Dziennik wycieczki do Oberammergau/Koniec niedzieli 25-go

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerome K. Jerome
Tytuł Dziennik wycieczki do Oberammergau
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1903
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Tytuł orygin. Three Men on the Bummel
vel Three Men on Wheels
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Koniec niedzieli 25-go.
Szukamy śniadania. — Występuję znów z niemieckim językiem. — Sztuka gestykulowania. — Inteligencya pierwszej baletnicy (primabaleryny). — Smutny tego rezultat. — Książka z „niemieckiemi rozmówkami“. — Jej ograniczone pojęcia o potrzebach i aspiracyach ludzkich. — Niedziela w Monachium. — Jaś i Małgosia. — Życie arystokracyi, życie ludu. — „Piwiarnia”.

W Monachium pozostawiliśmy rzeczy na stacyi i poszliśmy szukać śniadania. Naturalnie, o ósmej rano żadna z większych kawiarni nie była otwarta; ale nareszcie w jakimś ogródku znaleźliśmy drugorzędną restauracyę, z której płynęła przyjemna woń kawy i smażonej cebuli; siedliśmy pod drzewem przy jednym ze stolików; leżał tam jadłospis, więc wziąwszy go do ręki zawołałem na kelnera.
Kazałem podać śniadanie. Pomyślałem, że teraz wreszcie nadeszła sposobność zużytkowania mej znajomości języka niemieckiego. Na początek poprosiłem o kawę z bułeczkami. Udało mi się to znakomicie. Dzięki praktyce, nabytej w ciągu ostatnich dwóch dni, mogłem kazać podać kawę i bułeczki przynajmniej dla czterdziestu osób. Następnie wyszukałem w jadłospisie i kazałem podać zieloną sałatę. Niemało miałem trudności zanim wytłomaczyłem kelnerowi, że gotowanej kapusty nie chcemy, w końcu udało mi się wybić mu tę niedorzeczną myśl z głowy.
Jeszcze zostało mi się coś z niemieckiego języka nawet po tem, więc kazałem jeszcze podać omlet.
— Powiedz mu, żeby podał pikantny — rzekł B. — bo gotów przynieść coś z konfiturami i czekoladowym kremem. Znasz ich styl.
— O! tak — odparłem. — Naturalnie. Tak. Zaczekaj. Jakże to po niemiecku pikantny?
— Pikantny? — mruknął B. — O! a! hm... Niech mnie piorun trzaśnie jeżeli wiem! Do dyabła, nie mogę myśleć o tem!
Ja również. Właściwie nie mogłem sobie tego słowa przypomnieć, bo go nigdy nie znałem. Sprobowaliśmy po francusku. Powiedzieliśmy:
Une omelette aux fines herbes.
Ponieważ zdawał się tego nie rozumieć, zaczęliśmy po angielsku na rozmaite sposoby wymawiać słowo pikantny. Wydawaliśmy dźwięki tak smutne, dziwne, nieziemskie, że drgnęłoby serce dzikiego nawet. Ale ten stoiczny Teuton pozostał niewzruszonym. Uciekliśmy się do pantomimy.
Pantomima ma się tak do mowy, jak marmolada, zgodnie z napisem na słoiku, do masła; „doskonały (przypadkowy) środek zastępczy”.
Zdolności jej wypowiadania myśli są bardzo ograniczone, przynajmniej w życiu codziennem.
Co się tyczy baletu, to niema rzeczy, których pantomima nie wyjaśniłaby. Widziałem w balecie czarny charakter, wyjaśniający „primabalerynie” za pomocą fiknięcia lewą nogą przy akompaniamencie bębna tę rozdzierającą serca prawdę, że dama, którą przywykł uważać za matkę, jest w rzeczywistości tylko wujenką.
Widocznie szybkość percepcyi „primabaleriny” jest wyjątkowa. Ona doskonale wie, co ma znaczyć gdy jeden z bohaterów sztuki, wykręciwszy się czterdzieści siedem razy na pięcie — stanie na głowie.
Przeciętny cudzoziemiec z pewnością zupełnie inaczejby to zrozumiał.
Jeden z moich przyjaciół w czasie wycieczki do Pirenejów chciał pantomimą wyrazić wdzięczność.
Późno wieczorem przybył do małego zajazdu w górach, gdzie go przyjęto bardzo gościnnie, zastawiono doskonałą wieczerzę — z której, będąc bardzo głodnym, rad był niezmiernie.
Ukończywszy ją, zapragnął poznać się z gospodarzem i oświadczyć mu, zadowolenie i wdzięczność.
Słowami nie mógł tego wyrazić. Umiał tyle tylko po hiszpańsku, by powiedzieć, czego chce — a nawet wówczas musiał być uważnym, by zbyt wiele nie zażądać. O wypowiedzeniu swych uczuć i wrażeń — mowy być nie mogło.
Postanowił więc wyjaśnić myśl swą czynem.
Wstał, wskazał na pusty stół, gdzie stała przedtem kolacya, otworzył usta i dotknął gardła. Następnie poklepał tę część ciała, do której zdaniem uczonych, przejść musiała kolacya i uśmiechnął się.
Ten mój przyjaciel dziwny ma uśmiech. On sam czuje, że coś w nim jest wzruszającego, jakby smutnego. Podobno w rodzinie swej uśmiechem utrzymuje dzieci w posłuszeństwie.
Gospodarze zajazdu zdziwieni byli jego zachowaniem. Niepewnym wzrokiem patrzyli na niego i szeptem zaczęli się z sobą naradzać.
— Nie zrozumieli mnie ci poczciwcy — rzekł do siebie mój przyjaciel — muszę im to energiczniej pokazać!
Tarł więc i klepał wyżej wzmiankowaną część ciała (mój przyjaciel jest skromnym, dobrze wychowanym młodzieńcem, więc za nic w świecie bliżej określić tego nie mogę) z większą niż przedtem energią, uśmiechając się przytem i czyniąc rozmaite wdzięczne ruchy, mające, jak sądził, wyrażać jego przyjacielskie odczucia i zadowolenie.
Nareszcie błysk zrozumienia wyjaśnił troskę gospodarzy, skoczyli do szafy i przynieśli małą czarną buteleczkę.
— O! nareszcie! — pomyślał mój przyjaciel. — Pochwycili myśl moją. Radzi są, że ja jestem kontent i domagać się będą, bym wypił z nimi strzemiennego. Poczciwe dusze!
Naleli pełny kieliszek i pokazali mu, że musi szybko wypić.
— O! — mówił w duchu mój przyjaciel, podnosząc kieliszek i filuternie nań spoglądając — musi to być stare wino, po przodkach dziedziczone!
Podniósł wyżej kieliszek i wypowiedział mowę, życząc długich lat i kopy wnucząt, a córce pięknego męża. Wiedział, że go nie zrozumieją, ale sądził, że z tonu i gestów pojmą co chce wyrazić, jak przyjacielsko jest względem nich usposobiony!
Gdy skończył, położył rękę na sercu, uśmiechnął się i jednym haustem połknął zawartość kieliszka. W kilka sekund przekonał się, że wypił porządną dozę — emetyku.
Objawy wdzięczności audytoryum przyjęło za chęć wyrażenia, że czuje się otrutym, że cierpi gwałtownie z niestrawności, i zrobiło co mogło, by mu ulżyć. Środek, jakiego mu dostarczyli, nie miał nic wspólnego z temi taniemi lekarstwami, nie wywierającemi żadnego skutku.
Czuł, że gdyby nawet dostał drugą kolacyę, nie na wieleby mu się ona przydała, więc poszedł spać o wiele głodniejszy i bardziej zmęczony, niż przed przyjściem do zajazdu.
Wdzięczność bezwątpienia nie da się wyrazić za pomocą pantomimy.
„Pikantność” również! Ja i B. naraziliśmy się na poważne niebezpieczeństwa, chcąc ją gestami wyrazić. Męczyliśmy się nad tem jak stary koń, ciągnący karetę, a rezultat był taki, że kelner myślał, iż chcemy zagrać w domino!
Nagle, zdawało mi się, że jestem w ciemnej piwnicy zamknięty, do której przedarł się promyk słońca!
Wszak ja mam w kieszeni rozmówki niemieckie!
Jakże głupi byłem, żem o nich zapomniał.
Suszyliśmy sobie mózgi i męczyli ciała, chcąc wyrazić nasze życzenia ograniczonemu Niemcowi, a tymczasem mamy pod ręką książkę umyślnie napisaną i przygotowaną, aby nieść pomoc ludziom, znajdującym się w takich, jak my tarapatach — książkę starannie obmyślaną, by Anglicy, tak jak my po dyletancku mówiący po niemiecku, mogli wyrażać skromne swe zapotrzebowania i bez szkody dla ciała i umysłu wrócić do swego kraju.
Szybko wyjąłem książkę z kieszeni i szukać zacząłem rozmówek, dotyczących ważnej kwestyi jedzenia.
Nie było podobnych!
Były tam długie i namiętne: „rozmowy z praczką” o częściach bielizny, na których wspomnienie rumienię się.
Na dwudziestu kartkach tomu mieściła się rozmowa między nadzwyczajnie cierpliwym szewcem i nieznośnym, chronicznie niezadowolonym klijentem.
Klijent ten, wybierając przez godzinę i mierząc chyba każdą parę butów — odszedł, mówiąc:
— Widzę, że dzisiaj nic nie kupię. Do widzenia!
Odpowiedź szewca nie była umieszczoną. Prawdopodobnie wyrażoną była w słowach nieodpowiednich do użytku dla chrześciańskiego turysty.
Rzeczywiście było coś męczącego w tej „rozmowie z szewcem”.
Przypuszczam, że książkę tę napisał ktoś, bardzo cierpiący z powodu nagniotków. Mógłbym z nią pójść do niemieckiego szewca i zagadać go na śmierć.
Na dwóch stronicach mieściła się nic nieznacząca gawęda „przy spotkaniu się dwóch przyjaciół na ulicy”:
— Dzień dobry panu (lub pani).
— Życzę szczęśliwych świąt.
— Jakże zdrowie matki?
Jak gdyby biedny cudzoziemiec, znający zaledwie tyle słów po niemiecku, że duszę i ciało może utrzymać w kupie, rozwodzić się będzie nad zdrowiem matki mało mu znanego człowieka.
Były tam „rozmowy w wagonie”; przypuszczam, że tylko waryaci tak rozmawiać mogą.
A „na statku” taki się dyalog przeprowadził:
— Jakże się pan czuje?
— Teraz dobrze, ale nie wiem, czy to długo potrwa.
— Pch! jakie fale?
— Niedobrze mi się robi, zejdę na dół.
— Poproś dla mnie o miednicę.
Wystawcie sobie osobę w takim stanie, chcącą koniecznie mówić po niemiecku!
Na końcu książki były przysłowia i „mądre zdania”, które we wszystkich językach dadzą się określić temi słowy:
— Zdania do użytku idyotów.
„Lepszy wróbel w ręku, niż orzeł na łęku”.
„Tylko na miejscu kamień porasta”.
„Orzeł nie powinien uganiać się za muchami”.
„Kota w worku kupować nie należy”.
Tak, jak gdyby znajdowało się dużo amatorów, kupujących koty w ten sposób?
Przejrzałem wszystkie te niedorzeczności, ale nie znalazłem słowa określającego pikantność omletu.
W rozdziale „Jedzenie i Picie” znalazłem kilka słów dotyczących „porzeczek”, „fig”, „śliwek”, „knedli” (co to miało być — nie wiem), „orzechów” i tym podobnych rzeczy, których nawet we własnym kraju rzadko się potrzebuje. Dużo mówiło się tam o oliwie, occie, pieprzu, soli, musztardzie, ale nie zapomniano o jedzeniu, do którego się tych przypraw używa.
Mogłem dostać „jajko na twardo”, „kawałek szynki”, ale ja chciałem „pikantnego omletu”; okazało się, że o takiem daniu autor „Praktycznej książki” nie słyszał.
Wróciwszy do Anglii, dla samej ciekawości kupiłem ze cztery inne książki, mające ułatwić Anglikom porozumienie się z Niemcami i doszedłem do wniosku, że ta, którą w podróży posiadałem, była najrozumniejsza i najpraktyczniejsza.
Widząc, że nic nie poradzimy z kelnerem, powierzyliśmy tę sprawę Opatrzności; po dziesięciu minutach przyniesiono nam dymiący omlet z całą furą konfitur wewnątrz i górą cukru na wierzchu.
Osoliliśmy go i popieprzyli porządnie, aby zabić smak słodki, ale przyznam się, że nie bardzo nam smakował.
Po śniadaniu upewniłem się, że pociąg do Oberammergau wychodzi o 3.10. Wydawał mi się on bardzo odpowiedni, gdyż nie zatrzymywał się nigdzie.
Władze kolejowe widocznie dumne były z niego, gdyż czas wyjścia wydrukowany był większemi i czarniejszemi cyframi.
Postanowiliśmy więc, że pojedziemy tym pociągiem. Mieliśmy jeszcze dużo czasu, więc poszliśmy się włóczyć po mieście.
Monachium jest pięknem, obszernem miastem, piękne w nim gmachy i ulice, ale pomimo to jakaś atmosfera właściwa prowincyonalnym miastom czuć się tam daje. Dziś, przy niedzieli gwarno było: spacery natłoczone były ludźmi miastowymi i wieśniakami, odświętne narodowe ich stroje tworzyły barwny obraz.
Moda, ta wszechwładna pani, wywarła swój wpływ i na górzystej Bawaryi, zacierając lokalne tony.
Ale jeszcze w dnie uroczyste zjawiają się pleczyści, słońcem spaleni pasterze z Oberlandu, w zielonych haftowanych kurtkach na śnieżnych koszulach, w szerokich pasach i kapeluszach z piórkiem, kokieteryjnie włożonych na kręcące się włosy. Świecą nagiemi łydkami, stukają gwoździami podbitemi trzewikami i każdy spieszy do swej Małgosi.
Ona już ubrana czeka na niego, i tworzy śliczny obrazek w obramowaniu drewnianych drzwi szaleciku.
Również i ona nie zapomniała o narodowej zielonej barwie, jaskrawo na niej odbija zwój czerwonych wstążek, wiatrem poruszanych. Obfity biust więzi stanik ciasny, z przodu sznurowany. (Zdaje mi się, że ta część ubrania nazywa się gorsetem, ale nie jestem tego pewny, gdyż wstydziłem się pytać).
Szerokie ramiona obejmuje najbielsza z białych chustek. Rękawy także białe, bardzo szerokie, podobne są do złożonych skrzydeł. Na głowie sterczy okrągły zielony kapelusz. Sprzączki u trzewików i wielkie oczy jasno świecą. Przychodzi ochota zastąpić Jasia choćby na dzień jeden.
Trzymając się pod ręce, podobni do figurek porcelanowych, pasterz z pasterką schodzą do miasta.
Ludzie stają i gapią się za nimi. Zdaje się, że wyszli z tej starej książki z obrazkami, którą tak lubiliśmy oglądać w dniach, gdy świat był większy niż teraz i bardziej interesujący.
Monachium co niedziela zmienia swoich mieszkańców. Zrana wieśniacy i górale napływają do miasta — a stali jego mieszkańcy tłoczą się do wagonów, by wyjechać na pola, łąki, lasy, nad jeziora i stocza gór.
Wchodziliśmy do kilku piwiarni, nie do modnych kawiarni, natłoczonych turystami i rozmaitą zbieraniną, ale do piwiarni o nizkim suficie, dymem okopconych, gdzie widzieć można życie ludu.
Włościanie są typami o wiele ciekawszymi niż panowie. Ci ostatni są męcząco do siebie podobni. Tak mało indywidualności i charakteru spotyka się w wyższej klasie. Mowa ich, czyny, ubiór — jeden dla wszystkich.
My udajemy, że żyjemy, a właściwie życie nasze jest jakąś grą, której przepisów i regulaminu, zwyczajem uświęconego, przełamać nie możemy. Nienapisana książka wskazuje nam na każdym kroku, jak mamy postępować.
Dla tych, co stoją u stóp piramidy społecznej, śmiało krocząc po ziemi, natura nie jest ciekawem zjawiskiem, na który się z góry spogląda i bada, ale siłą żywotną, nakazującą posłuszeństwo.
Oni siłą ramion swych przedzierają się przez życie, nieraz staczając z niem walki i tak jak anioł walcząc z Jakóbem, życie zostawia swój ślad na ich postaciach.
Istnieje jeden typ pana, a spotyka się tysiące typów mężczyzn i kobiet.
Dlatego też z przyjemnością wchodzę tam, gdzie lud się zbiera, a unikam rozgłośnych kawiarni i cukierni. Muszę to wszystko tłomaczyć mym przyjaciołom, by zrozumieli (pobudki) przyczyny mego zamiłowania „do życia prostaków”, jak oni to nazywają.
Z kufelkiem piwa przed sobą i fajeczką w ustach patrzeć mogę godziny całe na to życie, kipiące w tych starych piwiarniach.
Ogorzały parobek ugaszcza swą dziewczynę ulubionym nektarem i dużą cebulą.
Jakże oni są szczęśliwi! Jak im wesoło! Jak śmieją się, krzyczą, śpiewają! Przy jednym stole czterech podżyłych wieśniaków gra w karty. Ile wyrazu w tych pomarszczonych twarzach! Jeden jest żywy, gwałtowny. Jak ruchliwe są jego oczy! Każdą myśl wyczytać możesz z twarzy. Wiesz kiedy rzuci króla z okrzykiem tryumfu! Sąsiad jego spokojny, powolny, pewnym jest siebie. Patrzysz na grę i czekasz, kiedy ogłosi wygranę, gdyż pewny jesteś, że ma dobre karty. Zwycięztwo napisane jest na jego twarzy. Nie! przegrywa! Wszyscy zwracają się ku niemu ze zdziwieniem.
On się śmieje. — Z tym człowiekiem sprawa niełatwa, myśli jego głęboko są ukryte!
Tam jakaś stara wiedźma krzyczy, by jej podano kiełbaski parowe, a gdy już je dostała, gniew jej wzrastać się zdaje. Łaje wszystkich wokoło z takim wyrazem twarzy, że dusza na ramieniu siedzi z przestrachu. Mały piesek siada obok i piszczeć zaczyna. Z tą samą wściekłą nienawiścią dla wszystkiego, co żyje, karmi go kiełbaską i patrzy na niego tak, że gdyby nie był psem, z pewnością dostałby niestrawności.
W kącie otyła baba gada nieustannie do uroczyście wyglądającego mężczyzny; on milczy i pije jak smok. Widocznie znosi tę paplaninę tylko dlatego, że pije. Przywiódł ją tu, chcąc ją uraczyć. Niechże sobie mówi, ile chce! Boże, jak ona mówić może! Mówi bez ruchu, bez zmiany głosu, słowa płyną, płyną, jak rzeka.
Ze stukiem trzewików wpadło czterech rozochoconych rzemieślników; siedli na stole i krzyczą o piwo.
Obejmuje jeden z nich ramieniem posługującą pannę i krzyczą, śmieją się, śpiewają. Prawie wszyscy młodzi śmieją się, a starzy gadają, wspominając minione lata.
Jaki to model dla malarza każda taka poorana zmarszczkami twarz; gdybyż on zdołał wyrazić i oddać te tragedye, czy komedye, które życie wypisało na tej zwiędłej skórze! Smutki i radości, nadzieje i troski dziecinne, usiłowania ku lepszemu, egoizm i wielkie zaparcie się, dopomogły do wymodelowania tych pomarszczonych fizyognomii. Śmieje się, chytrość i dobroć zarysowują się wokoło zapadłych oczu.
Chciwość wyrażają te bezkrwiste wargi, nieraz może cierpliwym heroizmem zwarte.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jerome K. Jerome i tłumacza: Emilia Węsławska.