Dziennik wycieczki do Oberammergau/Sobota, 24-ty (dalszy ciąg)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W wagonie siedział jakiś dobrze obznajmiony ze wszystkiem Belgijczyk i o każdem mieście, przez które przejeżdżaliśmy, musiał coś ciekawego opowiedzieć.
Czułem, że gdybym mógł nie spać, gdybym słuchał i pamiętał, a nie mieszał wszystkiego, jak groch z kapustą, to wiedziałbym wszystko o kraju, leżącym między Ostendą a Kolonią.
Ten człowiek miał w każdem mieście krewnych. Przypuszczam, że były i są rodziny tak liczne, jak ta, ale nigdy nie słyszałem o tak rozgałęzionej rodzinie. Zdawało się, że wszyscy jej członkowie z rozmysłem po świecie rozrzuceni zostali. Ile razy się obudziłem, tyle razy pochwyciłem taki urywek rozmowy:
— Bruges, z tej strony widzieć można dzwonnicę, dzwony co godzina powtarzają polkę Haydna. Moja ciotka mieszka tu.
— Gent — Ratusz, jak powiadają najpiękniejszy okaz gotyku w Europie, matka moja tu mieszka. Widać byłoby dom, gdyby kościół nie zasłaniał.
— Przejechaliśmy Aalst — wielki rynek chmielu. Dziad mój tu mieszkał, ale już umarł staruszek.
— Oto pałac królewski — tu, po tej stronie. Mąż mojej siostry mieszka tu, nie w pałacu, lecz w Lacken.
— Oto kopuła Pałacu Sprawiedliwości — nazywają Bruksellę „małym Paryżem”; ja, co prawda, wolę Bruksellę, mieszkam tutaj.
— Louvain — tu jest pomnik Van de Weyera, rewolucyonisty z 1830 r. Moja teściowa mieszka w Louvain; chce, byśmy przy niej zamieszkali, uważa, że mieszkając w Brukselli, zbyt jesteśmy od niej oddaleni, ale ja tego nie znajduję.
— Liège — śliczna cytadela, ot tam. Mam tu kilku kuzynów, ale dalszych, bliżsi mieszkają w Maestricht.
Taki popis trwał aż do Kolonii.
Zdaje mi się, że nie było miasteczka lub wioski, gdzieby nie mieszkał jaki okaz tej sławnej rodziny.
Nasza podróż była nie przejażdżką po Belgii i północnej części Niemiec, lecz wędrówką po okolicach, przez członków rodziny tego pana zamieszkałych.
W Ostendzie starannie wybrałem miejsce, by siedzieć z twarzą zwróconą ku lokomotywie; nie umiem jeździć inaczej. Gdy się zbudziłem po niejakim czasie, spostrzegłem, że siedzę na przeciwnej ławce. Rozgniewałem się.
— Kto mnie tu przeniósł? — zawołałem — siedziałem zwrócony ku lokomotywie, nie mieliście prawa tego robić. Upewniali mnie wszyscy, że nikt mnie palcem nie tknął, lecz, że pociąg zakręcił koło Gent.
Bardzo mi się to nie podobało. To niema sensu, żeby pociąg szedł nie w jednym kierunku; pasażer, trzymając się tego, zabiera miejsca swoje, czy cudze i zadowolony, spokojnie sobie zasypia, aż tu pociąg rusza dowcipem, skręca i jedzie sobie w przeciwną stronę. Błysnęła w moim umyśle wątpliwość, czy też pociąg wie, dokąd zdąża?
W Brukselli wysiedliśmy i jeszcze raz wypiliśmy kawę z bułeczkami. Zapomniałem, jakim językiem tam mówiłem, ale nikt mnie nie rozumiał. Wyjechawszy z Brukselli, znów usnęłem, a gdym się zbudził, byłem znów zwrócony ku lokomotywie. Pod wpływem nowej fantazyi ciągnęła wagony znów w innym kierunku. To już mnie przeraziło. Najwidoczniej lokomotywa idzie, jak jej się podoba. Zapewne wkrótce bokiem zacznie jechać; rozmyślałem, że należy odpowiednio usiąść, lecz zanim się zdecydowałem — znów zasnęłem.
Spałem smacznie, gdy kazano nam wysiadać w Herbesthal do rewizyi, była to bowiem granica Niemiec. Mnie się zdawało, że jesteśmy w Turcyi i napadli nas rozbójnicy. Gdy kazano mi otworzyć kuferek, zawołałem: „Nigdy!” dodałem, że jestem Anglikiem i radzę nie narażać się. Powiedziałem im również, żeby się nie spodziewali żadnego okupu, gdyż to się nie zgadza z zasadami mojej rodziny płacić za cokolwiek, a tembardziej za krewnych.
Nie zwracali uwagi na moje ostrzeżenie i pochwycili mego Gladstona. Opierałem się słabo i usnęłem. Gdym się obudził, siedziałem w bufecie. Nie przypominam sobie, bym tam szedł. Widocznie instynkt powiódł mnie tam w czasie snu.
Kazałem podać kawę i bułeczki (musiałem być już wypchany bułeczkami). Przywidziało mi się teraz, że jesteśmy w Norwegii, więc mówiłem łamanym językiem skandynawskim, właściwie umiałem tylko parę słów, pochwyconych w czasie krótkiej na fiordach bytności.
Naturalnie, kelner nic nie zrozumiał, ale przyzwyczaiłem się już do zdumienia cudzoziemców, gdy się do nich zwraca w ojczystym języku, więc wybaczyłem mu to, tembardziej, że żądane przedmioty były pod ręką, wszelka przeto rozmowa stała się zbyteczna.
Wzięłem dwie filiżanki kawy, jedną dla siebie, drugą dla B. i zaczęłem go szukać oczami, ale nigdzie go nie było. Co się z nim stało? O ile sobie przypominam, od bardzo dawna go nie widziałem. Nie wiedziałem, gdzie jestem i co robię. Miałem jakieś niejasne pojęcie, że razem z B. wyjechaliśmy wczoraj, czy przed sześciu miesiącami, żeby mnie kto zabił, nie wiedziałem kiedy, z zamiarem, jeżeli się nie mylę, zwiedzania czegoś. Jesteśmy więc za granicą, jak mi się zdaje w Norwegii. Dla czego mi się tak zdawało, do tej pory nie wiem — i zgubiłem go.
Jakimże cudem znajdziemy się teraz? W umyśle moim przedstawił się straszny obraz, jak obaj lata całe błąkać się będziemy po Europie, szukając się daremnie. Nie, należy coś zrobić i to natychmiast. Tu, czy tam, muszę znaleźć B. Wstałem i zaczęłem przypominać sobie wszystkie znane mi słowa skandynawskie. To brzydko, że ci ludzie udają, iż nie rozumieją własnego języka i nie chcą ze mną rozmawiać. Muszą mnie zrozumieć. Tu już nie chodzi o kawę i bułki, lecz o rzecz nie małej wagi. Ja tego kelnera zmuszę do rozumienia po skandynawsku, choćbym miał mu rozum wbić do głowy własnym jego dzbankiem od kawy. Schwyciłem go za ramię i z akcentem, który musiał być patetycznym w swym tragicznym ferworze, spytałem, czy widział mego przyjaciela, przyjaciela B?
On wytrzeszczył tylko oczy.
Byłem zrozpaczony. Wstrząsnęłem nim, mówiąc:
— Mój przyjaciel duży, wysoki, tłusty, gruby, jest gdzie? Możesz go widzieć gdzie? Tu?
Musiałem się tak po skandynawsku wyrażać, gdyż gramatyka jest moją najsłabszą stroną. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić z czasownikami. Zresztą nie było czasu na obmyślanie frazesów.
Otoczył nas tłum, zaciekawiony wyrazem twarzy służącego.
Wezwałem ich wszystkich na pomoc, mówiłem.
— Mój przyjaciel B., z głową czerwoną — buty, żółte, brunatne, złote — palto, małe kwadraciki — nos, bardzo, duży! Jest gdzie? Jego wiedzieć — ktokolwiek — gdzie?
Ani jedna dusza nie poruszyła ręką, żeby mi pomódz. Stali i gapili się.
Powtórzyłem to wszystko głośniej, lękając się, że ktoś dalej stojący mógł nie usłyszeć; nadałem mej przemowie zupełnie inny akcent. Robiłem im więc wszelkie ułatwienia.
Zaczęli żywo między sobą rozprawiać; jakaś świetna myśl błysnęła w umyśle jednego, inteligentniejszego widocznie od innych, gdyż zaczął biegać tu i tam, wołając głośno; wyraz: „Norwegczyk” ciągle się powtarzał. Po chwili zbliżył się ku mnie z miną niezmiernie z siebie zadowoloną, a wiódł za sobą staruszka, przyjemnie wyglądającego, w białym kapeluszu.
Tłum się rozstąpił i staruszek, uśmiechając się, zaczął długą, zapewne uprzejmą przemowę po skandynawsku.
Rozumie się, że od początku do końca była ona dla mnie najzupełniej niezrozumiałą, o czem wyraz mej twarzy dowodnie świadczył. Gdy kto mówi powoli i wyraźnie po skandynawsku, to jakieś tam słowo zrozumiem, ale umiejętność moja dalej nie sięga.
Staruszek spojrzał na mnie bardzo zdziwiony.
Powiedział po skandynawsku naturalnie:
— Pan mówi po norwesku?
Odpowiedziałem tymże językiem:
— Mało! bardzo mało — bardzo.
Zdawał się nietylko zawiedzionym, ale oburzonym. Wytłomaczył rzecz całą tłumowi i ten także był oburzony.
Dlaczego tak wszyscy byli zgorszeni, nie mogłem zrozumieć. Przecież po świecie chodzi dużo ludzi, nie rozumiejących po skandynawsku.
— Niedorzecznie więc jest oburzać się na mnie że ja nie rozumiem. Umiem przecież parę słów, a to nie każdy potrafi.
Spytałem staruszka o B. Zrozumiał, muszę mu to przyznać, ale pozatem nie mógł mi się na nic przydać, pocóż więc przywiedziono go — nie wiem.
Coby się stało, gdyby ta sytuacya trwała dłużej, nie mogę sobie wystawić (traciłem zupełnie przytomność, widząc wzrastający tłum).
Na szczęście, ujrzałem B. we własnej osobie, wchodzącego do pokoju.
Witałem go tak serdecznie, jak gdybym chciał pożyczyć od niego pieniędzy.
— Jakże się cieszę, że cię widzę! — krzyczałem — to prawdziwa przyjemność! Już myślałem, że cię zgubiłem!
— Jakto, jesteś pan Anglikiem? — zawołał staruszek w białym kapeluszu doskonałą angielszczyzną.
— Rozumie się — odparłem — dumny jestem z tego. A czy pan ma co przeciw temu?
— Ani trochę, ale dlaczegóż, u dyabła, mówiłeś pan po norwesku zamiast po angielsku? Ja sam jestem Anglikiem!
I z miną wielce zdziwioną odszedł szybko.
Gdyśmy usiedli, B. rzekł do mnie:
— Wiesz, co ci powiem, ty za wiele posiadasz języków. Twoja wiedza lingwistyczna stanie się naszą zgubą, jeśli nie zdołasz jej utrzymać w karbach. Może, broń Boże, mówisz językiem sanskryckim, lub chaldejskim?
Odparłem, że nie.
— Może po żydowsku, lub chińsku?
— Ani słowa.
— Napewno?
— Ani w ząb. Z miejsca ruszyć nie mogę.
— No, to chwała Bogu — rzekł z ulgą B. — Gdybyś umiał, to z pewnością zawracałbyś głowę sanskrytem wszystkim niemieckim chłopom.
Męcząca jest ta podróż do Kolonii podczas upalnych godzin przedpołudniowych. W wagonie tak duszno, że wytrzymać nie można; zauważyłem to niejednokrotnie, że podróżni lękają się świeżego powietrza, jak trucizny. Lubią napawać się powietrzem przez innych wydychanem i zamykają szczelnie wszystkie okna i wentylatory. Słońce pali i oślepia. Głowa pęka, wszystkie członki bolą. Kurz i sadze pokrywają ubranie, brudzą ręce i twarz. Zasypiamy i co moment się budzimy. Ocknęłem się i widzę, że mój sąsiad wsparł głowę na mem ramieniu. To wstyd odpychać go, on z takiem zaufaniem odnosi się do mnie. Ale cięży mi bardzo. Delikatnie więc odrzucam jego głowę na ramię sąsiada po drugiej stronie. Tam mu również dobrze będzie. Jedziemy, nagle pociąg targnął, a nasze głowy stuknęły o siebie jak kule bilardowe. Z góry lecą rzeczy; rzuciliśmy zdziwionym wzrokiem i znów zasypiamy. Mój kuferek pada na głowę tego samolubnego człowieka, siedzącego w kącie. (Widoczna kara). On zrywa się, przeprasza i znów zasypia. Zanadto jestem senny, by podnieść kuferek. Leży sobie na ziemi i służy za podnóżek samolubnemu człowiekowi. Chwilami przez nawpół przymknięte powieki spoglądamy na płaską, pozbawioną drzew okolicę, na zagony żyta, buraków, jęczmienia, wszystko to rośnie obok siebie, w sąsiedztwie małych kamiennych domków. Na horyzoncie zarysowywa się jakaś dzwonnica.
Ludzi przedewszystkiem pytamy o ich wiarę: „W co wierzycie?” Pierwszą rzeczą, którą nam pokazują, są kościoły: „W to wierzymy”. Potem ciągnie się długi rzęd kominów. Naprzód wiara, później praca. W końcu widzimy zbitą masę dachów, z których wyłaniać się zaczynają pojedyńcze domy, fabryki, ulice i wjeżdżamy do miasta. Konduktorowie otwierają wagony i patrzą na nas.
Nieszczególnie musieliśmy się im przedstawić, gdyż, nie mówiąc słowa, z hałasem zatrzasnęli drzwiczki, a my raz jeszcze zasnęliśmy.
Gdyśmy tak jechali, okolica powoli budzić się zaczęła. Toczyły się po drogach ciężkie wozy, zaprzężone wołami, a czasami krowami. Chłopi pracowali na polach. Dym unosił się nad wioskami. Na stacyach czekały tłumy podróżnych.
O południu ujrzeliśmy dwie wysmukłe wieżyczki, rysujące się na tle nieba. Rosły nam w oczach, gdyśmy się do nich zbliżali.
B. powiedział mi, że są to wieże katedry Kolońskiej; zaczęliśmy ziewać, wyciągać się i zbierać nasze rzeczy.