Dziennik wycieczki do Oberammergau/Koniec soboty, początek niedzieli (dalszy ciąg)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wsiedliśmy na stacyę i zdążyliśmy zająć wygodne miejsce, a o godzinie 5 m. 10 puściliśmy się w piętnastogodzinną podróż do Monachium. Z Bonn do Moguncyi jechaliśmy prawie ciągle brzegiem Renu; mieliśmy więc piękny widok na starożytne miasteczka i wioski, pobudowane na wybrzeżu, na
spowite w mgłę góry, na te zameczki, majestatycznie wznoszące się na krawędziach, na wieżyczki w ruinach, na wysepki, jak klejnoty wyłaniające się z wody.
Mało rzeczy na świecie odpowiada naszym oczekiwaniom, szczególnie te, o których się dużo słyszało lub czytało. Byłem więc przygotowany na to, że znajdę Ren przecenionym w swej piękności.
Z przyjemnością patrzyłem, że się omyliłem.
Roztaczająca się przed naszemi oczami panorama, gdyśmy tak jechali przy zapadającym zmroku, była piękna, porywająca, zachwycająca.
Nie mam zamiaru opisywać jej. Chcąc oddać sprawiedliwość, muszę wyznać, że przydałby się tu jeszcze świetniejszy i wymowniejszy pisarz, niż ja jestem.
Gdybym się na ten opis porwał, szkoda byłoby waszego czasu, mili czytelnicy, a i mojego, co jest sprawą ważniejszą.
Wyznam, że pierwotnie nie myślałem darowywać wam tego opisu. Chciałem dać barwny, jaskrawy obraz doliny Renu między Kolonią a Moguncyą, jakoteż naszkicować historyczne i legendowe wypadki, z tą okolicą związane, a na pierwszym planie zarysować jaskrawemi tony tegoczesny wygląd z odpowiedniemi uwagami.
W tym celu takie przygotowałem notatki:
„Konstantyn Wielki przyjeżdżał tutaj; Agryppa także. (N.B. postaraj się dowiedzieć cośkolwiek o Agryppie). Cezar miał do czynienia z Renem — matka Nerona również.
(Do czytelnika. Krótkość notatek może czasami w błąd wprowadzić. Chciałem naprzykład powiedzieć, że Cezar i matka Nerona mieli dużo do czynienia z Renem, a nie, że Cezar miał dużo do czynienia z matką Nerona. Wyjaśniam to, gdyż przykroby mi było rzucać fałszywy cień na tę damę lub Cezara. Skandalów nie znosi moja natura).
Dalszy ciąg notatek: „Ubijczycy w dawnych czasach robili coś na prawym brzegu Renu, a później znaleziono ich po drugiej stronie.” (Przypuszczać należy, że Ubijczycy byli plemieniem, ale należy się o tem przekonać, bo to może mowa o jakich wykopaliskach).
„Kolonia była kolebką sztuki niemieckiej. Powiedz coś o sztuce i starych mistrzach. Traktuj ich łagodnie i uprzejmie. Należą już do przeszłości. Św. Urszula zamordowaną była w Kolonii z jedenastu tysiącami dziewic. Widocznie była ich cała armia. Skreśl wstrząsający i patetyczny obraz tej rzezi. (Nb. Zbadaj, kto je wszystkie wymordował). Powiedz coś o cesarzu Maksymilianie. Nazwij go „Potężnym Maksymilianem”. Wspomnij o Karlomanie (powinieneś wiele o nim powiedzieć) i o Frankach. (Dowiedz się, gdzie mieszkali i co się z nimi stało). Naszkicuj rozmaite zatargi między Rzymianami i Gotami. (Przeczytaj Gibbona, jeżeli nie dowiesz się dość z Mangnall’s Question). Daj barwne sprawozdanie, z komentarzami, o wojnach między obywatelami Kolonii a ich dumnymi arcybiskupami. (Nb. Napisz, że bili się na moście na Renie, chyba, że znajdziesz gdzie stanowcze zaprzeczenie, że tego nie było). Nie zapomnij o Minne-singerach, szczególniej o Walterze von der Vogelweide; niech on śpiewa pod murami jakiegoś zamku, gdzie panna z miłości umiera. Powiedz o Albercie Dürerze. Krytykuj jego styl, że jest płaski (jeżeli można, dowiedz się, czy rzeczywiście tak jest). „Szczurza wieża na Renie” około Bingen. Opisz to miejsce i opowiedz całą historyę, ale niedługo, bo wszyscy ją znają. Historya „Braci Borschofen” związana z dwoma zamkami Sterrenberg i Hildegarde. Bardzo była piękna. Henryk wspaniałomyślnie wyrzeka się jej, zostawiając bratu Konradowi, a sam przyłącza się do krucyaty. Konrad dwa lata rozmyśla nad tą sprawą, w końcu decyduje, że i on jej nie poślubi, lecz zostawi bratu Henrykowi, idzie na krucyatę i po latach paru powraca z żoną Greczynką. Piękna H., ofiara zbyt wielkiej szlachetności, staje się kwaśną (nie potępiaj jej), zamyka się w opuszczonej części zamku i lata całe nie chce nikogo widzieć. Wraca bohaterski Henryk i wścieka się, że jego brat K. nie ożenił się z piękną H. Nie przychodzi mu na myśl, że sam ją może poślubić. To gorące pragnienie każdego z braci, aby drugi poślubił ukochaną Hildegardę, jest bardzo wzruszające. Henryk wydobywa miecz, rzuca się na brata i chce go zabić. Piękna Hildegarda rzuca się między braci, godzi ich, a widząc, że żaden z nich nie myśli o żeniaczce, nabiera wstrętu do tego interesu i wstępuje do klasztoru. Grecka żona Konrada rzuca się znów na innego mężczyznę, widząc to, Konrad rzuca się na pierś brata i przysięgają sobie wieczną przyjaźń. (Opisz to patetycznie. Udaj, że siedziałeś wśród nich przy świetle księżyca i wprowadź duchy do tej sceny). „Rolandseck” blizko Bonn. Opowiedz historyę Rolanda i Hildegundy (spójrz do Baedekera, str. 66). Czy opisać pogrzeb? „Strażnica na Renie” pod Andernach. Czy jest o tem jaka piosnka? Jeżeli tak, przepisz. Koblencya i Ehrenbreitstein. Wielkie fortece. Nazwij je „Groźną placówką państwa”. Rób uwagi o armii niemieckiej i o wojnie w ogóle. Mów o Fryderyku Wielkim. (Przeczytaj Carlyla i wynotuj ciekawsze kawałki). Drachenfels. Zacytuj Byrona. Powiedz nauczkę o zrujnowanych zamkach wogóle, opisz średnie wieki, dodaj własne na nie zapatrywania”.
To nie koniec, ale to wystarczy, abyście wiedzieli, jakie plany miałem w głowie. Nie doprowadziłem do skutku mojego zamiaru, gdyż po namyśle przekonałem się, że z tego wyjdzie prędzej historya Europy, niż ustęp z dziennika turysty, postanowiłem więc nie tracić teraz czasu, ale poczekać, aż publiczność zapragnie ukazania się lepszej Historyi Europy, niż istniejące obecnie.
— A przytem — powiedziałem w duchu — taka praca odpowiednia będzie do zabicia czasu w epoce długiego uwięzienia. W przyszłości mogę być rad i tej pracy, gdy będę skazany na przymusową bezczynność. Ta podróż wzdłuż brzegów Renu byłaby nadzwyczaj przyjemną, gdyby mnie nie prześladowała myśl, że muszę nazajutrz spisać sprawozdanie w moim dzienniku. Rozkoszowałem się więc nią o tyle, o ile rozkoszuje się człowiek dobrym obiadem, gdy ma po nim mowę wypowiedzieć, lub jak krytyk, siedzący na premierze.
Przejeżdżaliśmy przez dziwnie małe wioseczki. Tak były skupione między linią kolejową a rzeką że nie było miejsca na ulice. Domy stały tak blizko siebie, że chyba mieszkający w środku człowiek, żeby się dostać do domu, musiał przeskoczyć przez dwanaście innych.
To były wioski takie, że jeżeli teściowa przychodziła do zięcia z wizytą, to mogła chodzić i chodzić wokoło, a nie znając drogi — nie trafiłaby.
Pijak, mieszkający w jednej z tych wiosek, z pewnością w stanie podniecenia nie wracał do domu. Musiał siedzieć na ulicy i czekać, aż mu wódka wyszumiała z głowy.
Byliśmy świadkami niezmiernie zabawnej sceny, jaka się odegrała w jednem z małych miasteczek, gdzie się pociąg zatrzymał. Bohaterami tej sceny byli: rozbrykana koza, mały chłopczyk, podżyły mężczyzna i kobieta, rodzice dziecka oraz właściciele kozy i pies. Naprzód usłyszeliśmy wrzask, następnie z domku, stojącego wprost stacyi, wyskoczyła niewinna, wesoła koza i brykała, skakała wokoło. Ciągnęła za sobą długi sznur, którego jeden koniec uwiązany był wokoło jej szyi.
Za kozą wybiegło dziecko. Usiłowało ono zatrzymać kozę przy pomocy sznura, lecz samo się w sznur zaplątało i padło z hałasem i krzykiem na ziemię.
Otyła kobieta, zapewne matka chłopca, wytoczyła się z domku i także uganiać się zaczęła za kozą.
Koza pobiegła dalej drogą, kobieta za nią.
Na pierwszym zakręcie kobieta nastąpiła na sznur i padła z krzykiem na ziemię.
Wówczas koza zawróciła napowrót, a gdy biegła mimo domku, wypadł ojciec i chciał ją zatrzymać.
Był to stary człowiek, lecz jeszcze dziarski i silny.
Widocznie domyślał się, jakim sposobem uległa katastrofie jego żona i dziecko, więc starał się unikać sznura, przeskakując przez niego, ile razy mu się nawinął. Ale ruchy kozy były zbyt szybkie dla niego. Przyszła kolej na niego, nastąpił na sznur i runął na środku drogi z takim impetem, że ziemia zadrżała i my, stojący przy oknie wagonu, stuknęliśmy się o siebie, a on usiadł i wymyślał kozie, ile mu sił starczyło. Tymczasem z otwartych drzwi domku wyskoczył pies i ujadając przeraźliwie, puścił się za kozą, schwycił zębami sznur i targał nim zawzięcie.
Biegali tak po drodze, trzymając sznur, wzniesiony przynajmniej na sześć cali od ziemi i przewracali każdą żywą istotę, spokojnie idącą drogą. W przeciągu pół minuty naliczyliśmy czternaście osób, siedzących plackiem na środku drogi. Osiem z nich wymyślało kozie, cztery — psu, a dwie — staremu człowiekowi za trzymanie kozy, jedna z nich, gwałtowniejsza — była jego żoną.
W tej chwili pociąg ruszać zaczął. Błagaliśmy, aby go zatrzymano, scena zaczynała być interesującą, lecz nie usłuchano nas, podobno pociąg spóźnił się już o pół godziny, więc nie można było tracić czasu.
Wychyliliśmy się z okien i patrzyliśmy tak długo, dopóki nam wioska z oczu nie zniknęła; nasłuchując uważnie, słyszeliśmy wciąż padające ciała i donośne przekleństwa.
Około jedenastej wypiliśmy trochę piwa; piwo i kawę z bułkami otrzymać można w wagonach niemieckich; zdjęliśmy buty i powiedziawszy sobie „dobranoc” zabieraliśmy się do snu. Lecz marzyć o tem nie można było, gdyż często żądano od nas okazywania biletów.
Co parę minut, tak mi się przynajmniej wydawało, jakaś twarz upiora zaglądała przez okna wagonu, domagając się pokazania biletów.
Gdy konduktor Niemiec poczuje się samotnym i niema co ze sobą począć, puszcza się na wędrówkę po wagonach, każe pasażerom pokazywać bilety, poczem wraca odświeżony, pokrzepiony do swojej dziury.
Są ludzie, unoszący się zachwytem na widok zachodu słońca, gór, lub dzieł starych mistrzów; lecz dla konduktora Niemca niema nic piękniejszego, nic wznioślejszego nad widok biletu kolejowego!
Prawie wszyscy niemieccy konduktorowie opanowani są tą namiętnością. Czują się szczęśliwymi, gdy im kto może pokazać bilet; uwzględnialiśmy więc tę ich niewinną słabość i pamiętaliśmy o niej w ciągu naszego w Niemczech pobytu.
Ile razy spotkaliśmy smutnego, lub zmęczonego urzędnika kolejowego, zawsze podchodziliśmy do niego i pokazywaliśmy nasze bilety. Widok ten był dla niego jakby promieniem słońca, natychmiast zapominał o wszystkich troskach. Jeżeli nie posiadaliśmy biletów, to kupowaliśmy. Bilet trzeciej klasy do najbliższej stacyi wystarczał najczęściej; ale jeżeli biedak wyglądał bardzo zgnębiony i potrzebował większej pociechy — kupowaliśmy bilet drugiej klasy.
Dla zaspokojenia tych potrzeb w ciągu naszej do Oberammergau i z powrotem podróży, woziliśmy po tomiku, zawierającym dziesięć, czy dwanaście biletów pierwszej klasy; pewnego popołudnia w Monachium natknęliśmy się na jakiegoś stróża kolejowego niezmiernie przygnębionego (dowiedzieliśmy się, że niedawno stracił ciotkę).
Zaproponowałem B., że weźmiemy stróża do jakiegoś kąta i odrazu pokażemy mu wszystkie nasze bilety — pozwolimy mu wziąć je do ręki i cieszyć się niemi jak długo zechce. Tak serdecznie pragnęłem go pocieszyć! B. jednak sprzeciwił się temu. Powiedział, że należy pamiętać o tem, że choćby ten człowiek ze szczęścia nie zwaryował (co prawie nie ulega wątpliwości), to wzbudzi między kolejową służbą taką zazdrość, iż życie stanie się dla niego męką.
Kupiliśmy więc i pokazaliśmy mu powrotny bilet pierwszej klasy do najbliższej stacyi; wzruszającym był widok tej rozjaśnionej nagle twarzy i bladego uśmiechu, wracającego na usta, z których dawno już znikł. Swoją drogą w pewnych okolicznościach dobrze byłoby, gdyby służba kolejowa kontrolowała swą namiętność do biletów, lub przynajmniej trzymała ją na wodzy. Najlepszego serca człowiek zmęczy się, pokazując cały dzień i całą noc bilety.
Zmęczony jesteś, śpiący. Nie wiesz, gdzie wpakowałeś bilet. Nie jesteś pewny, czy miałeś bilet, lub czy kto nie zabrał go od ciebie. Schowałeś go gdzieś starannie, licząc na to, że już go potrzebować nie będą i zapomniałeś, gdzieś go włożył.
W ubraniu masz jedenaście kieszeni, a pięć innych w palcie. Może bilet jest w której z nich. Jeżeli nie, to może w worku, lub w pugilaresie, albo w portmonetce.
Rozpoczynasz poszukiwania. Wstajesz i otrząsasz się. Przeszukujesz wszystkie kieszenie, ukończywszy — rozpoczynasz nanowo, a patrzące na ciebie zaciekawione oczy podróżnych i surowy wzrok człowieka w mundurze nasuwa ci myśl, że to jakaś scena w sądzie, że jeżeli bilet zostanie przy tobie znaleziony, odpowiesz za to pięcioletniem więzieniem.
Zaczynasz głośno bronić swej niewinności.
— Mówię, że nie miałem! — wołasz — nawet nie widziałem biletu tego pana! Puśćcie mnie! Ja...
Zdziwienie pasażerów przywołuje cię do przytomności. Rozpoczynasz znów poszukiwania.
Wyrzucasz wszystko, co masz w paczce, na ziemię, mrucząc przekleństwa na cały system kolei niemieckich. Macasz w kamizelce. Każesz wszystkim wstawać, patrzysz, czy który z pasażerów nie siedzi na bilecie, w końcu padasz na kolana i zaglądasz pod ławki.
— Czyś pan nie wyrzucił go przez okno, razem z niepotrzebnym papierem? — pyta przyjacielsko jeden z podróżnych.
— Nie! Myślisz pan, żem waryat? — odpowiadasz ze złością — pocóż miałbym to robić?
Po raz dwudziesty systematycznie przerzucając kieszenie, znajdujesz w kamizelce bilet i przez całe pół godziny siedzisz i rozmyślasz, jakim sposobem nie znalazłeś go, szukając dziewiętnaście razy przedtem?
W czasie tej męczącej sceny postępowanie konduktora nie należało do uspokajających.
Przez cały czas, gdy szukałem biletu, on, stojąc na zewnętrznym stopniu, wykonywał najniebezpieczniejsze i najniedorzeczniejsze ruchy.
Pociąg biegnie z szybkością trzydziestu mil na godzinę, taka jest szybkość ekspresów w Niemczech, a tu nagle ukazuje się most, przecinający linię.
Widząc ten most, konduktor, trzymając się okna, odchyla się całem ciałem jak może najdalej.
Patrzysz na niego i na szybko zbliżający się most i obliczasz, że łuk mostu zetnie mu głowę jak makówkę, nie naruszając reszty ciała, ale nie wiesz, czy głowa spadnie do wagonu, czy też dalej odrzuconą zostanie.
Gdy już tylko trzy cale dzielą go od mostu, wyprostowuje się nagle i łuk mostu zabija muchę, siedzącą na wyższej części jego ucha.
Przejechawszy most, pociąg posuwa się brzegiem przepaści, tak, że kamień, rzucony z krawędzi okna, leciałby wprost w otchłań trzystustopową, a konduktor właśnie w tej chwili odczepia się od okna, balansuje na wązkim drewnianym stopniu, nie trzymając się za nic, a na domiar wszystkiego tańczyć zaczyna na jakiś teutoński sposób, bijąc się rękami po plecach, jak to czynią dorożkarze gdy zziębną.
Jeżeli chcesz przyjemnie podróżować po niemieckiem państwie, to powinno ci być zupełnie obojętnem, czy konduktor w ciągu podróży zabije się, czy nie.
Jeżeli nie stłumisz w sobie do szczętu tych odczuć, to podróż stanie się dla ciebie torturą.
O piątej rano (jak piękną, słodką, świeżą jest ziemia o tak wczesnej godzinie! Leniuchy, wysypiające się do ósmej lub dziewiątej, nie wiedzą nawet ile tracą! To tylko my, ranne ptaki, istotnie korzystamy z cudów natury) dałem pokój drzemce i udałem się do pokoiku, na końcu wagonu umieszczonego, żeby się umyć.
Niezmiernie trudno umyć się w tej ciasnej ciupce z powodu nieustannego targania; gdy włożyłeś obie ręce i część głowy do miednicy i nie możesz się bronić, ściany pokoiku, kran, podstawka na mydło i inne rzeczy korzystają z twej bezsilności i tłuką cię, jak mogą; gdy chcesz się od nich schronić, otwierają się drzwi i łomoczą cię z tyłu.
Udało mi się nareszcie porządnie zlać wodą i zaczęłem oglądać się za ręcznikiem. Ale naturalnie, że go tam nie było. Wzięty jesteś na kawał. Administracya kolejowa umyślnie tak urządziła. Nieszczęśliwy pasażer, zwabiony widokiem miednicy, wody i mydła, z przyjemnością ile może zanurza się w wodzie i raptem spostrzega, że niema ręcznika!
Takim jest niemiecki dowcip!
Przypomniałem sobie, że mam czystą chustkę w paczce, ale aby się do niej dostać, musiałem przejść obok damskiego przedziału, a strój mój wówczas pozostawiał wiele do życzenia.
Musiałem więc wytrzeć się gazetą, którą przypadkiem znalazłem w kieszeni. Przyznać trzeba, że o tak niewygodnym sposobie wycierania się nie miałem pojęcia.
Wróciwszy do przedziału, zbudziłem B. i namówiłem go, żeby poszedł się umyć; wkrótce usłyszałem głośne jego wyrzekania, gdy odkrył brak ręcznika; jego niedola pomogła mi do zapomnienia o mojej własnej.
Jest to wielką prawdą, że podzielona bieda łatwiej się znosi. Okolica, o pięćdziesiąt mil oddalona od Monachium, jest płaska, mało żyzna i dla patrzącego nie przedstawia żadnego interesu.
Wytęża on oczy, pragnąc cośkolwiek dojrzeć na widnokręgu, ale miasta tak są pobudowane, że wjeżdża się w ulice i dopiero wtedy przekonywa o jego egzystencyi.