Dziwadła/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwadła |
Część | Tom II |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oto już rok prawie jak w te strony przybyłem; cały rok mignął mi jakby jedna noc balowa, choć nie był bardzo wesół, ale pełen wzruszeń i pełen wypadków.
Rok temu, mógłżem przewidzieć co się ze mną stanie? Musisz się dziwić, że po długich wprzódy i częstych listach, dziś tak rzadkie i krótkie nawet odbierasz: wierz mi, to nie moja wina. Im większa jest sprzeczność w naszych rodzajach życia, tem częściej wyślę o tobie, kochany Edmundzie; ale pisać? cóżbym ci napisał z tak jednostajnych, jak moje, dni i godzin? Wiosna przeleciała, lato przeszło, i jesień złocista się zbliżyła. W ciągłej pracy nie było chwili odetchnienia: ziemia zazdrosna nie dozwala z siebie spuścić oka, odjąć ręki. W każdej porze masz na co patrzeć, co robić, o czem myśleć; zbierasz plon za wczorajsze trudy i przygotowujesz razem jutro. Ciężkato jest rzecz to gospodarstwo! U nas cięższa jeszcze niż gdzieindziej, bośmy w sumieniu naszem i przed prawem odpowiedzialni za użycie ludzi, którzy od nas tylko zależą, za których uważać musimy. Pośrednicy między nami a ludźmi tymi, są to po większej części bez moralnego wykształcenia i bez sumienia, a pojęć zdrowych spełniacze woli naszej, którzy często ją przechodzą i przekraczają przez gorliwość, lub psują wieśniaków dla swojej korzyści.
Nie można spuścić ich z oka. Widzisz więc, że nie próżnuję, nie mogę, a dotąd rodzaj zatrudnień nowo obranych samą nowością mnie nęci. W ciągu tego roku pierwszy raz, powiedzieć mogę, spotkałem się oko w oko z naturą: widziałem wiosnę, lato, które dotąd znałem, tylko z nazwiska i opisów. W sąsiedztwie nieoszacowanego mego dziwaka pana Graby, ciągle korzystałem z jego rad, z towarzystwa, i pod wpływem człowieka, który wywiera silny wpływ na wszystkich, czułem się zbrojniejszy wolą stałą, przy wielu przeciwnościach drobnych a nieustannych, mogących mną zachwiać. Graba czuwa nademną troskliwie, a widząc że rachuję na niego, wspomaga mię z całem poświęceniem, do którego zawsze w poczciwem sercu swojem znajduje gotowość. W istocie osobliwszy to człowiek, którego społeczność nasza nie będąc wartą, sądzi surowo i niesprawiedliwie. Znosi on mężnie swoje męczeństwo, z czołem podniesionem, z krwią zimną.
Przy tylu przymiotach nie mieć jednego przyjaciela, nikogo coby życzliwiej spojrzał, coby nie wykrzywiał każdej czynności, nie przetłumaczył na złe każdego słowa — smutno. Młodzież i starzy, mężczyzni i kobiety szydzą z niego jak z szaleńca, śmieją się jak z głupca, litują jak nad obłąkanym, podejrzywają jak fałszywego.
— A! pan Graba! — wołają z uśmiechem zadowolenia — to zrobił pan Graba! Cóż dziwnego? Il n’en fait jamais d’autres!
Są tacy, co bardzo serjo zapewniali mnie, że ma zajączki w głowie i nie ze wszystkiem zdrów jest na umyśle.
— Zkąd to przekonanie? — spytałem.
— Dosyć spojrzeć co robi.
— Cóż tak dziwnego robi? — badałem dalej.
— Ale najprzód, proszę pana — mówił mi naprzykład kapitan — z żoną, aniołem cierpliwości, żyć nie mogli: to dosyć powiedzieć.
— Pan zna jego żonę?
— Toćto, panie, najpiękniejsza kobieta na cały kraj, to anioł! Ale cóż, panie, tak jej skąpił, tak z nią dziwaczył, że go nareszcie porzucić musiała.
— A może też i ona dziwaczyła?
— Gdzie tam, panie! dość spojrzeć: to anioł! to śliczność! a dobra! a łagodna!
— A dalej? — spytałem.
— Albo z ludźmi w swoich majątkach jak się on obchodzi?
— Cóż, źle?
— Bez sensu, panie. Ludzie potrzeba, żeby czuli rygor; a to porozpuszczał ich tak: czy wie pan, że już przed nikim nawet czapki nie zdejmują?
— O! to straszna rzecz w istocie.
— A jedziesz koło karczmy to nie powstają.
— I to okropne, w samej rzeczy!
— On ich do tego doprowadzi tą pieszczotą, że w końcu i nasi myśleć sobie coś zaczną. A do czegoto, panie, chamom te wymysły: a to szkółka, a to ochrony, a to sio, a to to, to i nazwisk nie połapać? Alboto oni wieków tak nie przetrwali i było im dobrze? Tylko psuje i nic więcej.
— I cóż dalej? — spytałem.
— Albo i to — dodał kapitan — czy to milionowemu panu godziż się być takim sknerą? tożto ani porządnego powozu, ani liberji jak u drugich, ani kucharza! A przyjedzie kto do niego, krupniczek, winko stołowe, lurka sobie, i więcej nic. Ale na fatałaszki to nie żałuje, i rujnuje się.
— Jakież to fatałaszki, proszę pana?
— A cóż, książeczki, obrazeczki, strzelbeczki, stare rupiecie i tym podobne głupstwa. Czy uwierzy pan, słyszałem, i to z ust pewnych, bardzo pewnych, że za jeden, ot, tyćki obrazek, dzieciństwo, zapłacił trzysta dukatów?! Widziałem nawet, bo mi pokazywano tę sztuczkę: nie ma nic, jabym za to trzy grosze nie dał. Takto w tem wszystkiem nie ma zdrowego rozsądku. A nudny, panie, aj! aj! o sto mil uciekać: żebyś mu pan o pogodzie zaczął mówić, to i z niej wyciągnie jakieś kazanie. Powiem panu, że my się go boimy jak ognia, i uciekamy jak od zapowietrzonego.
Takito jest sąd współobywateli o człowieku, który z nich wszystkich sam tylko pojął swe stanowisko surowiej, i żadnej słabości nie folguje, żadnego z obowiązków swych nie zapomina.
Na jednym wieczorze, gdy mnie zapraszano do kart, a jam odpowiedział, że się wyrzekłem gry w karty, pan Samurski krzyknął ze śmiechem:
— Jużto znać zaraz, że pan sąsiaduje z panem Grabą: to już jego lekcja! Coto za głupstwo wyrzec się kart! cha! cha! Et! coto już i gadać o tem. Jakto można oddzielać się od towarzystwa i chcieć być rozumniejszym od wszystkich? No, nie mówię zgrywać się, ale tak dla zabawki sobie pograć.
— Proszę pana — spytałem go — jakiż jest pożytek z gry?
— A jużciż zabawka, to i dość, zabicie czasu.
— To panu tak czas w naszem towarzystwie cięży, że go chcesz zabijać co najprędzej? Któż ma życia za nadto, żeby je zabijał? Jesteś więc pan znudzony, nieszczęśliwy, że się chcesz pozbywać go choćby kartami?
— Coto gadać? coto gadać? ja wiem, że pan mnie przegadasz; ale co prawda to prawda: cały świat przecie gra w karty, i jak świat światem, ludzie się bez tego obejść nie mogą. Gra niewinna, mała.
— Od tej gry idzie się do większej.
Pan Samurski słuchać mnie nie chciał, i siadł do swego nieszczęśliwego preferansa. Śmieją się teraz ze mnie, jako z ucznia pana Graby: niech się sobie śmieją.
Wprowadziłem, choć na dzierżawie, wszystkie ulepszenia, którychem się od Graby nauczył; ludzie się na nich poznali prędko: po chwilce nieufności przyjęli je i są mi wdzięczni. Jest wielka różnica między pobłażaniem a sprawiedliwością. Pobłażać złemu niegodzi się, i tego nie czynię, bobym do niego zachęcał; ale zasypiam spokojny, bo czuję, że nie mam niczyj krzywdy na sumieniu.
Prawda, kochany Munciu, że rok ten bardzo mię odmienił?... myśli i wyrazy, które dziś czytasz w moich listach, niedawno były jeszcze dla mnie niezrozumiałe, znaczenia ich nie pojmowałem. Brałem życie jak szło, używając go na rozrywkę; dziś myślę, pracuję, i cierpiąc jeszcze jestem szczęśliwszy niż byłem. Ty się rozśmiejesz, stary roztrzepańcze: śmiej się, ale cię proszę, nie ubolewaj już nademną.
Wystaw sobie, że nawet Staś, ten wzór miejskich sług: próżniak, karciarz, bardzo się już przy mnie odmienił; wszystkie jego wady przelały się w jednę silną a nieszkodliwą namiętność: myśliwstwo. Jak mnie, tak jegobyś nie poznał. Chodzi w lisiurce jak Malcowski, w kozłowych butach, i choć zawsze sztywnie się trzyma i czysto ubiera, zniewieściała jego twarz przybrała wyraz bardziej męski: opalił się, pogrubiał, pije wódkę, je kiełbasę i za Saską-Kępą nie tęskni. Zaczyna rozumieć nawet, że lakierowane buty nie są do szczęścia potrzebne, i że bez nich uczciwym człowiekiem być można.
— Możebyś wrócił do Warszawy? — spytałem go kiedyś.
— Jeszczeto kiedyś wrócimy, jaśnie panie, ale teraz nie tak mi bardzo pilno: ot, jakoś oswoiło się z tem życiem.
— Pamiętaszże jakeś się niecierpliwił i uciekał?
— To co innego, panie: teraz jesteśmy na naszem własnem gospodarstwie, i polowanie tu dobre.
Uśmiechnąłem się. Staś już przyjął się na tej ziemi, jak ja, i co dziwniejsza, spoważniał: małpuje mnie potrosze. To dobrze; podwójna korzyść z reformy życia, i ci co nie myślą, idą za nami, jak owce Panurga. Chwała Bogu!
Ale ja ci malując moje położenie, nie donoszę o tem, o czembym najprzód powinien był napisać: o niej i o sobie.
Pomimo nalegań koniuszego, nie wyjechała nigdzie; przesiedzieliśmy lato na wsi, i zdaje się, że na jesień i zimę nie wybierze się także do miasta, bo za niem wcale nie tęskni. Ja bywam w Rumianej zawsze na jednym stopniu: jesteśmy dobrymi przyjaciołmi, nic więcej. O tem co się w sercu dzieje nie piszę: któż to pisze?
Co dzień, co godzina wzrasta tylko potrzeba koniecznie być z nią, przy niej; nie pojmuję jakbym zniósł oddalenie lub rozstanie. Przecież, mimo tych uczuć co mnie burzą, słowo nie może wyjść na usta. Ona bogata, ja ubogi! posądzonybym był o chciwość, o interesowność: więc muszę milczeć, milczeć zawsze... Będę milczał, niech mnie tylko nie wypędzają.
Dziad mój trochę już dla mnie powolniejszy. Dziwna rzecz jak ten człowiek wie wszystko co się u mnie, ze mną, dokoła mnie dzieje; zdaje się, jakby w niewidzialny sposób ciągle za mną w ślad chodził. Widujemy się przecie rzadko, lecz z rozmowy przekonywam się, że doskonale jest uwiadomionym o najmniejszym kroku moim. Miałżebym szpiega domowego? Niedawno wypadło mi płacić część pieniędzy za dzierżawę wedle uczynionej umowy; nie wyprzedałem się jeszcze, i trochęby mi to przyszło trudno, gdybym nie był pewien, że Graba ufa mi i pomoże. Właśnie gdym się wybierał do niego, nadjechał mój dziad, i po krótkiej rozmowie rzekł:
— Przywiozłem acanu pieniędzy.
— Jakto pieniędzy? — spytałem.
— A wszakże potrzebujesz na dzierżawę, a słyszę nie wyprzedałeś się, bo ci Joś zrobił zawód?
— To prawda — odpowiedziałem — ale na to mam sposób.
— Jużciż, pożyczysz! No, to pożycz u mnie.
— Nie, kochany panie koniuszy; bardzom mu wdzięczen, ale...
— Co? jeszcze? jeszcze ceregiele?
— Jeszcze i zawsze — odparłem.
Popatrzał na mnie i nie nalegał.
— A zkądże to weźmiesz? — spytał.
— Od pana Graby.
— To wolisz u niego pożyczyć, niż u mnie, u dziada?
— On mnie nie posądzi o żebraninę.
— E! porzuć-bo do licha te głupie wymówki: na co to, proszę cię, staremu krew psuć?
Zamilkłem; chodził po pokoju.
— A wszakto już blisko roku jak waćpan z nami? — zapytał.
— Blisko roku — odpowiedziałem z westchnieniem.
— No! a do miasta?
— Po cóżbym pojechał? interesu nie mam.
— A tak, trochę pohulać?
— Toby mi dziś nie smakowało.
— Patrzcie, jaki filozof!
I chodził, i mruczał ciągle coś niezrozumiałego; słyszałem tylko w przestankach:
— Kat go wie! kat go wie!
Z rozmowy dowiedziałem się od pana koniuszego, że doskonale wyliczyć mógł ile razy byłem i jak długo bawiłem w Rumianej.
— Zkądże te wiadomości? — spytałem.
— Zkąd? alboto nie wiedzą sąsiedzi jak kto w domu nie siedzi.
— Czemuż ja nie wiem co się u pana koniuszego dzieje?
— Tobie co innego w głowie.
— Cóż? tak jak i panu, gospodarstwo tylko.
— Aha! żartuj zdrów! Na co to łgać? starego w pole nie wyprowadzisz: stary wróbel na plewę się nie złapie!
— O cóżbyś mnie pan koniuszy mógł posądzić? o fałszowanie asygnat?
Ruszył ramionami i umilkł; potem zawołał, siadając:
— Ot, tyle tu czasu mieszkasz, a krewnych swoich nie poznałeś!
— Jakich krewnych?
— Ubogich Suminów z Zamalinnego.
— Prawda, wina moja — odpowiedziałem — ale się poprawię i pojadę do nich.
— No, to jedź ze mną!
— Chętnie bardzo.
— Powiem ci pod sekretem — dodał, mrugając oczyma i dobrze się we mnie wpatrując, jakie zrobi wrażenie — to dobre ludziska, a strasznie ubodzy, i jest tego jak maku, zobaczysz. Ludzie mnie posądzają, że ja majątek mój zapiszę albo mojej pupilli, albo waćpanu dobrodziejowi.
— Jabym żadnego zapisu nie przyjął — rzekłem nawiasowo.
— No! ja to wiem — mówił. — Wasan nie przyjmiesz; a pannie Irenie na co dosypywać, kiedy i tak ma dosyć! hę?
— Zapewne — odpowiedziałem — ubogim to potrzebniejsze niż jej.
— I ty tak znajdujesz? — spytał.
— O! jak najmocniej pochwalam myśl pana koniuszego.
— Hę! hę! bo to się tobie zdaje, że dziad bankrut, dlatego że w wyszarzanej surducinie chodzi. No! a Turzogórszczyzna, niech sobie mówią co chcą, to złote jabłko, kochanku, na dobrego gospodarza; a wytrząsłszy kieszenie, to się i kapitaliki znajdą, i na dwóch dobrach wielkopolskich mam coś, nie bez tego żeby i gotówki nie było, a sterty i zapasy warte także grosik nieszpetny.
Obojętnie, jak pojmujesz, słuchałem tego wyliczenia, i przerwałem staremu:
— Wierzę, wierzę, na co to liczyć? mało, wiele: lepiej oddać uboższym i potrzebniejszym.
— A pojedziemyż do nich? — odwrócił rozmowę.
— Najchętniej!
Nazajutrz razem z panem koniuszym wybraliśmy się o kilka mil od Turzej-Góry do Zamalinnego, po drodze, jak się domyślasz, polując, bo stary bez psa i strzelby nie stąpi.
Muszę ci opisać ten domek, bo to ci się należy dla dopełnienia obrazów już przesłanych dawniej, malujących kraj, w którym żyję. Zamalinne, maleńka wioseczka już ku Wołyniowi więcej posuniona, leży jednym bokiem przypierając do lasów poleskich, drugim do rozległych pól urodzajnych. Jest to, wyrazem zwyczajnym wszystkich dziedziców, „złote jabłko“, gdyż masz wiedzieć, że tu każdy majątek mniej więcej średniej dobroci, musi się tak nazywać koniecznie; ale to drobnostka: wieś, w której trzech dziedziców, a Suminowie mają tylko chat trzy czy cztery. Domek ich stary wśród wioski, oparkaniony jak za czasów, kiedy z za parkanów do Tatarów strzelać było potrzeba, opatrzony wjazdową bramą ogromną, słomą krytą i furtką zamczystą: ma dziedzińczyk osadzony bzami, ogród fruktowy, w którym rosną rozłożyste jabłonie i stare grusze, studnię koło stajni i tuż gospodarstwo całe.
Po staroświecku to, po staropolsku, ale nie modnie, wiszą tu jeszcze na kołkach od płotu czarne hładysze, bijanki do masła, leżą u progu dojniczki i neczułki, bieli się płótno na wąskim darniny pasku i gęś z gąsiętami, indyki, kury i kaczki chodzą poufale między gankiem a stajnią i oficynką, podobną do wieśniaczej chatki. Znać tu wszędzie pracowite ubóstwo.
Zaledwie nas spostrzeżono w bramie, białe figurki w ganku powskakiwały do domku, a z domku w większej liczbie powyskakiwały na ganek.
Okrzyk: „pan koniuszy! pan koniuszy!“ dał się słyszeć we drzwiach, i ludzie z piekarni, ludzie ze stajni powysadzali głowy patrzeć na tak niezwyczajnego a pożądanego gościa.
Stanęliśmy u progu: a na progu już nas cała czekała rodzina, oprócz tych, którzy byli zajęci robotami w polu lub dozorem roboty. Rodzina uboga zawsze liczna: Pan Bóg daje strzesze słomianej to bogactwo, którego jej nieraz złocisty dach zazdrości. Na przedzie stała otyła staruszka, matka pana Sumina, de domo Zawiska, imieniem Teresa, w szlafroczku cycowym, w białym perkalikowym czepku z ogromnemi wstęgami żółtemi, z poczciwą twarzą, uśmiechniętą, wesołą i zdradzającą pociąg do gadatliwości. Za nią synowa, już średnich lat kobieta, dosyć przystojna, ale blada trochę i mizerna, podobnie ubrana, we włosach tylko, z maleńkiem dzieckiem na ręku. Dwoje starszych trochę trzymały się jej sukni, dwie panienek młodziuchnych opodal wyglądały przeze drzwi, a dwóch chłopców w szkolnych mundurzykach u słupa czekali, czerwieniąc się jak jabłka, na ucałowanie ręki pana koniuszego. Naliczyłem ich siedmioro! Ale panienki starsze i jedna, której zrazu niedoliczyłem, były to siostry pana Sumina, córki starej pani Teresy. Wszystko rzuciło się z okrzykiem ku nam, ale się trochę stropiło, postrzegając mnie nieznajomego. Ledwie przecie dowiedzieli się, żem Sumin i krewny, a przybyłem umyślnie, żeby ich poznać: zaczęli mnie wszyscy mniejsi w ręce, a starsi w twarz całować. Staruszka nie wiedząc jak mnie przyjąć, kłaniała się tylko z uśmiechem, nie domyślając się, że ją w rękę pocałuję; lecz gdym to uczynił, uściskała mnie jak syna. Miły to uścisk macierzyński!
Samego gospodarza i głowy domu nie było: poszedł naturalnie w pole do siewaczy. Posłano po niego dziewczynkę od gęsi, z czego korzystając, całe ich stado weszło do sieni i gdakało, a jedna śmielsza kilka razy zaglądała nawet do pokoju.
Nas posadzono jak było można najlepiej, najparadniej, i dom cały w ruchu był na przyjęcie. Ty nie masz wyobrażenia wnętrza takiego domku, więc ci je opiszę (wszak deszcz pada). Najprzód, ciasny pokój, zwany bawialnym, ale w istocie trudno go utrzymać na tej stopie tam, gdzie rodzina liczna, a dom mały. Nie znajdziesz więc tu tych wyprostowanych sprzętów, powyciąganych firanek i posadzki, na którą straszno stąpić: tej martwej fizjognomji salonu, co chłodzi i tak przykre robi wrażenie na duszy jak wejście do lochu na ciele. Owszem, pełno tu życia: tam porzucona robota, tu rozsunione sprzęty, owdzie chusteczka na kanapie i wyciągniona szufladka; kołowrotek staruszki stał przed jej wypoduszkowanem krzesłem, kołyska dziecięcia, którą zaraz wyniosły dzieci starsze, zajmowała kątek zaciszny; roboty panienek pochowano przy nas. Sprzęt ubogi i zużyty, ale to sprzęt-pamiątka, co z nami żył, do którego przywrzały wspomnienia, po którymbyśmy płakali choć stary i połamany, bośmy do niego przywykli i łza nań upadła nie jedna. Na kominie zegar wykwintniejszy, stary, ale stojący, po ścianach portrety matron z księgami i paciorkami w rękach, podgolone czupryny starców i genealogiczne drzewo, wyrastające z żołądka rycerza. Staruszka zaraz mi na niem pokazała gałązkę i listek z imieniem mojego dziada. Obok izdebka, w której się mieści staruszka z wnukami, których połowę przy sobie trzyma, a dalej pokój gospodarstwa: z niemi tylko dziecię najmłodsze. Naprzeciwko panny aż trzy i obok studenci: ot i cały domek. Zapomniałem ci tylko powiedzieć, że z pokoju gospodarstwa wyjście zaszklone na ogród, żeby w lecie przynajmniej przez pokój staruszki nie chodzić.
Przy tem ubóstwie wesoło, swobodnie i jakoś widać, że choć Bóg nie sypie złotem, ale błogosławi.
Wszystko mi się podobało: i staruszka wesoła, gadatliwa a serdeczna, i sama pani trochę smutna i chora a tak gościnna, wylana dla wszystkich i niespuszczająca z oka swych dzieci, i panienki co chwila czerwieniejące jak jabłuszka świeże, rumiane, śmiałe i naiwne, i studenciki patrzące w oczy ciekawie, raźne, roztropne i jak należy swawolne. Nikt nas tu w początku nie nazywał tylko panami, ale koniuszy i ja protestowaliśmy przeciwko temu, i widać było radość, gdy braciszek i dziadunio wystąpił.
Nadszedł pan Sumin i wpadł do pokoju opalony, zmęczony, spotniały, aż do nóg dziadowi się kłaniając, wołając na ludzi, na żonę, na matkę, żeby przyjmowali. Był to suchy średnich lat mężczyzna, widać nie próżniak: otwartej twarzy, niebieskich oczu i jasnego wąsa, który przy opalonych policzkach jak lniany się wydawał. Wycałowaliśmy się jak na braci przystało i uściskali serdecznie. Rozpoczęła się zaraz rozmowa, ale o czem-że? o nich i o ich gospodarstwie: o czem innem mówić nie mogli. Staruszka popisywała się z wnukami i córkami (panną już doroślejszą milczącą i smutną i dwiema młodszemi); ojciec kazał deklamować studentom, pokazano nam roboty na kanwie panienek, zęby najmłodszego dziecka, a Władzio, jeden z malców, koniecznie się uparł, żebym z nim poszedł zobaczyć ogródek, gruszę i huśtawkę. Pomimo matki, która mu nudzić mnie nie dozwalała, poszedłem z nim, a grono dzieci pobiegło za nami. Nie wiem czemu ta wesoła rodzina moja rozpogodziła mi czoło: czegoś im zazdrościłem i rozbawiłem się z niemi szczerze po młodemu.
Obszedłszy ogródek, poznawszy się ze wszystkiemi drzewami, z Joasiną brzozą, z Władziową gruszą, z Józiową wisienką; obaczywszy kwiatki Julisi i Helenki, wychwaliwszy zabawki chłopców niewykwintne, bo domowej roboty: powróciłem do pokoju, gdzie się już nakrywały stoliki, otwierały komody, oczyszczały z pyłu paradne filiżanki, kipiał samowar błyszczący i gotowała na kominku kawa dla pana koniuszego. Staruszka w najlepszym humorze śmiejąc się ciągle, rozpowiadała coś panu koniuszemu. Pan Sumin przerywał jej malując swe kłopoty gospodarskie i powodzenia.
Wszedłem na to, jak jęczmień wydawał po dwa korce, a pani Teresa przypominała koniuszemu, że była od niego starszą o lat pięć. Biedna starała się być grzeczną jak mogła... Usługa szła żywo, bośmy do niej nie potrzebowali sług, dzieci się same krzątały, tłukły, rozlewały z pospiechu, ale nie można było pozbawić ich przyjemności usłużenia gościom.
Oto próbka rozmowy choć maleńka:
— Pan brat podobno dzierżawi Zapadliska?
— Tak, już od roku prawie.
— No i jakże idzie?
Pani Teresa. Zapadliska! poczekajcie, toż to dziś Dolskich; wiem, dwóch braci, ubodzy byli: młodszy gdzieś z wojska zniknął, a starszy to się ożenił z Badylską, nibyto hrabianką. Wziął po żonie majątek, bo była jedynaczka, rodziła się z Przyjemskiej; dobra familja, stara: bardzo zacny dom, ale zszedł na kądziel. Pamiętam nawet...
Pan Sumin. Jakże idzie gospodarka?
Ja. Zwyczajnie jak u nowego gospodarza: przyjedźno bracie i sam zobacz, to mi poradzisz.
Pan Sumin. Chętnie będę panu bratu służyć.
Koniuszy. Na polowanie do niego jechać: lasy, niech go nie znam!
Pan Sumin. Pan brat myśliwy?
Ja. Żeby to był czas, ale gospodarstwo!
Pan Sumin. Oj! i ja tak samo! jeszcze w dodatku i dzieci; rzadko się człowiek wybrać może, ale nie bez tego...
Pani Suminowa. Nie narzekaj kochanku, polujesz dosyć często.
Koniuszy. Co to za często, może raz w tydzień parę godzin i urywanego: to licha warto.
Suminowa. A pan koniuszy bo co dzień podobno?
Koniuszy. A co ma robić stary próżniak? ot bąki strzelam. No i do mnie tam przyjedźcie panie Janie.
Pan Jan. Jak tylko się obsieję a chłopców do szkół odwiozę.
Koniuszy. E! ba! to nie rychło będzie! No, a jakże się tam chłopcy uczą w szkołach?
Pan Jan. Starszy wziął promocję z pochwałą dzięki Bogu, a młodszy żeby nie chorował, toby był wziął toż samo, prawdaż?
Chłopak się zarumienił i wlazł w kątek poglądając z uśmiechem na matkę.
Pani Suminowa. Już to powiem dziadowi, że moim dzieciom jak i mnie Pan Bóg zdrowia nie dał; gdyby nie to jedno, człowiekby już nie żądał więcej: ale to wszyscy oni choć to rumiane, a delikatne jak pańskie dzieci. Mój Władzio trochę zdrowszy, to się też o niego najbardziej boję, bo tak było i z tamtym póki febry nie dostał. A od tej febry ciągle cherla.
— Ej nie narzekajcie pani Janowa — przerwała stara, której się milczeć uprzykrzyło: jak to wyrośnie, to zmężnieje. Ot pamiętam panie koniuszy dobrodzieju moją młodość: kawał czasu, jeszcze to za Korony, za Poniatowskiego. Chwała Bogu teraz mięsa mam dosyć, a bywało ś. p. matka moja Kunegunda z Drabskich Zawiska (Drabscy z Wielkiej Polski, dobra szlachta, jeden był kanonikiem w Poznaniu), myślała zawsze, że się nie uchowam, taka byłam szczupła. Nawet raz książę Sapieha, będąc w domu moich rodziców...
W tem kawę podali; wszyscy się rzucili nalewać, dolewać, przysuwać, i karmić, i poić, i cukru dorzucać, i sucharki zachwalać. Dzieci po szlachecku rączki położywszy na stole, brody założywszy na krawędź jego, patrzały ciekawie na te gody i choć się nie napierały, ale znać było, że im sucharki nie dawały pokoju.
Bóg wie czego nam tam jeść nie dali: były gruszki, jabłka, kawa, herbata, miód, orzechy, bułki, sucharki, obwarzanki, ciasteczka, wszystko co dom miał na stół zniesiono, wszystkiego skosztować było potrzeba. Gruszkę szczepił sam pan Sumin, zrazy jabłek przywiozła od rodziców swoich pani Janowa, orzechy w Zamalinnem miały być szczególnego smaku i zapachu, miód przechodził lipiec... Jedliśmy dobrze i to tak widać cieszyło gospodarzy, a jak zaczęliśmy gawędzić, tak się i zmierzchło. Gwałtem proszono nas na noc, ale koniuszy powtykawszy dzieciom podarki i panu Janowi wsunąwszy coś dla niego, pogadawszy coś z każdym z osobna, wybrał się do domu.
Wszyscy nas jeszcze wyprowadzili na ganek, posadzili, żegnali i stali póki nas widać było. Wiesz, żem pożegnał tych poczciwych ludzi z prawdziwem uczuciem. Prawda, że możeby tu ktoś inny tysiące upatrzył śmieszności, ale my nie jesteśmyż także śmieszni po swojemu; a gdzie dziś znajdziesz drugie serca tak poczciwe, otwarte i gotowe do usługi? Poszanowałem w matce jej przywiązanie do dzieci, w ojcu pracowitość odważną z jaką żywi tę całą rodzinę, w babce chrześcjańskie przy ubóstwie wesele ducha i spokój; dzieci nawet swoją naiwnością i prostotą, z jaką mi wszystko a wszystko opowiadały co się ich tyczy, za serce mnie ujęły.
Jużeśmy wyjeżdżali z bramy, gdy do niej na koniu zbliżał się jakiś jeździec, którego poznać nie mogłem. Zdawało mi się, że to Jan Graba: coby tu robił, nie wiem. Koniuszy mówi, że go poznał i strasznie kiwał głową.
Dość Edmundzie na dzisiaj... Bądź zdrów.