Dziennik wycieczki do Oberammergau/Niedziela, 25-y (dalszy ciąg)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O pierwszej weszliśmy do restauracyi na obiad.
Niemcy jadają zwykle o dwunastej i to porządnie.
W hotelach zaś, w czasie sezonu, table d’hote naznaczony jest na szóstą, lub siódmą; uwzględniono tutaj przyzwyczajenia przejeżdżających cudzoziemców.
Wspominam o obiedzie nie dlatego, ażeby ta wiadomość miała bardzo podniecić czytelnika, ale dlatego, że chcę ostrzedz moich ziomków, by się nie dali skusić na ser Liptauer.
Wogóle lubię sery i zawsze chętnie probuję nowe gatunki; to też gdy w jadłospisie, w rubryce serów, znalazłem: „Liptauer garnirt,” to jest ser, o którym nigdy nie słyszałem, więc naturalnie postanowiłem go skosztować. Nie pięknie wyglądał, jakoś niezdrowo, smutno. Więcej przypominał kit niż ser. Smakował nawet jak kit, przynajmniej tak sobie wyobrażam. Do dziś dnia nie jestem pewny, czy to nie był rzeczywiście kit.
Ciekawszym jeszcze od samego sera — był jego garnirunek. Naokoło talerza ułożono jakieś kawałki, których nigdy przedtem przy żadnym obiedzie nie widziałem i nie pragnę więcej widzieć.
Była tam mała górka rozgniecionego grochu, trzy, czy cztery nadzwyczaj małe kartofelki, a może to były na miękko ugotowane orzechy, trochę ziarnek jakichś, jakaś bardzo młodo wyglądająca rybka i trochę czerwonej farby. Całość tworzyła miniaturowy obiad.
Do czego miała służyć ta czerwona farba, nie mogłem zrozumieć. B. przypuszczał, że przygotowana była dla samobójców. Twierdził, że gość po zjedzeniu tego wszystkiego musiał zapragnąć śmierci, więc właściciel restauracyi, wiedząc o tem, pomyślał o dostarczeniu mu środka, by mógł łatwym sposobem położyć koniec swoim utrapieniom.
Gdym połknął pierwszy kawałeczek, postanowiłem, że więcej jeść nie będę, ale przyszło mi na myśl, że szkoda, bo i tak już zapłacić będę musiał, a zresztą, może się w końcu rozsmakuję. Trzeba bowiem nabrać gustu do najsmaczniejszych nawet rzeczy na świecie. Pamiętam przecież, że kiedyś nie lubiłem piwa.
Pomieszałem więc na talerzu wszystko razem, z czego zrobiła się jakaś sałata i łyżką jeść zacząłem.
Bardziej nieprzyjemnego dania nie jadłem nigdy w życiu.
Zrobiło mi się po obiedzie ogromnie smutno.
Wszystko, co kiedykolwiek w mem życiu złego zrobiłem, stanęło mi teraz w pamięci. (Niemała była liczba tych złych czynów). Przypomniałem sobie wszystkie zawody i niepowodzenia, wszystkie niesprawiedliwości, jakich w ciągu życia doznałem, wszystkie nieprzyjemności przebyte. Wspomniałem sobie o zmarłych osobach, których już więcej nigdy nie ujrzę, o pannach, w których się kochałem, a one za innych powychodziły.
Przemyślałem o naszej tu na ziemi egzystencyi, tak pełnej fałszu, trosk i kłopotów.
Jak nierozsądną wydawała mi się podróż nasza! poco włóczyć się po Europie? Cóż to za przyjemność siedzieć w dusznych wagonach i cierpieć niewygody w hotelach? B. był w nastroju wesołym i dowcipkującym, gdyśmy przechadzali się po obiedzie ulicą Maksymiliana, ale po kilku minutach rozmowy ze mną z przyjemnością zauważyłem, że stawał się coraz smutniejszym. On nie jest w gruncie złym, tylko bezmyślnym.
B. kupił dwa cygara i jedno mnie ofiarował. Nie miałem ochoty do palenia, wydawało mi się ono w tej chwili tylko stratą czasu i pieniędzy. Rzekłem do B:
— Za parę lat, a może zanim ten miesiąc upłynie, leżeć będziemy w cichym grobie i służyć za pokarm robakom. Jakąż korzyść odniesiemy wtedy z wypalenia dzisiaj tego cygara?
B. odparł na to:
— Ja odniosę korzyść natychmiastową: gdy zatkniesz sobie usta cygarem, nie będziesz mógł prowadzić dalej tak miłej rozmowy. Zapal proszę ze względu na mnie!
Dla zrobienia mu przyjemności, zapaliłem.
Nie podobają mi się niemieckie cygara. B. twierdzi, że gdy się wie, że tylko grosz kosztuje, narzekać nie można, ale przecież są i drogie, również niesmaczne, więc narzekać można.
Mnie się zdaje, że te cygara dobrze wygotowane mogłyby służyć za jarzynę; ale jako materyał do palenia nie warte są tej zapałki, która je zapala, szczególniej jeżeli ta zapałka jest wyrobu niemieckiego.
Niemiecka zapałka, to arcydzieło w swoim rodzaju.
Ma żółtą główkę, różowy lub zielony patyczek i ma najzupełniejsze prawo uważać się za najpiękniejszą zapałkę w Europie.
Wypaliliśmy w ciągu naszej po Niemczech podróży niejedno groszowe cygaro, a że jakoś trzymamy się dotąd, mamy dowód, że fizyczna nasza konstytucya należy do najsilniejszych.
Towarzystwa, przyjmujące asekuracje na życie, powinny wziąć za probierz zdrowia niemieckie cygara.
Pytanie:
— Jesteś pan i byłeś zawsze silnego zdrowia?
Odpowiedź.
— Paliłem niemieckie cygara i żyję.
Asekuracya przyjęta.
Około trzeciej wróciliśmy na stacyę i zaczęliśmy szukać naszego pociągu. Nie mogliśmy go znaleźć. Centralny dworzec monachijski, to olbrzymi budynek z prawdziwym labiryntem sal, korytarzy, przejść. Daleko łatwiej zgubić się tam, niż znaleźć to, czego się szuka.
To razem, to osobno, gubiliśmy się z B. dwadzieścia cztery razy. Przez jakie pół godziny nie robiliśmy nic innego, tylko przebiegaliśmy wzdłuż i wszerz gmach cały, szukając się wzajemnie. Spotkawszy się, wołaliśmy:
— Gdzie u licha siedziałeś? Szukałem cię wszędzie. Teraz przynajmniej trzymajmy się razem!
Ale nie upłynęło paru minut, a znów szukaliśmy się jak poprzednio.
Co w tem było najdziwniejszego, to to, żeśmy się zawsze spotykali przy drzwiach restauracyi trzeciej klasy.
W końcu uważaliśmy te drzwi za nasz „home” i z radosnem drżeniem witaliśmy błyszczącą zdala wskazówkę, gdyż wiedzieliśmy, że po męczącej wędrówce po rozmaitych poczekalniach, biurach, składach zgubionych rzeczy, składach lamp, tam wreszcie znajdziemy drogą nam a zbłąkaną istotę.
Gdy dłuższy czas nie mogliśmy do nich trafić, podchodziliśmy do jednego z woźnych, pytając:
— Przepraszam, czy może nam pan wskazać najbliższą drogę do drzwi restauracyi trzeciej klasy?
Nareszcie wybiła trzecia, a pociągu jeszcze nie było; zaczęliśmy się więc na seryo o niego niepokoić i prosiliśmy o wyjaśnienia.
— Pociąg do Ober-Ammergau o 3,10 — mówili. — O! wcale nam on teraz nie w głowie!
— Jakto! — zawołaliśmy oburzeni — ależ zbudźcie się na miłość Boską, toż przecie 3,5.
— Tak — odpowiedzieli — 3,5 po południu, a pociąg odchodzi o 3,10 — w nocy. Czyście panowie widzieli, że wydrukowano grubemi czcionkami? Wszystkie pociągi od szóstej wieczorem do szóstej rano grubo są wydrukowane, a dzienne pociągi cienko. Macie więc panowie dużo czasu. Radzę po kolacyi zabawić się jeszcze.
Zaczynam wierzyć, że jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy biorę do ręki książkę z rozkładem pociągów. Nie sądzę, by przyczyną tego była zwykła głupota, bo przecież od czasu do czasu znalazłaby się chwila taka, że omyłkibym nie popełnił.
Nie, to nic innego tylko przeznaczenie!
Jeżeli z czterdziestu pociągów jeden idzie tylko w „sobotę,” to ja z pewnością zechcę nim jechać w piątek.
To znów w sobotę zrywam się o szóstej, połykam śniadanie i lecę na powrotny pociąg, idący każdego innego dnia, tylko nie w sobotę!
W dniach feryj bankowych zapominam o nich, wysiaduję godziny całe na platformie, wśród niemożliwych przeciągów i czekam na pociągi, które w dnie te nie kursują. Na domiar mego nieszczęścia, jestem nieszczęsnym posiadaczem piekielnego rozkładu pociągów „Bradshaw sierpień 1899 r.” i w żaden sposób pozbyć się go nie mogę. Każdego pierwszego miesiąca kupuję nową książeczkę i przynoszę do domu, nazajutrz już znika i pozostaje mi zawsze ten piekielny rozkład z 1899 r.
Przez parę lat próbowałem wszelkiemi sposobami pozbyć się go, ale on nie chce mnie opuścić. Wyrzucałem przez okno, spadał na głowy przechodzących, a ci ludzie podnosili go, wygładzali starannie i odnosili do domu, a członkowie mej rodziny — „przyjaciółmi” zwą się sami — ludzie z krwi mojej i ciała — dziękowali i przyjmowali napowrót! Darłem w drobne kawałki, wyrzucałem do ogrodu, a ludzie, czy pojmujecie, ludzie, co nie przyszyliby guzika do mej koszuli, choćby mnie to od waryacyi uratować mogło — zebrali kawełeczki, starannie pokleili, nadali książce wygląd jakby nowy i położyli ją w mym gabinecie. Ten rozkład pociągów obdarzony był wieczną młodością. Inne — po tygodniu znajdowały się w rozpaczliwym stanie, a ten wyglądał tak świeżo i czysto, jak w pierwszym dniu, gdym się skusił go nabyć. I nie może ci przyjść na myśl, że to nie jest najświeższy Bradshaw.
Ta książka jest moją zgubą, paczy mój charakter, doprowadza mnie do pijaństwa i hazardu. Nieustannie zdarza mi się, że cztery godziny czekać muszę na jakiejś małej stacyi. Czytam wszystkie ogłoszenia, nareszcie wpadam we wściekłość, bęc do hotelu i gram w bilard z gospodarzem bez upamiętania!
Pragnę, by mi tę książkę włożono do trumny, pokażę ją aniołowi, który robi bilans grzechów, darowany mi będzie przynajmniej dwudziesty procent, gdy rzecz całą wyjaśnię. Pociąg, wychodzący do Oberammergau o 3,10 rano, był dla nas nieodpowiednim, przychodził za późno.
B. znalazł jakiś o 7,30, mogliśmy więc w nocy dojechać do wioski, jeżeli znajdziemy jakąś komunikacyę Oberau z najbliższą stacyą. Telegrafowaliśmy do agenta Cooka, będącego w Oberammergau (będąc u siebie, wzruszamy ramionami na takich jegomościów, co to łaskawie zajmują się podróżnymi, nie umiejącymi sobie poradzić), ale zauważyłem, że każdy z nas skwapliwie się do nich zwraca, jak tylko znajdzie się po za granicami swego kraju; telegrafowaliśmy więc do agenta, prosząc, by przysłał po nas powóz na stacyę, następnie wróciliśmy do hotelu i przespaliśmy chwile oczekiwania. To była cała podróż z Monachium do Oberau.
Przejeżdżaliśmy koło ślicznego jeziora Starnberg w chwili, gdy zachodzące słońce złociło wioseczki i wille, stojące na jego brzegach.
W tem to jeziorze, w pobliżu pańskiej rezydencji, jaką dla siebie zbudował, utopił się biedny Ludwik, król bawarski! Biedny król! Los dał mu wszystko, co może człowieka uczynić szczęśliwym, a szczęścia mu jednak nie dał.
Znałem niegdyś biednego szewca, mieszkającego w pobliżu Westminster Bridge. Los obdarzał go dziennie sześciu pensami, z których miał żyć i używać przyjemności; ale dał mu dar radowania się ze wszystkiego i to dawało mu humor na cały dzień. Jeden pens dostarczał mu tyle przyjemności, ile nie jeden za sto funtów nie mógłby jej nabyć. Nie czuł swej biedy, jak król Ludwik nie czuł swego bogactwa, cały dzień śmiał się, pracował — nie więcej niż mógł, jadł, pił i bawił się. Ostatni raz widziałem go w szpitalu, dokąd się dostał dzięki swej pasyi chodzenia za balustradą mostu. Pytałem, czy nie cierpi? — Tak — odparł — gdy myślę o tem. Biedny chłopiec! Umarł po trzech dniach, a jak mi mówiono, do ostatniej chwili nie stracił dobrego humoru. Krótko żył, ale to życie upłynęło mu mader wesoło.
Gdyby ten szewczyk i biedny Ludwik mogli dojść do porozumienia się z sobą i podzielić się tem, co mieli, jakie to szczęście byłoby dla nich obu, a szczególnie dla króla Ludwika! Nie topiłby się z pewnością, gdyż życie wydawałoby mu się zbyt pięknem.
Los jednak nie chciał tego; nie lubi on z życia robić paradoksu.
Jednemu wygrywa niebiańskie melodye, upewniwszy się naprzód, że jest głuchy, jak pień; dla drugiego wydobywa parę dźwięków ze złamanej piszczałki, a ten myśli, że to muzyka i tańczyć zaczyna.
W parę lat potem, w temże miejscu, gdzie król Ludwik oddał Bogu dar z życia uczyniony, para młodych głupich kochanków zakończyła swe zawody; widząc, że nie będą mogli połączyć się w tem życiu, połączyli się na tamtym świecie.
Historya ta, opisana w gazetach, doszła do uszu cudzoziemców, a brzmiała, jak stara legenda, nie zaś jak prozaiczny wypadek dziewiętnastego stulecia.
On był hrabią niemieckim, jeżeli sobie dobrze przypominam, i jak większość ich, niewiele miał pieniędzy, a ojciec jej, jak to ojcowie zawsze niechętnie patrzą na biednych zięciów, odmówił swego pozwolenia. Hrabia więc wyjechał za granicę, szukając fortuny. Nawet do Ameryki się udał, i tam mu się powodziło. W rok, czy dwa powrócił, stosunkowo bogaty, aby się przekonać, że przybył za późno.
Ukochana, upewniona o jego śmierci, zmuszona została do poślubienia jakiegoś bogatego człowieka.
W zwykłem życiu kochanoby się dalej, a mąż służyłby za parawanik i płacił za utrzymanie. Ale młoda para, czy zbyt niedorzeczna, czy głębiej czująca od wielu z nas, udała się na jezioro w noc burzliwą i komedyę życiową zamieniła na ponurą tragedyę.
Gdyśmy stracili z oczu spokojne wody Starnbergu, zanurzyliśmy się w cienie gór i powoli wspinać zaczęliśmy się po ich malowniczych stokach.
Mijaliśmy domki, odcinające się na ciemnem tle gór w blaskach księżyca, to ciemne, spokojne jeziorka, to znów pieniące się kaskady, białą wstęgą rysujące się w mrokach nocy.
Przejechaliśmy Murnau, małą mieścinę, gdzie niegdyś odbywały się także przedstawienia Męki Pańskiej.
Jeszcze przed kilku laty było ono najbliższą stacyą do Oberammergau. Była to nielada uciążliwa droga piesza przez górę Ettal do Ammergau, tak stroma, że jeden otyły pielgrzym umarł z wielkiego wysiłku.
Muskularni górale i brzuchaci obywatele drapali się na góry; konie mogły ciągnąć za nimi tylko puste wózki.
W każdym sezonie turyści znajdują nowe udoskonalenia, przez co trudy, a zarazem przyjemności podróży giną zupełnie. Przyjdzie czas, że taki turysta zostanie w domu zapakowany w watę z wypisaniem miejsca, dokąd się chce udać, i wyjęty z waty, gdy na miejsce przybędzie. Teraz kolej przewozi go do Oberau przez górę Ettal, a ztamtąd, względnie wygodną drogą górską, dojeżdża się do doliny Oberau.
Około północy pociąg wyrzucił nas na stacyi Oberau. Panował tam ruch większy, niż na zwykłych stacyach w godzinach południowych.
Tłum turystów i pielgrzymów napełniał mały hotelik zaimprowizowany, gdzie wszyscy się prześpią, a następnie dojadą do Oberammergau na 8-mą zrana, gdyż o tej godzinie rozpoczynało się przedstawienie.
Niektórzy najmowali za bajeczne ceny wózki, mające przyjechać po nich o 5-ej; a inni, nie mogąc już dostać wózków, postanowili iść piechotą i wydawali rozporządzenia zmęczonym kelnerom, by ich zbudzili o godz. 2 m. 30 i o kwadrans na 4-tą przykazywali, aby śniadanie było gotowe. (Ja nawet nie miałem pojęcia, że są takie godziny zrana!).
Na nas oczekiwał jakiś zacny gospodarz z rodzajem wózka cyrkowego, czy wanny pokojowej, ciągnionej przez parę koni. Po żywej utarczce na słowa między woźnicą a przynajmniej dwudziestoma podróżnymi, którzy, biorąc to za omnibus, gwałtem pakowali się do wnętrza — puściliśmy się w drogę.
Pięliśmy się coraz wyżej, coraz groźniejszemi wydawały się, światłem księżyca oblane góry, zimno z każdą chwilą stawało się dotkliwszem.
Po największej części jechaliśmy noga za nogą, ale gdy zdarzyła się sposobność urozmaicić podróż i wyciągniętym galopem zjeżdżać po nadzwyczaj stromej górze, woźnica wówczas koni nie żałował. W takich chwilach podróż rzeczywiście stawała się bardzo urozmaiconą i zapominaliśmy o całem zmęczeniu.
Im bardziej stromą była góra, tem naturalnie, mogliśmy jechać prędzej, a im była gorszą droga, tem konie z większym pośpiechem starały się ją przebyć.
W czasie tej podróży ja i B. rozkoszowaliśmy się bardzo złożonemi wrażeniami: zdawało nam się, że podrzucani jesteśmy na twardej, szlachetnej kołdrze, pełnej kantów i ostrych krawędzi. Nigdy nie przypuszczałem, że jedna rzecz może dostarczyć tyle wrażeń.
W połowie drogi przebyliśmy górę Ettal i wjechaliśmy do doliny Ammer. Wielka biała świątynia, otoczona małemi wioseczkami, wznosi się na szczycie góry i jest sławnem miejscem pielgrzymki pobożnych katolików.
Setki lat już temu któryś z królów bawarskich zbudował tu klasztor, aby pomieścić cudowny obraz Najświętszej Panienki, zesłany mu z nieba na pomoc, gdy w obcym kraju opadnięty był przez nieprzyjaciół i oddał się pod Jej opiekę. Może być, że mu pomogła i potężna armia i serce jego przyjaciół bawarskich, ale o takich rzeczach zwykle się zapomina.
Stary kościół i klasztor, który później stał się rodzajem szpitala dla niedołężnych królów, zniszczony został od pioruna sto pięćdziesiąt lat temu; cudowny obraz pozostał nietknięty i dotąd znajduje się w kościele, zbudowanym na ruinach tamtego.
Klasztor, w tym samym czasie odbudowany, służy dla celów praktyczniejszych, mieści się w nim bowiem browar.
Od Ettal droga jest stosunkowo równa; lekko trzęsąc się, przybyliśmy wkrótce do Oberammergau.
W kamiennych domach kwadratowych światła migały przez okna, to tu, to tam, a ciemne, dziwnie wyglądające postacie mijały się po ulicach, czyniąc przygotowania do wielkiej sprawy, mającej się rozpocząć o świcie.
Z hałasem jechaliśmy przez wieś, woźnica do każdego spotkanego człowieka krzyczał „dobranoc”, głosem, mogącym zbudzić umarłego, z zamachem zakręcił przynajmniej ze sześć razy, wjechał na grzędy kwiatów, przebył jakieś wrota i stanął u jakichś otwartych drzwi, zkąd płynęła struga światła i gdzie oczekiwały przystojne dziewczęta, córki gospodarza.
Zaprowadziły nas do dużego, dobrze umeblowanego pokoju, gdzie zastawioną była kolacya, złożona z cielęcych kotletów (w Niemczech, jak widzę, żywią się głównie cielęciną) i białego wina.
W zwyczajnych okolicznościach obawiałbym się, że taka kolacya usposobiłaby mnie prędzej do ruchu, niż do snu; ale dziś, czułem, że zjedzenie dwunastu niedopalonych cegieł nie przeszkodziłoby mi zasnąć w chwili złożenia głowy na poduszkę — to jest na to, co oni poduszeczką nazywają; bez wahania więc zabrałem się do jedzenia.
Po kolacyi gospodarz zaprowadził nas do sypialni, ozdobionej bardzo jaskrawemi rzeźbami pobożnemi obliczonemi na to przypuszczam, aby mąciły spokój nerwowej i wrażliwej osoby.
— Pamiętaj zbudzić nas o właściwej porze — rzekł do niego B. — Wcale nie mamy ochoty spać do 4-ej po południu i stracić przedstawienie, dla którego zrobiliśmy tyle drogi.
— O, nie bójcie się o to — odparł stary. — Gdybyście nawet chcieli, to zasnąć wam nie dadzą. Cała wieś zerwie się przed 5-tą, o 6-tej muzyka grać będzie pod tem oknem, armata w Kofel wystrzeli.
— O! słuchaj — przerwałem — nie myśl, że to dla mnie wystarczy. Żaden wrzask, muzyka, trzęsienie ziemi, eksplozya i wszystkie podobne rzeczy na nic się nie przydadzą. Ktoś musi wejść do pokoju, wynieść mnie z łóżka, usiąść na niem, abym znów do niego nie wlazł, i pilnować, abym nie zasnął na podłodze. Tak tylko można będzie coś ze mną poradzić. Nie mów mi tu o hałasach, armatach i muzyce, już widzę, że wróciłbym do Anglii, nie widząc przedstawienia. Ja chcę być obudzonym jutro, a nie do snu kołysanym.
B. przetłómaczył moje słowa gospodarzowi, a ten śmiał się i przysięgał na najświętsze słowo honoru, że sam przyjdzie i wyniesie nas z łóżek; a że wyglądał na silnego, energicznego człowieka, uspokoiłem się, życzyłem mu „dobrej nocy” i pośpieszyłem zdjąć buty, bo już zasypiałem.