać było na nim żadnego zmęczenia i opowiadał anegdotkę o krowie.
Ponieśliśmy nasze rzeczy do rewizyi, otworzyłem mój pakunek, usiadłem na nim i natychmiast usnęłem.
Gdym się zbudził, ktoś, kogo wzięłem za marszałka polowego i z przyzwyczajenia — gdyż byłem kiedyś ochotnikiem — salutowałem, stał nademną, melodramatycznie wskazując na moje rzeczy. Barwnym językiem niemieckim oświadczyłem mu, że nic nie mam do deklarowania. Widocznie nie zrozumiał, co mnie bardzo zdziwiło, i zabrał mój pakunek; nie mając na czem siedzieć — usiadłem na ziemi. Ale tak mi się spać chciało, że zapomniałem się gniewać za to.
Gdy rewizyę ukończono, poszliśmy do bufetu. Instynkt nie omylił mnie, znaleźliśmy tam gorącą kawę, bułeczki i masło. Kazałem podać dwie białe kawy, chleb i masło. Wypowiedziałem to pięknie po niemiecku. Nikt nie rozumiał, więc poszedłem do stołu i sam sobie wziąłem. System ten jest najlepszy, unika się wszelkiej argumentacyi. Ludzie odrazu rozumieją, czego im potrzeba.
B. zrobił mi uwagę, że gdy jesteśmy w Belgii, gdzie wszyscy mówią po francusku, a bardzo niewielu rozumie po niemiecku, powinienem starać się mówić mniej po niemiecku, a więcej po francusku.
Dodał jeszcze:
— Tak będzie łatwiej, a i krajowcy mniej będą wysilali myśli swoje. Trzymaj się języka francuskiego, jak możesz najdłużej. Inteligentni, porządni ludzie, zawsze choć trochę z twej francusczyzny zrozumieją, a żadna istota ludzka, chyba jakiś odgadywacz myśli, nie pojmie, co oznacza twe bełkotanie, mające wyrażać mowę niemiecką.
— O! jesteśmy w Belgii — rzekłem rozespany — myślałem, że to Niemcy, nic nie wiedziałem, a pod wpływem nagłego wybuchu szczerości, czując, że dłuższe udawanie na nic się nie zda, dodałem:
— Czy wiesz, ja nic nie wiem, gdzie my jesteśmy.
— Wiedziałem o tem — odparł — doprawdy mógłbyś się trochę zbudzić.
Blizko godzinę całą czekaliśmy w Ostendzie, zanim nasz pociąg przygotowano do drogi. Wprost do Kolonii szedł tylko jeden wagon, a o czterech podróżnych było więcej, niż miejsc w tym wagonie.
Nie wiedząc o tem, nie śpieszyliśmy się zająć miejsca i gdy spokojnie wypiliśmy kawę, przekonaliśmy się, że wszystkie już zajęte. Tu leżał worek, tam kołdra na nogi, tam znów — parasol i tak dalej. Nie było nikogo, ale i wolnych miejsc nie było!
Takie już jest wszechświatowe prawo, obowiązujące wszystkich podróżnych, że przedmiot jakiś, położony w danem miejscu, zabezpiecza je właścicielowi przedmiotu. To jest dobre, słuszne prawo i w normalnym stanie sambym za niem gardłował.
Ale o godzinie 3-ej zrana odczucia człowieka nie mogą być w należytym rozwoju. Sumienie przeciętnego człowieka zaczyna przemawiać dopiero około 8-ej, 9-ej i to koniecznie po śniadaniu. O 3-ej zrana człowiek gotów zrobić taką rzecz, że o 3-ej po południu wzdrygnie się na samą myśl o tem.
W zwykłych okolicznościach, odepchnąłbym samą myśl usunięcia czyjegoś worka i zajęcia cudzego miejsca, na podobieństwo Żyda, usuwającego znak pograniczny i pakującego się na cudzą ziemię; ale o tak wczesnej godzinie lepsza cząstka mej istoty spała jeszcze.
Czytałem niejednokrotnie o nagle budzącej się lepszej cząstce istoty ludzkiej. Motorem tego jest zwykle głos katarynki, rzempolącej wzruszającą melodyę, lub płacz niemowlęcia (to, przyznaję, zbudzić może nietylko głuchego, ale zmarłego nie dłużej od dwudziestu czterech godzin człowieka); gdyby więc katarynka lub niemowlę znajdowało się wówczas w Ostendzie, ja i B. nie popełnilibyśmy zbrodni.
Właśnie gdybyśmy się zabierali do tego czynu, odezwałoby się niemowlę, czy katarynka, nam z oczu wytrysłyby łzy, wyskoczylibyśmy z wagonu, padli sobie w objęcia na platformie i łkając, czekalibyśmy na drugi pociąg.
Ponieważ nic się nie odezwało, wskoczyliśmy do wagonu, pousuwaliśmy cudze rzeczy i siedliśmy sobie najspokojniej, udając niewiniątka.
B. powiedział, że najlepiej będzie, gdy tamci wrócą, udawać zaspanych i tak głupich, że o porozumieniu się i mowy być nie może.
Odpowiedziałem, że co się mnie tyczy, to nawet udawać nie potrzebuję i rozłożyłem się wygodnie.
W parę sekund później zjawił się jakiś pan, usunął rzeczy i usiadł.
— To miejsce jest zajęte — odezwał się B., zdziwiony zimną krwią przybysza. — Właściwie wszystkie miejsca są już pozajmowane.
— Cóż mnie to obchodzi — odparł cynicznie jegomość. Muszę dziś być w Kolonii i nie widzę sposobu, by inną drogą tam dojechać.
— Dobrze, ale i ci, co pozajmowali miejsca, chcą jechać — zawołałem zgorszony — pan myślisz tylko o sobie!
Poczucie sprawiedliwości zaczęło się budzić we mnie i byłem obudzony. Przed dwoma minutami, jak mówiłem, zajęcie cudzego miejsca nie wzbudzało we mnie gniewu, teraz uważałem to za rzecz bezwstydną. Muszę przyznać, że lepsza cząstka mej istoty długo spać nie może. Zostawiona samej sobie, zbudzi się z pewnością.
Niebiosa biorę za świadka, jestem grzeszny, słaby człowiek, ale grunt mam dobry.
Ten człowiek targnął szlachetną struną mojej istoty.
Rozumiałem całą ohydę zabierania cudzego miejsca w wagonie.
Czułem, że muszę sprawiedliwości dać jakieś zadośćuczynienie za zło, spełnione przed kilku minutami, więc siliłem się na przekonywające argumenty.
Ale moja retoryka skutku nie wywołała.
— E! to tylko wice konsul — powiedział natręt — będzie miał i tak dość miejsca.
Czy mogłem bronić świętej sprawy wobec człowieka, mającego takie odczucia? Założyłem protest przeciw jego postępowaniu, ulżyłem sumieniu i zasnąłem snem sprawiedliwego.
Pięć minut przed wyruszeniem prawowici właściciele miejsc napłynęli do wagonu. Widząc tylko pięć wolnych miejsc, a ich było siedmiu, zaczęli się kłócić zawzięcie między sobą.
B., ja i ten trzeci, siedzący w kącie, usiłowaliśmy uspokoić ich, ale namiętności były zbyt podniecone i głusi byli na głos rozsądku. Urządzały się rozmaite kombinacye z pięciu i ci napadali na pozostałych dwóch, że miejsca podstępem zdobyli, a każdy zosobna dawał do zrozumienia, że wszyscy pozostali są kłamcami.
Strasznie mi się to nie podobało, że kłócili się po angielsku. Każdy z nich miał przecie swój język, było tam bowiem: czterech Belgijczyków, dwóch Francuzów i Niemiec, ale do wymyślania sobie wzajemnie znaleźli, że język angielski jest najodpowiedniejszy.
Widząc, że się nie pogodzą, zwrócili się do nas o rozsądzenie sprawy. My, bez wahania, stanęliśmy po stronie szczuplejszych, i ci, uważając sprawę za skończoną, zajęli miejsca, mówiąc otyłym, by się wynosili.
Ale ci nieszczęśliwi, Niemiec i jeden z Belgijczyków, nie myśleli ustępować i oświadczyli, że zawołają naczelnika stacyi.
Naczelnik stacyi ani myślał słuchać tego, co oni mówili, tylko z góry napadł na nich, dlaczego wogóle wleźli do wagonu? — To wstyd, doprawdy — mówił — pakować się do oddziału już zajętego i niepokoić siedzącą tam publiczność!
Mówił po angielsku, a tamci, z platformy już, odpowiadali w tenże sposób.
Jak widzę, język angielski stał się popularnym w kłótniach między cudzoziemcami; widocznie uważają, że jest najdobitniejszy.
Patrzyliśmy przez okno na tłoczących się. Bawiło nas to i zajmowało. W czasie najgorętszej argumentacyi nadszedł żandarm, i naturalnie, stanął po stronie naczelnika stacyi. Mundury zawsze trzymają się solidarnie, bez względu na to, o co się ludzie kłócą i kto ma racyę — to ich nie obchodzi. Takie już jest utarte między mundurami przekonanie, że mundur nigdy źle nie postępuje. Jeżeli złodziej nosi mundur, to policya powinna mu służyć pomocą w każdej chwili i zabrać do więzienia tych, co stawiają zajęciom jego jakieś przeszkody. Żandarm pomagał wymyślać otyłym pasażerom również po angielsku.
Plótł niestworzone rzeczy. Gdyby mówił po francusku, z pewnością lepiej wyrażałby swe uczucia, ale jemu chodziło o to, zresztą, jak każdemu cudzoziemcowi, by stać się skończonym krzykaczem angielskim. Korzystał więc z każdej sposobności, by się wprawiać.
Jakiś urzędnik od rewizyi przyłączył się do tej kłótni. On bronił pasażerów, a zwymyślał naczelnika stacyi i żandarma, ale także po angielsku.
B. niezmiernie się cieszył, że tak zdala od ojczyzny, na obcej ziemi, natrafił na taką swojską kłótnię angielską.