Dziennik wycieczki do Oberammergau/Kawałek soboty i trochę niedzieli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł Dziennik wycieczki do Oberammergau
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1903
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Tytuł orygin. Three Men on the Bummel
vel Three Men on Wheels
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kawałek soboty i trochę niedzieli.
Trudność pisania dziennika. — Porządne wymycie się. — Niemieckie łóżko. — Jak się do niego wchodzi. — Sposób obycia i zwyczaje niemieckiej armii. — Grzeszne upodobanie B. — Katedra Kolońska. — Myśli bez słów. — Ciekawy zwyczaj.

Niema porządku w moim dzienniku. Bo, co prawda, nie żyję tak, jak powinien żyć człowiek, piszący dziennik. Musiałbym naturalnie siedzieć nad nim do dwunastej w nocy i spisywać wszystko, co mi się w ciągu dnia wydarzyło.
Ale o dwunastej albo siedzę w wagonie, albo tylko co wstałem, albo też mam się właśnie położyć na parogodzinny spoczynek.
Kładziemy się spać gdzie i kiedy znajdzie się łóżko, a przy tem, gdy mamy parę wolnych chwil. Spaliśmy dziś po południu, a teraz będziemy jeść nowe śniadanie; ja wcale nie jestem pewny, czy to dziś, czy jutro.
Wogóle nie myślę pisać tego dziennika w sposób zwyczajem uświęcony; gdy nie będę miał nic lepszego do roboty, spiszę w kilku słowach moje wrażenia.
Wymyliśmy się w Renie w Kolonii (od wyjazdu z Anglii nie używaliśmy tej rozkoszy).
Początkowo mieliśmy zamiar umyć się w hotelu; ale gdyśmy zobaczyli miednicę, ilość wody i ręcznik, żałowaliśmy czasu na taką zabawę. To zupełnie jakby Herkules usiłował oczyścić stajnię Augiasza za pomocą polewaczki.
Zadzwoniliśmy na służącą. Wytłómaczyliśmy jej, że chcemy umyć się, oczyścić, a nie puszczać bańki mydlane. Czy możemy dostać większą miednicę, więcej wody i ręczników możliwych do użycia?
Służąca (otyła baba, około pięćdziesięciu lat mająca) oświadczyła, że nic innego hotel dostarczyć nam nie może, rzeka zapewne zadowoli nasze wymagania. Zdawało mi się, że stara wiedźma mówiła tonem sarkastycznym, ale B. stanowczo przeczył temu, wmawiając, że myślała o rzecznych kąpielach, urządzonych wzdłuż Renu i radziła tam nam się udać.
Zgodziłem się na tę propozycyę. Zdawało mi się, że przecież rzeka Ren odpowie swemu zadaniu. Po takich deszczach nie zbraknie w niej wody.
Ujrzawszy Ren, byłem zadowolony. Rzekłem do B.:
— Wiesz co, przyjacielu, błogo mi jest na duszy, takiej wielkości rzeka obmyje ciała nasze.
Słyszałem wiele pochwał o Renie i rad jestem że sam mogę dać o nim dobre świadectwo. Woda Renu odświeżyła mnie doskonale.
Różniej jednak żałowałem, żeśmy się w nim myli. Podróżujący po nas przyjaciele mówili, żeśmy rzekę na cały sezon zepsuli. Nie dla handlu, rozumie się, ten szedł swoim trybem. Ale turyści, przebywający zwykle Ren na statku parowym, spojrzawszy na rzekę — pojechali koleją. Agenci turystyczni usiłowali wmówić, że Ren zazwyczaj ma taki kolor, że ten brud Ren przynosi z gór.
Turyści nie chcieli wierzyć temu i mówili:
— Nie, góry nie mogą odpowiadać za to wszystko. Znamy zwykły stan Renu i chociaż brudny — jest możliwy. Ale tego lata wolimy nie pływać po nim. Poczekamy, aż oczyszczą go wiosenne dopływy.
Po umyciu się chcieliśmy położyć się do łóżek.
Dla zblazowanego wygodnem łóżkiem Anglika, przyzwyczajonego co noc kłaść się do takiego samego, niezmiernie przyjemną i pikantną jest próba położenia się do łóżka niemieckiego. Z początku nie może nawet zrozumieć, że to jest łóżko. Zdaje mu się, że ktoś chodził po pokoju, zbierał worki, poduszki i tym podobne rzeczy, które mu wpadły pod rękę, i rzucił wszystko na drewnianą tacę, która ma być zaraz zabrana.
Dzwoni więc na służącą i tłomaczy, że wprowadziła go nie do właściwego pokoju. On potrzebuje sypialni. Ona odpowiada.
— Przecież to sypialnia.
— A gdzież łóżko?
— Tu — odpowiada, wskazując na pudło, zapełnione rzeczami.
— Tu! — woła on. — Jakże ja mogę tu spać?
Służąca nie wie, gdyż nigdy nie widziała, jak się panowie spać kładą; ale przypuszcza, że trzeba się na płask położyć i zamknąć oczy.
— Ale przecież to za krótkie?
Służąca myśli, że można temu zaradzić, podnosząc nogi w górę.
On widzi, że nic tu nie poradzi, że musi się zgodzić z losem.
— A więc dobrze — mówi — pościel łóżko.
— Już posłane — odpowiada służąca.
On zwraca się i patrzy na nią ponuro. Cóż to, korzysta z tego, że on jest samotnym cudzoziemcem, oddalonym od domu i przyjaciół, i żartuje sobie z niego? Zbliża się do tego niby łóżka, chwyta najwyżej leżący worek i trzymając go wysoko — pyta:
— Może zechcesz mi powiedzieć, co to jest?
— To, to łóżko — odpowiada dziewczyna.
On głupieje, słysząc tę nieoczekiwaną odpowiedź.
— Co? to jest łóżko? A ja myślałem, że to poduszeczka do szpilek? Jeżeli to łóżko, więc cóż ono tu robi na wierzchu tych wszystkich rzeczy? Myślisz, że ponieważ jestem tylko mężczyzną, nie rozumiem, co to jest łóżko?
— To jego właściwe miejsce — odpowiada sługa.
— Co, na wierzchu?
— Tak, panie.
— Gdzież jest kołdra?
— Pod spodem, panie.
— Słuchaj, moja kochana — woła on — albo ty mnie nie rozumiesz, albo ja ciebie, jedno z dwojga. Gdy chcę spać, kładę się na łóżko i wciągam na siebię kołdrę. Ja nie chcę leżeć na kołdrze, a zakrywać się łóżkiem. To nie cyrkowa pantomina, rozumiesz?
Dziewczyna tłomaczy, że tu niema żadnej omyłki. To jest łóżko, urządzone według wymagań niemieckich. Może spać na nim, a jeżeli mu się to nie podoba, to niech śpi na ziemi.
On nie może wyjść z podziwu. Tak wyglądać może łóżko, gdy kto, wróciwszy późno, z dobrej bibki, sam je sobie pościele! Ale co tu rozprawiać z dziewczyną!
— Dobrze więc — mówi — spróbuję się położyć, przynieś mi tylko poduszkę!
Służąca wyjaśnia, że już leżą dwie poduszki i wskazuje na dwa płaskie kwadraciki w końcu pudełka.
— To! — woła zmęczony podróżnik, czując, że wcale się do łóżka nie położy. — To nie są poduszki! Ja chcę na czemś głowę złożyć; to mi zaraz pod plecy się zsunie! Ja nie mogę na czemś podobnem spać!
Dziewczyna mówi, że inaczej być nie może i dodaje, że ma co innego do roboty, a cały dzień tu stać nie może na głupiej rozmowie.
— Pokaż mi tylko, jak się do tego zabrać, w jaki sposób kładzie się, a już ja cię dłużej zatrzymywać nie będę, sam domyślę się reszty.
Ona mu pokazuje i wychodzi, a on rozbiera się nareszcie i gramoli się na łóżko.
Poduszki sprawiają mu kłopot niemały. Nie wie, czy ma się na nich położyć, czy też tylko oprzeć.
Probując, uderza mocno głową o poręcz łóżka, a krzyknąwszy boleśnie „oj!” zsuwa się w dół i nagle wszystkie dziesięć palców stykają się dotkliwie z deską końcową!
Nic tak nie irytuje człowieka, jak uderzenie po palcach, szczególniej, jeżeli czuje, że niczem na to nie zasłużył. Mruknie: „djabli nadali” i konwulsyjnie zegnie kolana, co sprowadzi gwałtowne uderzenie o brzeg łóżka.
Trzeba pamiętać, że niemieckie łóżka mają kształt wązkich, otwartych pudeł, nieszczęsna ofiara jest najzupełniej otoczona drzewem o ostrych kantach. Nie wiem doprawdy, jakiego drzewa tam używają. Jest niezmiernie twarde i wydaje dziwnie muzykalny dźwięk, gdy gwałtownie się w nie uderzy.
Potem leży chwilę spokojnie, czekając nowego ciosu.
Widząc, że nic się nie dzieje, zacznie nabierać zaufania i zdecyduje się poruszyć lewą nogą, by zbadać pozycyę.
Do okrycia się ma tylko cienką kołdrę i prześcieradło, i bardzo mu zimno. To, co służąca nazwała łóżkiem, było dość ciepłe, ale za małe.
Podsuwa aż pod brodę — wówczas nogi mu marzną. Zsuwa na nogi — wówczas cała górna część ciała drży.
Spróbuje zrobić z tego kłębek i wsunąć się pod spód, ale i to się nie uda, zawsze jakaś cząstka pozostanie wystawiona na zimno.
Rozmyśla, „że bezkostne cudo”, lub „człowiek wąż” czułby się dobrze w tem łóżku i żałuje, że takim nie jest; gdyby mógł tylko zawinąć nogi w około szyi i wetknąć głowę pod pachę — wszystko byłoby dobrze.
Ponieważ nigdy go takich rzeczy nie uczono, musi leżeć w jednej pozycyi, grzejąc naprzemian członki.
Może to niedorzecznie z jego strony, że wśród tylu istotnych kłopotów zwraca uwagę na stronę estetyczną, ale gdy tak leży na grzbiecie i patrzy w dół — martwi się własnym wyglądem. Bombiasta pierzyna, leżąc na żołądku, czyni go podobnym do człowieka, monstrualnie spuchniętego, albo też przypomina nadzwyczajnej wielkości żabę, która przewróciła się do góry nogami i w żaden sposób powstać nie może.
Ale jeszcze jedno utrapienie: lęka się poruszyć lub westchnąć głębiej, aby to łóżko (z puchu zrobione) nie spadło na ziemię.
Z łóżka niemieckiego wychylić się nie można, aby coś podnieść z ziemi, więc ile razy puchowe łóżko spadnie, musi wstawać i za każdym razem kładąc się, obija sobie porządnie boki.
Gdy z dziesięć razy dozna podobnej rozkoszy, zdecyduje, że to waryactwem jest dla amatora porywać się na spanie w łóżku, z którem tylko człowiek doświadczony poradzić sobie może, wyłazi więc z niego i — kładzie się na ziemi.
W końcu ja to samo zrobiłem. B. przyzwyczajony jest do niemieckich łóżek, zwinął się w kłębek i zasnął bez najmniejszych trudności.
Spaliśmy przez dwie godziny, później wstaliśmy i wróciliśmy na stacyę, gdzie zjedliśmy obiad.
W miastach niemieckich, restauracya na „banhofach” jest uczęszczana tak przez stałych mieszkańców miasta, jak i podróżnych. Uważana jest za zwykłą restauracyę, a ztąd bywają w niej obywatele miasta.
To też znaleźliśmy salę jadalną natłoczoną.
Znajdowały się tu wszystkie sfery, ale najwięcej było żołnierzy rozmaitych gatunków: kawalerya, piechota; między żołnierzami byli: tłuści, chudzi, starzy, młodzi. Czterech bardzo młodych siedziało naprzeciw nas i piło piwo.
Tak młodych żołnierzy jeszcze nigdy nie widziałem. Wyglądali na lat dwanaście, a mogli mieć trzynaście, a każdy gotów był rzucić się na baterye za pierwszym rozkazem. Siedzieli, popijając z dużych kufli i zrywali się co chwila, by z powagą salutować przechodzącego żołnierza i otrzymać wzamian poważny jego ukłon.
Tym salutowaniom nie było końca. Prawie nieustannie oficerowie wchodzili i wychodzili, a za każdym razem jedzący i pijący wojskowi wstawali, salutowali i nie mogli usiąść, zanim oficer nie przeszedł.
Żal mi było młodego żołnierzyka, który siedział obok nas i próbował jeść zupę. Ile razy podniósł łyżkę zupy do ust, tyle razy nieodmiennie zjawiał się oficer, łyżka musiała iść na dół, a żołnierz w górę. Głuptas nie mógł zrozumieć, że chcąc zjeść zupę, powinien razem z nią schować się pod stół.
Mieliśmy pół godziny jeszcze do odejścia pociągu. B. zaproponował zwiedzenie katedrę. Kościoły, to jego najsłabsza strona. Nie może obojętnie przejść mimo. Szliśmy ulicą, trzymając się pod ręce, bardzo rozsądnie i cnotliwie rozmawiając, gdy nagle czuję, że B. stał się milczącym i czemś zaabsorbowanym. Już wiem, co to jest; zobaczył jakiś kościół.
Udaję, że nie widzę w nim tej zmiany i usiłuję iść spieszniej. On ociąga się coraz więcej, nareszcie staje.
— Chodź! chodź! — mówię mu zachęcającym tonem — bądź-że człowiekiem. Nie myśl o tem. Nie daj się zwyciężyć, skręcimy tu zaraz w inną ulicę i już on ci nie będzie stał na oczach. Daj mi rękę — pobiegniemy!
Robi kilka kroków i znów staje.
— Daj pokój, przyjacielu — mówi takim smutnym, patetycznym głosem, że tylko litość czuć można dla niego. — Nie mogę się powstrzymać, jestem za stary, by się przerobić. Idź, wypij gdzie cokolwiek, a ja za chwilę wrócę.
Biegnie szybko napowrót, a ja, siedząc w kawiarni nad kieliszkiem absyntu, czy koniaku, dziękuję Opatrzności, że dodała mi sił do zwalczenia w młodości żądzy zwiedzania kościołów i że dziś nie jestem podobny do B.
Po chwili wraca i siada obok mnie. Jakieś dzikie, niezdrowe podniecenie wyziera mu z oczu i pod pozorem nienaturalnej wesołości usiłuje skryć poczucie winy.
— Śliczny ołtarz — szepcze z entuzyazmem wzbudzającym we mnie tylko smutek, gdyż czuję, że wszelkie usiłowania wyleczenia go będą daremne.
— W północnej krypcie znajduje się sarkofag — istny poemat, piękniejszego w życiu mem nie widziałem!
Milczę, słowa byłyby teraz bezużyteczne.
Ale wieczorem, gdy stoimy obok naszych łóżeczek, a wokoło cisza taka, jakiej spodziewać się można w hotelu, gdzie ludzie o każdej godzinie nocy przybywają z ciężkiemi pakunkami i w nieustającym niepokoju, rozmawiam z nim, delikatne robiąc wymówki.
Aby nie wyglądało to na kazanie, sprowadzam go na grunt życia praktycznego.
— Czyż będziemy mieli dość czasu, by zwiedzić miejsca, o które nam istotnie chodzi, jak kawiarnie, teatry, piwiarnie, tanz-budy, jeżeli będziesz tracił czas drogi na włóczeniu się po kościołach i katedrach?
Głęboko wzruszony, obiecuje opanować się. Ze łzami w głosie przęsięga, że nigdy nie przestąpi progu kościoła. Ale nazajutrz, gdy pokusa przychodzi, zapomina o wszystkiem i ulega jej.
Nie można nawet gniewać się na niego, gdyż rzeczywiście robi, co może, ale gdy doleci go zapach kościelny — traci przytomność.
Nie wiedząc, że słabość jego do kościołów jest tak głęboko zakorzeniona, zgodziłem się na propozycyę zwiedzenia katedry Kolońskiej i tam skierowaliśmy nasze kroki.
B. widział ją już i znał każdy zakątek.
Opowiedział mi, że zaczęto budowę w połowie trzynastego stulecia, a ukończono zaledwie przed dziesięciu laty. Wstyd, doprawdy, murarzom tak marudzić przy robocie!
B. upewnia, że te dwie wieże są najwyższemi kościelnemi wieżami świata. Ja sprzeczam się o to i napadam na te wieże w ogólności. B. gorąco je broni, utrzymuje, że niema wyższych budowli w Europie, za wyjątkiem wieży Eiffel.
— Ależ, mój kochany — odpowiadam — nie mówiąc już o Azyi i Ameryce, w samej Europie są budowle wyższe od tych wież.
Nie mam żadnego prawa do sprzeczania się, gdyż właściwie nie wiem nic w tej kwestyi. Mówię — by irytować B. On tak się rozwodzi nad pięknością katedry, z takim zapałem podnosi jej zalety, jak gdyby był licytantem, chcącym sprzedać ją z publicznej licytacyi.
Opowiada, że wysokość jej wynosi 512 stóp.
— Brednie! — odpowiadam — ktoś zblagował przed tobą, widząc, że jesteś cudzoziemcem.
Rozgniewał się na dobre i chce mi tę cyfrę pokazać w przewodniku.
— Przewodnik! — wołam z pogardą — ja widzę, że ty wkrótce kuryerom wierzyć zaczniesz?
B. oburzony pyta, jakąż wysokość przypisuję wieżom.
Ja krytycznie spoglądam w górę i oświadczam, że wysokość nie przechodzi 510 stóp. B. wzrusza ramionami i w milczeniu wchodzimy do kościoła.
O katedrze nie wiele jest do powiedzenia. Oczom zwykłego śmiertelnika przedstawia się jak każda inna katedra.
Dla mnie piękność ich leży nie w malowidłach i rzeźbach, nie w bogactwach tam nagromadzonych, lecz w nich samych — w tej przestrzeni budzącej echa, w panującej tam głębokiej ciszy.
Po nad małemi, ludzkiemi siedzibami, po nad hałaśliwemi ulicami, wznoszą się one jak słodka melodya doskonałej muzyki, torując sobie drogę między zgrzytem nieharmonijnych nut. Tu, gdzie tylko stłumione dochodzą odgłosy świata, a gwar miejski nie dochodzi wcale, dobrze jest spocząć chwilę i podumać — gdybyż tylko nie przeszkadzali uprzykrzeni zwiedzający.
W milczeniu leży wielka siła. Od zetknięcia się z nim jesteśmy jak odrodzeni. Milczenie, cisza jest balsamem duszy. Ona leczy nasze rany, dodaje sił do walki.
W chaosie szkół, stoimy zdziwieni i przestraszeni.
Cisza daje nam ukojenie i nadzieję. Cisza nie uczy nas wiary, ale daje to przekonanie, że ramię Boże otacza świat cały.
Jak małemi i nic nieznaczącemi wydają się nasze kłopoty i ambicyjki, gdy stajemy wobec wielkiego spokoju ciszy! Śmiejemy się z nich sami i wstydzimy! Cisza poucza nas, jak małymi — i jak wielkimi jesteśmy. Na rynkach świata jesteśmy stolarzami, krawcami, aptekarzami, złodziejami — szanowanymi lub nie, to zależy od okoliczności — zwykłe atomy potężnej machiny — owady w olbrzymim roju.
Tylko wśród ciszy dochodzimy do samowiedzy, że jesteśmy czemś więcej, że jesteśmy ludźmi, z całym światem i wiecznością przed nami.
Wśród ciszy tylko słyszymy głos Prawdy. O świątynie i rynki obijają się echem odgłosy kłamstw, hańby i oszustwa. Ale w ciszy fałsz żyć nie może, nie może go wydać ludzkie tchnienie. Złóż kłamstwo na łonie ciszy — a utonie. Prawda unosi się tam wspaniała i stateczna, jak wielki okręt na głębokim oceanie. Cisza kołysze ją miłośnie, ukrytą od oczów ludzkich. Tylko gdy stanie się zwietrzałą i zgniłą i prawdą być przestanie — chłonie ją w siebie cisza.
Cisza jest jedynie trwałą rzeczywistością w tym świecie marzeń i złudzeń, czas jest cieniem znikającym ze zmierzchem ludzkości; ale cisza jest cząstką wieczności. Wszystkie rzeczy trwałe i prawdziwe odkryła sercom ludzkim — cisza.
U wszystkich narodów powinny być wzniesione obszerne świątynie, gdzieby ludzie mogli oddawać cześć ciszy i wsłuchiwać się w nią, gdyż ona jest głosem Boga!
Piękne kościoły i katedry, rozrzucone po świecie całym, zostały zbudowane na przybytki wiar: — to protestanckiej, to rzymsko-katolickiej, to mahometańskiej. Cisza boska zarówno je zamieszkuje, mącona czasami dźwiękiem dzwonów i szeptem modlitw; dobrze jest czasami spocząć tam i wniknąć w nią.
Obeszliśmy katedrę wokoło. Przed wejściem na chór, jakiś człowiek zatrzymał mnie, pytając, czy chcę obejrzeć rozmaite rzeczy: relikwie, kości i tym podobne przedmioty.
— Nie — odpowiedziałem i chciałem przejść dalej.
— O, nie! — zawołał — nie chcesz pan płacić, to nie zobaczysz — i zamknął drzwi.
Powiedział to po angielsku, a dobitność i płynność, z jaką ten frazes wymówił, świadczyła, że miał go nieraz sposobność powtarzać.
Ten zwyczaj utarty jest w Niemczech: musisz najprzód zapłacić, jeżeli chcesz coś widzieć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: Emilia Węsławska.