Dziennik wycieczki do Oberammergau/Piątek, 23-go
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik wycieczki do Oberammergau |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A. T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Tytuł orygin. | Three Men on the Bummel vel Three Men on Wheels |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wstałem dziś bardzo rano. Sam nie wiem po co? Wyjeżdżamy dopiero o ósmej wieczorem. Ale nie żałuję tego rannego wstania, rozumie się. I to jest pewną rozmaitością, że zbudziłem cały dom i jedliśmy śniadanie o siódmej.
Jadłem ile mogłem, bo niegdyś powiedział mi oswojony z morzem podróżnik:
— Jeżeli kiedy wybierzesz się pan na morze, pamiętaj, że musisz mieć w sobie porządny balast, to utrzymuje okręt w równowadze. Niema żadnej korzyści z tych pustych żołądków, z lekkością piórka przechadzających się po pokładzie. Trzeba myśleć o balaście!
Ta rada bardzo przemówiła do mego przekonania. Ciotka Emma przyjechała po południu. Powiedziała, że jest niezmiernie rada, że mnie jeszcze złapała, że to widocznie Opatrzność natchnęła ją, by wyjechała w piątek, zamiast w sobotę.
Wolałbym, żeby Opatrzność pilnowała własnych interesów, a nie mieszała się do moich, gdy ich nie rozumie.
Ciotka zapowiedziała, że będzie oczekiwała na mój powrót, gdyż przed wyjazdem chce mnie jeszcze raz ujrzeć.
Tłómaczyłem, że może za miesiąc powrócę, lecz odparła, że to nic nie szkodzi, że ma dosyć czasu i może na mnie poczekać.
Rodzina cała błagała, bym wrócił jaknajprędzej. Zjadłem porządny obiad, pamiętając wciąż o radzie doświadczonego człowieka, pożegnałem się ze wszystkiemi, ucałowałem ciotkę Emmę i obiecałem dbać o samego siebie — obietnicy tę wiernie dotrzymam, Bóg mi świadkiem — zawołałem na dorożkę i pojechałem.
Przybyłem pierwszy na stacyę. Zakupiłem dwa miejsca przy oknie w oddziale dla palących i przechadzałem się po platformie, czekając na B.
Gdy człowiek niema innego zajęcia dla umysłu, zaczyna myśleć. Nie mając nic lepszego do roboty i ja zaczęłem rozmyślać:
Jakim dziwnym okazem socyalizmu stała się dzisiejsza cywilizacya! To nie jest socyalizm tak zwanych socyalistów — system, widocznie naśladowany z urządzeń więziennych, system, nakazujący każdemu biednemu grzesznikowi pracę, jak zwierzęciu, i to nie dla własnej korzyści, lecz dla dobra ogółu, świat, gdzie nie powinno być ludzi tylko cyfry, gdzie niema ani ambicyi, ani nadziei, ani bojaźni, lecz socyalizm ludzi wolnych, pracujących wspólnie przy jednym warsztacie, za wynagrodzenie, odpowiednie do ich zręczności i energii; socyalizm odpowiedzialnych, myślących jednostek, a nie kierowanych przez państwo automatów.
Oto ja, wzamian za niejakie rezultaty mojej pracy, doznam tej przyjemności, że społeczeństwo zawiezie mnie do środkowej Europy i z powrotem. Kolej przeprowadzono na przestrzeni 700, czy 800 mil dla ułatwienia mej podróży: mosty zbudowano, tunele przekopano; cała armia inżynierów, naczelników, konduktorów, stróżów czeka tylko, żeby się mną zaopiekować i dostarczyć mi wygód. Ja muszę tylko powiedzieć społeczeństwu (tu reprezentowanemu przez sprzedającego bilety w kasie urzędnika), dokąd chcę się udać i siąść do wagonu, zresztą wszystko będzie za mnie zrobione. Książki i gazety zostały napisane i wydrukowane tak, że jeżeli zapragnę zabić czas, dłużący się w podróży, mogę sobie poczytać. W rozmaitych miejscach, przez które będę przejeżdżał, rozumne społeczeństwo pomyślało o posiłku dla mnie (buterbrody mogłyby być trochę świeższe, ale, być może, dowiedziało się ono, że mi chleb świeży szkodzi). Gdy zmęczę się i chcę spocząć, społeczeństwo czeka na mnie z obiadem i wygodnem łóżkiem, z gorącą i zimną wodą do mycia i ręcznikami do obtarcia się. Dokądkolwiek się udaję, czegokolwiek potrzebuję, społeczeństwo, jak uwięziony duch z bajek Wschodu, gotowe zawsze pomódz mi, służyć, spełnić moje rozkazy, dostarczyć przyjemności i rozrywki. Społeczeństwo wiezie mnie do Oberammergau, w ciągu drogi dbać będzie o wszystkie moje potrzeby, a gdy na miejsce dojadę, pokaże mi to przedstawienie, które urządzone i wyuczone zostało dla mojej umysłowej korzyści; odwiezie mnie napowrót drogą, jaką zechcę, i za pomocą książek i przewodników wyjaśni wszystko, co sądzi, że mnie interesować może; niezadługo w czasie mej nieobecności prześle moje zlecenia do tych, co w Anglii pozostali, i przywiezie mi od nich wiadomości; jednem słowem, dbać o mnie będzie, pielęgnować jak matka — o! żadna matka tyle zrobićby nie potrafiła.
Wzamian żąda tylko bym robił to, co do mnie należy. Do mnie społeczeństwo mówi: „Siedź przy biurku i pisz, tego tylko od ciebie żądam. Nie na wiele się zdasz, ale możesz snuć z siebie masę tego, co ty i twoi przyjaciele nazywają zdaje mi się literaturą, a co niektórzy ludzie z przyjemnością niby czytują. Bardzo dobrze; siedźże i pisz tę literaturę czy jak tam i trzymaj się tego. Dostarczę ci piśmiennych materyałów, książek dowcipnych, nożyczek, kleju, wszystkiego co ci może być potrzebne w twem rzemiośle; dam ci żywność, ubranie, mieszkanie, wozić cię będę dokąd zechcesz; myśleć będę o twym tytoniu i rozmaitych drobiazgach, których zapragnąć możesz, abyś tylko pracował jak należy. Im więcej i lepiej zrobisz, tem większą będzie moja opieka. Pisz — niczego więcej od ciebie nie chcę”.
— Ale — mówię do społeczeństwa — ja nie lubię pracować, nie chcę. Dlaczegóż mam być niewolnikiem pracy?
— Bardzo dobrze — odpowiada społeczeństwo — nie pracuj. Nie zmuszam cię. Powiem ci tylko, że jeżeli dla mnie nie będziesz pracował, to i ja dla ciebie nie będę. Próżnujesz — nie dostaniesz ani obiadu, ani tytuniu, nic!
Zdecydowałem się być niewolnikiem i pracować. Społeczeństwo ani myśli wynagradzać ludzi jednakowo. Głównem jego zadaniem jest zachęcać do pracy umysłowej. Ludzi, pracujących fizycznie, ceni prawie tyle, co zwierzęta pociągowe i nie wiele więcej się o nich troszczy. Ale niechże taki człowiek zacznie działać głową i np. z oracza stanie się rzemieślnikiem, już wynagrodzenie jego staje się większe. Trzeba przyznać, że społeczeństwo bardzo niezręcznie zachęca do myślenia. Jest ono światowe i z tego punktu widzenia zapatruje się na inteligencyę. Zdaje mi się, że płytkim, powierzchownym pisarkom płaci zwykle daleko więcej, niż głębokiemu, świetnemu myślicielowi; dowcipne oszustwo lepiej mu przypada do smaku, niż niepokalana cnota.
Ale zamiary jego są sprawiedliwe i głośne, cele jasne, i wogóle daje sobie radę doskonale i z każdym rokiem przybywa mu więcej rozsądku.
Przyjdzie dzień, że dojdzie do zupełnego rozumu i płacić będzie każdemu względnie do jego zasług.
Ale nie lękajcie się, nie stanie się to za naszych czasów. Rozmyślając wciąż o społeczeństwie zawróciłem nagle i literalnie wpadłem na B. On z początku myślał, że jestem niezgrabnym osłem i powiedział to głośno, ale gdy mnie poznał, przepraszał za omyłkę. On również od niejakiego czasu czekał na mnie. Powiedziałem, że zakupiłem dwa końcowe miejsca w oddziale palących, odpowiedział, że i on zrobił to samo. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym wagonie kupiliśmy plac-karty na miejsca końcowe, czterej inni podróżni tłoczyli się pośrodku. Zatrzymaliśmy więc miejsca przy oknie, odstępując miejsca z drugiego końca; trzeba być zawsze szlachetnym.
Mieliśmy za towarzysza bardzo gadatliwego człowieka. Nie zdarzyło mi się spotkać człowieka z takim zapasem nieciekawych anegdotek. Przyjacielowi memu, przynajmniej stał się on nim z chwilą wejścia do wagonu, opowiadał nieustannie aż do Dower.
Przedewszystkiem wyszła na stół historya psa; nie było tam żadnego wypadku z psem, ale tylko sprawozdanie z tego, co pies cały dzień robi. Wstaje rano i szczeka przy drzwiach, a gdy go wpuszczą, siedzi cały dzień w ogrodzie; po południu, gdy żona wychodzi do ogrodu (nie żona psa, lecz człowieka opowiadającego historyę), pies śpi na trawie, więc go wnosi do pokoju, gdzie dokazuje z dziećmi, w nocy śpi w składziku na węgle i nazajutrz to samo.
A tak gadał przez czterdzieści minut.
Nie mogłem pojąć, co to może obchodzić człowieka, który psa tego nigdy nawet nie widział, ale ten udawał z początku wielkie zainteresowanie, i mruczał: „Nadzwyczajne! Czy może być! Doprawdy? No, i cóż pan wtedy? Czy to było w poniedziałek, czy we wtorek?” Lecz gdy ta historya ciągnęła się bez końca, zaczął widocznie psa nienawidzieć i ziewał nieustannie.
W końcu mruknął, jeżeli się nie mylę:
— Do dyabła z tym psem!
Nareszcie skończyło się z psem i mieliśmy nadzieję, że odetchniemy spokojnie, ale gaduła zaledwie tchu nabrał, zawołał:
— Mogę panom opowiedzieć jeszcze ciekawszą historyę!
Gdyby powiedział, że opowie nam głupszą, trudno byłoby uwierzyć, i musieliśmy wysłuchiwać tak nudnych i długich opowiadań, że zdawało się, iż podróż ta nie będzie miała końca.
W Dower pospieszyliśmy z B. na wybrzeże i kupiliśmy ostatnie dwa miejsca na statku; mieliśmy zamiar po dobrej kolacyi wrócić do kajuty i tam noc przepędzić.
B. rzekł do mnie.
— Chciałbym, wsiadłszy na statek, zasnąć i nie obudzić się aż na stałym lądzie.
Przy kolacyi powiedziałem B. o radzie oswojonego z morzem człowieka i przyznał, że radą tą nie należy pogardzać, ponieważ zapłaciwszy kolacyę można było jeść, ile się chce — nie żałowaliśmy sobie.
Okazało się, że puszczamy się w drogę zaraz. Przy pierwszym ruchu statku B. znikł mi nagle z oczu, a ja poszedłem przejść się po pokładzie. Nie czułem się zupełnie dobrze. Jestem z gatunku przeciętnych marynarzy. Nie lubię żadnych krańcowości. W zwykłych okolicznościach mogę sobie chodzić, ćmić fajeczkę na pokładzie i znoszę podróż przez Kanał jak rzecz najzwyklejszą, ale gdy, jak mówi kapitan, „morze się pieni”, ogarnia mnie smutek, unikam zapachu maszyny i sąsiedztwa ludzi, palących zielone cygara.
Gdy znalazłem się na pokładzie, jakiś człowiek palił niezmiernie ckliwe cygaro. Zdaje mi się, że mu to nie sprawiało przyjemności, przynajmniej nie wyglądał na to. Przekonany jestem, że palił tylko dlatego, by innym pokazać, że czuje się doskonale i by drażnić tych, którym na sercu robiło się jakoś niewyraźnie.
Widok człowieka, chodzącego spokojnie po pokładzie, sprawia wrażenie zniewagi osobistej.
Ja wiem, że sam jestem nieznośny, gdy na statku czuję się zupełnie dobrze. Nie wystarcza mi to i chcę wszystkim pokazać pomyślny stan zdrowia. Zdaje mi się, że marnuję się, jeżeli nie nasuwam się na oczy każdej istocie ludzkiej, będącej na statku, i nie popisuję się swojem zdrowiem. Nie mogę usiedzieć na miejscu, jakby to powinien zrobić każdy rozsądny człowiek. Chodzę nieustannie, paląc naturalnie, i rzucam łagodne, a zdziwione spojrzenie na chorujących, jakbym chciał się ich spytać, w jaki sposób się to dzieje? To nierozsądnie z mej strony, przyznaję to, ale powstrzymać się nie mogę. Przypuszczam, że już tak złośliwą jest natura ludzka.
Nie mogłem uciec od tego nieznośnego cygara, gdyż jak tylko się oddaliłem, dochodził mnie zapach od maszyny, wolałem więc uciekać ztamtąd.
Zdawało mi się, że niema neutralnego gruntu między temi dwoma odorami.
W trzeciej klasie lepsze było powietrze, i byłbym tam szczęśliwy, ale czyż mogłem siedzieć w trzeciej, zapłaciwszy za pierwszą? Nie, wolałem już siedzieć tu, pozować na arystokratę i odczuwać mdłości.
Jakiś człowiek, palacz, admirał, czy też coś podobnego, bo w ciemności nie mogłem odróżnić, podszedł do mnie, gdym siedział z głową opartą o skrzynię, i spytał, co myślę o tym statku. Powiedział, że statek ten jest zupełnie nowy i pierwszą odbywa podróż.
Wyraziłem nadzieję, że gdy się zestarzeje, będzie mniej ruchliwym.
— Tak, dokazuje trochę tej nocy — odparł.
Mnie się zdawało, że statek ma ochotę położyć się spać na prawej stronie, ale zanim zdecydował się przyjąć tę pozycyę, zmienił nagle zamiar, uważając, że lepiej położyć się na lewej stronie. W chwili, gdy ten człowiek stanął przy mnie, statek usiłował stanąć sztorcem, i gdy już był blizkim tego, przyszła mu fantazya na nowy pomysł.
A on to nazywał „dokazywaniem”.
Ci marynarze zawsze się tak odzywają, bo im brak piątej klepki w głowie, gniewać się więc na nich nie można.
Nareszcie zasnęłem trochę, choć w kajucie i nie w hamaku, chociaż miałem miejsce zapłacone, ale za żadne ofiarowane mi skarby nie zeszedłbym do natłoczonych kajut. Najprzód nikt mi skarbów nie ofiarowywał, a powtóre, nikt mego towarzystwa w kajucie nie pragnął.
Przekonałem się o tem, gdym z trudem dostał się do kajuty. Pierwszą rzeczą, którą spostrzegłem był — but.
Na wszystkie strony latały buty, jak piłki. Sześćdziesięciu ludzi spało w kajucie, a raczej, mówiąc o większości, próbowało spać: jedni w hamakach, drudzy na stołach, jeszcze inni pod stołami. Jeden człowiek spał rzeczywiście i chrapał, jak zakatarzony hipopotam, a pięćdziesięciu dziewięciu ludzi rzucało na niego butami. Chrapanie to było niemożliwe do umiejscowienia.
W tym zmierzchu i zgęszczonem powietrzu nie można było odgadnąć, zkąd ono się rozchodzi. Chwilami to ryczenie, łkanie, wycie zdawało się płynąć z prawej strony, po chwili — z lewej grzmiało. Każdy więc chwytał pierwszy lepszy napotkany but i rzucał go na chybił trafił, błagając Opatrzność, by jak należy nim pokierowała.
Patrzyłem na tę scenę parę minut i wydrapawszy się znów na pokład, usiadłem w jakimś kącie i złożyłem głowę na pace sznurów; po niejakim czasie, zbudził mnie marynarz i domagał się koniecznie tych sznurów, by je rzucić na głowę spokojnie stojącego człowieka na wybrzeżu Ostendy.